eewqa1234

  • Dokumenty229
  • Odsłony57 788
  • Obserwuję33
  • Rozmiar dokumentów347.0 MB
  • Ilość pobrań23 610

Stefan Wiechecki - Wiech na 102

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Stefan Wiechecki - Wiech na 102.pdf

eewqa1234 EBooki
Użytkownik eewqa1234 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 733 osób, 155 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 166 stron)

SPIS TREŚCI Powrót PRZEDMOWA- Henryk Korotyński. 1936-1939 1. BIĆ ŚWIADKÓW 2. POMNIKI WARSZAWY 3. PARASOL W ŚMIETANIE 4. ONDULOWANA WŁADZA 5. WYSOKA EKSMISJO! 6. GROŹNY FANT 7.ROZMOWA Z ZEGAREM 8. NASTĘPCA KUSEGO 9. LODA Z ŁABĘDZIEM 10. „MLIMIUŚ' 11. MAŁŻEŃSTWO GWIAZDY 12. KOPELMAN SZALEJE 13. ZŁOŚLIWA WIEWIÓRKA 14. STÓJ, CIPUCHNA 15. GARY COOPERSZTEIN 16. KRYTYKA LITERACKA 17. JAK KILIŃSKI USZYŁ BUTY MOSKALOM 18. W DZIELNICY DYPLOMATYCZNEJ 19. FRAK BOGUSŁAWSKIEGO 20. POMYŁKA WYROCZNI 21. UMĄCZONA WŁADZA 22. MAJ W KOMISARIACIE 23. MARLENA I PATELNIA 24. SYSTEM PROF. PIGALINI 25. SZCZYT ROZTARGNIENIA 26. SARDYNKI TAŃSZE 27. ROZMOWA PRYWATNA 28. ZAWODOWY ŚWIADEK 29. DWIE KASJERKI 30. HIPOPOTAM CZY BOŻA KRÓWKA? 31. NIECH ŻYJĄ ZASADY 32. PAN BOCZKOWSKI 33. STAROZAKONNY GAJOWY

Powrót Wiecha 1945-1946 34. ZEZOWATY BARANEK 35. DZIECINNY PODATEK 36. WIELBICIEL POLICJI 37. 140 BANIEK 38. MAŁŻEŃSTWO KOLEŻEŃSKIE 39. WIADOMO - STOLICA! 40. NA WŁASNĄ RĘKĘ 41. OKAZYJNA JAZDA 42. POWITANIE KIERCELAKA 43. KSIĄŻĘ W PRZEŚCIERADLE 44. SPACERKIEM PRZEZ PONIATOSZCZAKA 45. KTO MNIE BIJE 46. TO PAN - NIE HITLER 47. PYCH NA WODĘ! 48. GOERING I BANANY 49. OPERA W KUCHNI 50. WIGILIA TUŁACZY 1948-1955 51. MĄŻ OCZKA ŁAPIE 52. GAFA ŚW. MIKOŁAJA 53. DIABEŁ POD GAZEM 54. TRZY EWY 55. TEGO NIE LUBIĘ 56. DLACZEGO METRO? 57. POPIEL MIAŁ GORZEJ 58. MOTOCYKLIŚCI, UWAGA! 59. FATALNE SPOTKANIE 60. KOZA W KAGAŃCU 61. NOWA NUMERACJA 62. NAJWIĘCEJ LITERATÓW 63. Z DWOMA USZAMI 64. ZASKÓRNIAK 65. SZTORCOWANIE 66. PGR „ŚRÓDMIEŚCIE” 67. MY SIĘ NAKRYĆ NIE DAMY! 68. OGÓLNE CHRZCINY 69. ZA CIASNA KORONA 70. LESZEK POPRAW KORONĘ

71. RUDY BIBER POD GRUNWALDEM 72. JAGIELLONKA TRZEPIE ARRASY 73. JAK SOBIESKI „PRZEROBIŁ” CESARZA 74. SEJM W KARAFCE 1957-1959 75. NIE MA TAKIEJ KOBIETY... 76. KUDY MU DO KIERCELAKA! 77. PUTRAMENT CZY CHATISOW? 78. OCZKIEM WYŻEJ 79. ZNAJOMY SŁOŃ 80. PRZY JAJECZKU 1962-1967 81. PRZERABIAMY WARSZAWĘ 82. TRRR... WRRR... PRRRR... 83. JAK ZA DĄBRÓWKI 84. DUCHOWY LIŚĆ 85. BYŁEM NA „KRZYŻAKACH” 86. ZADUMA NAD MATEJKĄ 87. ŻONA MU PODOBNIEŻ POMAGA 88. TAJEMNICA RODZINNA 89. TEŚCIOWA MNIE ODGANIA 90. NA PLAŻY... 91. SZPAGATOWA INTELIGENCJA 92. ŻELAZNE CIUCHY 93. AMERYKA PRZEZ SZYBĘ 94. NASZ MAMUCIAK 95. WINDĄ NA HALKĘ 96. CARMEN l KOŁDRA PUCHOWA 97. HOTELLO 98. FANFAN „DRYBLAS' 99. PLOTKI KRÓLOWEJ BONY 100. NA GRYPĘ - MEDEA 101. BEZ SZWAGRA LEŻEM... 102. A MOŻE BY TAK MANTO?

PRZEDMOWA Zapewne nie tylko starsi wiekiem czytelnicy, ale i ci z młodszego pokolenia znają takie oto powiedzonka: znakiem tego - śmiej się pan z tego - przypuszczam, że wątpię - skoro jeżeli - a to ci polka - niech ja skonam - w ząbek czesany itd. itd. Mówimy tak czasem dla żartu, nieraz słowa te niepostrzeżenie rzucamy w toku rozmowy, kiedy indziej słyszymy je na bazarach i targowiskach, a to wszystko Wiech albo przeniósł z warszawskiej gwary do swoich felietonów, albo sam te słowa stworzył. Najwybitniejszy znawca tego kręgu problemów, prof. Bronisław Wieczorkiewicz, pisał o Wiechu: „Stał się on twórcą pisanej gwary stołecznej, potrafił z mowy mówionej uczynić mowę pisaną”. Sam Wiech skromnie siebie oceniając, orzekł, że twórca to za duże słowo, bo on tylko „starał się wiernie ją (tę gwarę - przyp. HK) odtworzyć” czasem, ale bardzo rzadko, „na kanwie istniejących zwrotów wyprodukować coś nowego”. Zazwyczaj ograniczał się do szlifowania warszawskiej gwary. Kto wie, czy nie największym świadectwem popularności Wiecha w najszerszych kręgach naszego społeczeństwa, „od dorożkarza do ministra”, przed wojną i po wojnie, było to właśnie, iż niejedno z powiedzonek, stworzonych przez felietonistę, trafiło do języka, który się potem słyszało na Targówku i na Woli, w Hali Mirowskiej i na Polnej. Skąd tak wyjątkowa znajomość i tak znakomite wyczucie gwary warszawskiej u dziennikarza-felietonisty? Urodził się na Woli, w tej to dzielnicy przy ul. Wolskiej założył i prowadził w latach 1924-1926 Teatr Popularny, przez długi okres mieszkał w pobliżu Kercelaka na rogu Chłodnej i Przyokopowej, a właśnie na Kercelaku (sam o tym wspomina) nasłuchał się warszawskiej gwary i tam podpatrzył przeróżne typy, z których zrodzili się potem pan Piecyk i Walery Wątróbka z żoną Gienią. Drugim chronologicznie, ale chyba najbogatszym, źródłem były dla Wiecha przedwojenne sądy grodzkie, a on właśnie po krótkim stażu reporterskim w „Kurierze Warszawskim” i „Kurierze Czerwonym” został tej gazety sprawozdawcą sądowym. Ponieważ w sądach grodzkich klientelą był najczęściej zwykły ludek warszawski, przeważały zaś pyskówki, tu Wiech znalazł i sytuacje życiowe, i słownictwo najbardziej smakowite. A że na szczęście redakcja nie żądała od Stefana Wiecheckiego zwyczajnych kronikarskich sprawozdań sądowych, pisał więc w stylu humoreski, a czasem, „żeby było zabawniej” (to są słowa Wiecha), zmieniał co nieco faktyczny przebieg procesu... Wiech wiernie notował, że jego bohaterowie mówili „musiem”, „zamiaruje”, „u nasz”, „Żalibosz” i tym podobnie, ale już dla pysznej zabawy czytelników sam określał ZUS słowami „Chora Ubezpieczalnia”, o Urzędzie Stanu Cywilnego Wątróbka i Piecyk mówili „magistracki kościół”, posterunkowego nazywali „postronkowym”, fata morgana przerabiali na „fatamrugana”, a przepity głos któregoś z ich kolegów był „sznaps-barytonem”. Język Wiecha to skarbiec obyczajowy i ozdoba jego pisarstwa, ale, rzecz jasna, nie tylko to stanowi o trwałej wartości i niepowtarzalnej swoistości dorobku literackiego Stefana Wiecheckiego. Był bystrym obserwatorem codziennego życia warszawskiego ludu, znał świetnie jego obyczaje i nawyki, widział i wiedział, jak pracują handel i gastronomia, jak działa komunikacja miejska, znał warszawskie kamienice i mieszkania, obracał się swobodnie wśród różnych profesji - głównie tych na niższych szczeblach drabiny społecznej. Czasami prowadził Walerego z Gienią do kina lub teatru, nawet zaglądał z nimi na kiermasz książek czy Warszawską Jesień, jedynie polityka nie interesowała Wiecha-felietonistę i odnajdujemy u niego rzadkie tylko jej echa. Można więc rzec, iż był on kronikarzem spraw zwykłych, codziennych, na które patrzył z pogodnym uśmiechem lub przymrużeniem oka. Takim spojrzeniem obejmował także Żydów warszawskich. Stanowili w przedwojennej stolicy

