Wiech
Maniuś Kitajec i jego ferajna
I.
Opóźniony pociąg osobowy ze Szczecina wjedzie na tor drugi, peron piąty, powtarzam...
Na placyku przed drewnianym barakiem, imitującym Dworzec Główny, dramatyczny baryton
płynący z megafonu wywołał spore poruszenie.
Kilku przechodniów przyśpieszyło kroku, bagażowi ociężałym starczym truchtem ruszyli w stronę
furtki prowadzącej na perony. Kierowcy kilkunastu mniej lub więcej odrapanych taksówek
warszawskich, gawędzący dotąd grupkami, rozbiegli się jak podcięci batem.
- Chłopaki, Szczecin - chodu! - krzyknął do dwóch kolegów, zagapionych na przystojną dziewczynę
z nartami kierowca szarej warszawy, starszawy, krępy, korpulentny szatyn. I poważnie, lekko tylko
przyśpieszywszy kroku ukrył się wraz ze wszystkimi szoferami w hali dworcowego baraku.
Po chwili przez drzwi furtki, oddając po drodze bilety, trzymane czasem w zębach, zaczęli się
wysypywać na placyk zmęczeni, niewyspani podróżni. Pierwsi z nich dopadli zamkniętych na głucho
taksówek, niespokojnymi oczami poszukując na próżno nieobecnej obsługi. Objuczeni jak wielbłądy
bagażowi rzucili się w stronę jakiejś nadjeżdżającej właśnie z miasta de-kawki, ale za obie jej klamki
trzymali już, galopujący z szybkością 40 km na godzinę, czterej kandydaci na pasażerów. Piąty
cwałował z tyłu z łóżkiem polowym na głowie. Taksiarz dodał gazu, trzej zawodnicy odpadli od klamek,
czwarty trzymał się jednak kurczowo. Jeszcze jeden zryw maszyny i ten ostatni potoczył się w stronę
chodnika, dostał jednak po drodze w plecy polowym łóżkiem i wraz z jego właścicielem wywinął
efektownego kozła.
Zanim się pozbierali, bagażowy ładował już do opróżnionego wehikułu walizki jakiejś flegmatycznej
damy z pieskiem na ręku.
W tej chwili wlokąc za sobą łóżko zjawił się posiniaczony szybkobiegacz.
- Panie, co to za porządki? Ja pierwszy złapałem za klamkę, już na Towarowej!
- Mało z tem, w biegu pasażerów nie zmieniam, to nie cyrk, tylko samochodowa komunikacja
pasażerska. Zresztą i tak się pan nie nadajesz z tą maszynerią. Pluskwy mnie pan chcesz w wozie
zaprowadzić, żebym się potem z niemi użerał?
- To nowe łóżko.
- Nowe nie nowe, bierz pan sałatę. Koniec rozmowy.
W zrozpaczony tłum podróżnych wjeżdżać zaczęli sałaciarze, czyli ostatni Mohikanie wspaniałego
ongi cechu konnych dorożkarzy warszawskich.
Mohikanie byli, jak przystało na wymierające plemię, mocno zaniedbani. Brzytwa dawno już nie
tknęła ich policzków, zamiast przepisowej granatowej liberii mieli na sobie wylatane marynarki,
gdzieniegdzie puszczające pod pachami. Konie dawno już nie widziały zgrzebła i szczotki. O
dorożkach też trudno by było powiedzieć coś pochlebnego. W oczach sałaciarzy paliły się jednak
szczątki dawnej fantazji. Niektórzy strzelali z batów wołając:
- Na Wschodni, za cztery dychy, na Wschodni, bagaż i dzieci darmo!
Radzi nieradzi pasażerowie, chociaż niechętnie, zaczęli się sadowić w dorożkach. Inni pociągnęli
do tramwaju. Kiedy się trochę przerzedziło na placyku, z dworca wyszli pojedynczo taksówkarze.
Postali chwileczkę na schodach, poobserwowali niedobitki pasażerskie i zbliżyli się wreszcie do
upatrzonych.
- A pan szanowny właściwie gdzie chce jechać?
- Na Saską Kępę.
- Odpada. Mogie pana podrzucić na Bielany, do domu jadę.
- Ależ, panie, co ja będę robił na Bielanach?
- 1 -
- Zaraz, koleżka tu posuwa na Grochów, może pana zabrać. Właściwie jest zamówiony na berliński
pociąg, ale 144 minuty opóźnienia i nie chce w taki sposób dłużej czekać. Felek, zabieraj pana
derektora!
Powoli placyk pustoszał. Kiedy zażywny kierowca szarej warszawy zjawił się na stopniach dworca,
na podjeździe nie było już prawie nikogo, jeśli nie liczyć wysokiego, szczupłego starszego mężczyzny
w podniszczonej mocno jesionce. Kapelusz typu „Eden", też mocno wyrudziały, zdradzał długie lata
wiernej służby. Pasażer trzymał w ręku sporą walizkę upstrzoną gdzieniegdzie szczątkami starych
hotelowych nalepek ,,Grand... Venezia", „Albergo Vittoria Napoli", „Hotel Waldorff... Astoria... New..."
Kierowca ujrzawszy go przymrużył małe, sprytne, lekko skośne oczy, uśmiechnął się i trącił łokciem
stojącego obok blondynka w wyszmelcowanym pulowerze.
- Wacuś, widzisz tego starszego faceta w zbankretowanej jesionce i przegranem kapeluszu? Dawaj
go do mnie.
- Coś ty, to jakiś hrabia de Nędza.
- Zgadłeś, ale dawaj - powiedział i szybkim, energicznym krokiem poszedł w stronę swego szarego
samochodu. Rozejrzał się. Szybko otworzył drzwiczki, „złamał" chorągiewkę z napisem „wolny",
zapuścił motor i podjechał w stronę Wacusia idącego już ze starszym panem o podniszczonym
wyglądzie.
Pasażer wsiadł, rzucił mimochodem: „Na Stare Miasto", i wydobywszy z kieszeni kamizelki monokl
na czarnym sznureczku umieścił go w oku i z zaciekawieniem patrzył na ulicę.
Taksówkarz przyglądał mu się w przydymionym lusterku wozu, uśmiechał się od czasu do czasu, a
wreszcie rzekł:
- A co tam, panie hrabio szanowny, w Kozichdupkach słychać?
Pasażer drgnął, wypuścił monokl z oka.
- Przepraszam, a pan skąd mnie zna?
- Ma się trochę znajomości w wyższych sferach miarodajnych. Jak się ma baronowa Kalafonia fon
Butersznyt, czy jeszcze na chodzie? Co porabia hrabia Pestka, czy ciągle taki cykoryjny?
- Wie pan, że nie rozumiem...
- Jak to, nie poznaje pan hrabia swojego rodzonego lokatora? A kto u pana z całą ferajną po
powstaniu, jako spalony warszawiak, w Kozichdupkach zamieszkiwał? Z kiem pan Cafe „pod minogą"
w swojem pałacu prowadził? Z gienierałem Kuropatkinem? Do kogo ta mowa!
- Och, excusez-moi... rzeczywiście... jak mogłem nie poznać, przecież to pan Maniuś, pan
Chińczyk, n'est-ce pas?
- Nie śpisz pan, to nie senne marzenie, mnie pan hrabia masz zaszczyt widzieć w osobistej osobie,
tylko nie Chińczyk, a Kitajec koleżki mnie nazywają, nieduża różnica, ale jest.
- Je vous prie de m'excuser, panie Marianie, ale bardzo się ucieszyłem z tego spotkania - tu
pasażer przechyliwszy się uścisnął rękę szoferowi nieomal wyrywając mu kierownicę.
- Zaraz, wolnego, bo się wyszykujem do Dzieciątka Jezus na chirurgiczne sale albo i do parku
sztywnych. Nie mam teraz czasu na pieszczoty. Trzeba uważać, cholerna motoryzacja w tej
Warszawie. No i publika chodzić nie umie. Najgorsze to te świeże warszawiacy z Garwolina, latają po
jezdni jak byki po polu.
Nagle kierowca przyhamował ze zgrzytem zmienianych biegów. Zajechała mu drogę ogromna
supernowoczesna amerykańska limuzyna z żółtym zagranicznym numerem.
- Te, gdzie się pchasz z tem kredensem! - krzyknął przez okienko prowadzącemu ją
cudzoziemcowi.
Tamten pokazał w uśmiechu wielkie końskie zęby, pokiwał ręką i przejechał wolno. Maniuś
popatrzył za nim.
- Powariowali, jak pragnę zdrowia, z temi wozami, co jeden to większy. Nie na Warszawę taka
armata. Obracać się z nią nie można i garażować musi pod gołębiamy.
- Jak to pod gołębiami?
- Na ulicy, znaczy się. Ale pies z niem tańcował. Mów pan lepiej, co słychać? Jak się panu
szanownemu powodzi, w dyplomacji się pan może zatrudniasz, bo parasol odpowiedzialny jest. A
słyszałem, że hrabiowie znowuż teraz górą.
- Naturellement! Oczywiście. Ja na przykład dostałem świetną posadę. Byłem dyrektorem PGR-u
pod Szczecinem, znakomite stanowisko, zwłaszcza przez ostatnie półtora roku. Pełne utrzymanie,
- 2 -
mieszkanie, żadnych kłopotów i żadnej, ale to absolutnie żadnej pracy... Aż mi żal było opuszczać to
miejsce.
- I dlaczegoś pan opuścił?
- Po prostu ogłoszono amnestię.
- Znaczy się państwowy wikt i opierunek w mam-rze?
- Tak się to nazywało w gwarze moich przygodnych towarzyszy półtorarocznych, w gwarze
złodziejskiej.
- I za co żeś hrabia te „półtora kalendarza" zarobił?
- Zarobiłem dwa, odsiadka trwała rok i pół, za brak dozoru w zarządzaniu państwowym
gospodarstwem rolnym.
- A co, stonka wam kartofle wtroiła?
- Gorzej, krowy nam pozdychały.
- Wiadomo, jeść trzeba stworzeniu dawać, krowa nie urzędnik, sama nie dokradnie.
- Istotnie, być może, że przeoczyliśmy ten moment, chociaż moja wina nie była największa...
- Dostałeś pan najwięcej, bo pod względem socjalistycznego pochodzenia pasowałeś pan do
paragrafu jak ta lala.
- Właśnie prokurator był tego samego zdania.
- Ale co tam, rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata. Każden powinien się troszkie przesiedzieć dla
życiowego doświadczenia. Rozchodzi się o to, co teraz zamiarujesz hrabia robić? Gront, żeby nie
wpaść drugi raz... Uważaj, ślepa komendo!
- Czy jednak nie przesadza pan w tej trosce o moją przyszłość? Będę uważał, ale tę „komendę"
sobie wypraszam - powiedział pasażer z godnością poprawiając w oku monokl.
- Zaraz, chwileczkie, przecież ja nie do pana. Jakaś łamaga pod wózek mnie się pchała tu na rogu.
Nie widziałeś pan?
- Nie zwróciłem uwagi. Otóż jeśli idzie o najbliższą przyszłość, przyjechałem tu do Juliana. Pamięta
pan chyba mego kamerdynera z Koziedubek?
- Wiadomo, że pamiętam - sztywny Lulian. Jak dzisiaj go widzę za pańskiem krzesłem. Nie
przepadał on za naszą ferajną ze Starówki. Razem zresztą z ciotką Kalafonią Butersznyt i
Szpicbródką lubili nas jak sól w oku.
- Bośoie im dokuczali, no i nowe porządki zaprowadziliście w pałacu nie licząc się zupełnie z
etykietą, do której oni bardzo byli przywiązani...
- No to teraz już chyba się odzwyczaili.
- Oczywiście, bo bratowa moja hrabina Kala von Buttenberg od trzech lat już nie żyje.
- Co pan mówisz - szkoda jednakowoż ciotki Kalafonii. Chociaż sztorcowała nasz po francusku, ale
nie była zła kobieta, tylko że charakter miała wredny, niech z Bogiem spoczywa. No a Szpicbródką
żyje?
- Hrabia Agenor Trestka - to o nim, zdaje się, chce pan mówić?
- Niech będzie hrabia Pestka, rzecz jasna, że o niem mówię.
- Hrabia Trestka żyje i niech pan sobie wyobrazi, mieszka nawet w moim dawnym pałacu.
- W Kozich... - zawołał zdziwiony szofer.
- ...dubkach... - dokończył za niego pasażer. - Jest teraz sekretarzem prezesa Samopomocy
Chłopskiej, która mieści się obecnie właśnie w starej siedzibie mego rodu.
- Hrabia Pestka chłopskim pisarzem, niech ja skonam, niech ja skonam, a nie zalewasz hrabia?
- Nie ma w tym nic dziwnego. Bardzo wielu przedstawicieli arystokracji pracuje w ludowych
instytucjach. Niektórzy nawet prowadzą szkolenie ideologiczne.
- Skarż mnie Bóg! Szpicbródka socjalistą się został, a to hasena, jak pragnę zdrowia! No dobrze, a
jakżeż on ankietę wypełnił na szczot urodzenia?
- Podał się za syna kolejarza. Istotnie ojciec jego, śp. hrabia Alfons Trestka, był w swoim czasie
austriackim ministrem kolei.
- No to faktycznie się zgadza, za dużo nie zalał. W każdem bądź razie jak opowiem o tem
Piskorszczakom, poprzewracają się ze śmiechu!
- A to panowie Piskorscy są w Warszawie? Cóż porabiają?
- 3 -
- Gdzie mają być jak nie w Warszawie? Warszawskie rodacy są oba z dziada pradziada. Co mają
porabiać, oba za kółkiem siedzą, szoferaki od urodzenia, taksówkarze z przyzwyczajenia. Staśka
musiałeś pan widzieć na dworcu parę minut temu nazad podczas tej draki z połowem łóżkiem.
- Owszem, widziałem z daleka jakieś zamieszanie i łóżko w powietrzu. Tym energicznym kierowcą
był właśnie pan Piskorski?
- Nie można pasażerom dać sobie wejść na głowę. Całe jednorodzinne domki zaczęliby
taksówkami przewozić. Stasiek nie da sobie podgrymaszać zanadto. Jego braciszek, tak zwany
Szmaja, któren z Murzynem Karaluchem za zmiennika na szewrolecie lata, już jest inny - ciepła
klucha.
- To i ten Murzyn został w Warszawie i też jest taksówkarzem?
- Jest, ale tylko w nocy jeździ, żeby paniki nie wywoływać i zabradziażenia spokoju na ulicach. W
dzień dzieciaki za niem latają i przejeżdżająca przez Warszawę ludność małorolna się płoszy... No,
jesteśmy na miejscu.
Taksówka z fasonem podjechała pod kamieniczkę na Starym Mieście, gdzie jeden ze sklepów
zajmował mały antykwariat. Przez okratowane okna widać było jakieś stylowe meble, stare obrazy w
poczerniałych ramach. Na skromnej wystawce, wśród porcelanowych figurek, oparty o srebrną pogiętą
cukiernicę stał mały szyldzik, na którym niebieskie litery opiewały:
WARSZTAT ANTYKWARYCZNY
NAPRAWA STARYCH MEBLI I PORCELANY
Prof. Julian Kijanka
Pasażer wysiadł.
- Ile się należy?
Kierowca podał mu walizkę.
- Nic się nie należy.
- Ależ ja tak nie mogę.
- Ja też nie mogie i niech się pan hrabia nie upiera, bo obsztorcuje po warszawsku na perłowo ze
szlaczkiem.
- No to... panie Marianie, ja się tu zatrzymam na dłużej, niech mnie pan odwiedzi.
