Na półmisku
Zostałem si˛e, prosz˛e obywateli szanownych, trafonkowo za derektora hotelu,
i to w swojem wła´sciwem mieszkaniu na Szmulkach. A zacz˛eło si˛e od tego, ˙ze
przyjechała do nas z Grójca spalona ciocia W˛e˙zykowa.
Rzecz jasna, ˙ze trzeba było familiantkie przyj ˛a´c. Toty˙z wpu´sciłem, ma si˛e
rozumie´c, ciocie do łó˙zka na swoje miejsce od ´sciany, a sam przeniosłem si˛e
na ziemnie do szwagra Piekutoszczaka, któren tak˙ze samo jako spalony mieszka
u nas pod stołem. Po cioci W˛e˙zykowej nadleciał ze Skierniewic czyli ty˙z inszego
Łowicza kum Gieni, niejaki Szczurkowski z ˙zon ˛a, te´sciow ˛a i sze´sciorgiem dzie-
ci. No to nie było inszej rady, tylko musieli´smy ze szwagrem przenie´s´c si˛e do
szafy. Powodziło si˛e nam tam nie najgorzej, bo Gienia trzymała w szafie g ˛asior
leczniczego spirytusu. To si˛e zawsze poci ˛agało po setuchnie do poduszki. Bogiem
a prawd ˛a spirytus był na mrówkach w charakterze lekarstwa na romatyz, ale prze-
pisowe sił˛e posiadał. Szwagier troszkie narzekał, ˙ze mrówki po ciemku łyka, ale
´swiatła bojeli´smy si˛e zapala´c, ˙zeby Gieniuchna, co i jak jest, nie sporutowała.
No i ˙zyło si˛e „jak ci˛e mogie”. Ciasno nam si˛e zrobiło dopiero wtenczas, jak
wrócił z Niemiec kole˙zka braciszka ˙zony, R ˛aczka Alojzy, z koz ˛a.
Na razie zrobili´smy propozycj˛e, ˙zeby koza mieszkała na podwórku koło ´smiet-
nika, ale ten ów R ˛aczka obraził si˛e o to i zaznaczył, ˙ze ani na jedne minut˛e z ni ˛a
si˛e rozsta´c nie mo˙ze, bo to jest koza pami ˛atkowa.
W Pruszkowie w obozie z nim była. Całe Niemcy zje´zdzili tam i nazad i teraz
spod Berlina zapychaj ˛a. Znakiem tego nie mo˙ze si˛e zgodzi´c, ˙zeby j ˛a kto z podwór-
ka przyuwa˙zył. A detalicznie stworzenie jest wesołe i w krótkim czasie wszyscy
go polubiej ˛a.
W taki sposób musieli´smy przyj ˛a´c koz˛e do towarzystwa. Wesoła ona, cholera,
faktycznie była. Zaraz pierwszej nocy pół materaca spod Gieni wy˙zarła i ciocie
W˛e˙zyk za wieczne ondulacje z˛ebami chapła, bo my´slała, ˙ze to siano. Ale najgorsze
było, ˙ze „drobne” miała.
Po trzech dniach wszyscy si˛e drapali jak naj˛ete. ´Swi˛eta szli, a tu si˛e wyk ˛apa´c
nie było gdzie, bo szkopy wszystkie k ˛apiele sfajczyli.
Wtenczas szwagier zaznaczaj, ˙ze w domu nam rzemsk ˛a ła´zni˛e wyszykuje, tyl-
ko mu potrzebna balia i konewka. Konewkie po˙zyczyło si˛e od dozorcego, ale balii
7
nie było, bo Gienia wywiozła j ˛a przed powstaniem z inszemi rzeczami do Warsza-
wy, ˙zeby było bezpieczniej. Z wi˛ekszych naczy´n został nam si˛e tylko półmisek.
Obejrzał go szwagier i mówi, ˙ze b˛edzie ciut-ciut za ciasny, ale obleci, skoro je˙zeli
Gienia na niem galaret˛e z sze´sciu wieprzowych nó˙zek nieraz studziła,
W Wielki Czwartek nagotował szwagier wody, uwi ˛azał konewkie na haku
przy suficie, do dziobka przyczepił sznurek, pod spodem półmisek ustawił i mó-
wi, ˙ze rzemska ła´znia gotowa i ˙zeby si˛e klejenci w ogonku ustawili. Ale nikt nie
chciał, obsztorcowali tylko szwagra na perłowo i wyszli z domu.
Ja sam jeden si˛e zostałem i my´sl˛e sobie, spróbuje tego wynalazku, bo faktycz-
nie czysto´s´c to zdrowie. Rozebrałem si˛e, ma si˛e rozumie´c, do rosołu, wlazłem na
półmisek, ale si˛e gibam — w nogi mnie ciasno, bo co wieprzowe, to nie moje,
odpowiedzialne, trzydziesty drugi numer. Ale nic, wr˛ecza mnie szwagier mydło
i mówi:
— Szoruj, Walerek, łeb, a jak namydlisz fest, powiedz mnie, to za sznurek
poci ˛agn˛e, woda poleci, mydło si˛e splucze i tak po kawałku cały si˛e umyjesz jak
lalka.
Ano dobra, mydle, mydle i widz˛e, ˙ze b˛edzie dosy´c, bo cały si˛e w pianie znaj-
duje, i znakiem tego mówi˛e:
— Ole´s, ci ˛ag za sznurek!
Czekam, a tu woda nie leci. Krzycz˛e raz i drugi — nic. Obcieram oczy, obgl ˛a-
dam si˛e — nie ma szwagra.
— Ole´s, do wielki anielki, gdzie´s si˛e podział?
A szwagier z sieni mnie odpowiada, ˙zebym poczekał troszkie, bo jest zaj˛ety,
Komitet Domowy przyszedł sprawdzi´c, czy my za du˙zo luzu nie mamy w miesz-
kaniu, i on musi wszystkich lokatorów wymieni´c po nazwisku.
Ja tu stoj˛e goły na półmisku, nogi mnie si˛e trz˛es ˛a, dreszczy dostałem, a on si˛e
z komitetem przekomarza. Czekałem jeszcze troszkie, ale ju˙z dłu˙zej nie mogie,
bo na dobitek mydło zacz˛eło mnie w oczy szczypa´c, toty˙z wołam:
— Wpu´s´c komitet do mieszkania!
— Nie mogie, bo damski — prezes i cztery sekretarki... — i dawaj dalej
wyszczególnia´c.
A tu jak mnie nie r ˛abn ˛a mydliny w jedno oko, jak nie poprawi ˛a w drugie,
wszystkie gwiazdy mnie si˛e pokazali, wyszłem z nerw i krzykn ˛ałem:
— O rany, jak mnie mydło gryzie... ratonku! Zlitował si˛e szwagier, wleciał do
pokoju, poci ˛agn ˛ał za sznurek i... my´slałem, ˙ze skonam, jak mnie wody na łeb na-
lał. Ukrop to był ze sto dwadzie´scia stopni w cieniu, zleciałem, ma si˛e rozumie´c,
z półmiska na podłogie, podrywam si˛e i chodu spod konewki, ale wskoczyłem na
kawałek mydła i jad˛e na niem jak na ły˙zwie. Wybiłem głow ˛a filong i wpadłem
mi˛edzy komitet. Prezesowa zemglała, reszta komitetu gazu przed siebie. Na dobi-
tek koza wyskoczyła ze strachu przez okno i wpadła na milicjanta, któren zestawił
dwa pretokóły o zabradzia˙zenie spokoju publicznego i o obrazie niomoralno´sci.
8
Ale za to jestem czy´sciutki jak nowo narodzony p˛etak. Przy ´swi˛econem ja-
jeczku wszystkie moje lokatorzy tak si˛e drapali, ˙ze ˙zycze´n religijnych nie mo˙zna
było składa´c, bo co i raz ˙zółtko komu´s z widelca spadało, a ja nic.
Ka˙zden mnie zazdro´scił i same teraz wzgl˛edem tego tygodnia czysto´sci maj ˛a
konewkie od dozorcego po˙zyczy´c, tylko ˙ze Gienia b˛edzie stała przy sznurku, bo
szwagier jest raptus i znowu mo˙ze zapomnie´c zimnej wody do ukropu dola´c.
Okazyjna jazda
Na okazyjne auto „przez most na Pragie” czeka si˛e przy zbiegu Alei Jero-
zolimskich i Marszałkowskiej w grupie podró˙znych, wymachuj ˛acych przyja´znie
teczkami i walizkami w stron˛e ka˙zdego przeje˙zd˙zaj ˛acego samochodu. Ale wehi-
kuły te maj ˛a specjalne zwyczaje. Nie zatrzymuj ˛a si˛e nigdy przy t˛eskni ˛acych do
nich podró˙znych. Mijaj ˛a ich we w´sciekłym tempie i hamuj ˛a gwałtownie o kilka-
dziesi ˛at metrów dalej. Na ten widok przez tłum kandydatów na pasa˙zerów prze-
biega jakby iskra elektryczna. Z głuchym j˛ekiem chwytaj ˛a oni swoje baga˙ze i ru-
szaj ˛a w pogo´n, z rozd˛etymi nozdrzami i szale´nczym błyskiem w nieprzytomnych
oczach, tratuj ˛ac po drodze wszystko.
Po chwili nieszcz˛esna wataha dobiega do dysz ˛acego benzyn ˛a potwora, który
zazwyczaj tak jest skonstruowany, ˙ze dostanie si˛e do ´srodka olbrzymiej skrzyni
stanowi ˛acej jego karoseri˛e, bez zastosowania drabin obl˛e˙zniczych, bosaków i lin
u˙zywanych do wspinaczki wysokogórskiej, wydaje si˛e szczytem niemo˙zliwo´sci.
Ale tak to wygl ˛ada tylko na pozór. W ci ˛agu sekundy gar´s´c wypróbowanych
w bojach o miejsce młodszych zawodników jest ju˙z na szczycie. Wci ˛agaj ˛a za so-
b ˛a maszyny do szycia, tapczany, fotele-łó˙zka, wy˙zymaczki, kufry wielko´sci wa-
gonów kolejki w ˛askotorowej i z łoskotem wskakuj ˛a do skrzyni.
Wszystko to si˛e dzieje przy akompaniamencie rozdzieraj ˛acych serce krzyków
i lamentów.
— Ole´s, pomó˙z mnie, bo nie wliz˛e.
— Po kole wła´z, Zosia, po kole...
— Trzy razy ju˙z si˛e omskłam...
— Czekaj, dawaj nogie...
Tu obywatel, nazwany Olesiem, przykl˛eka dwornie przed swoj ˛a dam ˛a, d´zwi-
gaj ˛ac ˛a na plecach poka´znych rozmiarów piecyk szamotowy i wi ˛azank˛e rur oraz
kolanek.
Stawia sobie jej nó˙zk˛e na ramieniu i nagłym wyrzutem rozpr˛e˙zonego ciała
wysyła cały transport w gór˛e. Z okrzykiem: „O, Jezu, zabił mnie” pani Zosia
znika we wn˛etrzu wozu.
10
Wyprawa jest prawie gotowa. Przybywa jeszcze tylko obywatelka ze szczotk ˛a
na kiju oraz obywatel, który pragnie przewie´z´c na Prag˛e masywne, dwuskrzydło-
we, artystycznie rze´zbione w d˛ebie, suto okute br ˛azem drzwi, ł ˛acznie z futryn ˛a.
Szczotk˛e jako´s umieszczono, ale drzwi wywołały burz˛e protestów w´sród stło-
czonych na larach i penatach w˛edrowców.
— Panie, gdzie si˛e pan tu pchasz z t ˛a bram ˛a, jak pragn˛e zdrowia?
— Sk ˛ad˙ze´s pan te drzwi wyrwał, z ko´scioła czy jak?
— A pa´nskiej babci zamazany interes. Ja si˛e pytam, czyj ten materac, co go
pan wieziesz? Sied´z pan, jak panu dobrze. Wygodniak, futrynka mu przeszka-
dza...
Przy pomocy dziesi˛eciu ochotników spo´sród przechodniów „futrynka” zostaje
wreszcie ulokowana.
Auto rusza. Na razie wszystko jest dobrze. Pasa˙zerowie doszli do porozumie-
nia. Zaczynaj ˛a lekko sobie nawet pod˙zartowywa´c z wojennych warunków komu-
nikacyjnych i nagle czuj ˛a, ˙ze grunt gwałtownie poczyna usuwa´c si˛e im spod nóg.
Jeszcze chwila i zbite kł˛ebowisko ludzi, mebli, waliz, tłumoków przechyla si˛e
w stron˛e budki szofera, by za moment run ˛a´c jak lawina do tyłu.
Nie wytrzymały tego naporu rze´zbione wrota, na ko´ncu wozu. Rozwarły si˛e
szeroko, by przepu´sci´c szturmuj ˛ac ˛a publiczno´s´c. Naprzód wyskoczyła przez nie
na jezdni˛e obywatelka ze szczotk ˛a na kiju, za ni ˛a jaki´s młodzian z „Bitw ˛a pod
Grunwaldem” w złoconych ramach, pani z pieskiem i jeszcze koło pi˛etnastu osób
obojga płci.