jedną czwartą ludności, mieli swoje obyczaje, mówili sobie właściwą polszczyzną, a ich utrwalenie w felietonach Wiecha stanowi dziś dokument przeszłości. Nie mam tu, oczywiście, na myśli tysięcy Polaków pochodzenia żydowskiego, dawno całkowicie zasymilowanych. Że niezwykłe musiało być (i jest po dziś dzień) pisarstwo Wiecha, niech zaświadczy i to, że zarówno w latach przedwojennych, jak i w naszych już czasach, wybitni twórcy literatury polskiej pisali o nim z zachwytem. Juliusz Kaden-Bandrowski, recenzując w „Gazecie Polskiej” (z dn. 6.111.1938 r.) nowy wówczas zbiór felietonów Wiecha „Ja panu pokażę”, tak rzekł: „Może zadrżą w posadach nasi znawcy greki i łaciny, gdy powiem, gdy „orzeknę”, że „ten cały” Wiech to po prostu Plaut naszej współczesnej Warszawy. Tom Wiecha „Syrena w sztywniaku” kandydował do nagrody „Wiadomości Literackich” na najlepszą książkę polską roku 1938. Chociaż zwyciężyli Jerzy Andrzejewski i Maria Czapska, to przecież opinię jednego z członków jury, wybitnej poetki Marii Jasnorzewskiej- Pawlikowskiej, warto tu przytoczyć: „Obstaję przy Wiechu. Jest to gentleman szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często wzruszający. Jego felietony stanowią pociechę w smutnych chwilach...” A Julian Tuwim w tworzonych podczas wojny na obczyźnie „Kwiatach polskich”, wspominając tęsknie daleką Warszawę, o Wiechu te słowa nakreślił: Potem to ślicznie Wiech uwieczniał, z daleka więc do pana Wiecha pełen wdzięczności się uśmiecham... I cóż pan teraz uskutecznia? Również zza Atlantyku w kilka lat później pisał z wielkim podziwem o Wiechu inny znakomity skamandryta, Jan Lechoń, w swoich prowadzonych w Nowym Jorku „Dziennikach”. Tu przerwę cytowanie tych dawnych opinii i odnotuję, że w naszej epoce wysoko cenili pisarstwo Wiecha Paweł Hertz i Melchior Wańkowicz, Stefan Kisielewski i Jan Koprowski, a jakże trafnie Ryszard Kosiński na łamach „Świata” nazwał felietony wiechowskie „dokumentem artystycznym, utrwalającym wiecznie Warszawę niczym obrazy Canaletta czy rysunki Kostrzewskiego”. Oczywiście, Wiech miał także swoich - i to ostrych - krytyków. W pierwszych latach pięćdziesiątych młodzi wówczas poloniści, Jan Błoński i Zygmunt Lichniak, potępiali wprowadzenie do mowy polskiej wiechowskiej gwary z warszawskich przedmieść, a w 1959 roku na łamach „Życia Warszawy” Jacek Bocheński pisał, że Wiech „od lat systematycznie paskudzi język polski”. Z kompetentną obroną Wiecha wystąpił wtedy wspomniany tu już prof. Bronisław Wieczorkiewicz, natomiast dowcipna i cięta odpowiedź samego autora „Znakiem tego” ukazała się w „Expressie Wieczornym”. W „Szpilkach” całą stronę zajął rysunek Jerzego Zaruby, na którym Wiech trzyma w ręku esej Bocheńskiego, a stojący obok Walery Wątróbka wskazuje ten esej palcem ze słowami: „Śmiej się pan z tego!” Pora na kilka słów o niniejszym tomiku felietonów Wiecha. W wyborze tym zmieścić się mogła zaledwie mała cząstka jego dorobku pisarskiego, wybór był więc niełatwy. Przeczytałem na nowo osiemnaście tomów felietonów, wydanych za życia Wiecha - sześć, które ukazały się przed wojną, i dwanaście spośród ogłoszonych już w Polsce Ludowej. Z blisko dwóch tysięcy felietonów wybierałem te, które nie tylko w moim przekonaniu czyta się i dzisiaj smakowicie, z uśmiechem, ale i z łezką, starałem się też, aby tematyka stu dwóch wybranych felietonów była różnorodna. W przedwojennych przeważają obrazki satyryczne, które zrodziły się z przysłuchiwania się rozprawom w sądach grodzkich, w powojennych rozmaitość jest bogatsza, tematem są tu liczne sprawy życia codziennego, a także budowa metra, ślub księcia Monaco czy przyjazd Kiepury do Warszawy... Nawet w tak szczupłym wyborze niepodobna było pominąć teatralnych felietonów

Wiecha, zawartych w tomie „Ksiuty z Melpomeną”, ani nie znaleźć miejsca dla kilku choćby fragmentów „Heleny w stroju niedbałem”, to jest opowieści pana Piecyka o królach polskich, poczynając od „Mietka Piastuszczaka”, który „przygruchał sobie jedną Czeszkie, niejaką Dąbrowszczankę”. Mam nadzieję, że mimo szybkiego upływu czasu niejeden z czytelników uśmiechnie się do ducha pana Wiecha, pełen dlań wdzięczności, jak czynił to Tuwim przed 40 z górą laty. HENRYK KOROTYŃSKI Powrót

1936-1939 BIĆ ŚWIADKÓW W małym kinie na Woli, Pradze czy Ochocie publiczność nie składa się ze znudzonych malkontentów, którzy wszystko już widzieli, których nic nie może rozruszać. Tu się żyje treścią oglądanego filmu, tu się bierze żywy udział w przeżyciach jego bohaterów. Głośne komentarze przeradzają się w dyskusję nierzadko nie pozbawioną psychologicznej głębi i znawstwa ludzkiej duszy. Obejrzyjmy wraz z nimi film pt. „Hrabina podrzutek” czyli „Straszna zbrodnia w sześciu pokojach z kuchnią” - krew mrożący w żyłach obraz z życia rodowitej arystokracji salonowej. Dwie serie - 12 aktów razem. Film nie jest nowy, ale zręczny scenariusz, bogata fabuła i ciekawe ujęcie fotograficzne zyskują ogólny poklask i najżywsze zainteresowanie. - Patrz pan, panie Piecyk, co się robi, jak pragnę wolności. Hrabia na gorącem uczynku małżonkie złapał z kochankiem i nie grzeje go czem popadło, ale kartkie z adresem od niego bierze, po jaką cholerę? - Przecież było napisane - żeby wyciągnąć konsekwencję. - Co, proszę? - Świadków, czyli sekondantów mu do domu pośle. - A... i dopiero te dadzą mu wycisk, że niech ręka Boska broni. Właściwie ma rację, zamożny człowiek, po co się ma sam fatygować. Świadkom butelkie postawi i wszystko będzie załatwione po formie. - Nie znasz się pan na honorowem kodeksie karnem. Świadki same nikogo nie grzeją. Przychodzą tylko i mówią: - Panie szanowny, obraziłeś pan naszego kolegie i albo się pan z niem bijesz, albo jesteś pan u nas osobnikiem nie honorowem i każden może panu szanownemu na ulicy, czyli też w restauracji, a nawet na zaproszonem obiedzie prosto w ślipie napluć i pan nie masz prawa się na niem odegrać. - Panie Piecyk, co pan mówisz, i on nie łapie kija i nie wyjeżdża na tych łachudrach z mieszkania? - Paragraf mu nie pozwala. Może się tylko ładnie ukłonić i powiedzieć: - Owszem faktycznie tak jest. Moje świadkowie zobaczą się z panamy! - A, tu cię boli! Znaczy się, że świadki będą się łoić między sobą. - Znowuż pan nic nie rozumiesz. Patrz pan, co się właśnie odstawia. W tej pierwszej karecie jedzie hrabia ze swoją ferajną, a w tej drugiej kochanek ze swojemy znowuż poniteramy. - A ten lebiega z bródką i sakwojażem, kto to będzie taki? Portier z pałacu, wałówkie dla wszystkich wiezie? - A idźże pan, to jest doktor z lekarstwamy. - Znakiem tego krew się poleje. - To jeszcze dobrze, bo i trup być może albo kalectwo na całe życie. - Co pan mówisz, to nie dosyć, że ten kochanek hrabiemu żonę wypotrzebował, jeszcze życia go pozbawić może albo kaleką uczynić, żeby na stare lata po prośbie z harmonią chodził. To niemożliwość.