- Wiadomo, że odwiedzę, i to nie sam, przywieze ze sobą „kilo i to, co po błocie chodzi".
- Nie rozumiem.
- No, litra i gięś, porozmawiamy o „Minodze" i Kozich...
- ...dubkach, przez be.
- Tak jest, będę w tem tygodniu. Ukłony dla profesora Luliana Kijanki.
Pasażer spojrzał na sklep, uśmiechnął się i zniknął w drzwiach. Kierowca nacisnął starter, ruszył,
obejrzał się raz jeszcze i rzekł do siebie:
- Profesor, niech ja skonam, niech ja nic dobrego nie mam! Pokażę mu profesora!
Kiedy szara warszawa dojeżdżała do Miodowej, z Senatorskiej wypadł zielony opel, z którego
wyjrzały dwie głowy. Jedna miała twarz śmiertelnie bladej kobiety, druga była głową Murzyna. Dwa
zrozpaczone głosy zawołały jednocześnie:
- Maniek... Szmaja zabity!
Szara warszawa omal nie wpadła na latarnię. Szofer zahamował gwałtownie. Zacisnął kurczowo
przybladłą dłoń na sygnale. Odezwał się długi, żałosny dźwięk syreny...
- 4 -
II.
Z bezustannym wyciem syren ciągnął przez most Poniatowskiego nie kończący się sznur taksówek;
kiedy czoło tego dziwnego konwoju okrążało już Rondo Waszyngtona, koniec jego ginął gdzieś w
okolicach Żelaznej. Taksówki szły wolno, na pierwszym biegu, grając swój przeraźliwy hymn.
Używanie sygnałów przez pojazdy mechaniczne jest w Warszawie surowo wzbronione, mimo to
napotykani milicjanci nie zatrzymywali ich, tylko stawali na baczność, długo, poważnie salutując. Może
dlatego, że na pierwszej taksówce umieszczona była wśród wieńców i wiązanek stalowa trumna, a
zapalone latarnie wszystkich wozów osłaniały welony czarnej krepy.
Tak, był to pogrzeb zabitego przez bandytów kierowcy. Trzeciego w ciągu ostatnich tygodni.
Pogrzeb demonstracyjny, wyrażający protest przeciwko bezradności milicji, nie mogącej zapewnić
bezpieczeństwa kierowcom taksówek podczas ich ciężkiej pracy... Tak pisała prasa.
W kondukcie wzięli tłumny udział szoferzy i właściciele wozów z rodzinami. Oni to widoczni byli w
swych pojazdach, odświętnie odziani, z minami pełnymi smutku, godności i protestu.
Za pierwszą olimpią, wiozącą rodzinę nieboszczyka, jechała szara warszawa pana Mariana
Kondrackiego, zwanego Maniusiem Kitajcem, prowadzona osobiście przez właściciela, obok którego
siedział blady, z obandażowaną głową, pan Wacław Piskorski, czyli młodszy Piskorszczak, zwany w
szerokich kołach towarzyskich Starówki Szmaja, ponieważ wbrew przyjętemu powszechnie
zwyczajowi w najważniejszych czynnościach zamiast prawej ręki używał lewej. Jednym słowem, był
mańkutem. Na tylnym siedzeniu warszawy spoczywały dość ciasno stłoczone trzy damy. Jedną z nich
była małżonka cenionego przed wojną na Starym Mieście właściciela restauracji, pana Konstantego
Aniołka, pani Serafina Aniołkowa, obok niej dorodna, choć może nieco nadmiernie gdzieniegdzie
zaokrąglona skutkiem skłonności do wyrobów cukierniczych, pani Władysławowa Sobczykowa,
niegdyś po prostu Sabcia, wychowanica państwa Aniołków. Trzecią była pani Rypalska, wdowa po
inwalidzie, eks-narzeczona również inwalidy śp. Śmieciuszki, który zginął na Starówce w powstaniu,
strzelając do ostatka z karabinu maszynowego. O pani Rypalskiej mówiono, że również zginęła na
Nowomiejskiej, ale widocznie nie było to prawdą, bo skąd by się wzięła teraz w taksówce Maniusia
Kitajca.
A wzięła się w sposób zupełnie zwyczajny. Po opłakaniu śmierci śp. Śmieciuszki pani Rypalska
zagięła parol na Maniusia. Otoczyła go tak skomplikowaną siecią serdeczności i troskliwości, że
właściwie się nie obejrzał, jak został czymś w rodzaju następnego jej narzeczonego. Pan Maniuś
bronił się zaciekle przed utratą swej kawalerskiej niezależności, faktycznie jednak był już w dużej
gospodarczej zależności od pani Rypalskiej, która wbrew jego woli prowadziła mu jego jednoosobowy
dom. Prała i cerowała bieliznę, tępiła pluskwy, gotowała czasem obiady, zrobiła mu korniszony i gąski
w occie i doglądała go w grypie, słowem, postępowała jak wzorowa narzeczona, na razie dochodząca.
I zdaniem bliższych znajomych zmiana nazwiska Rypalska na Maniusiowa Kitajcowa była tylko
kwestią czasu. Wszyscy byli tego pewni.
Jedyną osobą, która zaprzeczała kategorycznie tej możliwości, był sam obiekt westchnień i nadziei
pani Rypalskiej, pan Maniuś. Niemniej jednak na pogrzebie pani Rypalska figurowała w warszawie
Maniusia, miała miejsce przy prawej szybie i całe miasto to na własne oczy widziało. Pan Maniuś
widział to także i szlag go trafiał. Swój zły humor wyładowywał na Szmai.
- Powiedz mnie nareszcie, do ciężkiej grypy, jak to było z tem napadem, ilu ich faktycznie było tych
oprychów i dlaczego Jumbo Karaluch za karakuły szarpany powiedział mnie na Miodowej, że zostałeś
zabitem?
- A co, żal masz, że to nie mój pogrzeb?
- Właśnie, pan Maniuś tak mówi, jakby pretensje wnosił - wtrąciła się z tylnego siedzenia wdowa po
dwóch inwalidach.
Kitajec nie odwracając głowy odrzekł:
- Pani Rypalska będzie uprzejma przymknąć się trochę i nie rozmawiać z kierowcą, kiedy on nie ma
życzenia, dobrze? - po czym zwrócił się do Piskorszczaka:
- Czy ja mam żal, czy nie mam, to jest rzecz druga. Żalu nie mam, ale denerwuje mnie pic na wodę,
zwłaszcza w życiu pozagrobowem. Mówmy, że ja z miejsca uwierzyłem i jako twój starszy koleżka
daje lekrame do gazet, że tak i tak, że świętej pamięci Szmaja...
- Świętej pamięci Wacław Piskorski - poprawił młodszy Piskorszczak.
- Wszystko jedno, że jednym słowem znajdujesz się w tak zwanem gronie aniołków.
- Tylko nasz niech pan, panie Marian, nie narusza. Nie chcę mieć nic z tem wspólnego - odezwała
się z głębi wozu pani Aniołkowa.
- 5 -
- Co jest, jak pragnę zdrowia, do słowa nie może człowiek dojść w swojem własnem wózku. Czy ja
pani osobę biere pod uwagie albo pani małżonka, o aniołkach się mówi ze skrzydełkamy. Ani mąż, ani
pani do lotniczej branży się nie nadajecie. Słyszałem, że pani szanowna do rybnych delikatesów
więcej pasuje.
Była to zjadliwa aluzja do epitetu „minoga", jakim ochrzczono kiedyś panią Aniołkową na Starówce i
od którego jej restauracja na Zapiecku wzięła swoją nieoficjalną nazwę Cafe „pod minogą".
Dla pani Serafiny przypomnienie o tym stanowiło kamień najcięższej obrazy, toteż w pierwszym
odruchu zamierzyła się na pana Maniusia parasolką, potem usiłowała zemdleć, a w rezultacie
krzyknęła rozdzierająco:
- Wysiadam! Zatrzymać to pudło! - I poczęła bić pięścią w szybę.
- Pudło nie pudło, zatrzymać teraz nie możem, bo w żałobnem orszaku się znajdujem parę
kilometrów długości. Uroczystość zakłóciem, korek zrobiem i możem być narażone przez to na różne
przykrości do mordobicia włącznie. Siedź pani spokojnie, na cmentarzu panią wysadziem.. A
detalicznie nie masz się pani tak bardzo co obrażać. Minoga obecnie artykuł zagraniczny, dewizowy.
Wszyscy obecni poparli pana Maniusia udowadniając, że właściwie on nic takiego nie powiedział.
W rezultacie pani Serafina zdecydowała się pozostać w samochodzie, ale wyłącznie przez wzgląd na
powagę chwili. Na Bródnie jednak natychmiast wysiądzie, złapie przez telefon pana Aniołka, a ten już
potrafi załatwić tę sprawę. Gdyby nie potrafił, pani Serafina obleci się sama i z mężem, i z tym, który ją
tak ciężko obraził. Towarzystwo jednogłośnie zaakceptowało ten plan, wobec czego pan Maniuś
podjął przerwaną rozmowę ze Szmają.
- Więc o czem to żeśmy mówili?
- O mojem nekrologu.
- Właśnie. Jakbym taką nekrologię kazał wydrukować - leżałbyś jak neptek. Znajomi na twój widok
by nawiewali, niejeden mógłby naprawdę na serce zakitować, jakby cię znienacka na pustej ulicy albo
na schodowej klatce spotkał. Niezależnie od tego parę lat w charakterze ducha po różnych
narodowych radach i blokowych komitetach byś się nachodził, zaczem za żywego zostałbyś uznanem.
Trzeba się trochę namyśleć przed wstawieniem ludziom takiego bajeru.
- Ja nic nikomu nie wstawiałem, to Karaluch wszystko pokręcił. Jakżem po tem wypadku przyszedł
do przytomności i dotaskałem się do komisariatu na Powązkach, dzwonię do niego w nocy, że tak i
tak, mówię, że napad miałem, że zostałem się postrzelonem - to on się pyta drżącem głosem, skąd ty
właściwie dzwonisz, to ja mówię, że z Powązek, to on, uważasz, rzucił słuchawkie i zemglał. Jak go
Apolonia docuciła, to jej powiedział, że jestem zastrzelony i dzwonię z cmentarza.
- To ciemna masa, jak pragnę zdrowia.
- Co ty chcesz, on ma prawo, na puszczy wychowany, ale że ona, że Karaluchowa uwierzyła!
- Z nerw wszystko, nie miała się czasu opamiętać, na miasto wyskoczyli razem i namięszali. Ale żeś
ty pojechał z jakiemś ciapciakiem w nocy na Powązki z Warszawy, to tyż by cię trzeba za to fest
przebierzmować.
- Kiedy, mówię ci, nie robił wrażenia. Mały, blondynek, zyzowaty, z jakiemiś kalafiorami w siatce...
do domu jadzie, spóźnił się na autobus, manto go czeka od żony.- takie mnie przypowiastki zasuwał.
Nawet sempatyczny, owszem, nie mogie powiedzieć, przyjemnie nam się jechało, ja byłem
zadowolniony, że on taki mowny, bo spać mnie się chciało, druga noc za kółkiem. Dopieru jakżeśmy
na miejsce zajechali, on wyjmuje, uważasz, „kopyto" i z innej beczki. ,,A teraz dawaj forsę" - mówi. Ja
się zaczęłem śmiać, bo myślałem, że on tak do pucu, a on mnie kopytem pod żebro. „No, już - mówi -
dawaj". A ja mówię: „Nie dam, bo nie mam, pierwszy kurs" - i sięgam ręką po klucz francuski. Myślę
sobie, jak go z lewej zaprawię, nie spodzieje się, bo ty wiesz, że jako...
- Szmaja - wtrącił Kitajec.
- Naukowo mańkut się nazywam.
- Jaka różnica?
- Nie zdążyłem jeszcze namacać klucza, kiedy czuję, że jakoś słodko mnie się robi i straciłem
nieprzytomność.
- Dał ci w czapę?
- Tak jest, z bliska, ale kula tylko mnie drasła. Kiedy odzyskałem zmysły, patrzę, leżę w rowie, wozu
nie ma, jego tyż, ma się rozumieć, nie ma, ale czterysta złotych targu w skarpetce mam.
- Tak, ale szewroletę cholera wzięła.
- Ja ją znajdę.
- 6 -
- Co ty znajdziesz, wszyscy będziem szukać - szoferaki całej Warszawy dzisiaj na Bródnie
przysięgie mają składać zemsty na bandziorach. Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich.
- Rzecz jasna, ale ja niezależnie od ogólnej zemsty swoich detalicznych strat będę na blondynku z
siatką kalafiorów poszukiwał.
- A ja ci w tem dopomogę i cała nasze ferajna. Grabula!
- Grabula! - Szmaja wyciągnął do Kitajca lewą rękę, ale ten zgromił go wzrokiem i zapytał:
- Co ty podajesz? Przysięgie, Szmaja, będziesz składał! Dawaj prawidłową końcówkie.
Speszony Piskorszczak niezgrabnie podał mu swą prawą dłoń.
W ten sposób na pogrzebie zamordowanego kolegi ferajna Maniusia Kitajca za pośrednictwem
dwóch swych członków złożyła ślubowanie jak najszybszego odnalezienia czarnej szewrolety i
pomszczenia cierpień fizycznych oraz katuszy moralnych Wacusia Piskorszczaka, zwanego potocznie
Szmają.
Działalność detektywna zaczęła się zaraz następnego dnia. Maniuś Kitajec, Szmaja i Jumbo
wyruszyli warszawą Kitajca w wywiadowczą podróż po Polsce.
Tegoż popołudnia dopędzili na szosie pod Częstochową pierwszą czarną szewroletę.
- Mój wózek, niech ja skonam! - krzyknął Jumbo na widok maszyny.
- Nasz, niech ja nic dobrego nie mam! Mamy ją!
- Jak to wasz, jak to macie ją, przecież ona na zagranicznych numerach jedzie!
- Nie wiesz, że to złodziejski tryk?
- Ach, ty frajerze, numera lipne!
- Daj, Maniuś, gazu i zajedź mu drogie! - wołali jeden przez drugiego Jumbo i Szmaja.
Czarna szewroleta usiłowała z początku nie dać się minąć, ale Maniuś wycisnął gaz do dechy,
warszawa z jękiem i świstem zerwała się do gonitwy i wzięła szewroletę o parę długości, wyraźnie
starając się zagrodzić jej drogę. Kierowca czarnego samochodu robił jeszcze wysiłki, żeby się wyrwać
z matni, spostrzegłszy jednak, że grozi to niebezpieczną kraksą, zwolnił bieg, a potem raptownie
zatrzymał wóz.
- Ręce do góry! - krzyknął Szmaja, celując z dużego czarnego browninga.
Dwie ręce w jasnożółtych zamszowych rękawiczkach uniosły się lekko nad kierownicą.
Jednocześnie Szmaja ujrzał wymierzony w siebie mały srebrny rewolwer, trzymany przez wąską rękę
w białej dziurkowanej rękawiczce.
III.
W czarnym aucie siedziały dwie osoby: za kierownicą lekko szpakowaty pan z krótko przyciętymi
wąsami, elegancki, w ciemnym garniturze, nieskazitelnie białej koszuli, z czerwonym goździkiem w
klapie. Obok niego zajmowała miejsce szczupła pani we wzorzystej sukni, w kapelusiku z białych
piórek. Ona to trzymała w ręku mały rewolwer, wyraźnie biorąc na muszkę Szmaję. Ale Piskorszczak
nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Podszedł blisko raz jeszcze, krzyknął: „Ręce do góry", i zapytał
pana za kierownicą:
- Skąd pan masz ten samochód?