Samochód przystan ˛ał, z budki wysiadł szofer i o´swiadczył, ˙ze wła´sciwie nic
si˛e nie stało, tylko mu wóz troszk˛e „podrywa” przy zmianie biegów. Uwa˙za´c na-
prawd˛e trzeba dopiero na zakr˛etach. „Przy lewym nadda´c si˛e na prawo”.
Teoretycznie wydawało si˛e to łatwe, a w praktyce nastr˛eczało niejakie trudno-
´sci. Pozbawieni równowagi pasa˙zerowie chwytali si˛e kurczowo swych s ˛asiadów,
co nie zawsze spotykało si˛e z aprobat ˛a.
— Panie, jak mnie pan jeszcze raz złapiesz za nos, wyjd˛e z fasonu i b˛edzie
krewa. Nie lubi˛e tego — nerwowy jestem, rozumiesz pan?
Skarcony turysta szuka ostoi w s ˛asiadce z lewej strony, ale ju˙z pierwsza próba
ko´nczy si˛e dla´n tragicznie.
— Nie szczyp si˛e pan...
— Zosia, kto ci˛e uszczypał? — pyta z daleka m ˛a˙z wła´scicielki szamotowego
piecyka.
— Ten ów, co za mn ˛a stoi.
— Jak si˛e pan prowadzisz, dlaczego mnie pan ˙zon˛e szczypiesz?
— Co prosz˛e, ja t˛e pani ˛a szczypie? W jakiem celu?
— Nie udawaj pan greka, nie wiesz pan, w jakiem celu m˛e˙zczyzna szczypie
urocz ˛a kobiet˛e?
11
— Daj pan spokój — urocza to ona jest dla pana, bo pan nie masz innego
wyj´scia.
— A dla pana jaka jestem? — zaperzyła si˛e pani Zosia.
— Dla mnie jeste´s pani wydra na kołnierz do palta.
— Ole´s, w ucho go!
— Nie mogie, za daleko stoj˛e. Ale słu˙z˛e ci rur ˛a, kochanie ty moje.
Tu pan Ole´s wr˛eczył mał˙zonce dwumetrowej długo´sci rur˛e. Pani Zosia z wpra-
w ˛a uj˛eła j ˛a za kolanko i grzmotn˛eła swego przeciwnika w kapelusz. Z rury buch-
n ˛ał pot˛e˙zny, przypominaj ˛acy eksplozj˛e miny słup sadzy. Czarna chmura spowiła
´swiat. Kiedy opadła, okazało si˛e, ˙ze wszyscy pasa˙zerowie wygl ˛adaj ˛a jak silny
oddział kominiarzy po ci˛e˙zkiej pracy wracaj ˛acych do domowych pieleszy. Oby-
watele spojrzeli po sobie i rzucili si˛e na pana Olesia. Na szcz˛e´scie szofer krzykn ˛ał:
— Brukowa, wysiada´c!
Samochód przystan ˛ał. Okazyjna jazda była sko´nczona. Kominiarze porwali
swoje paczki i lekko si˛e tylko otrzepuj ˛ac, pobiegli do domów.
M ˛a˙z oczka łapie
Jak tylko pan Piecyk wszedł, od razu wiedziałem, ˙ze zaszło co´s wa˙znego, i to
w nieprzyjemnym rodzaju. A gdy gwałtownym ruchem rzucił mi na biurko jakie´s
czasopismo, upewniłem si˛e, ˙ze znowu zawiniła prasa.
Spojrzałem na barwn ˛a okładk˛e z podobizn ˛a efektownej szatynki w lamparcim
futrze i odczytałem tytuł: „Moda i ˙zycie praktyczne”.
Byłem zdumiony.
— Pan, panie Teosiu, czytuje tygodniki po´swi˛econe modzie? Pan interesuje
si˛e tym zagadnieniem?
— Tak — odpowiedział ponuro, ci˛e˙zko siadaj ˛ac na fotelu. — Tak, pokazuje
si˛e, ˙ze wszystko powinno si˛e czyta´c, bo nie wiemy, kiedy i w jaki sposób mo˙zemy
by´c fatalnie przegrane.
— My, to znaczy kto?
— Znaczy, m˛e˙zczy´zni.
— Nie rozumiem.
— Przewró´c pan kartkie i czytaj pan, o tu...
Przeczytałem nagłówek:
„W toku naszej ankiety. Czy m˛e˙zczyzna powinien współdziała´c w pracach
gospodarsko-domowych?”
Pan Teo´s spojrzał na mnie z ironicznym triumfem. Wzruszyłem ramionami
nie rozumiej ˛ac, o co mu chodzi.
— Nic, nic, czytaj pan dalej.
Czytałem. Odpowied´z uczestniczki ankiety brzmiała:
„Jestem m˛e˙zatk ˛a od pół roku i udało mi si˛e podzieli´c z m˛e˙zem obowi ˛azki do-
mowe tak, ˙ze nie jestem wcale "wiecznie" zapracowana, a m ˛a˙z jest oprany i naje-
dzony, i zupełnie zadowolony, spełniaj ˛ac wiele domowych prac, których nauczy-
łam go i przyzwyczaiłam wykonywa´c, a które zdaje mu si˛e, ˙ze spełnia z własnego
"dobrego serca"„.
Pan Teo´s splun ˛ał symbolicznie:
— Tfu, ciapciak, lebiega niewidymka. Ale to jeszcze nic, jad´z, redaktor, dalej.
Dalej było:
„Oto w paru słowach rozkład naszego dnia.
13
M ˛a˙z wstaje do pracy o godz. 5.30. Nie budz ˛ac mnie odgrzewa sobie na gazie
ugotowan ˛a wieczorem owsiank˛e...”
Na twarzy pana Piecyka odbiło si˛e co´s jakby współczucie:
— Owsiankie, sirota, uwa˙zasz pan, wieczorem gotuje, a o pi ˛atej odgrzewa.
I to, uwa˙zasz pan, nie dla kaczek, ale osobi´scie dla siebie.
Na ´sniadanie owsiankie opycha...
Na powiece pana Piecyka zaperliła si˛e łza. Otarł j ˛a szybko wierzchem dłoni
i szepn ˛ał:
— Ale dobrze tak łobuzowi, zagajaj pan dalej.
„Myje po sobie fili˙zank˛e i talerzyk. Ja wstaj˛e o siódmej...”
— Ona, uwa˙zasz pan, o siódmej!
Spojrzałem na pana Teosia z wyrzutem:
— Niech pan nie przerywa!
— No dobrze, nie b˛ed˛e, ale nerwy i pana szanownego opuszcz ˛a, jak pan prze-
czytasz troszkie dalej...
„M ˛a˙z czy´sci buty sobie i mnie, cz˛esto zmywa naczynia, ceruje sobie skarpetki,
lubi zamiata´c i zaci ˛aga´c podłog˛e, zawiesza firanki po praniu, przyszywa sobie
guziki i nie wygl ˛ada na niezadowolonego...”
— Nie wygl ˛ada? Faktycznie nie wygl ˛ada. Czasu, cholera, nie ma na wygl ˛a-
danie. Zaci ˛agnie podłogi, to przepierkie zaczyna, sko´nczy piepierkie, to oczka
w po´nczochach łapie. A ta jego boginia w tem czasie w łó˙zku le˙zy. ´Sniadanie jej
poda, ona obsztorcuje go jak si˛e nale˙zy, ˙ze kawa za zimna, i wstaje, bo si˛e do
fryzjera ´spieszy.
Cała robota jest podzielona. Jak on rozwiesza kolory, to ona z manikurem si˛e
m˛eczy. Jak on prasuje elekstrycznym ˙zelazkiem, to ona si˛e bije z my´slamy, jakie
sukienki b˛ed ˛a modne, długie czy krótkie. Jak on gotuje owsiankie... Nie! Dosy´c
tego!... nie mogie dłu˙zej o tem my´sle´c!... Widzisz pan, jak ˛a „mod˛e” i jakie
„˙zycie praktyczne” chc ˛a nam zaprowadzi´c... I takie rzeczy si˛e drukuje!... Na to
cenzury nie ma!
Tu pan Piecyk waln ˛ał pi˛e´sci ˛a w biurko.
— Panie Teosiu — zdziwiłem si˛e. — Pan zawsze taki opanowany, czemu si˛e
pan tak przejmuje losem tego nieznanego m˛e˙zczyzny.
— Ja si˛e przejmuje losem tego ciuchny? Dla mnie on mo˙ze za te swoje szem-
rane mał˙zonkie dzieci na ´swiat dostarcza´c. To rzecz nie moja. Ale tu si˛e rozchodzi
o zły przykład, o bezpiecze´nstwo ogółu. Je˙zeli si˛e z tem od razu nie sko´nczy, jutro
b˛edziesz redaktor piekł szarlotkie i chabry na poduszkach haftował!
Do mnie si˛e ju˙z zabrali. Zaraz panu szanownemu powiem, sk ˛ad si˛e o tej dam-
skiej polityce dowiedziałem. Dwa dni temu nazad ˙zona, uwa˙zasz pan, ni z tego,
ni z owego wr˛ecza mnie skarpetkie i igł˛e z nitk ˛a, ´smieje si˛e, ładuje mnie si˛e na
kolana i niby do pucu zaczyna mnie uczy´c cerowa´c.
Spojrzałem na ni ˛a ze zdziwieniem i mówi˛e:
14
— Julcia, ty zdaje si˛e musisz by´c niezdrowa — mo˙ze kogutka we´zmiesz?
No i ma si˛e rozumie´c skarpetkie w k ˛at, Julcie w drugi i wyszedłem na miasto.
Wieczorem znowu˙z ona niby te˙z to przez ´smichy-chichy do słania łó˙zek mnie
zagania i ja´skiem mnie w łeb.
— Nie — my´sl˛e sobie — faktycznie z Julci ˛a jest niedobrze. Biere kapelusz
i chc˛e i´s´c po doktora, wtenczas dopiero przyznała si˛e, co i jak jest, i pokazała
mnie te gazet˛e. O, w tem miejscu jest o cerowaniu:
„Namówiłam go niby w ˙zartach do cerowania. Potem o´swiadczyłam, ˙ze jestem
zachwycona, ˙ze ceruje wspaniale, nawet lepiej ni˙z ja. Nazajutrz zobaczył mnie
znów przy skarpetkach, przyjrzał si˛e i rzekł: Mo˙ze rzeczywi´scie zrobi˛e to ładniej,
poka˙z mi. I tak ju˙z zostało”.
— W ten dese´n zrobiła z niego „indyka”, teraz insze kobiety bontuje, ˙zeby
„balonów” ze swoich m˛e˙zów uskuteczniali. Ale najwa˙zniejsze jest to, ˙ze w tem
wszystkiem jest lipa.
— Jak to, przypuszcza pan, ˙ze ta uczestniczka ankiety chwali si˛e tylko, ˙ze tak
zdołała opanowa´c m˛e˙za?
— Nie, owszem, Gierynga ˙zona tak po mordzie lała, ˙ze mu medale dzwonili,
gienierała Kuropatkina tak˙ze samo. Lipa jest w tem, ˙ze ona jest dopiero od pół
roku m˛e˙zatk ˛a.
— A je˙zeli istotnie tak jest?
— Je˙zeli istotnie tak jest, to ten facet ju˙z dzisiaj powinien prosi´c, ˙zeby go kto
dobił. Nie ma na co dłu˙zej czeka´c.
To było wesele!
— Czytałe´s pan, panie Krówka, o tem całem przebiegu na weselu króla córki
w Londynie?
— Owszem.
— I o tem torcie na tysi ˛ac osób, i o tych królach, co ich si˛e najechało ze
wszystkich stron ´swiata?
— Rzecz jasna — pi´smienny człowiek jestem.
— To musiałe´s pan tak˙ze samo czyta´c, ˙ze tam prób˛e tego całego wesela robili?
I o wiele tak, to powiedz pan, w jakiem celu?
— Jak to w jakiem celu? Bez próby takie wesele nie da si˛e uskuteczni´c. Przede
wszystkim rozchodzi si˛e o to, ˙ze szklan ˛a karet ˛a pa´nstwo młode na ´slub zapychaj ˛a.
Wi˛ec o wiele nie spróbuj ˛a, jak do niej wsiada´c, nic łatwiejszego jak lustrzane szy-
by za 2500 złotych berłem wybi´c. A to w dzisiejszem oszcz˛edno´sciowem czasie
strata jest powa˙zna.
To jedno. A teraz we´z pan pod uwagie sam ´slub. Ksi ˛adz si˛e pyta, dajmy na to,
pana młodego:
„Czy chcesz, Filipie, za ´slubne mał˙zonkie te dan ˛a El˙zbiet˛e?”
I o wiele pan młody nie byłby jak si˛e nale˙zy o´swiadomiony, mógłby przez
pomyłk˛e odpowiedzie´c:
„Co tu si˛e pyta´c? Taka forsa!”
— Faktycznie. Zwłaszcza ˙ze on sam podobnie˙z z biednej rodziny i dopieru na
sił˛e ostatniego dnia król go za ksi˛ecia zrobił.
— Nie miał innego wyj´scia. Bo rozumiesz pan, w rodzinie same króle, ksi˛ecie
i hrabiowie. Łatwo mo˙zem sobie wyobrazi´c, jak by si˛e z niego nabijali. Wódki nie
miałby si˛e z kiem napi´c, takie by wszyscy chodzili honorowo. A tak jest ksi˛eciem
Edynburga i pasuje do rodziny.