- Zaraz się pan przekonasz. O, właśnie świadkowie wręczają hrabiemu broń. - Te dwóch? - Owszem. - A dlaczego w rury się poubierali, na wesele za drużbów prosto stąd jedą? - Paragraf taki! Świadek musi być przy cylindrze i w rękawiczkach. - I patrz pan, jakiego gnata mu dają. To nagan na dwadzieścia osób, jak pragnę zdrowia. Marne tego kochanka widoki. - To jeszcze nie wiadomo. On ma takiego samego. - Swojem porządkiem hrabia ma cykorie jak cholera, w górę się patrzy, jakby chciał prysnąć na drzewo. - Daj pan spokój, o tem wcale nie myśli. Hrabinie sobie przypomina. - Tak, możliwe, i mówi chłopina do siebie: Ach ty cholero, za wieczne ondulacje szarpana, przez ciebie mam tu teraz takiego mojra i życie pod kulamy narażam. Ale poczekaj, jak szczęśliwie przyjede do domu, to ja cię wykształcę... A co te świadki mówią do niego? - Buntują go, żeby się pogodzić nie chciał. Strzelaj hrabia mu prosto w czoło, mówią, my go drania znamy, on hrabiemu jutro to samo uskuteczni, chociaż dzisiaj przeprosi. - Widzisz pan, jakie kozaki. Chcą, żeby insi się bili, a oni same zza drzew będą kapować. Bywszy na miejscu tego hrabiego, jak bym wziął tego gnata za lufę, jak bym się odwinął, jak bym przejechał po zębach jednemu i drugiemu świadkowi, to by się jem napuszczania człowieka na człowieka odechciało. Doktorowi sakwojaż bym odebrał, wypatroszył z narzędzi, kopniaka w bródkie i szoruj do domu. Przecież to bez tych drani wszystko. Jak to, jeżeli o wiele moja żona zdradę małżeńskie uskuteczniła, to ja mam się zrywać dlatego o czwartej rano, bez czapki w lesie pod gołem niebem stoić, a kto wie, czy nie być uszkodzonem z palnej broni. Dlaczego? Żeby się dwom łachudrom w celindrach podobać? Żeby doktor dwadzieścia złotych zarobił? Niech ja skonam! Niech ja skonam, tak bym te sprawę załatwił. - Panie starszy, przymknij no się pan trochę, za głośno się pan wyszczególniasz. Każdy chce trochę porozmawiać, a pan pyskujesz, że do słowa z narzeczoną dojść nie mogie - przerwał ktoś przemówienie przeciwnikowi pojedynków. A szkoda, byłoby bardzo ciekawe usłyszeć ciąg dalszy, zwłaszcza, że cnota zwyciężyła, mąż ciężko zranił kochanka, pogodził się z żoną i wyjechał w podróż do krajów podzwrotnikowych. Przy wyjściu raz jeszcze spotykamy pana Piecyka i jego towarzysza, który mówi: - A ja panu szanownemu raz jeszcze zaznaczam: świadków grzać, to nie będzie pojedynków! Powrót POMNIKI WARSZAWY

Pan Stanisław Stępień, stolarz meblowy, kocha swoje miasto stołeczne bardzo. Z dumą pokazuje je obcokrajowcom z Radomia czy Kalisza, jeśli zetknie się z nimi na pomoście tramwaju. Tak też było pewnego jesiennego ranka. Pan Stanisław jechał sobie 18-tką z Pragi do domu na ulicę Puławską, kiedy rozpoczął z nim rozmowę jakiś pan o wyglądzie zdecydowanie prowincjonalnym: - A co to, panie, takiego? - zapytał nieznajomy na widok kolumny Zygmunta. - Ten słup i figura z majchrem w ręce na wierzchu, to nieboszczyk król Zygmont. Morowy był chłop, chojrak, jakich mało. Jak wojna była, grzał się z kiem popadło i wszystkich na obie łopatki rozkładał. A znowuż w spokoju to ten most, cośmy go przejechali, zbudował, wiadomo, że nie sam, remiechy robili, kowale, a także samo ślusarze, ale król forsę dał i roboty doglądał. Most był dobry ładne parę lat, aż go wziął pod opiekie magistrat i cały się rozłazi, że strach jechać. - A ten facet w pereł i nie z ręko na portfelu, kto to będzie? - Drukarz jeden. Mickiewicz się nazywał, na imię miał Tadeusz. Ładne książki drukował i niedrogie. Potem żydowskie wojsko chciał robić, ale nie mógł się z temy beduinamy dogadać, każden chciał w kancelarii albo prowianturze służyć, aż ze zmartwienia umarł. Ten drugi na lewo, to Kupernik, z koszykiem w ręcach. Właściwie nie wiadomo, co to jest. Jedne mówią, że to koszyk, drugie, że arbuz, w każdem bądź razie coś trzyma i jak pan widzisz, siedzi. Co to za jeden był, z jakiego fachu, tego nikt w całej Warszawie nie wie. Podobnież w gwiazdy, jak ciepła noc była, patrzeć lubił. To dobre na ksiutach w Młocinach na trawie się położyć i w górę kapować, ale z tego nikt nie wyżyje. Toteż ja nie wierzę, żeby mu rząd za to forsę płacił. Jakoś to musiało być inaczej... Jak pan chcesz, możemy się spotkać po południu, to pokażę panu jeszcze króla Sobieskiego, co to z Turka drania pod Wiedniem jajecznicę zrobił i... Pan Stanisław nie dokończył swej historycznej opowieści, gdyż spostrzegł, że jego wdzięczny słuchacz wyskoczył przed chwilą z tramwaju i ucieka ulicą Świętokrzyską. Coś tknęło p. Stępnia. Sięgnął do kieszeni i z przerażeniem skonstatował brak woreczka z 38 złotemi. Puścił się w pogoń i na rogu Jasnej nieuczciwego prowincjonała przychwycił. Okazał się nim p. Wiktor Kołacz, który miasto znał nie mniej dobrze od swego cicerone, gdyż tu się urodził, tu wychował, tu odsiedział 6 wyroków za doliniarstwo. Pan Stanisław najbardziej był rozżalony, że się na próżno „napyskował” i że taki w zęby kopany oprycha „na dziedzica z prowincji” go nabrał. Toteż z całą satysfakcją wysłuchał wyroku sądu grodzkiego, skazującego p. Kołacza na 3 miesiące aresztu. Powrót PARASOL W ŚMIETANIE

Pan Motel Parasol jest wzorowym gospodarzem. Sam osobiście co piątek udaje się za Żelazną Bramę, kupuje garnek śmietany i uzupełnia w ten sposób zapasy swej spiżarni, umieszczonej w korytarzu obok mieszkania. Tego rodzaju postępowanie teoretycznie chroni pana Parasola przed wyzyskiem sklepików i koszykowym panny Marcysi Piekutkówny, zarządzającej u niego departamentem kuchennym. Okazało się jednak, że nie każda teoria wytrzymuje próbę życia. O zapobiegliwości p. Motla dowiedział się jakiś specjalista od „robót spiżarnianych” i pewnego niedzielnego wieczoru, otworzywszy wytrychem skrytkę w korytarzu, zabrał stamtąd garnek ze śmietaną. Tak się niefortunnie złożyło, że na zakręcie między 3 a 2 piętrem specjalista spotkał pana Parasola, który, poznawszy swój garnek, zawołał do żony: - Reguchna, co widzę ja? To nasza śmietana jest! Usłyszawszy to, włamywacz potroił krok i wkrótce znalazł się na ulicy. Za nim cwałował p. Parasol, wołając rozdzierającym głosem: - Trzymaj śmietanę! Sytuacja złodzieja była wręcz tragiczna. Rozhuśtany płyn zalepił mu twarz i oczy i bryzgał wesoło w górę, co wpływało bardzo na osłabienie tempa biegu. Nic więc dziwnego, że p. Parasol wkrótce zrównał się z przestępcą, który po chwili namysłu wręczył mu garnek ze śmietaną i uciekał dalej. Zacietrzewiony p. Parasol, zamiast przystanąć, biegł dalej, ochlapując śmietaną przechodnia p. Nuchyma Krakowiaka, który przyłączył się do pogoni. Wskutek tego między ścigającymi panami zawiązała się następująca rozmowa: - Co pan się chlapasz, co? - Co znaczy się chlapam, złodzieja muszę ganiać. - To rzuć pan garnka. - Nie mogie, się rozbije. - To stój pan! - Nie chce, to mój złodziej jest. - Uprzedzam się z panem, że jak pan jeszcze raz chlapniesz mnie na rymanarkie ze śmietaną, pójdę pana dać w pysk. - Kogo pan dasz w pysk? - Panu. - Mi? - Ci, cholera jedna! - zawołał pan Krakowiak, na którego bryznął właśnie nowy strumień śmietany. W chwilę potem obaj goniący poczęli się okładać garnkiem, z którego zostały tylko skorupy. Nadbiegł posterunkowy Michalak i rozbroił walczących. Złodziej uciekł... Resztę śmietany zjadł jakiś starozakonny. Sprawa oparła się o sąd, przed który p. Krakowiak pociągnął p. Parasola, żądając odszkodowania za uszkodzony garnitur i domagając się kary za pobicie. Sędzia grodzki, rozważywszy jednak całokształt zajścia, sprawę umorzył ku zadowoleniu obecnej na rozprawie p. Marcysi Piekutek, która wychodząc rzekła do swego chlebodawcy: - No, widzi pan, chytremu zawsze tak wychodzi. Żałował pan te parę groszy na koszykowe dla mnie i co? Śmietanę ktoś zeżarł, po mordzie pan dostał i o mały figiel byliby pana w kozie zamkli! Trudno odmówić pannie Marcysi pewnej racji. Powrót ONDULOWANA WŁADZA - Krewa z naszem bratem, panie szanowny. Mało było konnej, rowerowej i wodnej gliny,