- I do not understand - odpowiedział starszy pan kręcąc głową.
i- Nie odstawiaj pan lorda. Anglik z Bazaru Różyckiego. Już pan gadaj, skąd pan masz ten wózek,
od zyzowatego?
Automobilista znowu pokręcił głową i rzekł:
- I am sorry...
- Tylko nie szoruj, dobrze? Ja cię tu zaraz nauczę grzecznie odpowiadać, jak się ciebie grzecznie
pytają, no już, wysiadka z wózka, a ty, Fela, schowaj ten breloczek, bo jeszcze wam doleci parę lat za
opór z bronią palną.
Pasażerowie auta patrzyli na siebie bezradnie, wzruszając ramionami. Pan wyraźnie zaczął się
niecierpliwić, pani nadal zachowywała spokój, nie przestając mierzyć z pistolecika prosto między oczy
Szmai.
- 7 -
W tej chwili nadbiegł Maniuś z Murzynem Jumbo, który trącił Szmaję łokciem w bok i powiedział:
- Słuchaj, ty, to nie nasz wóz.
- W jaki sposób nie nasz? Zaprawił cię w zeszłem. miesiącu budowlany star w prawy tylny błotnik?,
- No zaprawił.
- Miałeś pęknięte szkiełko sygnałowe?
- Miałem.
- A tu jest pęknięte?
- Jest, ale tapicerka jest szara, a nasza była zielonkowata.
- Przerobili, idyjoto.
- I kapcie są nowe, a nasze byli zdarte.
- Przełożyli, zresztą co będziem się kłócić, zajrzem pod spód na sprzęgło, niech mnie tylko ten
paser puści za kółko. Bo to paser z Brzeskiej ulicy, od bandziorów samochód kupił, a teraz Anglika
struże.
- Zdaje się, żeś ty, łachmyto, niewinnego człowieka zaczepił, i to na żółtych numerach i z blachą
„CD". Ciężko się nam będzie z tego wypucować. Raptus, cholera, z gnatem od razu do pierwszego
lepszego gościa na szosie skacze. Karaluch, pobałakaj z facetem, przecież jako bywszy Amerykan
coś niecoś władasz po angielsku - wtrącił Maniuś.
- Zupełnie prawie zapomniałem.
- Przypomnisz sobie, jak wszystka trzech po parę lat mamra za napad na cudzoziemca zarobiem.
Murzyn podrapał się w głowę, podszedł do przedniej szyby samochodu i kłaniając się grzecznie
czapką powiedział:
- How do you do!
Starszy pan drgnął, najwidoczniej się ucieszył i odrzekł:
- How are you! Do you speak English?.
- Not well.. - odrzekł Jumbo.
- Who is this gentleman? - powiedział znowu automobilista, wskazując na Szmaie.
Wymachując rękami, zacinając się i pocąc, długo coś tam wyjaśniał Jumbo pasażerom czarnego
auta, wreszcie zwrócił się do swoich przyjaciół:
- Chłopaki, leżem niemożebnie, to jest sam sekretarz ambasady, samochód jest jego własny. Ma
papiery i żąda satysfakcji za zatrzymanie na szosie.
- Powiedziałeś mu, że nam ukradli samochód?
- Powiedziałem, ale mówi, że jego to nic nie obchodzi. I ciągle się pyta o Szmaję, co to za
dżentelmen.
- Powiedz mu, że wariat, a my jesteśmy łapiduchy i odwoziem go do szpitala - zaproponował
Maniuś.
- Nie uwierzy.
- A ja bym się nie dał zrobić na sekretarza, tylko zobaczyłbym sprzęgło. Po niem w piekle naszą
szewrolete poznam.
Tu już Kitajec nie wytrzymał.
- Masz szczęście, że nie lubię się na noc denerwować, bo tak bym cię gwizdnął, boża krówko, w
kinola, żeby ci pasażer wyskoczył. Obraża łachudra ambasadora na szosie i zaczem przeprosić,
jeszcze się chce do niego stawiać.
- A sprzęgło i tak będziesz mógł sprawdzić, bo oni chcą z namy koniecznie jechać na milicję, żeby
protokół zestawić.
- Co ty mówisz, to krewa, protokół będzie dyplomatyczny, czyli ze trzy razy gorszy. Po dychu
dostaniemy jak jeden grosz.
- Co tu robić?
- Nie ma innej rady, tylko musisz ich jeszcze raz przeprosić, że nic się takiego nie stało, że nie
mamy żadnej pretensji, po prostu drobnostkowe nieporozumienie towarzyskie. A potem prędko
wskoczyć na wózek i chodu.
- Nic nie pomoże, już zapisali twój numer. Ambasadziak dałby się może zblatować, ale ta chuda
gidia z maszyną mówi, że nie daruje. Musiem jechać.
- 8 -
- No to jadziem, chłopakom z milicji się wszystko wytłumaczy. Już oni na pewno wiedzą o naszem
samochodzie - pocieszał się Szmaja.
I obydwa samochody pozornie w najlepszej zgodzie ruszyły w drogę do najbliższego posterunku
milicji.
W drodze Maniuś Kitajec roztaczał przed kolegami najgorsze czekające ich perspektywy. Jeżeli
nawet wyjdą po dziesięciu latach z mamra, co raczej jest wątpliwe, Apolonia Karaluch się już postara
o drugiego męża. Murzynów teraz w Warszawie nie brakuje. Na samej politechnice studiuje ich coś
piętnastu, a wiadomo, że studenciaki to głodny naród i na koryto każdy poleci. I to jakie koryto,
kulinarne talenty pani Apolonii znane są i w Afryce. Więc osobiście on, Maniuś, jest spokojny, że
następca Jumby w sercu jego małżonki będzie się poprawiał i. zyskiwał na wadze z każdym dniem.
Liczba jego kakaowych dzieci, których ma dotąd siedmioro, wzrośnie wprost proporcjonalnie do ilości
lat odsiadki.
Jumbo wyraźnie był struty tymi proroctwami, choć szczerzył wszystkie zęby w uśmiechu, na który
przykro było patrzeć. Kiedy Maniuś chciał się zająć z kolei losem Szmai, ten odparł:
- A może tak byś o sobie z parę słów zaznaczył i pani Rypalskiej?
- Owszem, ja jeden będę wygrany, bo pani Rypalska nie wytrzyma tyle lat i zaręczy się chociażby z
Konfiteorem.
- A ja bym wam radził nabrać troszkie powagi, bo wjeżdżamy do Bocianowa i nie wiemy, czy
tutejsze milicjanci to równe chłopaki z samopoczuciem wolnego żartu i kącikiem humoru.
- W przeciwnym wypadku możem tu pomieszkać czas jakiś bez krawatów i szelek.
Kiedy auta zajechały przed budynek posterunku milicji w Bocianowie i z czarnej szewrolety
wysiadła strojna chuda dama z rewolwerem w ręku, dyżurny milicjant z niezwykłą przytomnością
umysłu wskoczył do środka, zatrzaskując za sobą ciężkie, okute blachą drzwi i przez zakratowane
okienko obserwował dalszy bieg wypadków. A gdy w polu widzenia oprócz kobiety uzbrojonej w
rewolwer ukazał się jeszcze Murzyn, czujny funkcjonariusz zatrzasnął dodatkową grubą pancerną
klapę zamykającą okienko. Przybyli zaczęli się dobijać do drzwi, ale odpowiedział im tylko tupot nóg
na schodach wewnątrz posterunku. Po kilku minutach jednak ktoś otworzył okno na pierwszym piętrze
i ukazały się trzy głowy w urzędowych czapkach.
- Halo! Co jest? O co się rozchodzi?
- Dobry wieczór panom, cześć władzy. Prosimy tylko bez cykorii do nasz na dół. Rozchodzi się o
załatwienie pewnej chwestii międzynarodowej - wyjaśnił patrząc w górę Maniuś Kitajec,
- Jakiej kwestii?
- Rozchodzi się o napad na szosie.
- Co, znowu napad? A kto was napadł, ta obywatelka z rewolwerem?
- Nie, to myśmy na nią napadli - wtrącił Murzyn.
- Co ty barłożysz, nikt na nikogo nie napadł, tylko samochodu się szuka. No, zejdź na dół, to
wszystko po porządku opowiemy. Nie będę przecież krzyczał tu pod ścianą, i tak się całe miasto
obudziło. Na pożar już dzwonią denerwował się Maniuś.
Rzeczywiście, gdzieś niedaleko w bocznej ulicy odezwał się dzwon na trwogę.
Przed budynkiem zebrało się już sporo ludzi, gdy otwarto drzwi posterunku i ukazał się sam
komendant. Przeszył Maniusia zimnym wzrokiem i zapytał sucho:
- Kto tu składa zameldowanie?
- My składamy.
- Kto został napadnięty?
- Ci państwo.
- Przez kogo?
- Przez nas.
- Co to za żarty?
- To nie są żadne żarty. O to się rozchodzi, że te państwo składa na nas zameldowanie, że my na
nich napadliśmy.
- A my na nich wcale nie napadliśmy, tylko my samochodu szukamy.
- Dobrze, ale dlaczego oni nic nie mówią?
- Z powodu, że nie władają po polsku, zagraniczne ambasadorzy są.
- 9 -
- I w taki sposób, my w zastępstwie zmuszone jesteśmy złożyć te zameldowanie na nasz samych.
Komendant popatrzył na Maniusia jeszcze surowiej i powiedział:
- Z kogo wy właściwie duraka odwalacie, z władzy na szczeblu powiatowym? Komu wy chcecie
wstawić takie gadkie, przyjechaliście tu, żeby się własnoręcznie oskarżyć, do kogo ta mowa?
- A jednakowoż tak jest.
- Dlaczego tak jest?
- Bo oni numer zapisali i jak złożą zameldowanie na szczeblu wojewódzkim w Warszawie, to czem
większy szczebel, będzie większy klops, dlatego właśnie chcemy tu na miejscu całe rzecz załatwić.
- No to składajcie.
- Właśnie jechaliśmy szosą poszukując skradzionego nam kilka tygodni temu nazad samochodu w
kolorze czarnem, marki Chevrolet Fleetmaster.
- Znaczy się tego? - zapytał milicjant.
- O właśnie, sam pan komendant się naciął, to my nie mogliśmy się naciąć? Okazało się, że
samochód kropka w kropkie podobny, nawet prawe tylne sygnałówkie ma zbite, a okazuje się nie ten.
- To trzeba było przeprosić tych państwa i spokój.
- Kiedy nie dają się przeprosić.
- No bo pewno nie mogliście się porozumieć nie władając językami.
- Owszem, koleżka nasz Murzyn włada po amerykańsku. Ten pan nawet był do zgody, tylko ta
zgaga z piórkami na głowie mu nie pozwala.
- Obywatelu Murzynie, zapytajcie się jeszcze raz w mojej obecności obywatelki z piórkami,
dlaczego nie chce wam darować tej pomyłki.
Jumbo zwrócił się raz jeszcze do stojących obok w milczeniu cudzoziemców i ponowił przeprosiny.
Pan powtarzał tylko: „Yes! Yes!", pani schowała wprawdzie* rewolwerek do torebki, ale wołała
poirytowanym głosem: „No, no, no!", i zgłaszała gwałtowny protest.
- Karaluch, przetłomacz komendantowi, co ta zołza mówi - dlaczego nie chce darować.
- Mówi, że nie może darować, bośmy ją w korpus obrazili.
- Skarż mnie Bóg, zalewa kolejkie, nikt się jej do korpusu nie dotknął, kto by chciał zresztą.
- Ona mówi, że to się stało za pomocą pogróżek rewolwerem i że ona zażąda satysfakcji w
zagranicznem ministerstwie. Jako że z przyjęcia we francuskiej ambasadzie na spacer z mężem
wyjechała, została napadnięta w lesie...
Komendant potroił czujność.
- Ach, no tak, nareszcie się dowiedziałem, to wy członków obcej ambasady rewolwerem na szosie
straszycie... A pozwolenie u was jest?
- Nie ma pozwolenia, nie ma i rewolweru - wtrącił się w tym miejscu Maniuś Kitajec.
- Jak to nie ma, kiedy obywatelka z piórkami stwierdza, że był.
- Był, ale straszak - wodniak.
- Jaki wodniak?
- Zaraz, Szmaja, dawaj no tu tego grata. Widzicie, komendancie, na oko wygląda to jak zwyczajny
brauling, a jest śmigusówka. Naciskamy na cyngiel i wylata nam...
Maniuś nacisnął spust tak niefortunnie, że rewolwer wystrzelił strumieniem wody wprost w twarz
komendantowi; zrywając mu urzędową czapkę. Przerażony Maniuś skierował broń w bok pakując
nowy strumień wody wprost w pierś sekretarza ambasady, aż mu goździk wyskoczył z klapy, i w
jednej chwili zamienił wytwornego dyplomatę w topielca co najmniej tydzień przebywającego pod
wodą.
I wtenczas nastąpiło coś nieoczekiwanego; dama w piórkach spojrzała na męża, wykrzywiła się
spazmatycznie, zakryła sobie oczy i zaniosła się burzą niepohamowanego śmiechu. Ale w tej chwili
Szmaja usiłując wyrwać rewolwer Maniusiowi skierował na nią prąd wody. W jednej chwili piękna
jedwabna toaleta została przeobrażona w mokrą ścierkę, oblepiającą chudą figurę sekretarzowej, że
wyglądała jak w kostiumie kąpielowym. Mimo to dyplomatka nie przestała się śmiać ocierając sobie
twarz chusteczką.
Szmaja zatrzymał wreszcie jakoś strumień wody bijący z rewolweru jak z sikawki.
Komendant podniósł czapkę i chciał przystąpić do spisywania protokołu zajścia, kiedy sprzeciwiła
się temu zmoczona dama. Oświadczyła przez Jumbę, że nie ma najmniejszej pretensji, bo w życiu się
- 10 -
tak nie bawiła. Chciałaby tylko wiedzieć, gdzie można w Warszawie dostać taki pistolet z taką ilością
wody i z taką siłą prądu.
- Nigdzie nie można dostać - wyjaśnił Maniuś - bo to jest wynalazek koleżki Szmai. Leworwer za
pomocą szlaucha jest połączony z pięciolitrowym podłużnem naczyniem, które koleżka posiada w
prawej nogawce spodni. Z tą chwilą, kiedy naciskamy spust, woda uderza nam na zewnątrz z siłą
dwóch koni parowych na zasadzie syfonu z wodą sodową, czyli tyż selcerską.
To rzekłszy Maniuś wydobył giewonta, włożył sobie go w usta i chciał zapalić, ale nie doszło do
tego: mokra dama szybko otworzyła torebkę, wyjęła zeń swój srebrny rewolwer, przystawiła go
Maniusiowi niemal do twarzy i nacisnęła spust. Rozległ się słaby trzask, w lufie rewolweru ukazał się
płomyk. Maniuś zapalił giewonta i z galanterią pocałował damę w rękę. Wówczas pani z dyplomacji
klepnęła go poufale w plecy wołając:
- Hallo, boy!
Niewiele się namyślając Maniuś odwzajemnił się jej klepnąwszy ją serdecznie w prawy pośladek.
Dama zaśmiała się, wsiadła z mężem do samochodu i odjechała.
Maniuś popatrzył za nimi chwilę, po czym rzekł z uznaniem:
- Równa babka, ale za chuda, duży palec sobie wybiłem.
IV.