— A co to takiego ten Edynburg?
— Tamtejszy Grójec, znaczy si˛e miasteczko takie.
W taki sposób to on jest taki ksi ˛a˙z˛e Wołomina czyli te˙z Kobyłki.
— No tak, ale nie było rady, bo lepsze miasta ju˙z pozajmane.
— Nazwa nazw ˛a, ale podobnie˙z i prezenta ładne dostał.
16
— Nie powiem, panna młoda, owszem, otrzymała du˙zo praktycznych rzeczy,
ale on podobnie˙z tylko co´s z galanterii — jakie´s „podwi ˛azki” od króla dostał
i szlus.
— W ka˙zdem razie wesele miał ładne. Czytałem w „Expressie”, ˙ze podobnie˙z
taki był tłok, ˙ze 37 osób odwie´zli do szpitala.
— To znowu˙z nic wa˙znego. Jak u nasz na Słodowcu niejaki Biskupszczak,
piekarza syn, si˛e ˙zenił, pogotowie sze´s´c razy obracało. Nie tylko cały orszak, nie
tylko dwie pary te´sciów i pa´nstwo młodzi, ale dozorca domu i czterech policjan-
tów sze´s´c tygodni na chirurgicznej sali u ´Swi˛etego Rocha przele˙zeli. Sztuk razem
sze´s´cdziesi ˛at dwie. To było wesele!
— Nie mo˙zem by´c zbyt wymagalne, czasy oszcz˛edno´sciowe — powojenne.
— No, tak jest. Dawniejsze wesela po tygodniu trwali. A tu podobnie˙z tego
samego dnia pa´nstwo młode zabrali manatki i chodu na prowincj˛e, gdzie panna
młoda mieszkanie na letniakach posiada. Usiedli sobie podobnie˙z z tem m˛e˙zem
przy piecu, po szklance herbaty wypili i on jej radio nastawia, tylko zacz˛eło gra´c,
a ona si˛e zrywa, gałkie przekr˛eca i zamyka.
— Po mojemu miała racj˛e, bo nie na to si˛e za m ˛a˙z wychodzi, ˙zeby radia słu-
cha´c.
— No, tak jest, ale o wiele m ˛a˙z ma ˙zyczenie, nie trzeba si˛e z niem sprzecza´c.
Lubi radio, niech go cholera we´zmie, niech słucha.
— No tak, ale o wiele on przez pomyłkie Warszaw˛e nastawił i akurat nadawali
słuchowisko z uroczystego kwaszenia kapusty w „Społem”, to mogła si˛e zdener-
wowa´c?
— Ano je˙zeli tak, to mogła.
Muszla
Z opakowaniem jest na ogół lepiej. Có˙z, kiedy s ˛a artykuły, których mimo
najlepszych ch˛eci sprzedawców nie da si˛e opakowa´c. Na przykład taka muszla.
Oczywi´scie, nie mam tu na my´sli muszli morskiej, słu˙z ˛acej do ozdoby mieszka-
nia, ale zwykł ˛a muszl˛e, tak zwan ˛a toaletow ˛a. Niby nic takiego — pi˛ekny, biały
fajansowy przedmiot o aerodynamicznych, mo˙zna powiedzie´c, kształtach, u dołu
zw˛e˙zony, zako´nczony z jednej strony kolankiem, a z drugiej pi˛eknie politurowan ˛a
deseczk ˛a — a razem sprawuneczek do´s´c kr˛epuj ˛acy. I opakowa´c si˛e nie da. Oczy-
wi´scie nie kupuje si˛e go co dzie´n, ale czasem trzeba. Wła´snie niedawno znalazłem
si˛e w takiej sytuacji. Star ˛a nasz ˛a muszl˛e rozsadziła nam jeszcze podczas powsta-
nia hitlerowska „krowa”. Muszla słu˙zyła dalej wiernie mimo powa˙znych p˛ekni˛e´c
i nagle rozpadła si˛e w drobny mak. Trzeba było kupi´c now ˛a. Sporo było z tym
bieganiny, ale wreszcie znalazłem muszl˛e — marzenie. Szybko dokonałem trans-
akcji, ekspedient wr˛eczył mi nabytek z czaruj ˛acym u´smiechem i tu si˛e zacz˛eła tak
zwana gehenna.
Wyszedłem z muszl ˛a na ulic˛e i wszcz ˛ałem poszukiwania taksówki. Ale za-
trzymani kierowcy odwracali si˛e ode mnie z niesmakiem i pogard ˛a. Wreszcie
wybawił mnie z kłopotu jaki´s ˙zyczliwy obywatel, który za skromne honorarium
zaofiarował si˛e odnie´s´c mi muszl˛e do domu. Muszla taka oprócz budz ˛acego za-
interesowanie przechodniów kształtu ma to do siebie, ˙ze wła´sciwie nie bardzo
wiadomo, jak j ˛a nie´s´c. Mój wybawca umie´scił j ˛a sobie najpierw na prawym ra-
mieniu, potem na lewym, ale widocznie było mu bardzo niewygodnie — ulokował
j ˛a sobie na głowie w kształcie jak gdyby ogromnego starorzymskiego hełmu. Ru-
szyli´smy w drog˛e; ja szedłem pierwszy, obywatel w hełmie pod ˛a˙zał mym ´sladem.
Weszli´smy w Aleje Jerozolimskie i nagle przed „Kopciuszkiem” zaczepił mnie
przyjaciel, straszny gaduła. Chwycił mnie za guzik jesionki i pocz ˛ał opowiada´c
jak ˛a´s zawił ˛a histori˛e. Człowiek w muszli stan ˛ał wiernie za mn ˛a. Nie było prze-
chodnia, który nie interesowałby si˛e moim sprawunkiem. Niektórzy podchodzili
nawet, pukali fachowo w nabytek zgi˛etym palcem i pytali mego adiutanta:
— Gdzie pan dostał muszl˛e, ile pan dał?
18
— To nie moja muszla, tylko tego pana — odpowiadał z gł˛ebi muszli, jak
z jaskini, ustokrotniony echem, lekko przepity bas. Jednocze´snie wyci ˛agni˛eta r˛eka
wskazywała moj ˛a osob˛e.
Kiedy zebrał si˛e spory tłum, wyrwałem si˛e wreszcie znajomemu, zostawiaj ˛ac
w jego r˛ece guzik. ´Scigani pełnymi zazdro´sci spojrzeniami, dotarli´smy wreszcie
do przystanku i wsiedli´smy w tramwaj. Tu muszla budziła nie mniejsz ˛a sensacj˛e,
a nawet szczer ˛a wesoło´s´c. Poniewa˙z kolanko zahaczało ustawicznie o rzemie´n od
dzwonka i zatrzymywało b ˛ad´z te˙z uruchamiało tramwaj w nieodpowiednich mo-
mentach, mój pomocnik zmuszony był zdj ˛a´c sobie muszl˛e z głowy i trzyma´c j ˛a
przed sob ˛a. Jechali´smy czas jaki´s w milczeniu, kiedy nagle mój towarzysz poczer-
wieniał, a nast˛epnie przybladł i szepn ˛ał mi nerwowo:
— Trzymaj pan towar!
— Dlaczego?
— Bo spodnie mnie lec ˛a, sprz ˛aczka mnie p˛ekła od tej cholernej muszli — i mi-
mo mego oporu wr˛eczył mi fajansowy ci˛e˙zar. Ugi ˛ałem si˛e lekko, a on tymczasem
nerwowo chwytał pod paltem uciekaj ˛ace cz˛e´sci garderoby. Kiedy uporz ˛adkował
jako tako swe sprawy, rzekł krótko:
— Dalej nie jede, wysiadam — nie tylko sprz ˛aczka, ale wszystkie guziki mnie
odlecieli — i wysiadł.
Zostałem sam na sam z muszl ˛a.
Co si˛e dalej działo, trudno opisa´c. Na wszystkich przystankach, jakby si˛e umó-
wili, wsiadali sami znajomi i to tacy, których nie widziałem od szeregu lat. Gdy
wreszcie zastała mnie z muszl ˛a w dr˙z ˛acych r˛ekach pewna urocza kobieta, w której
si˛e po cichu podkochiwałem, postawiłem sprawunek na ziemi i odsun ˛ałem si˛e od
niego jak najdalej. Ale współpasa˙zerowie wy´sledzili mnie natychmiast i zewsz ˛ad
rozległy si˛e wołania:
— Panie szanowny, zabierz pan ten tron, wszyscy si˛e o niego przewracaj ˛a. —
Zrezygnowany zbli˙zyłem si˛e znowu do muszli. Wtedy zabrał głos konduktor:
— Co pan dwa miejsca zajmujesz, usi ˛ad´z pan na swoim towarze, to b˛edzie
lu´zniej.
Półprzytomny usiadłem. I wtenczas wsiadła do tramwaju wycieczka z prowin-
cji. Przewodnik spojrzał na mnie pełnym zachwytu i dumy wzrokiem i powiedział
ze wzruszeniem:
— I zwró´ccie uwag˛e, obywatele, jakie to wygody instaluje si˛e ju˙z w tramwa-
jach naszej stolicy. Nie ma co prawda jeszcze naokoło tego odpowiedniej kabinki,
ale b˛edzie — nie od razu Kraków zbudowano.
Wyskoczyłem w biegu.
˙Zeberka króla Go´zdzika
Spotkałem na Krakowskim Przedmie´sciu pana Piecyka. Był zm˛eczony, miał
zabłocone buty, ale na twarzy malowało mu si˛e zadowolenie i jakby duma.
— Co pan tu robi, panie Teosiu? — zagadn ˛ałem dawno nie widzianego miłego
znajomego.
— Na dole byłem, na Mariensztacie, zobaczy´c, jak robota przy tem nowem
Kierbedziu leci!
— No i jakie˙z pan wyniósł wra˙zenie?
— No, owszem, staraj ˛a si˛e chłopaki, nie mo˙zna powiedzie´c. I tak Bogiem
a prawd ˛a zaczyna mnie si˛e ta cała kompinacja podoba´c. Z pocz ˛atku my´slałem,
˙ze to wszystko do cholery podobne... Tramwaje i samochody zaczem pod gór˛e
na Krakowskie, ˙zeby do dziury w ziemi wje˙zd˙zali, i dopiero na Miodowej, ˙zeby
ni z tego, ni z owego na wierzch wyskakiwali... zdawało mnie si˛e to niepowa˙z-
ne. A teraz widz˛e, ˙ze owszem, ˙ze mo˙ze to by´c nawet niezłe. Na przykład Józia
kamienic˛e b˛edzie ze wszystkich stron wida´c, a do tej pory była schowana.
— Jakiego Józia? — zapytałem zaintrygowany.
— To pan nie wiesz, ˙ze ten dom pod Zamkiem do Poniatoszczaka Józia nale-
˙zał? Król mu kazał postawi´c, ˙zeby miał na wydatki.
— Nie rozumiem.
— Staro˙zytnej historii pan w taki sposób nie znasz. To, uwa˙zasz pan, było tak.
Poniatoszczak, ten co przed wojn ˛a na Piłsudskiego placu w charakterze pomnika,
na koniu, w prze´scieradle siedział, miał stryja, któren w tem czasie za króla był
i w Zamku zamieszkiwał.
Poniatoszczak jako kawaler w ułanach słu˙zył i znakiem tego „oliwa” był na-
stajaszczy i ró˙zne rozróbki po Warszawie uskuteczniał.
Co i raz do króla przylatał z rachonkiem: a to kielner z Renesansu, a to Bursiak
za kwiaty dla jakiej´s artystki, a to znowu˙z nieboszczyk Kili´nski za lakierowane
oficerki, bo trzeba panu szanownemu wiedzie´c, ˙ze Poniatoszczak ubra´c si˛e lubił
i nosił si˛e jak lalka.
Zgniewało to koniec ko´nców króla, kazał go zawoła´c jednego razu i mówi:
„Józiek, jak pragn˛e zdrowia, co ty chcesz stryja z torbami pu´sci´c czy jak? Ja tak-
˙ze samo mam wydatki, ty˙z lubi˛e sobie przyzwoicie podchromoli´c, ty˙z kawaler
20
jestem i na konto wolnej miło´sci swój ekspens mam. Dla nas dwóch nie wystar-
czy. Ju˙z mnie tu minister skarbu par˛e razy podgrymaszał, ˙ze dwie pensje naprzód
akontamy wybrałem, tak dłu˙zej by´c nie mo˙ze”.
No i ma si˛e rozumie´c pojechał z niem do banku Skowronka na Biela´nskie
ulice, zar˛eczył za niem, po˙zyczkie dostali i wybudowali mu te chałup˛e koło Zam-
ku — froncik i dwie oficynki.
— Trzy pokoje z kuchni ˛a na froncie sobie zostawisz, a oficyny lokatorom si˛e
wynajmie. Ka˙zdego ósmego przejdziesz si˛e po mieszkaniach, komorne zbierzesz
i b˛edziesz miał na ochlaj. Wi˛ecej o ˙zadnych rachonkach nie chce słysze´c i kielner
nie kielner, lubiler nie lubiler, ka˙zdego jednego na zbite szyje ze schodów własno-
r˛ecznie spuszcz˛e — w te słowa król si˛e wyraził, potem koron˛e na głow˛e i poszedł
do Łazienek na spacer.