jeszcze teraz damską wynaleźli i jak tu wyżyć z pracy rąk? - Glina w gorsecie z fiszbinamy i w wiecznej ondolacji nic ważnego! - Nie mów pan takich rzeczy, w gorsecie nie w gorsecie jeszcze prędzej za mordę pana szanownego weźmie i do młyna zataszczy. - Jakiem prawem? - Takiem prawem, że jako człowiek z wyższem wykształceniem salonowem nie będziesz pan chciał za żłoba z prowincji się pokazać i sam pan pójdziesz dobrowolnie jak baranek, gdzie pana kobieta zaprosi. - Jeżeli o wiele dobrowolnie to faktycznie. Ale na siłę nic nie zrobi. Zawsze mężczyzna kobiecie pryśnie, jak chce. Co spodnie i wygodny kamasz, to nie pantofelek na francuskiem obcasie i wąska spódnica. - Tyż pan nie masz racji. Damska policja jest szemrana i spódniczki ma zapinane na guziki od góry do dołu. W razie jeżeli dany osobnik robi chodu, panna glinszczanka rozpina spódniczkie i gania za niem jak maszyna. - Owszem, sukienka zapinana na guziki poręczna jest co pod względem wsiadania do tramwaju i wolnej miłości na świeżem powietrzu, ale dla policji się nie nadaje. - W jaki sposób? - W taki sposób, że policjant, któremu na służbie łososiowy desus spod kapoty się miga, swojej powagi mieć nie będzie. - Przede wszystkiem mondurowa galanteria wewnętrzna damskiej policji musi posiadać kolor granatowy z niebieską wypustką, to jest raz, a po drugie, jeżeli nawet nie, to nie wiem, czy znalazłby się ktoś, co by chciał na humorystyczne drakie się narazić, żeby go rozpięty od dołu władzuchna po ulicy ganiał. Ze wstydu byś się pan przed znajomemi spalił, no nie? - Poniekąd tak jest. - No, widzisz pan, znakiem tego nie wyrażaj się pan o damskiej policji, bo niewiadome jeszcze, ile wyroków przez nią pan odsiedzisz. - A swojem porządkiem jest sposób na żeńskie władze. - Któren? Powiedz pan. - Myszą. - To znaczy detalicznie jak? - Żywe mysze władzy na pończochy wypuścić, krzyku narobi jak wielkie nieszczęście, po stołach i krzesłach będzie skakać, a my sobie temczasem spokojnie chodu. - Chyba że w ten deseń. Dialog powyższy toczył się dziś rano w sądzie grodzkim przy ul. Długiej między dwoma panami w aresztanckich garniturach, skracającymi sobie oczekiwanie na sprawę czytaniem gazety ze szczegółowym opisem uroczystej inauguracji brygady mundurowej policji kobiecej. Rozmawialiby może dalej, gdyby uwagi ich nie zajął rozpoczęty właśnie proces pani Rozalii Koralik, teściowej, oskarżonej o pobicie zięcia, pana Euzebiusza Kwaśniewskiego, za pomocą klatki z żywą wiewiórką. Jak wynikało z przewodu, nieszczęsny zięć, zaatakowany portretem w mahoniowych ramach, usiłował postraszyć teściową wiewiórką, ale odebrano mu ją i zadano osiem ran cięto-tłuczonych. Teściowa dostała tydzień aresztu. A entuzjasta policji kobiecej spojrzał na swego towarzysza i rzekł: - No, widzisz pan, a mówiłeś pan, że kobieta myszy się boi. - Taka stara makolągiew samej cholery się nie zlęknie, ale w żeńskiej władzy takie wydry nie służą, tylko kobietki palce lizać, z sercowem uczuciem.

Powrót WYSOKA EKSMISJO! Im bardziej poznaję ludzi, tym więcej kocham psy, a zwłaszcza cwajnosy - powiedział sobie p. Antoni Moczulski, otrzymawszy potężny „okład” od swych sąsiadów, braci Walendów. To rzekłszy, nabył na Kercelaku wspaniałego buldoga i przyprowadził do domu, pewny, że

bracia Walendowie nie zaryzykują już drugiego najścia. Istotnie buldog, siedzący na słomiance przed drzwiami p. Moczulskiego, budził ogólny szacunek i zaczepni bracia poniechali dalszego prześladowania pana Antoniego. Niestety jednak, obecność wiernego zwierzęcia nie tylko broniła nietykalności jego pana, ale tamowała wszelki ruch na klatce schodowej. Lokatorzy wyższych pięter, przeważnie poważni handlowcy, nie wychodzili na ulicę, nie upewniwszy się uprzednio, czy „un, ten pies, jest w mieszkaniu”. Tak się złożyło, że sąsiadem p. Moczulskiego drzwi w drzwi był sam właściciel domu, p. Mordka Szwarcman. Jako człowiek zamożny, p. Szwarcman był bardzo przywiązany do życia i nie znosił żadnego gwałtu fizycznego, toteż jemu wierny pies lokatora najwięcej dawał się we znaki. Nieszczęśliwy gospodarz, sprawdziwszy przez dziurkę od klucza, że buldog jest nieobecny, wyskakiwał jak marionetka ze swych drzwi, w kilku susach przebywał schody i odzyskiwał przytomność dopiero na ulicy. Rzecz jasna, że tego rodzaju wzruszenia, przeżywane cztery razy dziennie, mogły poważnie podkopać zdrowie. Toteż p. Szwarcman z początku osobiście, a później za pomocą pisma rejentalnego, wezwał p. Moczulskiego do usunięcia psa z domu. Ale ponieważ apele te pozostawały bez skutku, zwrócił się wreszcie do sądu o uwolnienie go od uciążliwego lokatora. Na rozprawie p. Szwarcman wielkim głosem domagał się usunięcia niebezpiecznej przeszkody z sieni. - Trzy miesiące, jak ten pies idzie leżyć na słomiance, ja zupełnie nie żyję. I nie wiem, czy ten dom jest mój, czy temu psa. On się rozbija po sieni jak sam gospodarz, a ja przy niego jestem po prostu, można powiedzieć, mały kotek. Ja wyglądam przez dziurkie, ja skakam jak wariat po schodach, ja się cieszę, że on akurat ji i że ma apetytu. Ale z powodu ja też chcę trochę żyć, proszę bardzo, żeby on się wyprowadził. - Wysoka Eksmisjo! - zaczął swoje przemówienie p. Moczulski - konstytucja jest od tego, żeby każden jeden obywatel miał prawo trzymać w domu takie stworzenie, jakie lubi. Jeden chowa złote rybki, drugi ma życzenie, żeby cholera wiewiórka cały dzień mu w klatce skikała. Inszy znowuż zadowolniony jest, kiedy kanarek drze się jak powietrze. Ja ubóstwiam psy. Piesek mój to łagodniak jest jakich mało. Mordę ma faktycznie wredne, ale serce dobre i taką smykałkie, że uszkodzić może tylko drania, co się do moich drzwi podsuwa. Pana gospodarza szanuje i nigdy nie zaczepi, a że czasem jakiego starozakonnego postraszy i trochę po schodach przegoni, to tylko z nudów i przez samopoczucie humoru. Sąd wysłuchawszy tego wywodu orzekł, że ponieważ tego rodzaju żarty nie znajdują uznania wśród współlokatorów, p. Moczulski winien się zobowiązać, że będzie trzymał psa w mieszkaniu. W przeciwnym razie zostanie wraz z nim wyeksmitowany. P. Moczulski ze łzą w oku zobowiązanie podpisał, obiecując poskarżyć się Towarzystwu Opieki nad Zwierzętami. Powrót GROŹNY FANT Najgorszemu wrogowi nie należy życzyć takiego interesu, jaki zrobił znany dyskonter prywatny, pan Salomon Kapelan, licytując swego długoletniego dłużnika, b. ziemianina, p. W.R., zamieszkałego przy ul. Marszałkowskiej. No bo proszę pomyśleć, gdy licytanci, wyłącznie starozakonni, byli już obecni w ciasnym pokoju, okazało się, że pierwszym przedmiotem, podlegającym sprzedaży, jest dubeltówka. Gdy komornik zawołał:

- Dubeltówka firmy National Liege, w dobrym stanie, złotych 75 po raz pierwszy, kto daje więcej? - najbliżej stołu stojący kupcy drgnęli i cofnęli się z szacunkiem o dwa kroki. - Może panowie zechcą obejrzeć, proszę. -Tu egzekutor wziął do ręki śmiercionośne narzędzie. - Panie komisarzu, zostaw pan takich żartów! Może być nieszczęście! - Broń nie jest nabita! - Kto może wiedzieć?! Ja pana proszę, trzymaj pan wintowkie wyżej! - Co znaczy wyżej? Trzymaj pan niżej! Troszkie na lewo! - krzyczeli licytanci, zależnie od wzrostu i zajmowanych miejsc. A w końcu oświadczyli, że nie przyszli tu się bać, tylko kupować, i jeśli dubeltówka nie zostanie wyniesiona do drugiego pokoju, odstąpią od licytacji. Uratował sytuację pan Zaicman dzięki swojej wypróbowanej odwadze znany pod przezwiskiem „Zaicman chojrak”. Bohaterski człowiek kupił flintę i obiecał przysłać po nią dozorcę domu. Przystąpiono do dalszego ciągu. - Proszę sprowadzić następny przedmiot! - Rasowy doberman, złotych pięćdziesiąt! - Co jest doberman? Czy broń Boże nie rewolwer? - Chciałem bym, żeby to był rewolwer, to jest pies! - Co pan mnie nie mówisz? Żywy pies? Ja odchodzę. Ale było już za późno, „następny przedmiot” wpadł do pokoju ze straszliwym szczekaniem, rwał się na smyczy, wpadał w podskokach na licytantów, którzy, nie czekając, co będzie dalej, ruszyli po schodach na dół, koziołkując i przewracając się wzajemnie. Niektórzy z nich zatrzymali się dopiero w Saskim Ogrodzie. Chcąc za wszelką cenę dokończyć licytacji, p. Kapelan został, kupił dobermana i wraz z dwoma synami postanowił przewieźć go na Wołówkę i tam niezwłocznie sprzedać. Ale jak go przewieźć? Przyjęto następujący plan strategiczny. Przodem miał postępować starszy Kapelan trzymając w ręku kawałek prawdziwej otwockiej kiełbasy z czosnkiem. Za nim, dzierżąc dobermana na smyczy, zgodził się iść nieszczęsny dłużnik. W tym porządku pochód posuwał się do wynajętej taksówki. Według umowy, gdy zły pies znajdzie się wewnątrz taksówki, p. Kapelan rzuca kiełbasę i wyskakuje, synowie zatrzaskują drzwi i wehikuł rusza na Wotówkę. Plan był dobry, ale widocznie wykonanie szwankowało, gdyż w pewnej chwili p. Salomon znalazł się w zamkniętej taksówce sam na sam z dobermanem. Co się tam działo, dokładnie nie wiadomo. Szofer słyszał tylko jakieś warczenie i kotłowaninę, po której nastąpił brzęk wybijanych szyb i krzyki rozpaczy. Po zatrzymaniu samochodu na jedną stronę wyskoczył blady jak świeca p. Kapelan, na drugą doberman, aportując w zębach fragmenty jego spodni. Kupiec przeleżał tydzień na oddziale dla nerwowo wyczerpanych w szpitalu na Czystem, po czym, pozwany przez szofera, musiał stawić się w sądzie grodzkim. Zapłacił grubszy grosz za wybite szyby. Powrót ROZMOWA Z ZEGAREM Nie wszyscy wiedzą, dlaczego zmieniono numer sympatycznej „Zegarynki” telefonicznej, informującej stolicę, tak chętnie i tak niewyraźnie, o stanie czasu. Prawdopodobnie na wieki pozostałoby to tajemnicą dyrekcji „PASTY”, gdyby nie przypadek, który pozwolił nam odkryć właściwą przyczynę tej reformy. Ale zacznijmy od początku. Pan Teofil Ciuchna, człowiek zasłużony na polu masowej

konsumpcji wyrobów monopolowych, zasiedział się pewnego razu ze swym przyjacielem, p. Feliksem Ziorkiem, w jednym z popularnych barów. Ponieważ p. Teofil przyrzekł żonie, iż stawi się w domu punktualnie o godzinie 11 wieczorem, natychmiast po ukończeniu czwartej butelki, wzorowy mąż, sięgnął po zegarek, zadrżał i rzekł do przyjaciela: - Feluś... czy mnie oko nie myli... bo zdaje się, że jest... trzecia... w nocy. - To niemożliwe, Teoś, twój zegarek wyraźnie nawala... - Feluchna, nie obrażaj zegarka... To najdroższa moja pamiątka, od żony, klejnot rodzinny... Ale jeżeli już nie masz względów dla moich uczuć familijnych, to szanuj przynajmniej... wynalazek... czyli tak zwany cud techniki dwudziestego wieku... - A ja chromolę taką technikę. - A dlaczego? - A dlatego, że źle chodzi... W ogóle zegarek to ananachronizm. - Feluś, nie wyrażaj się... o naukowej zdobyczy. - To guzik nie zdobycz. O, proszę cię, tu wisi... prawdziwy cud techniki... z kółkiem... Nakręcasz, bracie, numer i automat cię informuje, która jest godzina, co do minuty... bez grandy... - Co ty mówisz... Ano to spróbujmy... a który numer trzeba nakręcić? - Pięćset pięćdziesiąt trzy i dwa... zera... - Ano dobra. Pan Teofil wstał, podszedł chwiejnym krokiem do telefonu i, długo celując do każdej dziurki, wykręcił wreszcie wskazany numer. Słuchał chwilę, a w końcu rzekł do przyjaciela: - Feluś... wynalazek mówi „hallo”. - Nie ma prawa, to jest automat, płyta gramofonowa, tylko podaje godzinę, nic więcej, rozumiesz! - Ja rozumiem, ale on mówi „hallo”. - Tak? Widocznie ulepszyli... No to się spytaj, która godzina. - Feluś, automat mówi, żebym się odczepił. - To niemożliwe, nie zrozumiałeś, spytaj się jeszcze raz. - Która godzina? Co? Słuchaj, zdaje się, że płyta mnie sztorcuje. - No to się nie daj. - Wynalazek, cicho! Co jest do cholery, zdobycz naukowa z pyskiem do abonenta? Cud techniki na mamusie interesantowi wjeżdża?! Wynalazek, zamknąć mordę, bo jak sztuknę w tubkie, to wskazówki pogubisz - krzyknął p. Teofil i rzucił słuchawkę na widełki. - Teoś, co on ci mówił? - zagadnął p. Feliks. - Mówił, żebym złamał rękę i nogę... i po nocy go nie budził... w ogóle kłócił się ze mną ząb za ząb. - No, no... a to ulepszyli! Żeby się płyta sprzeczała z żyjącym człowiekiem, tego jeszcze nie było. Ale w każdym razie musimy się dowiedzieć, która godzina. Dzwoń jeszcze raz. Pan Teofil zadzwonił raz jeszcze, a usłyszawszy jakiś niepochlebny epitet, sklął automat od ostatnich i poszedł z przyjacielem do domu. Jakież było jego zdziwienie, gdy po kilku tygodniach otrzymał wezwanie do sądu grodzkiego, w charakterze oskarżonego o obrazę jakiegoś p. Eugeniusza Kupczyka. Okazało się, że p. Teofil fałszywie się łączył i zamiast do zegara dzwonił do p. Kupczyka, którego dwukrotnie zerwał z łóżka i w dodatku bardzo obraził. P. Kupczyk, dowiedziawszy się, spod którego numeru do niego dzwoniono, przeprowadził śledztwo w barze i dotarł do p. Teofila. W sądzie p. Ciuchna oświadczył, iż z powodu zdenerwowania palec mu się obsuwał po krążku, co powodowało omyłkę o kilka numerów. Teraz uznaje swój błąd i prosi o