Maniuś mieszkał w Alejach Jerozolimskich w wytwornym siedmiopokojowym apartamencie. Cztery
pokoje były całkowicie wypalone podczas powstania, na równi z całym zresztą domem, z którego
został właściwie tylko żelazobetonowy szkielet i to w połowie ocalałe mieszkanie na piątym piętrze. Tu
właśnie zaraz w pierwszych dniach po powrocie do stolicy z popowstaniowej wędrówki ulokował się
Kitajec. Odgrodziwszy się deskami od spustoszonej ogniem części apartamentu, zajął ocalałe trzy
pokoje, kuchnię oraz łazienkę.
Lokal był naprawdę luksusowy jak na ówczesne stosunki warszawskie, aczkolwiek miał pewne
mankamenty. Mianowicie jeden z zajętych przez Maniusia pokoi był pozbawiony sufitu, drugi miał
sufit, brakowało mu jednak czwartej ściany. Piękna łazienka wyłożona zieloną majoliką była w
zupełnym porządku, miała pełne wyposażenie do kąpieli i zabiegów hydropatycznych, nawet w oknie
firankę pomalowaną w białe mewy, tylko podłoga była nieobecna i wanna oraz wszystkie inne
aparatury wisiały w powietrzu, nad pięciopiętrową przepaścią, na dnie której widać było kłębiące się
życie wielkiego miasta z tramwajami, autobusami itd.
Nowy lokator wyszukawszy z wielkim trudem ten apartament nie zraził się drobiazgami. Pokój bez
sufitu przeobraził w obszerny taras, drugi bez ściany tworzył wygodną werandę z cudowną
perspektywą na odbudowującą się stolicę. W oddali widać było stąd nawet błękitną wstęgę Wisły i
zielony parawan okolicznych lasów. Ostatni pokój i kuchnia za to były w całkowitym porządku, miały
nawet częściowe umeblowanie, jak piękny, kremowym lakierem pociągnięty kredens kuchenny,
biurko, bibliotekę złożoną głównie z dzieł medycznych, pozostawionych przez poprzedniego lokatora,
prawdopodobnie lekarza, oraz niewątpliwie również do niego należący szkielet ludzki. Kościotrup był
spreparowany w pozycji stojącej i wraz z biblioteką nadawał całemu wnętrzu trochę może surowy
wygląd pracowni naukowej. Reszta jednak umeblowania, stanowiąca już własność Maniusia,
rozładowywała ten nastrój. Była to różowa bieliźniarka z lustrem do połowy rozbitym, polowe łóżko i
nad nim dywan, przedstawiający tygrysa pożerającego antylopę, przy czym tygrys miał minę, jakby mu
ten wykwintny posiłek absolutnie nie smakował. Kościotrup, ubrany w świąteczny garnitur pana
Maniusia i jego jesionkę, spełniając funkcję podręcznego wieszaka, stracił też wiele ze swej powagi
anatomicznego preparatu. Toteż pan Maniuś bardzo szybko zaaklimatyzował się w swej nowej
siedzibie i było mu tam jak w raju. Na nieszczęście odwiedziła go kiedyś pani Rypalska i od tej pory
zaczęła przychodzić stale i zaprowadzać nowe porządki w jego kawalerskim życiu. Co drugi dzień
robiła sprzątanie, wietrzenie, przepierki, czyszczenie ubrania, przestawianie mebli z wyjątkiem
kościotrupa, którego jednak odwracała do ściany. W ogóle widać było, że planuje przeniesienie się do
pana Maniusia na stałe. To go zatrwożyło. W dodatku pewnego dnia zjawił się jakiś facet z nakazem
urzędu kwaterunkowego na zajęcie - w ramach tzw. zagęszczenia - jednej izby z używalnością kuchni
i łazienki. Żeby go zniechęcić, Maniuś pokazał mu pokój bez sufitu i drugi bez ściany, ale kandydata
na współlokatora zupełnie to nie zdegustowało. Łaził już sam po mieszkaniu, namyślając się, co zająć
- pokój czy kuchnię.
- A co tu jest? - zapytał wreszcie gospodarza.
- 11 -
- Łazienka, ale tam pan nie wchodź, bo będziesz pan żałował - ostrzegł go Maniuś.
- Co mam żałować, nie boję się takich strachów.
I zanim się Maniuś zorientował, wszedł do łazienki i zawisł na klamce nad przepaścią. Kitajec z
wielkim trudem zdołał go wyratować, wciągając za kołnierz do pokoju.
Cudem uratowany kandydat, nie powiedziawszy nawet „dziękuję", jak szalony wybiegł z mieszkania
i więcej się nie pokazał.
To jednak przechyliło szalę, pan Maniuś postanowił „zagęścić" się dobrowolnie i własnoręcznie. W
dwa dni chyba po zajściu z ambasadorską szewroletą, zaproponował braciom Piskorskim wspólne
zamieszkanie. Obaj gnieździli się gdzieś kątem, jeden na Targówku, drugi w Jelonkach, zgodzili się
więc chętnie i jeszcze tego samego dnia nastąpiła przeprowadzka.
Stasiek i Szmaja zajęli kuchnię, Maniuś został w pokoju, odgrodzony teraz całkowicie od pani
Rypalskiej. Dla większego bezpieczeństwa Piskorszczaki ustawili jeszcze w drzwiach ubranego w
prześcieradło kościotrupa, nazwanego nie wiadomo właściwie przez kogo Ko-stkiem. Bardzo dobrze
żyło się trzem kolegom w wytwornym mieszkaniu. Ustało wprowadzające tyle zamieszania sprzątanie,
a jakoś porządek był.
Zresztą współlokatorzy rzadko się na ogół widywali. Maniuś i Stasiek tyrali na swoich wozach. Jeśli
nawet nie mieli jazdy, to zawsze trzeba coś było dłubać przy samochodach. Szmaja wiecznie był
zajęty z Murzynem poszukiwaniem śladów zrabowanej szewrolety. Jeździli też na pożyczonych
taksówkach jako zmiennicy, żeby zarobić na życie.
Przeszło tak znowu parę tygodni. Aż tu pewnej nocy zaszło coś, co przewróciło do góry nogami
ustalony porządek w apartamencie w Alejach.
Pan Maniuś jechał wolno Marszałkowską „na strzelca", to znaczy szukając pasażera w stronę
Ochoty, gdzie garażował. Ale na ulicy było pusto, zacinał deszcz. Koło Wilczej co prawda jakichś
dwóch fagasów w beretach i przemoczonych płaszczach płóciennych chciało jechać do wsi Las,
niedaleko Falenicy, ale Maniuś odpowiedział:
- Owszem, do lasu mogie jechać, ale jutro od rana. Dzisiaj pogoda się nie nadaje.
- A jak my wezwiem władzę, to będziesz pan musiał jechać.
- Owszem, z władzą pojadę, ale sam nie.
- Co, pan masz nasz za element, czy jak?
- Nie wiem, nie znam się na tem, przesądny jestem, w nocy za miasto nie jeżdżę. Dobranoc. - I
Kitajec dodał gazu. Zwolnił jednak przy przystanku tramwajowym, gdzie oparta o słupek stała młoda
kobieta, w przemoczonej sukience w kwiaty, na której miała żakiet od ciemnego kostiumu. W ręku
trzymała plastykową torbę, wyładowaną jakąś paczką owiniętą w gazetę.
Maniuś podjechał i zawołał z głębi wozu:
- Laleczka do domu, dzisiaj już po karierze.
Dziewczyna patrzyła przed siebie jakby nic nie widzącymi oczami. Była z gołą głową, deszcz
poprzylepiał jej kosmyki jasnych włosów do czoła, uszu i nosa. Zastanowił Maniusia jej nieruchomy
wzrok, wpatrzony w jeden punkt jakby na drugiej stronie ulicy. Spojrzał tam również - nic nie było
widać prócz strug załamującego się w świetle jarzeniowych lamp deszczu.
Pomedytował chwilę, wychylił się wreszcie z samochodu i zawołał:
- Panienko... proszę pani!
Nie odpowiadała.
- Na co pani czeka? Dzisiaj już tramwaju nie będzie, może podwieźć gdzie?
Milczała. Zdawało mu się, że twarz jej drgnęła i że oprócz kropli deszczu spływają jej po policzkach
łzy.
Zjechał na bok, wysiadł i podszedł blisko.
- Bardzo przepraszam, to może rzecz nie moja, ale nie mogie patrzyć, jak pani tak moknie, jak
pragnę zdrowia. Podrzucę, gdzie pani chce. Jak pani nie ma moniaków, trudno się mówi, odda pani
kiedy indziej, albo do „Expressu"„.
- Niech pan mnie zostawi w spokoju.
- Za mokro na spokój, moja panienko... Już proszę wsiadać do samochodu. Jakbym się uparł i znał
mamusię, mógłbym być pani ojcem.
Dziewczyna rozpłakała się głośno.
- 12 -
- Ja nie mam dokąd jechać...
- O, takie buty... ale to nic, na deszczu nie będziem gadać, wsiadamy.
Posadził ją obok siebie i wolno ruszył, skręcili w Aleje, zatrzymał wóz koło ulicy Pankiewicza i podjął
znowu zaczętą rozmowę.
- To panienka nietutejsza, z prowincji i nie ma nikogo w Warszawie?
- Nie mam... przyjechałem z daleka... co ja teraz zrobię... co ja teraz zrobię... - mówiła jakby do
siebie, wytężając wzrok, jakby chciała przebić nim jakieś straszliwe ciemności losu.
- Zaraz, zaraz, wolnego, może coś wykompinujem. Po co pani przyjechała do Warszawy, panno
Krysiu?
Spojrzała na niego i jakby lekko się uśmiechnęła.
- Danka mam na imię.
- Nie szkodzi, myślałem, że trafię i wygramy w totolotka. Otóż więc po co pani odwiedziła naszą
kochaną stolicę?
- Przyjechałam z narzeczonym... Mieliśmy kupić mieszkanie...
- I narzeczony nawiał z forsą.
Rzuciła mu spojrzenie pełne zdumienia i przestrachu:
- Skąd pan wie... skąd pan wie... czy zna go pan może?
- Nie, ale życie znam, panieneczko, i narzeczonych różnych się widziało. W Warszawie to stary
numer przedwojenny, sprzed japońskiej wojny. Kazał pani czekać przed bramą, a sam poszedł na
górę wpłacić pieniądze, sam, bo tamten gość obawiałby się przy świadkach przyjąć, z powodu że
handel mieszkaniami jest pod kodeksem...
Patrzyła na niego z zabobonnym strachem.
- Zgadza się co do grosza, prawda?
- Tak, tak, wszystko tak było.
- Pani czekała trzy godziny, myślała pani, że może go napadli, może aresztowali, może zemglał
gdzie na schodach. Obeszła pani wszystkie klatki schodowe i pokazało się, że dom jest przechodni...
- Boję się pana, pan jest jasnowidz... czarodziej...
- Jaki tam czarodziej, warszawski szofer jestem i niejedną taką kołomyjkę widziałem w swojej
karierze. No i widzi pani, nie ma czego płakać, nie pani pierwsza, nie pani ostatnia. Mogło być gorzej.
Trafiają się czasem narzeczeni takie, jak ten Mazurkiewicz, czytała pani, życie odebrać może.
- On mi więcej odebrał niż życie. On mi zabrał wszystko, dom... rodziców, przyjaciół, ja nie mogę
tam wrócić.
- Pieniążki byli tatusia?
Znowu spojrzała na niego z przerażeniem.
- Tak.
- Sam sobie winien, że trzyma w domu, a nie w Pekało, a dużo tego było?
- Dwadzieścia tysięcy.
- I to znowu nic takiego... A duże to miało być te mieszkanie, że taka taniocha?
- Dwa pokoje z kuchnią.
- To darmo. Trzy izby taniej jak za sześćdziesiątaka w Warszawie nie przechodzą. Faktycznie
szkoda takiej okazji.
- Pan sobie żarty ze mnie stroi.
- Płakać nie ma czego. Ja pani coś doradzę Zawieze panią teraz do hotelu.
- Nie, nie, ja do hotelu nie pojadę. Pan nie zna mego ojca, znajdzie mnie i zabije.
- No, nie tak łatwo zabija się niegrzeczne dzieci za byle co. Ale jak pani nie chce, to nie. Zresztą i
tak nie ma pokoi. W warszawskich hotelach nigdy nie ma pokoi... Co tu faktycznie zrobić? Żeby to był
dzień, tobym paniusie gdzie u znajomych umieścił, ale w nocy mokrego kociaka ludziom do łóżka
podrzucać nie wypada. Mam jedne myśl, tylko nie wiem, czy się pani zgodzi. Zawiózłbym panią do
siebie do domu. Mieszkam z dwoma koleżkami.
Dziewczyna chwyciła za klamkę.
- Zaraz, niech się pani nie boi. Daję pani oficerskie słowo honoru, że nie ma się pani czego
obawiać. Oficerem nigdy nie byłem, ale to jest podobnież słowo honoru w najlepszem gatunku. My z
- 13 -
koleżkami zanocujemy w kuchni, a pani zajmie na tę noc pokój, wejście jest oddzielne, przez taras.
Klucz pani otrzyma samodzielny. Jutro pomyślemy, jak załatwić tatusia. No co, zgoda? Jakie pani ma
inne wyjście, panno Danusiu?
Dziewczyna moment łamała się ze sobą, wreszcie opuściła głowę.
Pan Maniuś nacisnął gaz i warszawa pomknęła Alejami rozbryzgując wokoło strumienie brudnej
deszczówki. Zajechali po chwili przed dom, w którym znajdował się apartament. Maniuś zostawił wóz
na ulicy, szarmancko chwycił Dankę pod rękę i przez wypaloną bramę poprowadził zmoczonego
gościa na frontowe schody.
- Jak pani widzi, wejście niekrępujące, bo ciecia nie trzymam, z powodu że dom jest jednorodzinny i
nie opłaca się.
Danka patrzyła na gołe, poczerniałe od pożogi mury ogromnej klatki schodowej, na popękane w
ogniu stopnie marmurowych schodów, na czeluście mieszkań bez drzwi i widoczne przez otwory
okien, miarowo kołysane wiatrem, uliczne latarnie. Strach brał ją coraz większy, kilka razy chciała
wyrwać swą rękę z uścisku nieznanego mężczyzny i uciekać. Ale gdy sobie przypomniała, co ją czeka
na ulicy, szła dalej. Na piątym chyba piętrze Maniuś zatrzymał się przed jednymi z dwojga drzwi,
zaopatrzonych w surowe, pobejcowane tylko skrzydła, wydobył z kieszeni klucz, otworzył i powiedział
do Danki z dworskim niemal ukłonem:
- Prosiemy.
Dziewczyna weszła, krzyknęła przeraźliwie i prawie zemdlona padła w ramiona idącego za nią
Maniusia. W słabym świetle kieszonkowej latarki Kitajca stał w białym prześcieradle kościotrup z fajką
w zębach.
- O przepraszam, najmocniej przepraszam... ale to nic, to tylko Kostek. Spokojny chłopak, chociaż
troszkie mizerny. Widzi pani, on tu pilnuje mieszkania... Ale zaraz go tu nie będzie, już go zabieram.
No, zjeżdżaj stąd.
Wystawił szkielet na klatkę schodową, sam zakrzątnął się po pokoju, przygotował łóżko dla Danki i
wyszedł wręczając jej klucz. Usiadła na krzesełku oddając się znowu swoim rozpaczliwym myślom.