W ten dese´n tak zwany pałac „Pod Blach ˛a” powstał.
Na razie król z okien Zamku kapował, o której Poniatoszczak do domu wraca
i kogo ze sob ˛a przywozi, i nieraz przez lufcik go sztorcował. Ale koniec ko´nców
nic z tego nie wyszło, bo wojna si˛e zacz˛eła i ochrona lokatorów. Całe komorne
Józkowi na paczkie papierosów nie wystarczyło.
Potem postawili Nowy Zjazd i pałacu „Pod Blach ˛a” wcale za niem nie było
wida´c. Teraz znowu˙z stał si˛e widocznem, ale có˙z, s ˛a przeszkody w robocie i zno-
wu˙z król jest w to wmi˛eszanem.
— Tak˙ze Stanisław August?
— Nie. W tem wypadku Go´zdzik.
— O!
— Tak jest. Uwa˙zasz pan, jednego razu przyleciało na te budow˛e paru star-
szych facetów z bródkamy i w okularach i zaznaczaj ˛a, ˙zeby przesta´c kopa´c dziur˛e
dla tramwajów za pomoc ˛a maszyny, tylko r˛ecznie, łopatamy. Bo podobnie˙z pa-
r˛e tysi˛ecy lat temu nazad za króla Go´zdzika było w tem miejscu jakie´s miasto
i meble si˛e po niem zostali. Faktycznie jakby taka parowa kopaczka wjechała
królowi Go´zdzikowi do stołowego pokoju, mogłaby całe urz ˛adzenie w drebiezgi
rozbebeszy´c. Toty˙z roboty zostali wstrzymane, a uczone faceci szukaj ˛a rzeczy po
nieboszczyku Go´zdziku.
Raz krzyk zrobili, ˙ze znale´zli cmentarz z tamtych czasów. A trzeba panu sza-
nownemu wiedzie´c, ˙ze te staro´swieckie warszawiacy nie chowali nieboszczyków
w trumnach, tylko podobnie˙z w garnkach, czyli tak zwanych urynach.
Toty˙z jak te profesorowie znale´zli w gruzach garnek z ko´s´cmi, mało ze skó-
ry z rado´sci nie powyskakiwali. Porozkładali te ko´sci na sło´ncu i dawaj si˛e jem
przygl ˛ada´c, mierzy´c calówkamy i fotografie z nich zdejma´c.
Ale przyszła jaka´s baba, garnek jem odebrała i zaznacza:
— To moje naczynie — mówi — w tem miejscu na Mariensztacie budkie
z warzywem miałam i jak raz w pierwszy dzie´n powstania krupnik na ˙zeberkach
sobie gotowałam. Jak zacz˛eli strzela´c, ma si˛e rozumie´c, uciekłam i krupnik ze
21
wszystkim musiał si˛e wygotowa´c, a potem ziemia garnek przysypała, ale w piekle
bym go poznała...
I poszła z garnkiem, zostawiła jem tylko ˙zeberka. Oni to wła´snie w charakterze
rzadkich zbiorów do muzeum podobnie˙z zostan ˛a zabrane.
— Wolne ˙zarty, panie Teosiu, na terenie budowy tunelu podobno dokonano
cennych odkry´c archeologicznych...
— Mo˙zliwe, w ka˙zdym razie, czy to cenne odkrycia, czy wieprzowe ˙zeberka,
tunel za długo czeka´c na nich nie mo˙ze.
Diabeł pod gazem
Wielkim urozmaiceniem ´swi ˛at na Targówku, Nowym Bródnie, Szmulowi´znie
i Kamionku były przez długie lata wyst˛epy tak zwanych Herodów. Dzi´s zwyczaj
ten upada, nieliczne jednak ich zespoły kr ˛a˙z ˛a jeszcze w okresie Bo˙zego Narodze-
nia po przedmie´sciach Warszawy.
Jak wygl ˛ada przedstawienie takiej trupy w mieszkaniu pa´nstwa Koralików na
ulicy ´Swi˛etego Wincentego, postaramy si˛e zobrazowa´c poni˙zej.
Podczas o˙zywionej zabawy ´swi ˛atecznej na korytarzu rozlega si˛e dzwonek
r˛eczny, w chwil˛e pó´zniej wchodzi do mieszkania alegoryczna posta´c, w której
łatwo pozna´c anioła, i mówi:
— Przepraszam pa´nstwa, zapytanie zadaje, czy mo˙zna w tem mieszkaniu
przedstawi´c króla Heroda?
— Owszem, o wiele ma si˛e rozumie´c nic nie zginie, to dlaczego nie.
— Pani szanowna zdaje si˛e dwuznacznie nasz obci˛eła, jako anioł, zmuszony
jestem si˛e obrazi´c.
— Bro´n Bo˙ze, nie pos ˛adzam, ale wszyscy wiedz ˛a, ˙ze z Herodamy same zło-
dzieje chodz ˛a. W zeszłym roku w naszem domu Herody dwie poduszki i ´scienny
zegar legurator wynie´sli.
— To nie z naszej partii, tamte byli z Pelcowizny, a my jeste´smy z Nowe-
go Bródna i takie mamy wychowanie, ˙ze pieni ˛adze mog ˛a na stole le˙zy´c i grosz
podczas przedstawienia nie zginie.
Do rozmowy nagle wtr ˛aca si˛e diabeł, który wszedł z reszt ˛a trupy:
— Tak, tak, pani Koralikowa, ja r˛ecz˛e.
— W imi˛e Ojca i Syna, głos poznaj˛e, a osoby nie widz˛e. ..
— Nic dziwnego, bo maskie diabelskie mam na twarzy, ale zaraz zdejmne, to
si˛e pani przekona, z kiem okoliczno´s´c. — Tu szatan zdejmuje mask˛e.
— Pan Mi˛etus!
— W osobistej osobie. Całuj˛e r ˛aczki, ´sciskam za pol˛edwiczkie.
— Pierw bym si˛e ´smierci spodziewała, ani˙zeli ˙ze pan Mi˛etus za diabła z He-
rodamy chodzi.
23
— Ja? Od małego szczeniaka. U nasz w rodzinie ta rola z ojca na syna prze-
chodzi. Ja jestem czwartem diabłem z kolei. A tak˙ze samo derekcj˛e całego przed-
stawienia mam pod sob ˛a.
— No o wiele tak, to ma si˛e rozumie´c prosiemy Heroda nam odegra´c.
— Dobra jest. Zaiwaniaj, Olek!
Ale z kanapy odzywa si˛e gospodarz lokalu:
— Zaraz, zaraz, nic pilnego, najpierw musiem razem wypi´c jednego.
— O, co to, to nie. Nie mamy prawa — niespodziewanie oponuje anioł.
— Dlaczego?
— Bo religijnego przedstawienia pod gazem nie mo˙zna odgrywa´c. Pan sza-
nowny nie ma poj˛ecia, co si˛e wyrabia, jak na przykład taki diabeł si˛e naoliwi.
Dwa lata temu nazad zagazował si˛e Mi˛etus w drobne kaszkie i przy´sli´smy do jed-
nego mieszkania, a on roli nie mówi, tylko kr˛eci si˛e jak głupi, skika i sobaczy
gospodarza, a tak˙ze samo go´sci.
Potem na otoman˛e wskoczył i wbił widły w sufit, tak ˙ze trzy cegły wylecieli,
a wideł wcale nie mo˙zna było wyj ˛a´c. Wszyscy ci ˛agli, nasza ferajna i wszystkie
go´scie, pan młody i panna młoda — bo tam jak raz wesele si˛e odbywało — a wi-
dły stali jak mur. Przez całe ´swi˛eta w suficie siedzieli, a my zmuszone byli´smy
o drugie si˛e postara´c, bo bez wideł nie ma diabła, nie mo˙zna z Herodami chodzi´c.
— No tak, ja rozumie, ˙ze z nadu˙zycia ankoholu mog ˛a by´c wypadki, ale jeden
dziecinny pod ´swi ˛ateczn ˛a zak ˛askie jeszcze nikomu nie zaszkodził.
— No faktycznie, po jednem mo˙zemy wypi´c.
— Kiedy tak, to ju˙z siadajcie, panowie, do stołu na chwileczkie. Panie diabeł,
pan na otomanie koło mnie. Anioł jako osoba duchowna pod choink ˛a, król Herod,
´smier´c z drugiej strony, a sołdaci b˛ed ˛a sta´c, bo młodziaki. Nalane — i odjazd.
— Swojem porz ˛adkiem pan, panie diabeł, jako derektor całego interesu musisz
mie´c du˙zo roboty, ˙zeby ich wszystkich wytresowa´c.
— To jeszcze frajer, ka˙zdemu jednemu role si˛e pisze na papierze i musi si˛e
nauczy´c na pami˛e´c, a nie, to kopniaka w krzy˙z i bierze si˛e drugiego. Ale pode-
bra´c ˙zeby ka˙zden, jak si˛e nale˙zy, pasował do figury, któr ˛a ma odstawi´c, to jest
najwa˙zniejsze.
Na przykład anioł nie mo˙ze by´c rudy, bo wiadoma rzecz, ˙ze ka˙zden rudy jest
fałszywy.
— No a ubiory sk ˛ad panowie bierzecie?
— Wszystko własna robota. Herod dostaje epalety ze złotego papieru, ostrogi
i ma si˛e rozumie´c bagnet. Berło robi si˛e z tłuczka od kartofli pomalowanego złot ˛a
farb ˛a, s ˛a z tego nieraz nieprzyjemno´sci. Na przykład w zeszłym roku moja matka
długi czas nie mogła doszorowa´c tłuczka i ojciec zrobił jej mał˙ze´nsk ˛a scen˛e, ˙ze
mu złote kartofle do barszczu podała.
Z ubraniem dla diabła zmartwienia nie ma. Ko˙zuch do góry włosem si˛e prze-
wraca, na głow˛e wkładam barankowe czapkie z rogamy, widły w r˛ekie i gotowe.