przebaczenie, zresztą nieprzyjemne słowa dotyczyły tylko automatu, nie zaś p. Kupczyka. P. Kupczyk zgodził się na to wyjaśnienie i sprawa została umorzona. Dodać należy, że nie tylko p. K. był zbudzony po nocy w sprawie godziny. Oto dlaczego numer „Zegarynki” uproszczono na „05”. Powrót NASTĘPCA KUSEGO Pan Konstanty Chudek, lakiernik, jest z zamiłowania sportowcem i marzy o zastąpieniu Kusocińskiego na bieżni. Dowiedziawszy się, że może go ubiec w tym nowoodkryty talent, długodystansowy Noji, pan Chudek zmartwił się bardzo i powiedział sobie: „Jak to, stolarz akordowy ma dać w kuchnię galanteryjnemu lakiernikowi? Nigdy do tego nie dopuszczę. Dla całego naszego cechu byłaby to choleryczna hańba! Trzeba zacząć trening!” Ponieważ podczas dnia p. Chudek nie rozporządzał ani czasem, ani odpowiednim

terenem, postanowił prowadzić zaprawę nocami na podwórku domu, w którym mieszkał. Sporządził sobie odpowiedni strój sportowy, obcinając połowę nogawek od ciepłych trykotów. Górną część ciała ozdobił sztuczkową kamizelką. Kostium był świetny, dawał bowiem dużą swobodę ruchów i nie pociągał prawie żadnych kosztów. A jednak on to stał się przyczyną klęski p. Chudka, i to nie podczas walki, w oczach dziesiątków tysięcy rozentuzjazmowanych widzów, ale już w czasie pierwszych treningów. Pewnej nocy, gdy szybkobiegacz po raz siódmy okrążał śmietnik na podwórzu, wybiegł ze swego mieszkania inny lokator tego domu, p. Karol Szypulski, i tapicerskim młotkiem zadał sportowcowi kilka trwałych obrażeń, opisanych następnie przez urzędowego lekarza. Wkrótce dokument ten znalazł się na stole sędziowskim w sądzie grodzkim, tworząc w towarzystwie innych urzędowych papierów akta sprawy „Chudek kontra Szypulski”. Zainterpelowany przez sędziego, p. Szypulski w sposób następujący usiłował usprawiedliwić swoje postępowanie: - Nie miałem innej rady, proszę Najwyższego Sądu. Muszę zaznaczyć, że jestem człowiekiem nerwowem, a łóżko mam poniekąd przy oknie. Znakiem tego, ile razy pan Chudek koło moich okien przeleciał, blask szedł do pokoju od jego białych jegerów i, ma się rozumieć, faktycznie mnie budził. Zwróciłem panu Chudkowi delikatnom uwagie raz i drugi: „Nie lataj mnie pan w gaciach pod oknamy, bo mnie pan sen z oczów płoszysz. A ten nic, tylko gania dalej. Czy Najwyższy Sąd byłby w taki sposób lepszy?” - Więc przyznaje się pan, że uderzył poszkodowanego kilkakrotnie jakimś twardym przedmiotem, przecinając mu śluzówkę na przestrzeni półtora centymetra? - Przepraszam Wysoki Sąd - przerywa sędziemu pobity sportowiec. - Uderzyć mnie, owszem, uderzył, ale nie w żadne ślazówkie, tylko w mordę. - A czy pan tak spokojnie znosił te uderzenia? Całkiem spokojnie? On pana bił, a pan się zachowywał jak baranek? - zapytuje z kolei pana Chudka obrońca oskarżonego, adwokat G. - Proszę Sądu Wysokiego, skoro jeżeli pan mecenas będzie mnie ubliżał i sobaczył od baranków, zmuszony będę odroczyć sprawę. Ja dla pana szanownego nie żaden baranek i nie zaczynaj pan ze mną, żebym panu nie powiedział, kto pan jesteś. Nie wiadomo jak by się ten niemiły incydent skończył, gdyby nie interwencja sędziego, który, uznawszy przewód za skończony, ogłosił wyrok skazujący pogromcę sportowego asa na jeden tydzień aresztu. Pan Chudek obiecał trenować w smokingowych spodniach. Powrót LODA Z ŁABĘDZIEM Pan Hipolit Rączko jest właścicielem salonu sztuki, rozumie się wędrownego. Pod ścianami domów ustawia on szeregiem tzw. „lanszafty”, czyli oleodruki różnej treści, oprawne w suto złocone ramy. „Lanszafty” te tworzą jak gdyby ruchomą wystawę dzieł sztuki, trwającą w danym miejscu aż do zjawienia się policjanta. W razie interwencji nieczułego na prawdziwe piękno przedstawiciela władzy, wystawa przenosi się o kilka przecznic dalej. W dniu 2 października r.ub., na rogu ul. Wileńskiej i Konopackiej, pan Rączko, łypiąc

okiem na boki, w taki mniej więcej sposób zachęcał przechodniów do kupna wystawionych obrazów. - To jest „Roneo i Julia”. Jedne bogate państwo mieli córkie ślicznom jak marzenie. Wiadomo, że za byle łachudrę wydać nie chcieli, ale głupia dziewczyna zakochała się w jednem łatku, muzykant to, zdaje się, był. Stary Julci nie chciał słyszeć o romansach i wystawaniu po bramach. Ale kto młodziaków upilnuje. Po nocy łaził do niej bez balkony. Co państwo widzą na tem lanszafcie. Ten drugi widoczek jest z tej samej serii. Widzą tu szanowne koncmany Julcie w tromnie w dolnem kościele przed samem wyprowadzeniem, bo struła się biedaczka esencjom octowom z miłości. Ten ów Roneo łaził po cmentarzu tam i nazad, aż się frajer zaziębił i umarł na grypę. Drugi lanszaft na lewo jest pod tytułem: „Loda z łabędziem”. To obraz dla dzieci niedozwolony! Chłopaki wont! Jeden kanciarz zakochał się w pannie, co bardzo lubiła drób, a już co łabędzie, to można po prostu powiedzieć szalenie. Cwaniak ten, jak szedł do niej, za łabędzia się przebierał i co wyprawiał, widać na lanszafcie. Tu pan Rączko mrugnął szelmowsko okiem do młodej pary, przyglądającej się obrazowi. Panienka zarumieniła się jak wiśnia, a jej towarzysz, jak się potem okazało p. Konstanty Słaby, rzekł: - Panie artysta, żebym ja pana już nie w łabędzia, ale w bite i kopane kaczkie nie zamienił! - Przepraszam, panie szanowny, o co się rozchodzi? O tę „Lode z łabędziem”? Panienka zarumieniła się po raz drugi i szepnęła towarzyszowi: - Panie Kostuś, w szyję go! Pan Konstanty chwycił „Sąd Parysa” ze szkłem i wsadził p. Rączce na głowę. Pan Rączko nie pozostał mu dłużny i rozbił o pana Słabego „Bitwę pod Grunwaldem” oraz kilka pomniejszych zwycięstw polskiego oręża. Kres walce położył policjant. W sądzie grodzkim wyjaśniło się, że ukochana P. Konstantego nazywa się p. Loda Majewska i niepochlebną opinię mitycznej „Ledy” potraktowała jako przytyk do siebie. Ponieważ p. Rączko oświadczył, że o niczym nie wiedział, darowano sobie wzajem urazy i sprawa została umorzona. Powrót „MLIMIUŚ' - Jest pan oskarżony o przywłaszczenie sobie psa, stanowiącego własność Waleriana Sosińskiego. Czy przyznaje się pan do winy? - Z takim pytaniem zwrócił się sędzia grodzki do p. Berka Fajersztajna, człowieka o minie przygnębionej i jak gdyby zmęczonego ciężkim jakimś przeżyciem. - Przede wszystkiem, proszę pana, to było nie tak... - Mówi się: „ proszę sądu”. - To było całkiem inaczej, proszę pana sądu. - A mianowicie?