Za drzwiami wiodącymi do kuchni słyszała jakieś szepty. Ktoś tam chodził, skrzypiała podłoga,
wreszcie doleciało ją wyraźnie dziwne zdanie wypowiedziane półgłosem:
- W. razie czego ręka, noga, mózg na ścianie! Kape!
V.
Łomot spadającego na podłogę jakiegoś ciężkiego przedmiotu obudził Dankę z niespokojnego snu.
Półprzytomna usiadła na posłaniu rozglądając się przerażonym wzrokiem po nieznanym pokoju,
oświetlonym na różowo przez wschodzące słońce.
Na razie nie mogła sobie przypomnieć, skąd się tu wzięła. Ale usłyszała rozmowy płynące jak
gdyby zza zamkniętych drzwi, które wiodły - widocznie - w głąb mieszkania.
- Co się stało? - pytał jakiś rozespany męski głos.
- Szmaja ze stołu zleciał - odpowiedział mu drugi równie senny organ.
- Ach-że ty, aflego, boża krówko, musisz się we śnie rzucać jak ryba w balii? Co ci się śniło, że
turecki maharadża jesteś, na podwójnej otomanie z wałkamy kimasz? Piruety na stole odprawiasz,
- I mnie na łeb spadł, uważasz, a tak mnie przyiwanił kolanem w ucho, że na lewe stronę nic nie
słyszę - wtrącił głos drugi.
- Chciałem się przewrócić na drugi bok, a tu wąsko jak cholera - tłumaczył się ktoś trzeci
podniesionym nieco tonem.
- Ciiiicho! Żłobie bez salonowego samopoczucia. Obudzisz ją - przejmującym szeptem przywiódł go
do porządku głos pierwszy, po którym Danka poznała swego wczorajszego opiekuna.
Żywo stanął jej przed oczyma cały wczorajszy straszny dzień i jego epilog w postaci noclegu
zaofiarowanego przez nieznajomego szofera. Pamiętała, jak tu weszła, jak usiadła na krzesełku, nie
wiedziała tylko, kiedy położyła się w ubraniu na polowym łóżku. Zerwała się zeń teraz, chcąc uciekać
stąd, biec gdzieś przed siebie... Tak, ale dokąd? Usiadła na krzesełku, machinalnie wyjęła z torebki
lusterko i przeraziła się spojrzawszy na siebie. Szybko wydobyła grzebień, puder, puszek i oddała się
całkowicie ratowaniu swego wyglądu.
- 14 -
Za drzwiami panowała cisza przerywana od czasu do czasu krótkim szeptanym dialogiem w takim
mniej więcej rodzaju:
- Maniek, można wstać?
- Leeeż!
- Kiedy ja czasu nie mam, na szóste z Szuwaksem, się umówiłem, mamy lecieć do Radomia, tam
jest podobnież nasz samochód.
- To polecicie o siódmej.
- No... dobra... - odpowiedział ktoś inny z westchnieniem.
Po chwili rozmowa zaczęła się na nowo:
- Marian, a na stole można się położyć?
- Nie, znowuż wygruzisz się na mordę, rabanu narobisz i jeszcze za bratobójcę się zostaniesz.
Kimaj na podłodze.
- Kiedy tu strasznie twardo i karaluchy w nos mi włażą.
Danka słyszała te rozmowy, chciała dać do zrozumienia gościnnemu gospodarzowi, że już nie śpi i
ruch w sąsiednim pokoju absolutnie jej nie będzie przeszkadzał. Wstała więc z krzesła, przeszła się
kilkakrotnie po pokoju, lekko odkaszlnąwszy.
Ale skutek był wprost przeciwny jej zamierzeniom. Głos pierwszy wyraźnie wzburzony szeptał:
- No, widzisz, cóżeś narobił, ćwoku z samego środka wsi, obudziłeś ją, przespać się nie dałeś
dziewczynie po takiem nieszczęściu, ale ja z tobą się oblecę, niech tylko jedną skargie usłyszę.
- A cóżeś ty się zakochał w niej z miejsca na tem deszczu, jak pragnę zdrowia?
Rozmowę przerwał taki odgłos, jakby ktoś w kogoś butem rzucił.
Po czym zaczął się za drzwiami przytłumiony szum poranny.
Po dłuższym czasie do drzwi frontowych ktoś zapukał. Danka otworzyła z klucza, wszedł Maniuś.
- Dzień dobry, no jak się pani spało? Co słychać, weselsza pani troszkie?
- Owszem, lepiej się czuję. Było mi bardzo dobrze, tylko mam wyrzuty sumienia, że panów, to jest
pana i kolegów, naraziłam na niewygody.
- Nasz na niewygody? W jaki sposób? Spaliśmy jak lalki. Stasiu, Wacuś, chodźcie no tu - zawołał
pan Maniuś w stronę drzwi kuchennych.
Po chwili weszli szurając lekko nogami obaj bracia.
- Pani pozwoli się poznać. Panowie Piskorskie Stanisław i Szmaja - prezentował ich z miłym
uśmiechem.
- Słuchajcie, chłopaki, pani nasz tu zagina, że myśmy się przez nią wymęczyli i temuż podobnież -
tu spojrzał groźnie na obydwu współlokatorów. - Powiedzcie no, czy wam się źle spało?
Bracia, na których uroda Danki zrobiła najwyraźniej duże wrażenie, zaprzeczyli z wielką energią.
- Komu? Nam? Niech ja skonam, w życiu tak nie spałem - powiedział jeden.
- Skarż mnie Bóg, braciszek prawdę mówi. Pierwszy raz w życiu tak spaliśmy - dodał drugi.
- Mamy w kuchni trzy tapczany - szybko wyjaśnił Maniuś.
- I stół - powiedziała z lekkim uśmiechem Danka.
- I, rzecz jasna, stół - powiedział Maniuś nie bardzo rozumiejąc, dlaczego Danka o tym mówi. Ale
nagle połapał się, speszył lekko, spojrzał groźnie na Szmaja
- A może pani szanowna słyszała ten hałas, faktycznie koleżka ze stołu zleciał, ale nie dlatego, że
pani u nasz nocowała, tylko on zawsze na stole sypia, taki honorowy, lubi się wywyższać.
Danka podała Szmai rękę uśmiechając się doń przepraszająco.
- Niech się pan na mnie nie gniewa, ale to pierwszy i ostatni raz przeze mnie musiał pan się
wywyższać. Zaraz stąd odchodzę.
Młodszy Piskorszczak ściskając ją za rękę bełkotał:
- Jakie wywyższać... co tam pan Kitajec barłoży.., jakie znowuż zaraz odchodzę... do kogo ta
mowa?
- Faktycznie o odchodzeniu nie będziem na razie mówić - podjął Maniuś - aż się czegoś jak się
należy nie wykompinuje.
- 15 -
- To my leciem do roboty, a pani się tu zostanie, fest sobie wypocznie, ochajtnie się, tylko broń
Boże do łazienki niech pani nie wchodzi - woda jest w kuchni, maszynka gazowa i temuż podobnież.
Koledzy się spieszą, to ja chwilowo podam pani tutej śniadanko, my już jedliśmy, i wszystko będzie
korekt.
Bracia Piskorscy wyszli z wytwornymi ukłonami, a Maniuś, mimo zapewnień Danki, że nie jest
głodna, że nic by przełknąć nie mogła, wypadł do kuchni.
Wrócił stamtąd po chwili niosąc patelnię jajecznicy chyba z sześciu jaj oraz na talerzu pęto kiełbasy
na gorąco. Następnym kursem przytaszczył gościnny gospodarz chleb, masło i imbryk z herbatą.
Danka patrzyła na to wszystko z przerażeniem i wreszcie zapytała:
- Dla kogo pan to szykuje?
- Jak to dla kogo? Wiadomo - na zmartwienie nie ma lepszego lekarstwa, jak przetrącić coś niecoś.
- Przecież ja przez rok bym tego wszystkiego nie zjadła.
. - Nie znam się na tem, w Warszawie pani się znajduje. U leguralnego warszawiaka gość nie ma
prawa być głodny, taki jest przepis wykonawczy, nic na to nie poradziem. Trzeba siadać i wiosłować
jajecznicę.
Tu Maniuś wręczył Dance dużą łyżkę i szybko wyszedł. Po chwili wrócił i zrobił jej piekielną
awanturę, że zjadła tyle co kot napłakał. Oświadczył, że w tych warunkach nie może się podjąć
dalszego matkowania i natychmiast odwiezie ją do ojca.
Z trudem przełknęła jeszcze łyżkę jajecznicy, a on tymczasem wtajemniczał ją w plan działania, jaki
sobie wytknął.
Jeżeli nie chce zawiadomić rodziców o miejscu swego pobytu, może chwilowo tego nie robić, trzeba
jednak napisać do nich list z przeprosinami i „żalem za grzechy".
- Po paru dniach, jak się stary pogodzi już troszkie z losem, skopiuje się drugi list z objaśnieniem,
co i jak było, i można w nim będzie nadmienić, że narzeczony przy bliższem poznaniu okazał się
skończonym draniem i wystawił nasz do wiatru - mówił Maniuś z przejęciem. - I jak tatuś sobie życzy,
możem przyjechać do domu, a możem tyż skoczyć do Wisły. Do pucu tak napiszem - rzecz naturalna.
Nie ma ojca, któren dla dwudziestu patyków chciałby zobaczyć córkie w prosektorium na Oczkach. A
o wiele taki by się znalazł, to pies z niem tańcował, nie warto mu przebaczać i tylko należy żałować, że
tych forsiaków nie było więcej. Chociaż z drugiej znowuż strony inaczej wychodzi - narzeczony więcej
by się obchapał. Jednem słowem list się pchnie i będzie się czekało odpowiedzi na poste restante.
Dobrze wykompinowane, co?
Chociaż Danki nie zachwycił wcale ten plan, zgodziła się na wysłanie listu, powiedziała jednak, że
do domu wrócić na razie nie będzie mogła. Chce pracować, będzie jadła suchy chleb i piła czystą
wodę, ale musi odłożyć pieniądze, które zabrała, i zwrócić je ojcu...
- Owszem, myśl nie jest zła, tylko że przy naszych pensjach musiałoby to potrwać troszkie dłużej,
jakieś sto dwadzieścia lat, i ojczulek mógłby się nie doczekać. Ale spróbować możem. Tak czy siak list
trzeba skopiować, a za robotą się rozejrzeć. - Tu Maniuś obiecał poruszyć natychmiast swoje szerokie
stosunki potrzebne przy wyszukaniu jakiejś posady.
Na razie musi Danka pozostać tu jednak i poczekać, z czym on wróci z miasta. Gdyby się nudziła,
może sobie coś przeczytać. Książek tu nie brakuje, są co prawda przeważnie doktorskie, ale można
cóś wybrać.
Sięgnął Maniuś do szafy, wziął z półki pięknie oprawiony w półskórek tom, ale zaraz go odłożył,
tytuł bowiem brzmiał „Choroby pęcherza i gruczołu krokowego". Drugi też nie zapowiadał się zbyt
interesująco, traktował bowiem o leczeniu schorzeń powstałych na tle nadużycia alkoholu. Najgorszy
był trzeci, bo nosił tytuł „Sposoby stosowane przez samobójców". Pan Maniuś wsunął go pospiesznie
pod bibliotekę i powiedział: - O, najlepiej, jak pani sobie przeczyta „Przekrój". Z zeszłego roku co
prawda, ale bardzo ciekawy numer.
Zaprowadził Dankę do kuchni, wtajemniczył ją we wszystkie urządzenia i instalacje i wyszedł
zapowiadając swój powrót z dobrymi nowinami za kilka godzin. Dziewczyna podeszła do okna, chwilę
patrzyła na poruszających się w głębi przepaści ludzi jak mrówki i tramwaje podobne do pudełek
zapałek, zakryła sobie oczy i cofnęła się do kuchni. Potem dla zabicia czasu zaczęła z grubsza
sprzątać kawalerskie królestwo swoich gościnnych gospodarzy.
Pozmywała przede wszystkim stertę naczyń, zgromadzoną pod tapczanem, z kredensu wyjęła
wtłoczoną tam siłą pościel, odnalazła w bieliźniarce czyste powleczenie, przyszyła brakujące guziki i
postanowiła przeprać nie pierwszej świeżości ręczniki rozwieszone na krześle. W poszukiwaniu
większego kawałka mydła otworzyła drzwiczki trójkątnej spiżarki umieszczonej w rogu koło okna i
- 16 -
odskoczyła z przeraźliwym krzykiem. Ze spiżarki wypadł na nią kościotrup ubrany tym razem w
skórzaną szoferską kurtkę.
Ledwo żywa wbiegła do pokoju, przekręciła za sobą klucz w zamku. Chciała uciec na dół, między
ludzi, ale po dłuższej walce z sobą otworzyła z powrotem drzwi kuchni i spojrzała przez szparę.
W słonecznym świetle szkielet leżący na podłodze w kurtce Maniusia wydał jej się mniej straszny.
„To tylko Kostek, porządny chłopak, chociaż troszkę mizerny" - przypomniała sobie słowa szofera.
Weszła, zamknęła oczy i namacawszy pręt, na którym Kostek był zawieszony, wyniosła go w głąb
apartamentu na taras, to znaczy do pokoju pozbawionego sufitu.
Zamknąwszy za nim starannie drzwi, wzięła się do szorowania podłogi, nie poddawanej temu
zabiegowi od niepamiętnych czasów.
Przy tej mokrej pracy zastał ją powracający z miasta Maniuś. Ujrzawszy, co się święci, prawy
właściciel tych pieleszy wpadł w straszny gniew.
- Co pani wyprawia, jak pragnę zdrowia. Wielkanoc czy jak, kto pani pozwolił do czyjejś podłogi się
dotykać. Ze brudna, no to co, a może my właśnie mamy takie życzenia, a może taka cieplejsza, bo
mrozu nie przepuszcza. Już niech pani to zostawia, umyje rączki, buziuchne, podszykuje się troszkie i
odjazd. Na obiad jedziem.
I nie zwracając uwagi na protesty Danki, wyeskpediował ją do pokoju, sam dokończył szorowania
podłogi i poczekawszy, aż się dziewczyna ubierze, sprowadził ją na dół.
Tam wsiedli w szarą warszawę i pojechali na obiad do „Oazy" na Targową. Maniuś dwoił się i troił,
żeby obiad wypadł najokazalej.
Były nawet sardynki na przystawkę i dwie tabliczki czekolady „Stołecznej" fabryki im. „22 Lipca" na
deser. Jednak ku wielkiemu zmartwieniu fundatora Danka jadła bardzo mało.
Po obiedzie rozpoczął się rajd w poszukiwaniu posady i odpowiedniego locum dla młodej panny
bez rodziców.
Najpierw złożono wizytę Sabci Sobczakowej, obecnie kierowniczce cukierni WZG „Ślicznotka" na
Muranowie. Sabcia odniosła się bardzo serdecznie do Danki, okazała jej wiele współczucia w związku
z kantem, jaki jej zrobił narzeczony „zawijając fraka" z pieniędzmi na mieszkanie, ale konkretnie nic
pomóc nie mogła.
Sama, jak pan Marian wie, gnieździ się z Władkiem i dziećmi w pokoju z kuchnią, tak że tam już
palca nie da się zmieścić, a nie dopiero takiej osoby. Sprawa mieszkania więc odpada. Jeżeli chodzi o
posadę, to owszem, jest wakans na lodach w oknie wystawowym na ulicy. Ale teraz letnią porą WZG i
tak lodów na-starczyć nie może, no i przeróbka okna wystawowego musi potrwać, to prędzej jak w
połowie grudnia tych lodów nie da się otworzyć, chociażby się człowiek nie wiadomo jak
gimnastykował. Ale Sabcia pomyśli, co z tym fantem zrobić, i jak tylko „wykompinuje" coś
odpowiedniego, zaraz da znać przez Władka.