24
STEFAN WIECHECKI (WIECH) ´SMIECH ´SMIECHEM
SPIS TRE´SCI SPIS TRE´SCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2 Na półmisku . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3 Okazyjna jazda . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6 M ˛a˙z oczka łapie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9 To było wesele! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12 Muszla . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14 ˙Zeberka króla Go´zdzika. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 16 Diabeł pod gazem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 Spółdzielcze czworaczki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 22 Trzy Ewy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24 W bufet go, w bufet! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26 Jedzie, jedzie pogotowie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28 G — jak Gienia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 31 Kinofikacja. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33 Rodzina, kima´c . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35 Bzibzia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37 Salon Warszawski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 39 „Niech Ole´s to pu´sci”. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 41 Napad dzikich . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 43 Nowa Starówka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 46 Plac Zamkowy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 48 Bracia Moniuszki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 50 U Bochenka na Bielanach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 52 Polowanie w Saskim Ogrodzie . . . . . . . . . . . . . . . . . . 54 Na Nowiku. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 56 Stra˙z Mirowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 58 Prosektorium muzyczne. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 60 Na K˛ep˛e przez Poniatoszczaka . . . . . . . . . . . . . . . . . . 62 Wracamy na Starówk˛e . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 64 Targówek wa˙zniejszy. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 66 Ciuchy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 68 2
Welodromy i ´slizgawki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 70 Noworoczne baloniki. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 72 Skład staro´swieckich ciuchów . . . . . . . . . . . . . . . . . . 74 Lanszafty Matejki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 76 Warszawa da si˛e lubi´c . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 78 Szafa gra. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 80 Radio z lufcikiem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 82 Dmuchnij pan w balonik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 84 Pomnik ciuchci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 86 Amerykanka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 88 Nie ma takiej kobiety... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 91 Tak jest kształcony. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 93 Kordian i cizia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 95 Muzyka z powidłami . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 98 Wywiad z konikiem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 100 Moje lubelskie emocje . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 102 Kapelusz z chabrami . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 105 Romeo i Julia z elektrycznym nap˛edem . . . . . . . . . . . . . . 107 Renament . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 109 Ulica Czerwonego Kapturka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111 Jedziemy bombowcem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113 W sercu Pary˙za . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 115 Pary˙z daje dubla. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 117 Paryskie muzea . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 119 W londynie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 122 Miasteczko Londyn . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 125 Kit˛e wu! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 127 Orewuar, Pary! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 130 Niemodne miasto . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 132 Angielskie ´sniadanie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 135 Zasuwaj, Neptek, zasuwaj! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 137 ´Swi ˛ateczny pudding . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 140 Mucha wygrała . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 142 Carmen i kołdra puchowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 144 Pocz ˛atki telewizji . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 146 Sobieski miał lepiej . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 148 Helena i zootechnik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 150 Wiosna z dywanikiem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 152 Czarna magia „Za jedne pi˛etna´scie groszy” . . . . . . . . . . . . . 154 Z familijnego albumu. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 157 3
Król psów . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 161 Na Nowe Pragie za pół złotego . . . . . . . . . . . . . . . . . . 163 Tysi ˛ac niezawodnych systemów . . . . . . . . . . . . . . . . . 165 Milion snów . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 167 Dziewica Orlea´nska pobiła Napoleona . . . . . . . . . . . . . . . 170 Piastuszkiewicze . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 172 Rudy biber pod Grunwaldem. . . . . . . . . . . . . . . . . . . 175 Makaroniarze nawalili! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 178 Klopsiki naprzód! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 180 Gienia trzepie arrasy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 182 Majowo... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 184 Trrr... Wrrr... Prrrr... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 186 Te´sciowa mnie odgania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 188 Kain jak ˙zywy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 190 Wanda skikła do Wisły . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 192 Tele-Piecyk. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 194 Alarm na „Batorym” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 196 „Kanady” nie ma . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 198 Ameryka przez szyb˛e. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 201 Wielki majdaniarz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 203 Wła´sciciel ulicy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 206 Kole˙zka mieszka w drapaczu. . . . . . . . . . . . . . . . . . . 209 Gadaj do automatu. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 211 Lilia Wenecja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 213 Hotello . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 216 Hielcia, chodu! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 219 Letkomyslna siostra . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 222 Dwie Goplany . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 225 Fanfan Fijoł . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 228 Posu´n si˛e, Lucia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 230 Harnasie na Szmulkach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 232 Andzia Mularka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 234 Firma „Lalka” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 237 A gdzie Orszulka? . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 240 Druga nó˙zka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 244 Kapelusz wujaszka. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 246 Jak? Zatrasie?! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 248 Zasuwamy do Wilanowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 250 Mała czarna z cwajnosem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 252 Królowie w Zaiksie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 254 Wkleili´smy Amerykanom . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 256 4
Paczkowane alimenty. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 258 Kiercelak ksi ˛a˙zki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 260 Przerwa w uprzejmo´sci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 262 A gdzie w ˛a˙z? . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 264 Pary˙z wysiada . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 266 Fructovit pod ´sledzika . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 268 W˛atróbka Prometeusza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 270 Warszawa ma niuch . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 272 Kurtyna w praniu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 274 Makbetowa. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 276 Wiosłuj pan te zup˛e . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 278 Pod cerowanym dachem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 280 Marne widoki. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 282 Hamlet za wolsk ˛a zastaw ˛a . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 284 Numerek na nadzieje . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 286 Niejaki Komputer . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 289 Sekunda do sekundy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 291 Zmiatali, a˙z si˛e dymiło . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 293 Szwagier z muz ˛a na „ty” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 295 Zupa z „Batorego” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 297 Trzydzie´sci kalendarzy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 299 Trzy sprawy do załatwienia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 302 Literackie sztorcowanie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 304 Na jednego z lajkonikiem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 307 Pijany samochód . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 309 Panorama bez befsztyka. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 311 Laurka dla MO . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 313 A to ci polka! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 315 Gienia przebacza El˙zbiecie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 317 Banan w kapu´sniaku . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 319 A˙z strach wchodzi´c . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 321 Imieniny Warszawy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 323 A mnie si˛e spodobało. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 325 Nikogo nie prosz˛e . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 327 Nocne ˙zycie przezornego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 329 Syrena i koziołek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 331 Tylko nie po oczach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 333 Nie ´swi˛eci lepi ˛a felietony . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 335 Komisja — lulu!. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 338 Dwudniowe ksiuty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 340 ˙Zółty sweterek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 342 5
Dozwolone od lat 16 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 344 Wywatowac s˛edziów . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 347 Goplana — Królowa gangu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 349 Awantura z Kmicicem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 352 Nie straszy´c Emilii. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 354 Nie nara˙zajmy si˛e . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 356 Typki z Kiercelaka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 358 ´Swi ˛ateczny klops . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 360 Zagłoba i dorsz po piracku. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 362 Co z tym ogonem? . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 364 Chciałem by´c ułanem. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 366 Warszawa w przeróbce . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 368 Wenus nogi myj ˛aca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 370 Odgwizdali´smy s˛edziego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 372 Róbcie tak dalej . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 374 Trzy weszwance. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 376 Wiejskie wczasy. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 378 Fokusy cienia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 380 Kieliszek z „Renessansu” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 382 Witamina „F” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 384 Nie moje figury . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 386 Trzymajmy si˛e ramy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 388 Strzelec z M-3 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 390 Koncert chuliganów . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 392 Ja bym tego nie zatwierdził . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 394 Czy zaprosi´c Józia na Sylwestra? . . . . . . . . . . . . . . . . . 397 50 patyków na dol˛e . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 399 Mechaniczne wesele . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 401 Poezja na basenie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 403
Na półmisku Zostałem si˛e, prosz˛e obywateli szanownych, trafonkowo za derektora hotelu, i to w swojem wła´sciwem mieszkaniu na Szmulkach. A zacz˛eło si˛e od tego, ˙ze przyjechała do nas z Grójca spalona ciocia W˛e˙zykowa. Rzecz jasna, ˙ze trzeba było familiantkie przyj ˛a´c. Toty˙z wpu´sciłem, ma si˛e rozumie´c, ciocie do łó˙zka na swoje miejsce od ´sciany, a sam przeniosłem si˛e na ziemnie do szwagra Piekutoszczaka, któren tak˙ze samo jako spalony mieszka u nas pod stołem. Po cioci W˛e˙zykowej nadleciał ze Skierniewic czyli ty˙z inszego Łowicza kum Gieni, niejaki Szczurkowski z ˙zon ˛a, te´sciow ˛a i sze´sciorgiem dzie- ci. No to nie było inszej rady, tylko musieli´smy ze szwagrem przenie´s´c si˛e do szafy. Powodziło si˛e nam tam nie najgorzej, bo Gienia trzymała w szafie g ˛asior leczniczego spirytusu. To si˛e zawsze poci ˛agało po setuchnie do poduszki. Bogiem a prawd ˛a spirytus był na mrówkach w charakterze lekarstwa na romatyz, ale prze- pisowe sił˛e posiadał. Szwagier troszkie narzekał, ˙ze mrówki po ciemku łyka, ale ´swiatła bojeli´smy si˛e zapala´c, ˙zeby Gieniuchna, co i jak jest, nie sporutowała. No i ˙zyło si˛e „jak ci˛e mogie”. Ciasno nam si˛e zrobiło dopiero wtenczas, jak wrócił z Niemiec kole˙zka braciszka ˙zony, R ˛aczka Alojzy, z koz ˛a. Na razie zrobili´smy propozycj˛e, ˙zeby koza mieszkała na podwórku koło ´smiet- nika, ale ten ów R ˛aczka obraził si˛e o to i zaznaczył, ˙ze ani na jedne minut˛e z ni ˛a si˛e rozsta´c nie mo˙ze, bo to jest koza pami ˛atkowa. W Pruszkowie w obozie z nim była. Całe Niemcy zje´zdzili tam i nazad i teraz spod Berlina zapychaj ˛a. Znakiem tego nie mo˙ze si˛e zgodzi´c, ˙zeby j ˛a kto z podwór- ka przyuwa˙zył. A detalicznie stworzenie jest wesołe i w krótkim czasie wszyscy go polubiej ˛a. W taki sposób musieli´smy przyj ˛a´c koz˛e do towarzystwa. Wesoła ona, cholera, faktycznie była. Zaraz pierwszej nocy pół materaca spod Gieni wy˙zarła i ciocie W˛e˙zyk za wieczne ondulacje z˛ebami chapła, bo my´slała, ˙ze to siano. Ale najgorsze było, ˙ze „drobne” miała. Po trzech dniach wszyscy si˛e drapali jak naj˛ete. ´Swi˛eta szli, a tu si˛e wyk ˛apa´c nie było gdzie, bo szkopy wszystkie k ˛apiele sfajczyli. Wtenczas szwagier zaznaczaj, ˙ze w domu nam rzemsk ˛a ła´zni˛e wyszykuje, tyl- ko mu potrzebna balia i konewka. Konewkie po˙zyczyło si˛e od dozorcego, ale balii 7
nie było, bo Gienia wywiozła j ˛a przed powstaniem z inszemi rzeczami do Warsza- wy, ˙zeby było bezpieczniej. Z wi˛ekszych naczy´n został nam si˛e tylko półmisek. Obejrzał go szwagier i mówi, ˙ze b˛edzie ciut-ciut za ciasny, ale obleci, skoro je˙zeli Gienia na niem galaret˛e z sze´sciu wieprzowych nó˙zek nieraz studziła, W Wielki Czwartek nagotował szwagier wody, uwi ˛azał konewkie na haku przy suficie, do dziobka przyczepił sznurek, pod spodem półmisek ustawił i mó- wi, ˙ze rzemska ła´znia gotowa i ˙zeby si˛e klejenci w ogonku ustawili. Ale nikt nie chciał, obsztorcowali tylko szwagra na perłowo i wyszli z domu. Ja sam jeden si˛e zostałem i my´sl˛e sobie, spróbuje tego wynalazku, bo faktycz- nie czysto´s´c to zdrowie. Rozebrałem si˛e, ma si˛e rozumie´c, do rosołu, wlazłem na półmisek, ale si˛e gibam — w nogi mnie ciasno, bo co wieprzowe, to nie moje, odpowiedzialne, trzydziesty drugi numer. Ale nic, wr˛ecza mnie szwagier mydło i mówi: — Szoruj, Walerek, łeb, a jak namydlisz fest, powiedz mnie, to za sznurek poci ˛agn˛e, woda poleci, mydło si˛e splucze i tak po kawałku cały si˛e umyjesz jak lalka. Ano dobra, mydle, mydle i widz˛e, ˙ze b˛edzie dosy´c, bo cały si˛e w pianie znaj- duje, i znakiem tego mówi˛e: — Ole´s, ci ˛ag za sznurek! Czekam, a tu woda nie leci. Krzycz˛e raz i drugi — nic. Obcieram oczy, obgl ˛a- dam si˛e — nie ma szwagra. — Ole´s, do wielki anielki, gdzie´s si˛e podział? A szwagier z sieni mnie odpowiada, ˙zebym poczekał troszkie, bo jest zaj˛ety, Komitet Domowy przyszedł sprawdzi´c, czy my za du˙zo luzu nie mamy w miesz- kaniu, i on musi wszystkich lokatorów wymieni´c po nazwisku. Ja tu stoj˛e goły na półmisku, nogi mnie si˛e trz˛es ˛a, dreszczy dostałem, a on si˛e z komitetem przekomarza. Czekałem jeszcze troszkie, ale ju˙z dłu˙zej nie mogie, bo na dobitek mydło zacz˛eło mnie w oczy szczypa´c, toty˙z wołam: — Wpu´s´c komitet do mieszkania! — Nie mogie, bo damski — prezes i cztery sekretarki... — i dawaj dalej wyszczególnia´c. A tu jak mnie nie r ˛abn ˛a mydliny w jedno oko, jak nie poprawi ˛a w drugie, wszystkie gwiazdy mnie si˛e pokazali, wyszłem z nerw i krzykn ˛ałem: — O rany, jak mnie mydło gryzie... ratonku! Zlitował si˛e szwagier, wleciał do pokoju, poci ˛agn ˛ał za sznurek i... my´slałem, ˙ze skonam, jak mnie wody na łeb na- lał. Ukrop to był ze sto dwadzie´scia stopni w cieniu, zleciałem, ma si˛e rozumie´c, z półmiska na podłogie, podrywam si˛e i chodu spod konewki, ale wskoczyłem na kawałek mydła i jad˛e na niem jak na ły˙zwie. Wybiłem głow ˛a filong i wpadłem mi˛edzy komitet. Prezesowa zemglała, reszta komitetu gazu przed siebie. Na dobi- tek koza wyskoczyła ze strachu przez okno i wpadła na milicjanta, któren zestawił dwa pretokóły o zabradzia˙zenie spokoju publicznego i o obrazie niomoralno´sci. 8
Ale za to jestem czy´sciutki jak nowo narodzony p˛etak. Przy ´swi˛econem ja- jeczku wszystkie moje lokatorzy tak si˛e drapali, ˙ze ˙zycze´n religijnych nie mo˙zna było składa´c, bo co i raz ˙zółtko komu´s z widelca spadało, a ja nic. Ka˙zden mnie zazdro´scił i same teraz wzgl˛edem tego tygodnia czysto´sci maj ˛a konewkie od dozorcego po˙zyczy´c, tylko ˙ze Gienia b˛edzie stała przy sznurku, bo szwagier jest raptus i znowu mo˙ze zapomnie´c zimnej wody do ukropu dola´c.