- A mianowicie, to nie ja przywłaszczałem sobie temu psu, ale on, ten pies przywłaszczał sobie mnie, moją żonę, wszystkie moje dzieci i całe moje mieszkanie. - Jakżeż to możliwe? - Pan sędzia nie zna temu psu. On nie jest pies, to jest cały byk. Raz ja siedziałem przy kolacji, to drzwi się otwierają i wchodzi, można powiedzieć, dzikie zwierze, z oczami, z nogami i z wielką mordą. On wszedł i się patrzy. To my wszyscy pochowaliśmy się, gdzie kto zdążył. A on zjadł naszą kolację i pomimo że ja wołałem z drugiego pokoju: „A psik! a psik!”, on się położył na moje łóżko i spał jak ten hrabia całą noc. Co go chciał kto doruszyć, to on pokazał zęby i zaczął ryczyć. To my zastawiliśmy drzwi kredensem i spaliśmy na dywanie. Ja myślałem, że on się wyśpi i na drugi dzień pójdzie. Nieprawda, on sobie zaczął żyć u mnie, jak u siebie. Ja musiałem kupować go mięso, moja żona i dzieci musieli chodzić na palcach, żeby broń Boże „Mlimiuś” się nie zdenerwował. My go tak nazywaliśmy przez delikatność, bo to był wariat nie pies. Jak się go dało mało jeść, to on skakał w górę i szczekał. Przez te trzy dni, jak on mieszkał u nas, myśmy nie żyli, nie jedliśmy i nie spaliśmy też. Raz on wyszedł na ulicę, to my zamknęliśmy drzwi, żeby mu więcej nie wpuścić. To za godzinę ktoś się drapie. - Kto się drapie, kto? - się pytam, i jak pan sędzia myśli? - „Mlimiuś” się drapał. On przyszedł z panem Sosińskim. Ten pan też się rzucił, zabrał psa i krzyczał, że mnie zrobi sprawę, za co, ja nie wiem. Poszkodowany p. Walerian Sosiński, z zawodu rzeźnik, oznajmił sądowi, że kupił na placu Kercelego psa buldoga, który po trzech dniach przepadł jak kamień w wodzie. Dopiero wypadkiem przechodząc ulicą Pawią, p. Sosiński spotkał swego psa, który na widok właściciela począł uciekać i drapać się do mieszkania p. Fajersztajna. Rzeźnik wysnuł stąd wniosek, że p. F. przywabił sobie jego własność. Ponieważ świadkowie potwierdzili słowa p. Berka, gdyż cały dom wiedział o tym niezwykłym najściu, sąd wydał wyrok uniewinniający. Dlaczego „Mlimiuś”, którego właściwe imię brzmiało zresztą „Rozbój”, tak sobie upodobał gościnę u pp. Fajersztajnów, pozostanie tajemnicą psiego serca. Powrót MAŁŻEŃSTWO GWIAZDY Panna Gienia Kowalska, urocza kelnerka kawiarni „Pod Zegarem”, nazywana przez gości „Messalką” z racji posiadania pięknego głosu i takiegoż biustu, od kilkunastu dni chodziła jak przetrącona. Wzdychała tak potężnie, że firanki w oknach wyglądały jak żagle podczas orkanu. Właściciel patrzył na to zgorszony i mówił: - Panna Gienia, co jest, jak pragnę zdrowia? Dmuchasz pani, że galaretki z półmiska pozlatali. - To wszystko z miłości, panie gospodarzu, w hrabiem jednem się zakochałam na amen. - W każdem bądź razie możesz się panna Gienia odwracać do ściany i towaru nie niszczyć. A cóż to za jeden ten ów hrabia?

- Gość. Zna go pan. Ten, co to do wieprzowego marchiewki nie lubi. - A kartofelki muszą być przysmażani, piwo z fałszem? - Ten sam. Poznał pan. - Wybredna cholera, ale na menusie znający się jest, nie można powiedzieć. - Wiadomo, hrabia... domowe wykształcenie u niego już takie. - Tylko przypuszczam, że wątpię, żeby się z panną Gienią ochajtnął. - A to dlaczego? U hrabiów teraz taka moda, że się z artystkami żenią. - Poniekąd czytałem w gazetach, ale nie rozumie okoliczności. Odkąd to panna Gienia do artystycznej branży się zalicza. - Jak to, nie wie pan, że goście za Messalkie mnie nazywają? - Rozumie się. Comberek u panny Gieni odpowiedzialny, pierwsza krzyżowa i polędwiczka na swojem miejscu, w ogóle kobieta przy kości! - Nie o to się rozchodzi. Tylko o głos. Śpiewam podobnież jak słowiczek. - Idźże panna Gienia do ciężkiej wątroby... słowiczek sto kilo żywej wagi. Insza rzecz zaśpiewać do kuchni: „Raz befsztyk z cybulką”, a druga para kaloszy na drekorację w teatrze wskoczyć i zaiwanić pełną piersią: „Ty i twoja gitara To morowa jest para!” Tego byś panna Gienią nie potrafiła. - Jako człowiek nie wychowany, nie możesz pan mieć pojęcia, jak się z hrabiniami rozmawia. - Co? Coś panna powiedziała, nie wychowany?! Ach, ty przypalony, na kokosowem maśle z onegdajszych pasztecików spitraszony klopsie, wont z interesu! Hrabinia de wolaj, księżna rizoto! Jak zaznaczyliśmy wyżej, panna Gienią umiała władać swym pięknym i silnym głosem. Odpowiedź więc wypadła również efektownie. Zaszła potrzeba wezwania policji. W sądzie grodzkim p. Gienia zjawiła się wsparta na ramieniu hrabiego Konstantego Muchy. Wraz ze swym gospodarzem została skazana na 50 zł grzywny. Hrabia Mucha obiecał uiścić za narzeczoną tę bagatelną kwotę. Powrót KOPELMAN SZALEJE Pan Icek Kopelman jest małym, drobnym, o niepozornej fizjonomji handlowcem. Z natury cichy i spokojny, nie wchodzi nikomu w drogę. Ale jak sobie popije, budzi się w nim wielki zawadiaka. Zaczyna wówczas burdy z kim się da, rzuca się na najsilniejszych przeciwników. To jednak, co zrobił przed miesiącem, wprowadziło w zdumienie cały Muranów. „Pan wisz, co zrobił ten mały Kopelman, on poszedł dać w mordę dorożkarza, co był, możno powiedzieć, gruby jak koń - po prostu wieśniak - a potem on zbił na kwaśne mleko trzech policjantów” powtarzano wszędzie ze zgrozą i podziwem. Niektórzy nie dawali wiary, a jednak przewód w 12 Oddziale Sądu Grodzkiego potwierdził te niezwykłe wieści. Z jednej strony stanęli trzej przedstawiciele władzy, chłop w chłopa jak tury, i wspaniale zbudowany dorożkarz w charakterze pokrzywdzonych i zmaltretowanych, z drugiej zaś „ten mały Kopelman”.

Akt oskarżenia zarzucał Kopelmanowi, że spoliczkował dwukrotnie Walentego Ogórka, właściciela dorożki, oraz wymierzył po dwa lub trzy uderzenia każdemu z policjantów, którym dopiero wspólnemi siłami udało się obezwładnić go i odwieźć do komisariatu. Pełny obraz zajścia odmalował p. Walenty Ogórek w takich mniej więcej słowach: - Ano, proszę Mirowego Sądu, to było tak: Stoję sobie na stacji, na rogu Nowiniarskiej, podchodzi ten starozakonny i pyta się, czy go zawieze na Świętojerskie. Myślę sobie, dlaczego nie, dla mnie każdy gość dobry, żeby tylko płacił. Ano to jedziem. Przyjechalim na miejsce, a ten nie płaci, tylko jak mnie gwizdnie w szczękie z jednej strony, jak dołoży w ucho z drugiej - zdrętwiałem, proszę Najwyższego Sądu, i patrzę się na niego jak ten głupi, bo się spodziewać nie mogłem, żeby taka ofiara mnie mogła dać knoty. Wytrzeszczam oczy, co się robi, a ten mnie znowuż w ryja. Zobaczył to pan władza, żal mu się mnie zrobiło, podchodzi w taki sposób do dorożki i pyta się, dlaczego faktycznie pasażer dorożkarza bije, a ten, jak nie rypnie pana władze za przeproszeniem w mordę, jak nie poprawi w podpinkie. Pan władza zgorzał tak samo jak i ja, ale nadleciał drugi policjant, wzięli starozakonnego w środek i jadziem do mamra, a on drugiego pana policjanta też także samo w nos, w nos i po oczach. W bramie komisariatu stojał trzeci pan władza i temu beduin jucha nie przepuścił, znieważył w oblicze coś ze trzy razy. - Czy oskarżony był pijany? - pyta sędzia. - Tego nie mogę wiedzieć. - A czy było od niego czuć alkohol? - Jako człowiek osobiście poniekąd również tronkowy u drugiego wódki nie poczuję, chyba że bardzo rano, a to było po obiedzie. Ale, po mojemu, jeżeli starozakonny rzuca się na policje, to nie jest wstawiony, tylko, proszę szanownego sądu, wariat. Sąd doszedł do tego samego wniosku, sprawę odroczył i polecił wezwać dwóch psychiatrów celem zbadania poczytalności oskarżonego. Powrót ZŁOŚLIWA WIEWIÓRKA - Czy to firma Blass i Syn? - A jeżeli nawet już tak, no to co jest? - Chciałem mówić z pana Blassa. - Z którego? - Z tego starszego złodzieja. - Starszy wyjechał, jest tylko syn. - Podawa pan do tubki młodszego łobuza. - Już dochodzi, ale kto to mówi? - Co pana obchodzi? - Co znaczy mnie nie obchodzi. Szef, jak nie wi, kto go chce wymyślać, wcale nie słucha. - Powiedz pan, Wiewiórka mówi. - Wywiórka nie mówi, to jest coś z futrzanej branży. - Nie z futrzanej, tylko skład śledzi Es Wiewiórka, Ha Smutny.