- Jednem słowem czekaj tatka latka, jak zobaczysz Władka - powiedział Maniuś z przekąsem,
pożegnał się i odjechał ze swą podopieczną na Służewiec do państwa Karaluchów.
Pani Apolonia spojrzawszy tylko raz na Dankę orzekła, że nie może jej przyjąć nawet na jedną noc,
tak ma ciasno w mieszkaniu. Chodziło jej wyraźnie o to, że Jumbo jest niezmiernie łasy na blondynki.
Jeździli jeszcze do pana Konfiteora, dyrektora technicznego spółdzielni pracy „Wieczny
Odpoczynek". Pan Konfiteor przyjął ich z otwartymi rękami, obiecał wystarać się o posadę, ale z
noclegiem i tu było gorzej, gdyż właśnie wczoraj rozebrano ruinę, w której dotąd mieszkał. Ma
wprawdzie obiecany piękny dwupokojowy lokal z nowego budownictwa, ale za parę miesięcy, na razie
tu w zakładzie sypia w trumnie. Może służyć bardzo ładną jasną, wygodną „czwóreczką" ze złotymi
okuciami, ale nie wie, czy panna Danusia będzie chciała nocować tu sam na sam z mężczyzną.
Maniuś odrzucił tę propozycję stanowczo, w sprawie posady obiecał jednak jeszcze zajrzeć.
Przygnębieni wrócili w Aleje.
I w ten sposób stało się, że Danka została na razie w apartamencie. Mimo protestów
współlokatorów ujęła całe gospodarstwo we własne, jak się okazało, energiczne ręce.
Sprzątała, prała, wprowadziła przymusowe obiady, na które szoferzy musieli przyjeżdżać z
oddalonych nawet dzielnic, narażając się na wymyślania pasażerów za odmowę jazdy. Usiłowali
trochę nawet się buntować, ale Danka przeprowadzała w końcu zawsze to, co chciała. Największa
awantura wynikła przy przenosinach mężczyzn do pokoju z kuchni, niepodzielnie zajęła ją bowiem
młoda gosposia.
Najgłośniej protestował Maniuś, wodząc za nią rozkochanym wzrokiem.
- 17 -
- Co jest za granda, jak pragnę zdrowia, żeby bezpłatna pomoc domowa państwem rządziła!
Państwo nie mają życzenia spać w pokoju, tylko w kuchni, do wielki Anielki, i proszę się nie sprzeczać,
bo wymówiem miejsce od pierwszego.
Danka przyjmowała te protesty śmiechem i robiła ze swoimi „państwem", co tylko chciała,
wyręczając się często szoferami w różnych sprawach gospodarskich. Prawą, a właściwie lewą jej ręką
był jednak Szmaja. Chodził z nią do magla, stał za nią w ogonkach, obierał jej kartofle albo majstrował
coś przy stałym remoncie apartamentu.
Oczywiście w chwilach wolnych od jazdy i poszukiwań szewrolety.
Bo poszukiwania trwały nadal, aczkolwiek bez rezultatu. Jumbo i Szmaja „co i raz" otrzymywali jakiś
cynk, po którym znikali z Warszawy na parę dni. Wracali źli i przygnębieni. Wtenczas Danka musiała
pocieszać i rozweselać Szmaję, choć i jej wcale nie było ,do śmiechu. Na obydwa listy ojciec nie
odezwał się nawet słowem. Z posady też nic na razie nie wychodziło. Sytuacja stawała się
beznadziejna.
Wtedy Jumbo i Szmaja poznali Szerloka.
A zaczęło się to tak.
VI.
Długi rząd taksówek stał wzdłuż prawego chodnika na Hożej zaraz za Marszałkowską. Chorągiewki
przy licznikach opiewały, że pojazd jest „wolny", ale nie miało to żadnego praktycznego znaczenia dla
kandydatów na pasażerów, którzy podchodzili niecierpliwymi, spieszącymi się krokami, zaglądali do
taksówek, machali rękami i szli dalej lub rozglądali się wokoło, czy nie nadchodzi który z nieobecnych
kierowców.
Byli tacy, co pytali o nich siedzącego w porannym słońcu na ławeczce przed bramą starszego pana
o wyglądzie stylowego warszawskiego gospodarza domu, dawniej dozorcy, a jeszcze dawniej stróża,
recte ciecia. Nie odpowiadał od razu, zaciągał się dymem fajki, spluwał daleko przed siebie, po czym
dopiero wyjaśniał niechętnie:
- A gdzie mają być - na flakach.
- Daleko stąd?
- A co mają być daleko. U „Flisa".
- A gdzie ten „Flis"?
- Coś pan ze wsi, czy jak? A o - „Flis". - I ruchem fajki pokazywał o dwa, trzy sklepy dalej buchające
parą i specyficznym jakimś zapachem wejście do gastronomicznego lokalu pod szyldem WZG. - Fla-
czarnia „Flis".
- A długo oni tam siedzą zwykle u tego „Flisa"?
- Coś pan do szkoły nie chodził, wiadomo, że długo, od ogonka zależy, raz dłuższy, raz krótszy.
Dzisiaj krótszy, czasem to aż do Marszałkowskiej.
- To dobre tam muszą być flaki.
- Co mają być dobre, flaki są. A gdzie indziej nie ma. Dobre flaki to byli, uważasz pan, przed tamtą
wojną na Podwalu, flaczarnia przy flaczarni, sześć groszy, czyli trzy kopiejki porcja z pulpetamy,
kiszką z krakowskiej kaszki i bułką mularką. Także samo trąbizupka jeździła po mieście z flakamy,
stanęli na rogu, zagrali na trąbie, ludzie z garnkami z dziesiątej ulicy lecieli. Ale to byli flaki te
dawniejsze - na palec grubości, na rosole. U tego „Flisa" nie wiem, nie jadłem, może i niezłe.
Warszawiacy lubieją flaki, to dobre niedobre młócą na potęgie. Gości z powożącego fachu tam
najwięcej.
Istotnie, zakład gastronomiczny „Flis" stanowi tak jakby warszawski „Rotary Club" dla zawodowych
automobilistów, pełno tam właścicieli praw jazdy I i II kategorii. Konsumpcja odbywa się systemem
samoobsługowym - w pozycji stojąco-chodzącej, co również jest miłym urozmaiceniem dla ludzi
siedzących cały Boży dzień za kółkiem. Przyjemnie też jest pogadać sobie w ogonku do kasy czy do
kuchni ze spotkanym przypadkowo koleżką. Można też tam złapać czasem jakiś luksusowy kurs na
wesele albo do innego miasta. Toteż zarówno Maniuś Kitajec, jak i wszyscy jego przyjaciele nie
pomijali okazji, by wpaść tu na porcję flaków.
- 18 -
I dlatego nie zdziwił się wcale Kitajec, wchodząc pewnego dnia do „Flisa", kiedy przy pierwszym
stojaku na prawo ujrzał obu braci Piskorskich i Murzyna Jumbo zajętych ożywioną rozmową z jakimś
nieznanym osobnikiem o dziwnie węszącym wyrazie twarzy. Spiczasty nos wyciągnięty przed siebie,
jak gdyby wietrzył niewiadomą zdobycz, małe, bystre oczki, cyklistówka w kratkę i fajka składały się na
obraz typowego detektywa z przedwojennych powieści zeszytowych. Kłóciła się z nim może trochę
nowoczesna egzystencjalistyczna broda okalająca całą twarz. Przed każdym z uczestników dyskusji
stała wystygła porcja flaków, ważna więc to musiała być rozmowa. Maniuś podszedł, przywitał się z
kolegami, nieznajomy również wyciągnął do niego rękę, przedstawiając się:
- Szerlok.
- Arsen Lupin - odrzekł bez mrugnięcia okiem Maniuś.
- To nie jest przecież pańskie nazwisko.
- Nie jest, ale ja Szerloka znam osobiście z czytania, pan jesteś podobny, ale ciut-ciut za młody.
- Szerlok to moje pseudo.
- A Lupin znowuż moje i jesteśmy kwit.
Nieznajomy popatrzył przeciągle na Maniusia, a potem zwrócił się do jego przyjaciół:
- Może panowie wyjaśnią koledze, kim jestem i co jest tematem naszej konferencji.
- Maniek, nie strugaj wariata, tylko posłuchaj, co i jak jest. Pan Szerlok jest prywatnym dede...
- Detektywem.
- Znaczy się tajniak na prywatnych papierach. Bardzo mnie przyjemnie. I o czym wy tu tak z panem
Szerlokiem barłożycie?
- Rozchodzi się o to, że pan detektyw chce nam wykapować, gdzie się znajduje nasza szewroleta, i
pomoże ją odebrać.
- No to pierwszorzędnie. Idziem po milicję.
- To nie jest takie proste. Pan rozumie, że my tajni detektywi jesteśmy solą w oku milicji jako
konkurencja. Jesteśmy po prostu tępieni. I dlatego tę całą sprawę mogę poprowadzić tylko poza
zasięgiem milicji.
- Do bandziorów chce pan iść z gołemi rękami?
- A kto panu powiedział? Ja posiadam broń.
- Ja także samo zabiere swojego braulinga - wtrącił się Szmaja.
- Tylko bez tego prysznica, dobrze? Do dzisiaj jeszcze mam katar i dreszcze mnie trzęsą po tem
śmigusie z ambasadorami. Mowy nie ma.
- Kiedy to w ogóle będzie zbyteczne. Moje uzbrojenie zupełnie wystarczy na odebranie im
samochodu. Idzie tylko o to, że panowie jako właściciele zrabowanego wozu muszą być na miejscu,
żeby stwierdzić jego identyczność. Reszta już do mnie należy.
- A ja się nie zgadzam. Po pierwszem stwierdzeniu o mały figiel do mamra w Bocianowie żeśmy się
nie dostali, drugie stwierdzenie też ciut-ciut na państwowem wikcie i opieronku się nie skończyło,
bośmy się nacięli na wóz wiceministra. Trzeci raz na biskupa metodystów żeśmy się nadziali, a za
czwartem chcieliśmy aresztować derektora „Motozbytu".
- No to sami widzicie, panowie, że to niezdrowa zabawa, którą trzeba czym prędzej skończyć.
Samochodu nie znajdziecie, a sami się narażacie. Zresztą niepotrzebnie na próżno tracicie czas, bo
gdzie jest wasz wóz, wiem tylko ja, detektyw amator. Szerlok nr 2.
- No to w taki sposób powiedz pan nareszcie, gdzie jest.
- Owszem, powiem wam, ale musimy przedtem omówić warunki.
- Jakie warunki?
- No co ja będę miał za swoją pracę i ryzyko?
- Dostaniesz pan patyka - wyrwał się Szmaja.
- Ha, ha, ha, he, he! - zaśmiał się szatańsko detektyw. - Patyka. Czy pan wie, do kogo pan to
mówi? Za patyka to ja bym nie chciał pańskiej teściowej zaginionej w Cedecie szukać. Jak nie dacie
dziesięciu tysięcy, palcem nie ruszę.
- Właściwie to jakbyśmy się chcieli z panem sprzeczać, to za darmo byś nam wyśpiewał tę swoją
tajemnicę.
- A to jakim sposobem?
- 19 -
- Zwyczajnym sposobem. Milicja się może pana o to zapytać. Jako prawidłowy obywatel, znający ze
słyszenia odpowiedzialne artykuła karalnego kodeksu, nie mógłbyś pan władzy ludowej takiej
drobnostki odmówić - wtrącił się starszy Piskorszczak.
- No jeśli panowie z tej beczki zaczynają, to proszę bardzo, możemy pójść i tą drogą, tylko
zapewniam panów, że wówczas nie tylko samochodu nie dostaniecie, ale nawet jednej opony, nawet
dziurawej kichy nie zobaczycie na oczy.
- Daj spokój, Stasiek, nie denerwuj pana Szerloka. My rozumiemy, że masz pan koszta własne, i
nie chcemy pańskiej krzywdy.
- Ale dziesięć patyków!
- Pięć możem dać. Bądź pan człowiekiem, już trzy tygodnie wozu nie mamy, nic się nie zarabia. Z
gotówki żyjem - tłumaczył Jumbo.
- Dobrze, niech ja stracę. Niech będzie piątka. Ale pod warunkiem, że po odzyskaniu wozu będę
miał raz na tydzień prawo do bezpłatnej jazdy.
- No nie, panie. Może pan się każesz do Krakowa co tydzień wozić.
- Nie, nie, w obrębie Warszawy.
- A, w obrębie to i owszem, proszę bardzo, możem pana wozić i dwa razy na tydzień, tylko znajdź
pan wózek.
- Przystąpimy do tego jutro rano. Muszą panowie przygotować sobie benzyny na 1200 kilometrów,
zapasowe koła, a przede wszystkim wziąć mocny wóz.
- To gdzie pan chcesz lecieć, do Berlina?
- Niezupełnie, ale w tamtym kierunku. Benzyny musi starczyć na powrotną drogę. - Tu Szerlok
pochylił się nad stojakiem i wyszeptał: - Wóz jest w Szczecinie.
- W Szczecinie. Taki kawał świata - zdziwił się starszy Piskorszczak.
- To panowie nie wiedzieli, że bandyci zawsze odrzucają od siebie dowód rzeczowy jak najdalej.
Chyba nie za daleko dla was, jeżeli chodzi o odzyskanie takiego samochodu.
- No rzecz jasna, że niedaleko. Dwa kroki. Nie przeszkadzaj, Stasiek, panu Szerlokowi kompinować
- skarcił brata Szmaja.
- No i co dalej! No, jedziem do tego Szczecina i co tam będziem robić? - podjął Jumbo.
- Reszty dowiecie się na miejscu. Ale, ale, kto jedzie ze mną?
- Wszyscy jak tu jesteśmy, cała ferajna.
- Ale skądże znowu, to by mogło obudzić czujność bandytów.
- Pojadą ze mną tylko obaj właściciele wozu. Na pana - tu detektyw zwrócił się do Jumba - godzę
się dość niechętnie, gdyż może pan zwracać uwagę swoją nieco ciemniejszą cerą, ale jakoś sobie
poradzimy.
- Może będzie go można upudrować - wyrwał się z radą Szmaja.
- Coś ty, będzie wyglądał jak kominiarz w mączarni - zgasił go Kitajec.
- Nie, po prostu przy przejeździe przez miasta będzie się pan kładł na tylnym siedzeniu albo
zasłaniał sobie twarz gazetą.
- No to git. Jutro spotykacie się o ósmej rano, tu, przed „Flisem", a teraz chodu, panowie, bo ogonek
na stojaka czeka. Żywo wiosłujem te flaki i zmiatamy.
Zjedli szybko, chociaż Maniuś radził zrobić po jednem dziecinnem z pieprzem, bo na delikatny
warszawski żołądek nie ma gorszej cholery jak zimna potrawa. Ale w tej chwili za oknami „Flisa"
ukazał się baloniarz z całą chmurą różnokolorowych, chwiejących się na kiju baloników.
Jumbo trącił Kitajca w bok i powiedział:
- Daj spokój, chcesz dmuchać w balonik. Napijmy się lepiej orenżady.
To przypomnienie milicyjnych probówek, służących do badania trzeźwości kierowców, wystarczyło
zupełnie. Towarzystwo wyniosło się z baru bez rozgrzania subtelnych warszawskich organów
trawienia. Na ulicy detektyw szybko się pożegnał i wsiąkł w tłum. Szoferzy stanęli z Maniusiem obok
jego taksówki omawiając jutrzejszą podróż.