Okazyjna jazda Na okazyjne auto „przez most na Pragie” czeka si˛e przy zbiegu Alei Jero- zolimskich i Marszałkowskiej w grupie podró˙znych, wymachuj ˛acych przyja´znie teczkami i walizkami w stron˛e ka˙zdego przeje˙zd˙zaj ˛acego samochodu. Ale wehi- kuły te maj ˛a specjalne zwyczaje. Nie zatrzymuj ˛a si˛e nigdy przy t˛eskni ˛acych do nich podró˙znych. Mijaj ˛a ich we w´sciekłym tempie i hamuj ˛a gwałtownie o kilka- dziesi ˛at metrów dalej. Na ten widok przez tłum kandydatów na pasa˙zerów prze- biega jakby iskra elektryczna. Z głuchym j˛ekiem chwytaj ˛a oni swoje baga˙ze i ru- szaj ˛a w pogo´n, z rozd˛etymi nozdrzami i szale´nczym błyskiem w nieprzytomnych oczach, tratuj ˛ac po drodze wszystko. Po chwili nieszcz˛esna wataha dobiega do dysz ˛acego benzyn ˛a potwora, który zazwyczaj tak jest skonstruowany, ˙ze dostanie si˛e do ´srodka olbrzymiej skrzyni stanowi ˛acej jego karoseri˛e, bez zastosowania drabin obl˛e˙zniczych, bosaków i lin u˙zywanych do wspinaczki wysokogórskiej, wydaje si˛e szczytem niemo˙zliwo´sci. Ale tak to wygl ˛ada tylko na pozór. W ci ˛agu sekundy gar´s´c wypróbowanych w bojach o miejsce młodszych zawodników jest ju˙z na szczycie. Wci ˛agaj ˛a za so- b ˛a maszyny do szycia, tapczany, fotele-łó˙zka, wy˙zymaczki, kufry wielko´sci wa- gonów kolejki w ˛askotorowej i z łoskotem wskakuj ˛a do skrzyni. Wszystko to si˛e dzieje przy akompaniamencie rozdzieraj ˛acych serce krzyków i lamentów. — Ole´s, pomó˙z mnie, bo nie wliz˛e. — Po kole wła´z, Zosia, po kole... — Trzy razy ju˙z si˛e omskłam... — Czekaj, dawaj nogie... Tu obywatel, nazwany Olesiem, przykl˛eka dwornie przed swoj ˛a dam ˛a, d´zwi- gaj ˛ac ˛a na plecach poka´znych rozmiarów piecyk szamotowy i wi ˛azank˛e rur oraz kolanek. Stawia sobie jej nó˙zk˛e na ramieniu i nagłym wyrzutem rozpr˛e˙zonego ciała wysyła cały transport w gór˛e. Z okrzykiem: „O, Jezu, zabił mnie” pani Zosia znika we wn˛etrzu wozu. 10
Wyprawa jest prawie gotowa. Przybywa jeszcze tylko obywatelka ze szczotk ˛a na kiju oraz obywatel, który pragnie przewie´z´c na Prag˛e masywne, dwuskrzydło- we, artystycznie rze´zbione w d˛ebie, suto okute br ˛azem drzwi, ł ˛acznie z futryn ˛a. Szczotk˛e jako´s umieszczono, ale drzwi wywołały burz˛e protestów w´sród stło- czonych na larach i penatach w˛edrowców. — Panie, gdzie si˛e pan tu pchasz z t ˛a bram ˛a, jak pragn˛e zdrowia? — Sk ˛ad˙ze´s pan te drzwi wyrwał, z ko´scioła czy jak? — A pa´nskiej babci zamazany interes. Ja si˛e pytam, czyj ten materac, co go pan wieziesz? Sied´z pan, jak panu dobrze. Wygodniak, futrynka mu przeszka- dza... Przy pomocy dziesi˛eciu ochotników spo´sród przechodniów „futrynka” zostaje wreszcie ulokowana. Auto rusza. Na razie wszystko jest dobrze. Pasa˙zerowie doszli do porozumie- nia. Zaczynaj ˛a lekko sobie nawet pod˙zartowywa´c z wojennych warunków komu- nikacyjnych i nagle czuj ˛a, ˙ze grunt gwałtownie poczyna usuwa´c si˛e im spod nóg. Jeszcze chwila i zbite kł˛ebowisko ludzi, mebli, waliz, tłumoków przechyla si˛e w stron˛e budki szofera, by za moment run ˛a´c jak lawina do tyłu. Nie wytrzymały tego naporu rze´zbione wrota, na ko´ncu wozu. Rozwarły si˛e szeroko, by przepu´sci´c szturmuj ˛ac ˛a publiczno´s´c. Naprzód wyskoczyła przez nie na jezdni˛e obywatelka ze szczotk ˛a na kiju, za ni ˛a jaki´s młodzian z „Bitw ˛a pod Grunwaldem” w złoconych ramach, pani z pieskiem i jeszcze koło pi˛etnastu osób obojga płci. Samochód przystan ˛ał, z budki wysiadł szofer i o´swiadczył, ˙ze wła´sciwie nic si˛e nie stało, tylko mu wóz troszk˛e „podrywa” przy zmianie biegów. Uwa˙za´c na- prawd˛e trzeba dopiero na zakr˛etach. „Przy lewym nadda´c si˛e na prawo”. Teoretycznie wydawało si˛e to łatwe, a w praktyce nastr˛eczało niejakie trudno- ´sci. Pozbawieni równowagi pasa˙zerowie chwytali si˛e kurczowo swych s ˛asiadów, co nie zawsze spotykało si˛e z aprobat ˛a. — Panie, jak mnie pan jeszcze raz złapiesz za nos, wyjd˛e z fasonu i b˛edzie krewa. Nie lubi˛e tego — nerwowy jestem, rozumiesz pan? Skarcony turysta szuka ostoi w s ˛asiadce z lewej strony, ale ju˙z pierwsza próba ko´nczy si˛e dla´n tragicznie. — Nie szczyp si˛e pan... — Zosia, kto ci˛e uszczypał? — pyta z daleka m ˛a˙z wła´scicielki szamotowego piecyka. — Ten ów, co za mn ˛a stoi. — Jak si˛e pan prowadzisz, dlaczego mnie pan ˙zon˛e szczypiesz? — Co prosz˛e, ja t˛e pani ˛a szczypie? W jakiem celu? — Nie udawaj pan greka, nie wiesz pan, w jakiem celu m˛e˙zczyzna szczypie urocz ˛a kobiet˛e? 11
— Daj pan spokój — urocza to ona jest dla pana, bo pan nie masz innego wyj´scia. — A dla pana jaka jestem? — zaperzyła si˛e pani Zosia. — Dla mnie jeste´s pani wydra na kołnierz do palta. — Ole´s, w ucho go! — Nie mogie, za daleko stoj˛e. Ale słu˙z˛e ci rur ˛a, kochanie ty moje. Tu pan Ole´s wr˛eczył mał˙zonce dwumetrowej długo´sci rur˛e. Pani Zosia z wpra- w ˛a uj˛eła j ˛a za kolanko i grzmotn˛eła swego przeciwnika w kapelusz. Z rury buch- n ˛ał pot˛e˙zny, przypominaj ˛acy eksplozj˛e miny słup sadzy. Czarna chmura spowiła ´swiat. Kiedy opadła, okazało si˛e, ˙ze wszyscy pasa˙zerowie wygl ˛adaj ˛a jak silny oddział kominiarzy po ci˛e˙zkiej pracy wracaj ˛acych do domowych pieleszy. Oby- watele spojrzeli po sobie i rzucili si˛e na pana Olesia. Na szcz˛e´scie szofer krzykn ˛ał: — Brukowa, wysiada´c! Samochód przystan ˛ał. Okazyjna jazda była sko´nczona. Kominiarze porwali swoje paczki i lekko si˛e tylko otrzepuj ˛ac, pobiegli do domów.
M ˛a˙z oczka łapie Jak tylko pan Piecyk wszedł, od razu wiedziałem, ˙ze zaszło co´s wa˙znego, i to w nieprzyjemnym rodzaju. A gdy gwałtownym ruchem rzucił mi na biurko jakie´s czasopismo, upewniłem si˛e, ˙ze znowu zawiniła prasa. Spojrzałem na barwn ˛a okładk˛e z podobizn ˛a efektownej szatynki w lamparcim futrze i odczytałem tytuł: „Moda i ˙zycie praktyczne”. Byłem zdumiony. — Pan, panie Teosiu, czytuje tygodniki po´swi˛econe modzie? Pan interesuje si˛e tym zagadnieniem? — Tak — odpowiedział ponuro, ci˛e˙zko siadaj ˛ac na fotelu. — Tak, pokazuje si˛e, ˙ze wszystko powinno si˛e czyta´c, bo nie wiemy, kiedy i w jaki sposób mo˙zemy by´c fatalnie przegrane. — My, to znaczy kto? — Znaczy, m˛e˙zczy´zni. — Nie rozumiem. — Przewró´c pan kartkie i czytaj pan, o tu... Przeczytałem nagłówek: „W toku naszej ankiety. Czy m˛e˙zczyzna powinien współdziała´c w pracach gospodarsko-domowych?” Pan Teo´s spojrzał na mnie z ironicznym triumfem. Wzruszyłem ramionami nie rozumiej ˛ac, o co mu chodzi. — Nic, nic, czytaj pan dalej. Czytałem. Odpowied´z uczestniczki ankiety brzmiała: „Jestem m˛e˙zatk ˛a od pół roku i udało mi si˛e podzieli´c z m˛e˙zem obowi ˛azki do- mowe tak, ˙ze nie jestem wcale "wiecznie" zapracowana, a m ˛a˙z jest oprany i naje- dzony, i zupełnie zadowolony, spełniaj ˛ac wiele domowych prac, których nauczy- łam go i przyzwyczaiłam wykonywa´c, a które zdaje mu si˛e, ˙ze spełnia z własnego "dobrego serca"„. Pan Teo´s splun ˛ał symbolicznie: — Tfu, ciapciak, lebiega niewidymka. Ale to jeszcze nic, jad´z, redaktor, dalej. Dalej było: „Oto w paru słowach rozkład naszego dnia. 13
M ˛a˙z wstaje do pracy o godz. 5.30. Nie budz ˛ac mnie odgrzewa sobie na gazie ugotowan ˛a wieczorem owsiank˛e...” Na twarzy pana Piecyka odbiło si˛e co´s jakby współczucie: — Owsiankie, sirota, uwa˙zasz pan, wieczorem gotuje, a o pi ˛atej odgrzewa. I to, uwa˙zasz pan, nie dla kaczek, ale osobi´scie dla siebie. Na ´sniadanie owsiankie opycha... Na powiece pana Piecyka zaperliła si˛e łza. Otarł j ˛a szybko wierzchem dłoni i szepn ˛ał: — Ale dobrze tak łobuzowi, zagajaj pan dalej. „Myje po sobie fili˙zank˛e i talerzyk. Ja wstaj˛e o siódmej...” — Ona, uwa˙zasz pan, o siódmej! Spojrzałem na pana Teosia z wyrzutem: — Niech pan nie przerywa! — No dobrze, nie b˛ed˛e, ale nerwy i pana szanownego opuszcz ˛a, jak pan prze- czytasz troszkie dalej... „M ˛a˙z czy´sci buty sobie i mnie, cz˛esto zmywa naczynia, ceruje sobie skarpetki, lubi zamiata´c i zaci ˛aga´c podłog˛e, zawiesza firanki po praniu, przyszywa sobie guziki i nie wygl ˛ada na niezadowolonego...” — Nie wygl ˛ada? Faktycznie nie wygl ˛ada. Czasu, cholera, nie ma na wygl ˛a- danie. Zaci ˛agnie podłogi, to przepierkie zaczyna, sko´nczy piepierkie, to oczka w po´nczochach łapie. A ta jego boginia w tem czasie w łó˙zku le˙zy. ´Sniadanie jej poda, ona obsztorcuje go jak si˛e nale˙zy, ˙ze kawa za zimna, i wstaje, bo si˛e do fryzjera ´spieszy. Cała robota jest podzielona. Jak on rozwiesza kolory, to ona z manikurem si˛e m˛eczy. Jak on prasuje elekstrycznym ˙zelazkiem, to ona si˛e bije z my´slamy, jakie sukienki b˛ed ˛a modne, długie czy krótkie. Jak on gotuje owsiankie... Nie! Dosy´c tego!... nie mogie dłu˙zej o tem my´sle´c!... Widzisz pan, jak ˛a „mod˛e” i jakie „˙zycie praktyczne” chc ˛a nam zaprowadzi´c... I takie rzeczy si˛e drukuje!... Na to cenzury nie ma! Tu pan Piecyk waln ˛ał pi˛e´sci ˛a w biurko. — Panie Teosiu — zdziwiłem si˛e. — Pan zawsze taki opanowany, czemu si˛e pan tak przejmuje losem tego nieznanego m˛e˙zczyzny. — Ja si˛e przejmuje losem tego ciuchny? Dla mnie on mo˙ze za te swoje szem- rane mał˙zonkie dzieci na ´swiat dostarcza´c. To rzecz nie moja. Ale tu si˛e rozchodzi o zły przykład, o bezpiecze´nstwo ogółu. Je˙zeli si˛e z tem od razu nie sko´nczy, jutro b˛edziesz redaktor piekł szarlotkie i chabry na poduszkach haftował! Do mnie si˛e ju˙z zabrali. Zaraz panu szanownemu powiem, sk ˛ad si˛e o tej dam- skiej polityce dowiedziałem. Dwa dni temu nazad ˙zona, uwa˙zasz pan, ni z tego, ni z owego wr˛ecza mnie skarpetkie i igł˛e z nitk ˛a, ´smieje si˛e, ładuje mnie si˛e na kolana i niby do pucu zaczyna mnie uczy´c cerowa´c. Spojrzałem na ni ˛a ze zdziwieniem i mówi˛e: 14
— Julcia, ty zdaje si˛e musisz by´c niezdrowa — mo˙ze kogutka we´zmiesz? No i ma si˛e rozumie´c skarpetkie w k ˛at, Julcie w drugi i wyszedłem na miasto. Wieczorem znowu˙z ona niby te˙z to przez ´smichy-chichy do słania łó˙zek mnie zagania i ja´skiem mnie w łeb. — Nie — my´sl˛e sobie — faktycznie z Julci ˛a jest niedobrze. Biere kapelusz i chc˛e i´s´c po doktora, wtenczas dopiero przyznała si˛e, co i jak jest, i pokazała mnie te gazet˛e. O, w tem miejscu jest o cerowaniu: „Namówiłam go niby w ˙zartach do cerowania. Potem o´swiadczyłam, ˙ze jestem zachwycona, ˙ze ceruje wspaniale, nawet lepiej ni˙z ja. Nazajutrz zobaczył mnie znów przy skarpetkach, przyjrzał si˛e i rzekł: Mo˙ze rzeczywi´scie zrobi˛e to ładniej, poka˙z mi. I tak ju˙z zostało”. — W ten dese´n zrobiła z niego „indyka”, teraz insze kobiety bontuje, ˙zeby „balonów” ze swoich m˛e˙zów uskuteczniali. Ale najwa˙zniejsze jest to, ˙ze w tem wszystkiem jest lipa. — Jak to, przypuszcza pan, ˙ze ta uczestniczka ankiety chwali si˛e tylko, ˙ze tak zdołała opanowa´c m˛e˙za? — Nie, owszem, Gierynga ˙zona tak po mordzie lała, ˙ze mu medale dzwonili, gienierała Kuropatkina tak˙ze samo. Lipa jest w tem, ˙ze ona jest dopiero od pół roku m˛e˙zatk ˛a. — A je˙zeli istotnie tak jest? — Je˙zeli istotnie tak jest, to ten facet ju˙z dzisiaj powinien prosi´c, ˙zeby go kto dobił. Nie ma na co dłu˙zej czeka´c.