- Zaraz. - Panie szefie, Wywiórka pana żąda. - Nie znam wiewiórkę, powiedz pan, orzechów nie trzymamy, niech skaka na drzewo w Saskiem Ogrodzie - odpowiedział subiektowi p. Blass junior i zajął się układaniem protestów w szufladzie. - Ta wywiórka handluje ze śledziami i ma do pana interes. - Tak? Zobacz pan, czy nasze akcepty dla Cytryna i Rabinowicza nie żyrowała jaka wiewiórka. - Nie. - Nie rozumie. Dawaj pan słuchawkie. - No, co jest, panie Wiewiórka, o jakich śledzi się rozchodzi. - Z ciebie, psiakrew, sałatkie z cybulką zrobię, jak pan nie wykupi czek Figowera. - Uś, nabrał mnie. Pan wisz, kto mówi... Kozak! Weź pan słuchawkie i pisz pan, co będzie mówił. Z tymi słowami pan Blass młodszy odsunął się od aparatu. Subiekt słuchał uważnie i notował na bloku każde słowo. Pan Kozak roznamiętniał się coraz bardziej. - No i co? No i co jeszcze? Już. Dziękuję pana. Do widzenia niezabawem w sądzie. - Co on mówił? - Wszystko. Od plajciarza zaczął, a na żuliworku skończył. - Czytaj pan od początku. Subiekt odczytał uważnie notatkę, a p. Blass junior zacierał ręce. Epitety świetnie nadawały się do wytoczenia sprawy sądowej. Jakoż ujrzała ona wkrótce światło dzienne. Jednak nie przewidział p. Blass, że jego wstręt do bezpośrednich rozmów telefonicznych zgotuje mu przykrą niespodziankę. A mianowicie, obrońca oskarżonego Kozaka wywodził, że nie może być w tym wypadku mowy o zniesławieniu, gdyż nie podano żadnych faktów zniesławiających poszkodowanego. Same zaś krótkie określenia, jak: złodziej, łobuz, kajdaniarz, grandziarz, ciepły drań itp. nie są zniesławieniem, tylko obrazą. Obrazić zaś można kogoś tylko osobiście, tu zaś krzywdzące określenia słyszała osoba trzecia. Sąd podzielił opinię obrony i wydał wyrok uniewinniający. Powrót STÓJ, CIPUCHNA Było to przed świętami Trąbek. Pan Aron Wajskugel, kupiec branży trykotażowej, wybrał się na Żelazną Bramę, by kupić odpowiednią na uroczyste dni gąskę. U pierwszego zaraz przekupnia, którym był, jak się potem okazało, p. Majloch Szpic, wynalazł odpowiedniego na pieczyste ptaka. - Co pan chcesz za ten kurczak? - zapytał dyplomatycznie p. Wajskugel. - Ten byk, ten haman, jak dla pana potrzebuje kosztować dwanaście złotych. - Ale ostatnio, ile pan pójdziesz z tych dziesięciu złotych opuścić? - Co mogę z tych jedenaście złotych i pięćdziesiąt groszy opuścić - nic. Patrz pan na tę szyłę - zachwalał gęsiarz, mocując się z machającym skrzydłami ptakiem. - Na co mnie siła! Garkowienkie nie idę kupić, gęś potrzebuję na wątróbkię i szmalec. Uj, to ona jest chuda! - To ona jest chuda? Kto jest chudy? - oburzał się pan Majloch, demonstrując gęś w powietrzu. W tej chwili nastąpiło coś nieoczekiwanego. Przyszła pieczeń wyrwała się swoim wrogom i, uderzywszy potężnie skrzydłami, wzleciała nad targowiskiem, po czym opadła między

straganami. - Asof! Sprzedane! Dawaj pan już te 10 złotych i łapaj pan swojej gęsi. - To pan jej łapaj, ja jeszcze nie kupowałem, teraz złamane pięć złotych nie dam - krzyczał p. Wajskugel, ale głos zamarł mu w gardle, gdyż dostrzegł, że p. Szpic wyrwał mu z ręki monetę 10-złotową, przygotowaną na kupno, i najspokojniej schował ją do kieszeni od kapoty. Z rozpaczą w duszy puścił się tedy p. Aron w pościg za oddalającą się gęsią. Zagrożony przedwczesnym zgonem ptak, szybował ponad straganami, roztrącał przekupki, przysiadał na głowach handlarzy jabłek i zrywał się do dalszego lotu. Cip! Cip! Stój, cipuchna! - krzyczał p. Wajskugel, ale to nic nie pomagało. Do pościgu przyłączyło się kilku naraz przechodniów i skutek był taki, że otoczoną ze wszystkich stron gęś ktoś po prostu buchnął. Zniknęła jak kamień w wodzie. Wówczas p. Wajskugel uznał całą transakcję za przymusową i zaskarżył gęsiarza do sądu o przywłaszczenie 10 złotych. Nie spodziewał się widocznie p. Majloch pomyślnego dla siebie wyroku, bowiem przed samą sprawą zwrócił klientowi 10 zł., dodając mu jeszcze, tytułem rekompensaty za stracone w pościgu zdrowie, sporego kurczaka. Wobec powyższego sąd grodzki sprawę umorzył. Powrót GARY COOPERSZTEIN Posiadanie pięknej żony zawsze było rzeczą niebezpieczną, a już w obecnej dobie rozluźnienia obyczajów stało się po prostu tragedią. Doświadczył tego na sobie p. Dawid M., kupiec branży trykotażowej, ożeniwszy się z piękną panną Gretą Sztyftówną. Pani Greta prócz fascynującej urody odznaczała się jeszcze fotogenicznością i znakomicie wykonaną platynową fryzurą, co ją skłoniło do przybrania sobie imienia, które nosi boska Garbo - „biały płomień Szwecji”. P. Dawid zachwycał się początkowo kinowymi zamiłowaniami swej żony. Nazywał ją nawet w chwilach czułości: - Fotogienka ty moja, ja jestem twój fotogieniec. Za artystę się zgodzę, miłosnego szmondaka pójdę zagrywać, kiedy mnie każesz. Pani Greta nie ufała widocznie aktorskim zdolnościom swego małżonka, skoro w 3 miesiące po ślubie, niespodzianie wróciwszy do domu, zastał on swoją żonę w dwuznacznej pozycji z jakimś młodzieńcem o ostro przyciętych, czarnych jak smoła baczkach. Pani Greta nie speszyła się bynajmniej niespodzianym przybyciem męża, wstała ociężale z tapczanu i rzekła:

- Dewi, pozwól ci przedstawię, kolega Gary Coopersztein, zwany „duży chłopiec z Palenicy”. Przerwałeś nam próbę obrazu, który niedługo pójdziemy kręcić. - Tak jest - dodał brunet - ja jestem reżisor i po te próbę widzę, że z pańskiej żony da się zrobić prima gwiazda. Taka koleżanka Dietrich to jest niewinna sziksa do wobec pańskiej żony. Uj, to ona by zagrała „Księżnę Iłłowiecką”, niech się Jadźka Smosarska schowa. Winszuję się z panem, ona zrobi ze mną karierę. P. Dawida omal krew nie zalała. Opanował się jednak i powiedział zimno: - Kupersztein, ja wam co powiem, nachalnik jesteście, że moja żona nie jest niewinna pensjonarka, to ja nie od was potrzebuje się o tego dowiedzieć. A teraz proszę paszoł wont łobuz inflagrandziarz, przytulnik, idź się, cholera, przytul do policjanta na rogu, to cię da pałką w łeb, że cię cholera zdechnie. Ponieważ dzielny duży chłopiec z Palenicy nie usłuchał, mąż wprowadził w ruch hebanową laskę i posiniaczył artystę. Echem tego zajścia była sprawa w sądzie grodzkim, gdzie p. Dawid M. został skazany za pobicie p. Garego vel Ajzyka Kuperszteina na 14 dni aresztu z zawieszeniem kary. Powrót KRYTYKA LITERACKA Listy miłosne Lusia wykrada, I swemu ojcu oddaje je. Wtenczas już wiedział, co to za bona I chciał z nią rozstać się. Żąda piętnaście tysięcy ona, On daje dziesięć - a ona - nie! Śpiewał pięknym tenorem, akompaniując sobie na własnej mandolinie, pan Szczepan Walisiak. Piękna pieśń o Gorgonowej robiła wstrząsające wrażenie na słuchaczach, uczestniczących w wieczorze wokalno-towarzyskim u państwa Feliksostwa Bułczyńskich na Szmulowiźnie. Płeć piękna miała łzy w oczach, komentując poszczególne zwrotki tylko co usłyszanego utworu. - I patrz pani, dziesięć tysięcy jej dawał? W tych czasach z takiemi pieniędzmy to można się ładnie urządzić. - No tak, ale co piętnaście, to nie dziesięć, moja pani. Pani byś darowała pięć tysięcy? Jak paniusię znam, tak wiem, że nie. - W każdem bądź razie pan Szczepan zaiwania te piosenkie jak rzadko. Melodie ma dobre