- Chcecie, to lećcie moją dekawką, chociaż nie mogie powiedzieć, żeby ten Szerlok specjalnie mnie
się podobał. Albo hyś, albo kanciarz i uważajcie, żebyście nie wpadli w jeszcze jedną karamuche -
powiedział do brata i do Jumby starszy Piskorszczak.
Maniuś Kitajec zaciągnął się papierosem i dodał:
- 20 -
- E, bać się nie ma czego. Szerlok jest troszkie faktycznie „nie po kolei", wygląda, jakby u niego nie
wszyscy byli w domu, ale spróbować trzeba. Każdy detektyw jest podobnież troszkie kopnięty, ale
czasem udają jem się różne numera.
- Żeby się tylko nie okazał oprycha samochodowem i skoku na was nie szykował.
- Tak nie możem mówić, musicie mieć do niego zaufanie, tak jak o to prosił, ale łamigłówkie,
zawiniętą ładnie w gazetę, Karaluch powinien posiadać. Połóż ją koło siebie na tylnem siedzeniu i miej
pod ręką. Jakbyś w razie czego zauważył, że do kieszeni sięga w niebezpiecznem celu, znaczy się po
maszynę albo nóż, zaprawiaj go z miejsca w arbuz. Ale dekawka Staśka odpada, szewrolety nią nie
dogonicie, zakicha się, zasmarcze i stanie. Przecież to jest ostatni model z roku 1958 przed
narodzeniem Chrystusa Pana, już moja warszawa będzie lepsza, bierzcie ją.
Szmaja poszedł do domu, Stasiek wziął jakiś kurs na Pragę. Maniuś odwiózł Jumba na Służewiec,
gdzie Murzyn miał piękne dwupokojowe mieszkanie spółdzielcze z łazienką i telefonem. Kupili je sobie
kilka lat temu dzięki zapobiegliwości pani Apolonii i pomocy brata Jumby z Ameryki, który oprócz tego
przysłał im jeszcze ową szewroletę na taksówkę.
Podzieliwszy się z żoną ostatnimi nowinami, Jumbo poszedł do swego garażu na podwórzu,
spojrzał na puste miejsce po samochodzie i łzy jak groch pociekły mu po hebanowych policzkach.
Potem wyszukał wśród narzędzi sporą rurę żelazną, owinął ją starannie, owiązał sznurkiem i zabrał ze
sobą do mieszkania. Była to owa „łamigłówka" na jutrzejszą podróż do Szczecina.
Punktualnie o ósmej zjawił się pod „Flisem" Maniuś ze swoją warszawą i ze Szmają. Wkrótce
nadjechał Jumbo. Maniuś puścił Szmaję za kółko, pożegnał się i ze znajomym szoferem odjechał na
Floriańską do wydziału „Ruchu Kołowego", gdzie miał coś do załatwienia.
Dwaj wspólnicy długo czekali na Szerloka, już nawet zwątpili, czy przyjdzie, ale zjawił się wreszcie
w za długim płaszczu burberry, z wielkim parasolem pod pachą. Zajął miejsce obok Szmai, dał znak
parasolem i odjechali po benzynę na plac Unii. Natankowawszy paliwa, ile się tylko dało, do baku i
paru kanistrów, ruszyli Polną, Alejami Jerozolimskimi, Towarową do Wolskiej, w drogę na Szczecin.
Szerlok, jak na znakomitego detektywa przystało, był zamyślony, ale spokojny. Jumbo i Szmaja,
przeciwnie, objawiali dość duże podniecenie. A specjalnie Jumbo. Ilekroć znakomity detektyw zrobił
jakiśkolwiek ruch sięgając do kieszeni po tytoń do fajki czy po chusteczkę, Jumbo brał w rękę z
siedzenia podłużny pakiet zawinięty w gazetę i unosił go w górę.
Dziwne manipulacje zwróciły w końcu uwagę Szerloka, który zapytał:
- Co pan tam piastuje w tym pakunku, panie - przepraszam - jak nazwisko?
- Karaluch.
- Ładne nazwisko, trzeba przyznać, trafnie dobrane. Otóż panie K., co tam jest w tym zawiniątku?
Sucha kiełbasa na drogę?
- Nie, to jest łamigłówka.
- Łamigłówka? Dla dzieci?
- Nie, to więcej dla starszych.
- Taka trudna?
- W każdem bądź razie dosyć ciężka.
- Lubię rozrywki umysłowe. Jak nam się będzie nudziła możemy się nią pobawić.
- Jak pan będzie chciał koniecznie, to proszę bardzo. Jednakowoż wolałbym jej nie używać.
- To prezent?
- Owszem, niespodziewanka.
VII.
Mrok otulał już Szczecin, kiedy od strony Dąbia wjechała do miasta zakurzona warszawa z
Warszawy. Detektyw musiał znać dobrze stary gród książąt szczecińskich, bo kierując się jego
wskazówkami Szmaja ominął ludne ulice i dotarł do byłych dzielnic portowych, gdzie całe kilometry
domów leżały w gruzach. Stanęli w ponurej, wypalonej do szczętu uliczce. Tu Szerlok kazał im czekać
- 21 -
z wygaszonymi światłami. Sam rozejrzawszy się bacznie dookoła, zniknął za rogiem najbliższej
przecznicy, skąd długo było słychać zgrzyt rozdeptywanych przez niego kawałków szyb. Po chwili
zapanowała cisza kompletna, tylko gdzieś z oddali dolatywało dzwonienie tramwajów i pohukiwanie
puszczyka. Szmaja przeżegnał się nabożnie. Jumbo zrobił za nim to samo. Czekali tak z pół godziny.
- Ładna miejscowość. Taka więcej spokojna: jakby nam kto tu dał na sen, miesiąc by nas nie
znaleźli albo w ogóle by się obyło bez kosztów pogrzebu, szczury by nas wtroili - odezwał się wreszcie
półgłosem Piskorszczak.
- Cichoo. Zdaje się, że ktoś idzie.
Istotnie, trzeszczenie szkła oznajmiło czyjeś zbliżanie się. Szmaja przekręcił kluczyk. Jumbo wziął
w rękę łamigłówkę.
Na szczęście był to detektyw. Bez słowa zajął swoje miejsce i dał Szmai znak odjazdu. Ruszyli
wolno wymarłymi zaułkami, wymijając większe kupy gruzu i pogiętego żelastwa. Ruiny zdawały się nie
mieć końca. Wreszcie po długim krążeniu wyjechali na jakieś z grubsza uporządkowane ulice.
Gdzieniegdzie w pojedynczych domach paliło się światło. W pewnym momencie Szerlok psyknął i
kazał Szmai zatrzymać. Stanęli na rogu ulicy obok jakiegoś parkanu. Szerlok trzymając palec na
ustach, dawał im szeptem nowe instrukcje.
- Tu stoicie, nie wychodząc z wozu, z nogą na sprzęgle. Kiedy rozlegnie się szczekanie psa, to
będzie znak, że oni jadą.
- Naszem wozem?
- Jasne.
- No dobrze, a gdzie masz pan tego psa?
- Jakiego psa?
- No, tego, co będzie szczekał.
- To ja będę szczekał, osobiście.
- A jakiem głosem?
- No, psim głosem.
- Właśnie się pytam, za jakiego psa pan będziesz? Za wilka, cwajnosa, jamnika czy może latrelka?
- To wszystko jedno.
- Wcale nie wszystko jedno. Wilk szczeka poważnie: Hau! hau! hau! Cwajnos sznapsbarytonem z
chrypką, a latrelek jazgocze.
- Więc ja poważnie, jak wilk.
- Dobra, chociaż pan więcej na szpica wyglądasz, ale co dalej?
- Jak usłyszycie szczekanie i na przecznicy pokaże się wóz, wyjeżdżać i gonić go.
- No a pies?
- Jaki pies?
- No pan.
- Ja wsiadam w biegu, jak tylko wyjedziecie z tej uliczki.
- I ganiamy.
- Tak jest. Uważać, nie zaspać. - Detektyw odszedł.
- Kto by tam spał - powiedział Szmaja, kiedy zostali sami - chociaż Bogiem a prawdą kimać mnie
się chce niemożebnie.
- I mnie też.
- No to czekaj, opowiem ci coś o psach, żeby sen przepłoszyć. Mój wujo, niejaki Kaczor Ambroży,
był znanem na Starówce psiem fryzjerem, no przed wojną, rzecz jasna. Klientelia zjeżdżała się do
niego z całej Warszawy. Najwięcej strzygł pudli na lewka. Korpus deliktus musiał być ładnie maszynką
wybrany do skóry, to samo nóżki, na których się bransoletki tylko zostawiało. Co się tyczy ogona, to
cały również także samo musiał być obstrzyżony, tylko na samem końcu kitka miała prawo figurować.
Ale za to na szyi i główce wszystkie włosy musieli się pozostać. To dopiero można było poznać
prawdziwe sztukie piękne, czyli tak zwany pur buar. Ondulacje wieczne i wodne wujo uskuteczniał,
loki robił kręcone po abisyńsku albo także samo gładkie. Każda jedna sztuka, która z wuja interesu
wyszła, zaszczyt na ulicy właścicielowi przynosiła. I dlatego pomimo kryzysu niemożebną forsę wujo
robił. Inna sprawa, że robota wymagała zimnej krwi, pewnej ręki, spokojnych nerw, bo była o wiele
niebezpieczniejsza, aniżeli takie, powiedzmy, męskie fryzjerstwo.
- 22 -
- Dlaczego?
- Jak to dlaczego? Jeżeli wszak fryzjer męski zatnie gościa, takowy w najgorszym razie obsztorcuje
go na perłowo ze szlaczkiem, a psi klient w takiem wypadku od razu ugryzie fryzjera w łokieć, a nieraz
cały fartuch podrze na niem w kawałki. To samo się zdarzało przy pedikurze i manikurze, które wujo
także samo uskuteczniał. Czyszczenie zębów za pomocą specjalnej szczoteczki zamawiała tylko
klientelia z najbogatszych domów, bo to była rzecz kosztowna z powodu, że przeważnie przy jednem
zabiegu trzy do czterech szczoteczek zostawali się pogryzione w drobny mak. Sam na własne oczy to
widziałem, bo nieraz pomagałem wujowi i trzymałem klienta za uszy. Raz pamiętam, mieliśmy wyżła...
- Cicho... szczeka...
- Kto szczeka?
- No, Szerlok szczeka.
- Faktycznie, i światła widać.
- Ale to nie jest wilk, tylko foksterier.
- Szerlok tyż nie jest pies, mógł się pomylić, zapalaj, wyjeżdżamy.
Rękami trzęsącymi się z wrażenia Szmaja przekręcił kluczyk, włączył bieg, nacisnął sprzęgło,
włączył gaz i ruszył z miejsca w główną ulicę, w ślad za oświetlonym wozem, który szybko przeleciał
im przed maską.
- Czekaj, gdzie Szerlok? Miał wskoczyć - denerwował się Murzyn.
Szmaja zwolnił. W pobliżu słychać było głośne ujadanie.
- Szczeka i szczeka drań, zaczem wsiadać.
- Nie wsiada, pies z niem tańcował. Jedź! Gazu!
- Zaraz, spokojnie, kogo my właściwie goniemy. Przecież to autobus. - Tu Szmaja gwałtownie
zahamował.
- Faktycznie - autobus. Niech go jasna krew zaleje! Człowiek zgłupiał z tej gorączki, tu szczekanie,
tu światło. Ale kto to faktycznie szczeka?
Szczekanie zbliżało się coraz bardziej i wreszcie ukazał się w świetle latarni człowiek w pidżamie z
białym pieskiem w czarne łaty na smyczy.
- A nie mówiłem ci, lebiego, niewidymko, że to foksterier szczeka. - Szmaja chciał wyładować na
kimś swój zły humor, więc zaczął sztorcować faceta w pidżamie.
- Przymknij pan tego swojego buldoka, bo jak nie, to my go przymkniem. Co raban po nocy toczy,
pieska jego niebieska mieszana mamusia była.
- Tylko nie mieszana, tylko nie mieszana, to rasowy pies, nagrodzony medalami.
- Dosyć. Nie trać z draniem zdrowia, dawaj do tyłu, wjeżdżaj w Starego Zygmonta.
Warszawa wprowadzona tylnym biegiem w uliczkę znowu zamarła w bezruchu. Zaczęły się długie
godziny czekania i obaj szoferzy, zmęczeni zajściem z foksterierem, nie wiadomo kiedy zasnęli.
Nagle obudziło Szmaję szarpanie za ramię.
- Coście wy się pospali? Ja szczekam i szczekam, a wy nie wyjeżdżacie - mówił podenerwowanym
szeptem wódz wyprawy.
- Kto szczekał? Foksterier szczekał.
- Jaki foksterier? To ja szczekałem.
- Ale mieli być światła.
- Nie będzie świateł, pojechali inną ulicą. Jazda, gonić, bo uciekną. Na prawo. - Szerlok z trudem
wpakował się na swoje miejsce, przeszkadzał mu bowiem duży rulon owinięty w papier.
Szmaja pędził przez ciemny Szczecin według wskazówek detektywa, ale nigdzie nie było widać
czerwonych świateł poszukiwanej szewrolety. Minęli zaledwie jedną nędzną dekawkę. Detektyw
przynaglał. Wypadli wreszcie na szosę, w ciemną noc. Warszawa rwała ciągle szybko, ale ścigający
nieco już ochłonęli.
- Gdzie leciem? - spytał wreszcie Szmaja.
- Na Warszawę. Tam podobno pojechali. Szewroleta przemalowana na żółto. Mają kupca, wzięli
zadatek.
- Gazu! Szmaja!
- A co pan masz w ruronie?
- 23 -
- Mapy. Nie wiadomo, gdzie jeszcze przyjdzie nam szukać. Pędźmy.
I znowu pędzili tak kilka godzin. Zaczęły ich ogarniać wątpliwości. A może bandyci skręcili gdzieś w
boczną drogę? Może zostali w jakimś miasteczku?
- Trzeba by popytać się ludzi, czy nie widzieli gdzie naszej szewrolety.
Ale na szosie nie widziało się żywej duszy. Dopiero pod Poznaniem ujrzeli stojącą nad rowem
warszawę. Kierowca majstrował coś pod otwartą maską. Przystanęli.
- Panie szanowny, czy nie leciała tam przed nami szewroleta w... żółtem kolorze.
- Nie, nie leciała. Widziałem tylko dwie warszawy i wartburga. Ale spytajcie się panowie troszkie
dalej. Tam stoi lotna, sprawdzają wszystkie wozy, to wam powiedzą. Nie macie panowie kawałka
kabla? Prądnica mi, psiakrew, nawaliła.
- Nie mamy - krzyknęli razem Szmaja i Jumbo wskakując do wozu.
- No, panie Szerlok, ładuj się pan żywo!
Ale detektyw nie kwapił się z wsiadaniem.
- Ja nie jadę.
- Jak to pan nie jedziesz?
- Zostaję. Dzisiaj i tak już nic z pogoni. Musieli pojechać inną drogą. Muszę zebrać nowe
wiadomości. Spotkamy się za dwa dni u „Flisa".
- No i co, w lesie pan zostaniesz, jak pragnę zdrowia?
- Mam tu znajomych niedaleko. Do widzenia. A lotnej nic o mnie nie mówcie, bo sami będziecie
musieli szukać swojej szewrolety. Oni ogromnie nie lubią prywatnych detektywów. Cześć.