To było wesele! — Czytałe´s pan, panie Krówka, o tem całem przebiegu na weselu króla córki w Londynie? — Owszem. — I o tem torcie na tysi ˛ac osób, i o tych królach, co ich si˛e najechało ze wszystkich stron ´swiata? — Rzecz jasna — pi´smienny człowiek jestem. — To musiałe´s pan tak˙ze samo czyta´c, ˙ze tam prób˛e tego całego wesela robili? I o wiele tak, to powiedz pan, w jakiem celu? — Jak to w jakiem celu? Bez próby takie wesele nie da si˛e uskuteczni´c. Przede wszystkim rozchodzi si˛e o to, ˙ze szklan ˛a karet ˛a pa´nstwo młode na ´slub zapychaj ˛a. Wi˛ec o wiele nie spróbuj ˛a, jak do niej wsiada´c, nic łatwiejszego jak lustrzane szy- by za 2500 złotych berłem wybi´c. A to w dzisiejszem oszcz˛edno´sciowem czasie strata jest powa˙zna. To jedno. A teraz we´z pan pod uwagie sam ´slub. Ksi ˛adz si˛e pyta, dajmy na to, pana młodego: „Czy chcesz, Filipie, za ´slubne mał˙zonkie te dan ˛a El˙zbiet˛e?” I o wiele pan młody nie byłby jak si˛e nale˙zy o´swiadomiony, mógłby przez pomyłk˛e odpowiedzie´c: „Co tu si˛e pyta´c? Taka forsa!” — Faktycznie. Zwłaszcza ˙ze on sam podobnie˙z z biednej rodziny i dopieru na sił˛e ostatniego dnia król go za ksi˛ecia zrobił. — Nie miał innego wyj´scia. Bo rozumiesz pan, w rodzinie same króle, ksi˛ecie i hrabiowie. Łatwo mo˙zem sobie wyobrazi´c, jak by si˛e z niego nabijali. Wódki nie miałby si˛e z kiem napi´c, takie by wszyscy chodzili honorowo. A tak jest ksi˛eciem Edynburga i pasuje do rodziny. — A co to takiego ten Edynburg? — Tamtejszy Grójec, znaczy si˛e miasteczko takie. W taki sposób to on jest taki ksi ˛a˙z˛e Wołomina czyli te˙z Kobyłki. — No tak, ale nie było rady, bo lepsze miasta ju˙z pozajmane. — Nazwa nazw ˛a, ale podobnie˙z i prezenta ładne dostał. 16
— Nie powiem, panna młoda, owszem, otrzymała du˙zo praktycznych rzeczy, ale on podobnie˙z tylko co´s z galanterii — jakie´s „podwi ˛azki” od króla dostał i szlus. — W ka˙zdem razie wesele miał ładne. Czytałem w „Expressie”, ˙ze podobnie˙z taki był tłok, ˙ze 37 osób odwie´zli do szpitala. — To znowu˙z nic wa˙znego. Jak u nasz na Słodowcu niejaki Biskupszczak, piekarza syn, si˛e ˙zenił, pogotowie sze´s´c razy obracało. Nie tylko cały orszak, nie tylko dwie pary te´sciów i pa´nstwo młodzi, ale dozorca domu i czterech policjan- tów sze´s´c tygodni na chirurgicznej sali u ´Swi˛etego Rocha przele˙zeli. Sztuk razem sze´s´cdziesi ˛at dwie. To było wesele! — Nie mo˙zem by´c zbyt wymagalne, czasy oszcz˛edno´sciowe — powojenne. — No, tak jest. Dawniejsze wesela po tygodniu trwali. A tu podobnie˙z tego samego dnia pa´nstwo młode zabrali manatki i chodu na prowincj˛e, gdzie panna młoda mieszkanie na letniakach posiada. Usiedli sobie podobnie˙z z tem m˛e˙zem przy piecu, po szklance herbaty wypili i on jej radio nastawia, tylko zacz˛eło gra´c, a ona si˛e zrywa, gałkie przekr˛eca i zamyka. — Po mojemu miała racj˛e, bo nie na to si˛e za m ˛a˙z wychodzi, ˙zeby radia słu- cha´c. — No, tak jest, ale o wiele m ˛a˙z ma ˙zyczenie, nie trzeba si˛e z niem sprzecza´c. Lubi radio, niech go cholera we´zmie, niech słucha. — No tak, ale o wiele on przez pomyłkie Warszaw˛e nastawił i akurat nadawali słuchowisko z uroczystego kwaszenia kapusty w „Społem”, to mogła si˛e zdener- wowa´c? — Ano je˙zeli tak, to mogła.
Muszla Z opakowaniem jest na ogół lepiej. Có˙z, kiedy s ˛a artykuły, których mimo najlepszych ch˛eci sprzedawców nie da si˛e opakowa´c. Na przykład taka muszla. Oczywi´scie, nie mam tu na my´sli muszli morskiej, słu˙z ˛acej do ozdoby mieszka- nia, ale zwykł ˛a muszl˛e, tak zwan ˛a toaletow ˛a. Niby nic takiego — pi˛ekny, biały fajansowy przedmiot o aerodynamicznych, mo˙zna powiedzie´c, kształtach, u dołu zw˛e˙zony, zako´nczony z jednej strony kolankiem, a z drugiej pi˛eknie politurowan ˛a deseczk ˛a — a razem sprawuneczek do´s´c kr˛epuj ˛acy. I opakowa´c si˛e nie da. Oczy- wi´scie nie kupuje si˛e go co dzie´n, ale czasem trzeba. Wła´snie niedawno znalazłem si˛e w takiej sytuacji. Star ˛a nasz ˛a muszl˛e rozsadziła nam jeszcze podczas powsta- nia hitlerowska „krowa”. Muszla słu˙zyła dalej wiernie mimo powa˙znych p˛ekni˛e´c i nagle rozpadła si˛e w drobny mak. Trzeba było kupi´c now ˛a. Sporo było z tym bieganiny, ale wreszcie znalazłem muszl˛e — marzenie. Szybko dokonałem trans- akcji, ekspedient wr˛eczył mi nabytek z czaruj ˛acym u´smiechem i tu si˛e zacz˛eła tak zwana gehenna. Wyszedłem z muszl ˛a na ulic˛e i wszcz ˛ałem poszukiwania taksówki. Ale za- trzymani kierowcy odwracali si˛e ode mnie z niesmakiem i pogard ˛a. Wreszcie wybawił mnie z kłopotu jaki´s ˙zyczliwy obywatel, który za skromne honorarium zaofiarował si˛e odnie´s´c mi muszl˛e do domu. Muszla taka oprócz budz ˛acego za- interesowanie przechodniów kształtu ma to do siebie, ˙ze wła´sciwie nie bardzo wiadomo, jak j ˛a nie´s´c. Mój wybawca umie´scił j ˛a sobie najpierw na prawym ra- mieniu, potem na lewym, ale widocznie było mu bardzo niewygodnie — ulokował j ˛a sobie na głowie w kształcie jak gdyby ogromnego starorzymskiego hełmu. Ru- szyli´smy w drog˛e; ja szedłem pierwszy, obywatel w hełmie pod ˛a˙zał mym ´sladem. Weszli´smy w Aleje Jerozolimskie i nagle przed „Kopciuszkiem” zaczepił mnie przyjaciel, straszny gaduła. Chwycił mnie za guzik jesionki i pocz ˛ał opowiada´c jak ˛a´s zawił ˛a histori˛e. Człowiek w muszli stan ˛ał wiernie za mn ˛a. Nie było prze- chodnia, który nie interesowałby si˛e moim sprawunkiem. Niektórzy podchodzili nawet, pukali fachowo w nabytek zgi˛etym palcem i pytali mego adiutanta: — Gdzie pan dostał muszl˛e, ile pan dał? 18
— To nie moja muszla, tylko tego pana — odpowiadał z gł˛ebi muszli, jak z jaskini, ustokrotniony echem, lekko przepity bas. Jednocze´snie wyci ˛agni˛eta r˛eka wskazywała moj ˛a osob˛e. Kiedy zebrał si˛e spory tłum, wyrwałem si˛e wreszcie znajomemu, zostawiaj ˛ac w jego r˛ece guzik. ´Scigani pełnymi zazdro´sci spojrzeniami, dotarli´smy wreszcie do przystanku i wsiedli´smy w tramwaj. Tu muszla budziła nie mniejsz ˛a sensacj˛e, a nawet szczer ˛a wesoło´s´c. Poniewa˙z kolanko zahaczało ustawicznie o rzemie´n od dzwonka i zatrzymywało b ˛ad´z te˙z uruchamiało tramwaj w nieodpowiednich mo- mentach, mój pomocnik zmuszony był zdj ˛a´c sobie muszl˛e z głowy i trzyma´c j ˛a przed sob ˛a. Jechali´smy czas jaki´s w milczeniu, kiedy nagle mój towarzysz poczer- wieniał, a nast˛epnie przybladł i szepn ˛ał mi nerwowo: — Trzymaj pan towar! — Dlaczego? — Bo spodnie mnie lec ˛a, sprz ˛aczka mnie p˛ekła od tej cholernej muszli — i mi- mo mego oporu wr˛eczył mi fajansowy ci˛e˙zar. Ugi ˛ałem si˛e lekko, a on tymczasem nerwowo chwytał pod paltem uciekaj ˛ace cz˛e´sci garderoby. Kiedy uporz ˛adkował jako tako swe sprawy, rzekł krótko: — Dalej nie jede, wysiadam — nie tylko sprz ˛aczka, ale wszystkie guziki mnie odlecieli — i wysiadł. Zostałem sam na sam z muszl ˛a. Co si˛e dalej działo, trudno opisa´c. Na wszystkich przystankach, jakby si˛e umó- wili, wsiadali sami znajomi i to tacy, których nie widziałem od szeregu lat. Gdy wreszcie zastała mnie z muszl ˛a w dr˙z ˛acych r˛ekach pewna urocza kobieta, w której si˛e po cichu podkochiwałem, postawiłem sprawunek na ziemi i odsun ˛ałem si˛e od niego jak najdalej. Ale współpasa˙zerowie wy´sledzili mnie natychmiast i zewsz ˛ad rozległy si˛e wołania: — Panie szanowny, zabierz pan ten tron, wszyscy si˛e o niego przewracaj ˛a. — Zrezygnowany zbli˙zyłem si˛e znowu do muszli. Wtedy zabrał głos konduktor: — Co pan dwa miejsca zajmujesz, usi ˛ad´z pan na swoim towarze, to b˛edzie lu´zniej. Półprzytomny usiadłem. I wtenczas wsiadła do tramwaju wycieczka z prowin- cji. Przewodnik spojrzał na mnie pełnym zachwytu i dumy wzrokiem i powiedział ze wzruszeniem: — I zwró´ccie uwag˛e, obywatele, jakie to wygody instaluje si˛e ju˙z w tramwa- jach naszej stolicy. Nie ma co prawda jeszcze naokoło tego odpowiedniej kabinki, ale b˛edzie — nie od razu Kraków zbudowano. Wyskoczyłem w biegu.
˙Zeberka króla Go´zdzika Spotkałem na Krakowskim Przedmie´sciu pana Piecyka. Był zm˛eczony, miał zabłocone buty, ale na twarzy malowało mu si˛e zadowolenie i jakby duma. — Co pan tu robi, panie Teosiu? — zagadn ˛ałem dawno nie widzianego miłego znajomego. — Na dole byłem, na Mariensztacie, zobaczy´c, jak robota przy tem nowem Kierbedziu leci! — No i jakie˙z pan wyniósł wra˙zenie? — No, owszem, staraj ˛a si˛e chłopaki, nie mo˙zna powiedzie´c. I tak Bogiem a prawd ˛a zaczyna mnie si˛e ta cała kompinacja podoba´c. Z pocz ˛atku my´slałem, ˙ze to wszystko do cholery podobne... Tramwaje i samochody zaczem pod gór˛e na Krakowskie, ˙zeby do dziury w ziemi wje˙zd˙zali, i dopiero na Miodowej, ˙zeby ni z tego, ni z owego na wierzch wyskakiwali... zdawało mnie si˛e to niepowa˙z- ne. A teraz widz˛e, ˙ze owszem, ˙ze mo˙ze to by´c nawet niezłe. Na przykład Józia kamienic˛e b˛edzie ze wszystkich stron wida´c, a do tej pory była schowana. — Jakiego Józia? — zapytałem zaintrygowany. — To pan nie wiesz, ˙ze ten dom pod Zamkiem do Poniatoszczaka Józia nale- ˙zał? Król mu kazał postawi´c, ˙zeby miał na wydatki. — Nie rozumiem. — Staro˙zytnej historii pan w taki sposób nie znasz. To, uwa˙zasz pan, było tak. Poniatoszczak, ten co przed wojn ˛a na Piłsudskiego placu w charakterze pomnika, na koniu, w prze´scieradle siedział, miał stryja, któren w tem czasie za króla był i w Zamku zamieszkiwał. Poniatoszczak jako kawaler w ułanach słu˙zył i znakiem tego „oliwa” był na- stajaszczy i ró˙zne rozróbki po Warszawie uskuteczniał. Co i raz do króla przylatał z rachonkiem: a to kielner z Renesansu, a to Bursiak za kwiaty dla jakiej´s artystki, a to znowu˙z nieboszczyk Kili´nski za lakierowane oficerki, bo trzeba panu szanownemu wiedzie´c, ˙ze Poniatoszczak ubra´c si˛e lubił i nosił si˛e jak lalka. Zgniewało to koniec ko´nców króla, kazał go zawoła´c jednego razu i mówi: „Józiek, jak pragn˛e zdrowia, co ty chcesz stryja z torbami pu´sci´c czy jak? Ja tak- ˙ze samo mam wydatki, ty˙z lubi˛e sobie przyzwoicie podchromoli´c, ty˙z kawaler 20
jestem i na konto wolnej miło´sci swój ekspens mam. Dla nas dwóch nie wystar- czy. Ju˙z mnie tu minister skarbu par˛e razy podgrymaszał, ˙ze dwie pensje naprzód akontamy wybrałem, tak dłu˙zej by´c nie mo˙ze”. No i ma si˛e rozumie´c pojechał z niem do banku Skowronka na Biela´nskie ulice, zar˛eczył za niem, po˙zyczkie dostali i wybudowali mu te chałup˛e koło Zam- ku — froncik i dwie oficynki. — Trzy pokoje z kuchni ˛a na froncie sobie zostawisz, a oficyny lokatorom si˛e wynajmie. Ka˙zdego ósmego przejdziesz si˛e po mieszkaniach, komorne zbierzesz i b˛edziesz miał na ochlaj. Wi˛ecej o ˙zadnych rachonkach nie chce słysze´c i kielner nie kielner, lubiler nie lubiler, ka˙zdego jednego na zbite szyje ze schodów własno- r˛ecznie spuszcz˛e — w te słowa król si˛e wyraził, potem koron˛e na głow˛e i poszedł do Łazienek na spacer. W ten dese´n tak zwany pałac „Pod Blach ˛a” powstał. Na razie król z okien Zamku kapował, o której Poniatoszczak do domu wraca i kogo ze sob ˛a przywozi, i nieraz przez lufcik go sztorcował. Ale koniec ko´nców nic z tego nie wyszło, bo wojna si˛e zacz˛eła i ochrona lokatorów. Całe komorne Józkowi na paczkie papierosów nie wystarczyło. Potem postawili Nowy Zjazd i pałacu „Pod Blach ˛a” wcale za niem nie było wida´c. Teraz znowu˙z stał si˛e widocznem, ale có˙z, s ˛a przeszkody w robocie i zno- wu˙z król jest w to wmi˛eszanem. — Tak˙ze Stanisław August? — Nie. W tem wypadku Go´zdzik. — O! — Tak jest. Uwa˙zasz pan, jednego razu przyleciało na te budow˛e paru star- szych facetów z bródkamy i w okularach i zaznaczaj ˛a, ˙zeby przesta´c kopa´c dziur˛e dla tramwajów za pomoc ˛a maszyny, tylko r˛ecznie, łopatamy. Bo podobnie˙z pa- r˛e tysi˛ecy lat temu nazad za króla Go´zdzika było w tem miejscu jakie´s miasto i meble si˛e po niem zostali. Faktycznie jakby taka parowa kopaczka wjechała królowi Go´zdzikowi do stołowego pokoju, mogłaby całe urz ˛adzenie w drebiezgi rozbebeszy´c. Toty˙z roboty zostali wstrzymane, a uczone faceci szukaj ˛a rzeczy po nieboszczyku Go´zdziku. Raz krzyk zrobili, ˙ze znale´zli cmentarz z tamtych czasów. A trzeba panu sza- nownemu wiedzie´c, ˙ze te staro´swieckie warszawiacy nie chowali nieboszczyków w trumnach, tylko podobnie˙z w garnkach, czyli tak zwanych urynach. Toty˙z jak te profesorowie znale´zli w gruzach garnek z ko´s´cmi, mało ze skó- ry z rado´sci nie powyskakiwali. Porozkładali te ko´sci na sło´ncu i dawaj si˛e jem przygl ˛ada´c, mierzy´c calówkamy i fotografie z nich zdejma´c. Ale przyszła jaka´s baba, garnek jem odebrała i zaznacza: — To moje naczynie — mówi — w tem miejscu na Mariensztacie budkie z warzywem miałam i jak raz w pierwszy dzie´n powstania krupnik na ˙zeberkach sobie gotowałam. Jak zacz˛eli strzela´c, ma si˛e rozumie´c, uciekłam i krupnik ze 21
wszystkim musiał si˛e wygotowa´c, a potem ziemia garnek przysypała, ale w piekle bym go poznała... I poszła z garnkiem, zostawiła jem tylko ˙zeberka. Oni to wła´snie w charakterze rzadkich zbiorów do muzeum podobnie˙z zostan ˛a zabrane. — Wolne ˙zarty, panie Teosiu, na terenie budowy tunelu podobno dokonano cennych odkry´c archeologicznych... — Mo˙zliwe, w ka˙zdym razie, czy to cenne odkrycia, czy wieprzowe ˙zeberka, tunel za długo czeka´c na nich nie mo˙ze.
Diabeł pod gazem Wielkim urozmaiceniem ´swi ˛at na Targówku, Nowym Bródnie, Szmulowi´znie i Kamionku były przez długie lata wyst˛epy tak zwanych Herodów. Dzi´s zwyczaj ten upada, nieliczne jednak ich zespoły kr ˛a˙z ˛a jeszcze w okresie Bo˙zego Narodze- nia po przedmie´sciach Warszawy. Jak wygl ˛ada przedstawienie takiej trupy w mieszkaniu pa´nstwa Koralików na ulicy ´Swi˛etego Wincentego, postaramy si˛e zobrazowa´c poni˙zej. Podczas o˙zywionej zabawy ´swi ˛atecznej na korytarzu rozlega si˛e dzwonek r˛eczny, w chwil˛e pó´zniej wchodzi do mieszkania alegoryczna posta´c, w której łatwo pozna´c anioła, i mówi: — Przepraszam pa´nstwa, zapytanie zadaje, czy mo˙zna w tem mieszkaniu przedstawi´c króla Heroda? — Owszem, o wiele ma si˛e rozumie´c nic nie zginie, to dlaczego nie. — Pani szanowna zdaje si˛e dwuznacznie nasz obci˛eła, jako anioł, zmuszony jestem si˛e obrazi´c. — Bro´n Bo˙ze, nie pos ˛adzam, ale wszyscy wiedz ˛a, ˙ze z Herodamy same zło- dzieje chodz ˛a. W zeszłym roku w naszem domu Herody dwie poduszki i ´scienny zegar legurator wynie´sli. — To nie z naszej partii, tamte byli z Pelcowizny, a my jeste´smy z Nowe- go Bródna i takie mamy wychowanie, ˙ze pieni ˛adze mog ˛a na stole le˙zy´c i grosz podczas przedstawienia nie zginie. Do rozmowy nagle wtr ˛aca si˛e diabeł, który wszedł z reszt ˛a trupy: — Tak, tak, pani Koralikowa, ja r˛ecz˛e. — W imi˛e Ojca i Syna, głos poznaj˛e, a osoby nie widz˛e. .. — Nic dziwnego, bo maskie diabelskie mam na twarzy, ale zaraz zdejmne, to si˛e pani przekona, z kiem okoliczno´s´c. — Tu szatan zdejmuje mask˛e. — Pan Mi˛etus! — W osobistej osobie. Całuj˛e r ˛aczki, ´sciskam za pol˛edwiczkie. — Pierw bym si˛e ´smierci spodziewała, ani˙zeli ˙ze pan Mi˛etus za diabła z He- rodamy chodzi. 23
— Ja? Od małego szczeniaka. U nasz w rodzinie ta rola z ojca na syna prze- chodzi. Ja jestem czwartem diabłem z kolei. A tak˙ze samo derekcj˛e całego przed- stawienia mam pod sob ˛a. — No o wiele tak, to ma si˛e rozumie´c prosiemy Heroda nam odegra´c. — Dobra jest. Zaiwaniaj, Olek! Ale z kanapy odzywa si˛e gospodarz lokalu: — Zaraz, zaraz, nic pilnego, najpierw musiem razem wypi´c jednego. — O, co to, to nie. Nie mamy prawa — niespodziewanie oponuje anioł. — Dlaczego? — Bo religijnego przedstawienia pod gazem nie mo˙zna odgrywa´c. Pan sza- nowny nie ma poj˛ecia, co si˛e wyrabia, jak na przykład taki diabeł si˛e naoliwi. Dwa lata temu nazad zagazował si˛e Mi˛etus w drobne kaszkie i przy´sli´smy do jed- nego mieszkania, a on roli nie mówi, tylko kr˛eci si˛e jak głupi, skika i sobaczy gospodarza, a tak˙ze samo go´sci. Potem na otoman˛e wskoczył i wbił widły w sufit, tak ˙ze trzy cegły wylecieli, a wideł wcale nie mo˙zna było wyj ˛a´c. Wszyscy ci ˛agli, nasza ferajna i wszystkie go´scie, pan młody i panna młoda — bo tam jak raz wesele si˛e odbywało — a wi- dły stali jak mur. Przez całe ´swi˛eta w suficie siedzieli, a my zmuszone byli´smy o drugie si˛e postara´c, bo bez wideł nie ma diabła, nie mo˙zna z Herodami chodzi´c. — No tak, ja rozumie, ˙ze z nadu˙zycia ankoholu mog ˛a by´c wypadki, ale jeden dziecinny pod ´swi ˛ateczn ˛a zak ˛askie jeszcze nikomu nie zaszkodził. — No faktycznie, po jednem mo˙zemy wypi´c. — Kiedy tak, to ju˙z siadajcie, panowie, do stołu na chwileczkie. Panie diabeł, pan na otomanie koło mnie. Anioł jako osoba duchowna pod choink ˛a, król Herod, ´smier´c z drugiej strony, a sołdaci b˛ed ˛a sta´c, bo młodziaki. Nalane — i odjazd. — Swojem porz ˛adkiem pan, panie diabeł, jako derektor całego interesu musisz mie´c du˙zo roboty, ˙zeby ich wszystkich wytresowa´c. — To jeszcze frajer, ka˙zdemu jednemu role si˛e pisze na papierze i musi si˛e nauczy´c na pami˛e´c, a nie, to kopniaka w krzy˙z i bierze si˛e drugiego. Ale pode- bra´c ˙zeby ka˙zden, jak si˛e nale˙zy, pasował do figury, któr ˛a ma odstawi´c, to jest najwa˙zniejsze. Na przykład anioł nie mo˙ze by´c rudy, bo wiadoma rzecz, ˙ze ka˙zden rudy jest fałszywy. — No a ubiory sk ˛ad panowie bierzecie? — Wszystko własna robota. Herod dostaje epalety ze złotego papieru, ostrogi i ma si˛e rozumie´c bagnet. Berło robi si˛e z tłuczka od kartofli pomalowanego złot ˛a farb ˛a, s ˛a z tego nieraz nieprzyjemno´sci. Na przykład w zeszłym roku moja matka długi czas nie mogła doszorowa´c tłuczka i ojciec zrobił jej mał˙ze´nsk ˛a scen˛e, ˙ze mu złote kartofle do barszczu podała. Z ubraniem dla diabła zmartwienia nie ma. Ko˙zuch do góry włosem si˛e prze- wraca, na głow˛e wkładam barankowe czapkie z rogamy, widły w r˛ekie i gotowe. 24