Tu z wielką zręcznością przesadził rów i znikł w gęstym, wysoko podszytym lesie.
Jumbo i Szmaja stali chwilę na szosie, głowiąc się, co robić. Wreszcie ruszyli w kierunku Poznania.
Istotnie, o dwa kilometry dalej spotkali lotny patrol na motocyklu. Milicjanci zatrzymali warszawę,
sprawdzili prawo jazdy, książkę wozu, kazali sobie zapalić światła kierunkowe, a potem zapytali, co
warszawska taksówka robi pod Poznaniem.
- Rąbniętej szewrolety szukamy, za bandziorami latamy po całej Polsce, panie władzo. Czy
panowie nie spotkali czasem teraz po drodze nawiewającego naszego wózka?
Milicjanci, przyglądający się cały czas z wielkim zainteresowaniem mówiącemu po polsku
Murzynowi, powiedzieli, że nie mijała ich dzisiaj żadna szewroleta, ale zwrócą uwagę, jeżeli trafią na
nią, oczywiście zatrzymają. Cześć. Zgnębieni poszukiwacze już wolniej ruszyli w stronę Warszawy,
przetrawiając z goryczą doznaną porażkę.
- Ten cały Szerlok zaczyna mnie się nie podobać. Co on się tak boi tej milicji jak diabeł święconej
wody?
- A ty się nie boisz?
- Jak mam wóz w porządku, szybkości nie przekraczam, na bańce nie jestem, to co się mam bać.
- To się tak mówi, zawsze się coś znajdzie na nieduży mandacik i nikt nie lubi, jak mu milicjant każe
na bok zjeżdżać. A ty lubisz?
- Lubić nie lubię, ale do lasu nie nawiewam, jak ten Szerlok - powiedział Szmaja nachylając się do
deski, - Zaraz, czekaj, co to?... To on zgubił, z ruronu musiało mu wypaść... Co to jest? Jakiś
landszaft!!!
- Goła kobieta z różą.
- Przecież on nas zagiął jak zwyczajnych żłobów z prowincji. Parasoli, balonów z nasz,
warszawiaków z dziada pradziada, wystrugał. Sieroty, boże krówki za wieczną ondulację szarpane,
bite i kopane kaczki z nas uskutecznił.
- Dobrze, ale co mu z tego przyszło?
- Ach-że, ty ciemna maso, z samego środka puszczy, jeszcześ się nie pokapował, że to zwyczajny,
debetowy gość bez pokrycia, któren chciał do znajomej mężatki w Szczecinie doskoczyć i znalazł
frajerów, które go tam dowieźli. Za nasze pieniądze to załatwił i jeszcze fotografie w naturalnych
kolorach na pamiątkie otrzymał.
Przyjaciele znowu popatrzyli na malowidło.
- Trzeba przyznać, że gust łobuz ma. Podstawna.
- Ciut, ciut może przygruba.
- 24 -
- Nie przeszkadza - stwierdził Jumbo z zapałem.
- Wiesz, co mnie przyszło do głowy?
- Nie wiem.
- Że podług tej fotografii możem odszukać te facetki i poprosić o adres Szerloka. Albo o opłata za
kurs do Szczecina i nazad.
- Po co masz go tak szukać? Przecież powiedział, że będzie pojutrze u „Flisa".
- Ach-że, ty afrykańska aflego za karakuły szarpana, to jeszcze nie wierzysz, że zobaczysz go jak
własne ucho. Dziesięć lat możesz u „Flisa" siedzieć i na niego się nie doczekasz. Musiem jechać do
tej mężatki.
- No wiesz, Szmaja, nie możem jej tego zrobić. Mąż się dowie, sąsiadki ją obszczekają, może jej
nadużył tak jak nasz. Za ofiarę miłosnego szału się została, jak ta Lolita, cośmy ją w kinie Praha w
zeszłym tygodniu widzieli.
- Może masz i rację, sprzedamy ją na Bazarze Różyckiego Miętusowi.
- A może ja ją wezmę.
- Daj spokój, już widzę, jak twoja na nasz obojgu po schodach na dół wyjeżdża. Widoczek się nie
nadaje do prywatnego mieszkania. Gdzieś u fryzjera można by to z bidą powiesić. Sprzedajem
Miętusowi. On już tam znajdzie sobie na nią kupca. A nam się może chociaż za benzynę w jedną
stronę zwróci.
- No to sprzedajem - odrzekł Jumbo z głębokim westchnieniem zwijając obraz w trąbkę.
VIII.
Hrabia Roger Mokrobrodzki rozsunął ciężkie brokatowe zasłony stylowego osiemnastowiecznego
łoża z baldachimem, poprawił się na poduszkach, ziewnął dyskretnie i rozejrzał się po komnacie.
Blady promień słońca, odbiwszy się w poczerniałym wielkim lustrze w suto złoconych ramach, pełgał
po antycznych meblach, zapełniających wnętrze. Zatrzymał się na ciemnych twarzach bizantyjskich
świętych, patrzących surowo ze srebrnych ikon, to znowu kładł się delikatną poświatą na pięknych
mahoniowych komódkach i sekre-tarzykach, inkrustowanych drzewem różanym. Pieścił przez chwilę
złotą nić słuckich pasów, rozwieszonych na ścianie. Zaglądał do masywnej gdańskiej biblioteki, gdzie
rzędem stały kolorowe kryształowe kielichy do wina, srebrne puchary, patery i lichtarze. Zlustrował
następnie nagromadzone w jednym kącie stylowe stoły, krzesła, biureczka i fotele. Odpoczął czas
jakiś na stercie dywanów i znikł w bocznych drzwiach. Po chwili zjawił się w nich wysoki, chudy,
szpakowaty lokaj w sztuczkowych spodniach i liberii, będącej czymś pośrednim między frakiem z
epoki stanisławowskiej a mundurem biletera przedwojennego kina „Stylowy" na Marszałkowskiej.
Służący skłonił z szacunkiem głowę i zameldował:
- Jaśnie panie hrabio, kąpiel gotowa.
Hrabia Roger troszkę się ociągając wstał z łóżka, włożył podany mu przez lokaja tatarski szlafrok i
przez maje boczne drzwi wyszedł z komnaty. Prowadziły one przez wąski korytarzyk do sąsiedniego
pomieszczenia, pozbawionego zupełnie okna. Mała żarówka zawieszona pośrodku sufitu na zwykłym
pendlu oświetlała trzon kuchenny na dwie fajerki Stał w tej chwili na jednej z nich duży garnek, na
drugiej czajnik z imbryczkiem na wierzchu. Obok na stole leżały jajka, chleb, masło, kilka pomidorów.
Na terakotowej posadzce stała zwykła, blaszana miska, na haczyku podtrzymującym żarówkę wisiała
duża, zielona ogrodnicza konewka. Hrabia Roger stanął na misce, ujął w ręce mydło i powiedział:
- Julianie, wody...
- Słucham jaśnie pana hrabiego.
Lokaj pociągnął za sznurek przy konewce, która się przechyliła, przez sitko trysnął strumień wody
jak z prysznica. Lekko poparskując hrabia umył się, po czym wierny Julian zawinął go w turecką
serwetę w złote półksiężyce i starannie wytarł. Następnie zapytał:
- Czy śniadanie jaśnie pan hrabia życzy sobie spożyć w myśliwskim gabinecie, czy też w sypialni?
- A wiesz, niech będzie w sypialni. Przed śniadaniem popracuję jeszcze w łóżku.
- Słucham jaśnie pana hrabiego. Jajka mają być sadzone po wiedeńsku czy też atoli jajecznica,
jaśnie panie hrabio?
- Nie męcz mnie, Julianie, i tak przecież dasz po wiedeńsku.
- 25 -
Wiech Maniuś Kitajec i jego ferajna I. Opóźniony pociąg osobowy ze Szczecina wjedzie na tor drugi, peron piąty, powtarzam... Na placyku przed drewnianym barakiem, imitującym Dworzec Główny, dramatyczny baryton płynący z megafonu wywołał spore poruszenie. Kilku przechodniów przyśpieszyło kroku, bagażowi ociężałym starczym truchtem ruszyli w stronę furtki prowadzącej na perony. Kierowcy kilkunastu mniej lub więcej odrapanych taksówek warszawskich, gawędzący dotąd grupkami, rozbiegli się jak podcięci batem. - Chłopaki, Szczecin - chodu! - krzyknął do dwóch kolegów, zagapionych na przystojną dziewczynę z nartami kierowca szarej warszawy, starszawy, krępy, korpulentny szatyn. I poważnie, lekko tylko przyśpieszywszy kroku ukrył się wraz ze wszystkimi szoferami w hali dworcowego baraku. Po chwili przez drzwi furtki, oddając po drodze bilety, trzymane czasem w zębach, zaczęli się wysypywać na placyk zmęczeni, niewyspani podróżni. Pierwsi z nich dopadli zamkniętych na głucho taksówek, niespokojnymi oczami poszukując na próżno nieobecnej obsługi. Objuczeni jak wielbłądy bagażowi rzucili się w stronę jakiejś nadjeżdżającej właśnie z miasta de-kawki, ale za obie jej klamki trzymali już, galopujący z szybkością 40 km na godzinę, czterej kandydaci na pasażerów. Piąty cwałował z tyłu z łóżkiem polowym na głowie. Taksiarz dodał gazu, trzej zawodnicy odpadli od klamek, czwarty trzymał się jednak kurczowo. Jeszcze jeden zryw maszyny i ten ostatni potoczył się w stronę chodnika, dostał jednak po drodze w plecy polowym łóżkiem i wraz z jego właścicielem wywinął efektownego kozła. Zanim się pozbierali, bagażowy ładował już do opróżnionego wehikułu walizki jakiejś flegmatycznej damy z pieskiem na ręku. W tej chwili wlokąc za sobą łóżko zjawił się posiniaczony szybkobiegacz. - Panie, co to za porządki? Ja pierwszy złapałem za klamkę, już na Towarowej! - Mało z tem, w biegu pasażerów nie zmieniam, to nie cyrk, tylko samochodowa komunikacja pasażerska. Zresztą i tak się pan nie nadajesz z tą maszynerią. Pluskwy mnie pan chcesz w wozie zaprowadzić, żebym się potem z niemi użerał? - To nowe łóżko. - Nowe nie nowe, bierz pan sałatę. Koniec rozmowy. W zrozpaczony tłum podróżnych wjeżdżać zaczęli sałaciarze, czyli ostatni Mohikanie wspaniałego ongi cechu konnych dorożkarzy warszawskich. Mohikanie byli, jak przystało na wymierające plemię, mocno zaniedbani. Brzytwa dawno już nie tknęła ich policzków, zamiast przepisowej granatowej liberii mieli na sobie wylatane marynarki, gdzieniegdzie puszczające pod pachami. Konie dawno już nie widziały zgrzebła i szczotki. O dorożkach też trudno by było powiedzieć coś pochlebnego. W oczach sałaciarzy paliły się jednak szczątki dawnej fantazji. Niektórzy strzelali z batów wołając: - Na Wschodni, za cztery dychy, na Wschodni, bagaż i dzieci darmo! Radzi nieradzi pasażerowie, chociaż niechętnie, zaczęli się sadowić w dorożkach. Inni pociągnęli do tramwaju. Kiedy się trochę przerzedziło na placyku, z dworca wyszli pojedynczo taksówkarze. Postali chwileczkę na schodach, poobserwowali niedobitki pasażerskie i zbliżyli się wreszcie do upatrzonych. - A pan szanowny właściwie gdzie chce jechać? - Na Saską Kępę. - Odpada. Mogie pana podrzucić na Bielany, do domu jadę. - Ależ, panie, co ja będę robił na Bielanach? - 1 -
- Zaraz, koleżka tu posuwa na Grochów, może pana zabrać. Właściwie jest zamówiony na berliński pociąg, ale 144 minuty opóźnienia i nie chce w taki sposób dłużej czekać. Felek, zabieraj pana derektora! Powoli placyk pustoszał. Kiedy zażywny kierowca szarej warszawy zjawił się na stopniach dworca, na podjeździe nie było już prawie nikogo, jeśli nie liczyć wysokiego, szczupłego starszego mężczyzny w podniszczonej mocno jesionce. Kapelusz typu „Eden", też mocno wyrudziały, zdradzał długie lata wiernej służby. Pasażer trzymał w ręku sporą walizkę upstrzoną gdzieniegdzie szczątkami starych hotelowych nalepek ,,Grand... Venezia", „Albergo Vittoria Napoli", „Hotel Waldorff... Astoria... New..." Kierowca ujrzawszy go przymrużył małe, sprytne, lekko skośne oczy, uśmiechnął się i trącił łokciem stojącego obok blondynka w wyszmelcowanym pulowerze. - Wacuś, widzisz tego starszego faceta w zbankretowanej jesionce i przegranem kapeluszu? Dawaj go do mnie. - Coś ty, to jakiś hrabia de Nędza. - Zgadłeś, ale dawaj - powiedział i szybkim, energicznym krokiem poszedł w stronę swego szarego samochodu. Rozejrzał się. Szybko otworzył drzwiczki, „złamał" chorągiewkę z napisem „wolny", zapuścił motor i podjechał w stronę Wacusia idącego już ze starszym panem o podniszczonym wyglądzie. Pasażer wsiadł, rzucił mimochodem: „Na Stare Miasto", i wydobywszy z kieszeni kamizelki monokl na czarnym sznureczku umieścił go w oku i z zaciekawieniem patrzył na ulicę. Taksówkarz przyglądał mu się w przydymionym lusterku wozu, uśmiechał się od czasu do czasu, a wreszcie rzekł: - A co tam, panie hrabio szanowny, w Kozichdupkach słychać? Pasażer drgnął, wypuścił monokl z oka. - Przepraszam, a pan skąd mnie zna? - Ma się trochę znajomości w wyższych sferach miarodajnych. Jak się ma baronowa Kalafonia fon Butersznyt, czy jeszcze na chodzie? Co porabia hrabia Pestka, czy ciągle taki cykoryjny? - Wie pan, że nie rozumiem... - Jak to, nie poznaje pan hrabia swojego rodzonego lokatora? A kto u pana z całą ferajną po powstaniu, jako spalony warszawiak, w Kozichdupkach zamieszkiwał? Z kiem pan Cafe „pod minogą" w swojem pałacu prowadził? Z gienierałem Kuropatkinem? Do kogo ta mowa! - Och, excusez-moi... rzeczywiście... jak mogłem nie poznać, przecież to pan Maniuś, pan Chińczyk, n'est-ce pas? - Nie śpisz pan, to nie senne marzenie, mnie pan hrabia masz zaszczyt widzieć w osobistej osobie, tylko nie Chińczyk, a Kitajec koleżki mnie nazywają, nieduża różnica, ale jest. - Je vous prie de m'excuser, panie Marianie, ale bardzo się ucieszyłem z tego spotkania - tu pasażer przechyliwszy się uścisnął rękę szoferowi nieomal wyrywając mu kierownicę. - Zaraz, wolnego, bo się wyszykujem do Dzieciątka Jezus na chirurgiczne sale albo i do parku sztywnych. Nie mam teraz czasu na pieszczoty. Trzeba uważać, cholerna motoryzacja w tej Warszawie. No i publika chodzić nie umie. Najgorsze to te świeże warszawiacy z Garwolina, latają po jezdni jak byki po polu. Nagle kierowca przyhamował ze zgrzytem zmienianych biegów. Zajechała mu drogę ogromna supernowoczesna amerykańska limuzyna z żółtym zagranicznym numerem. - Te, gdzie się pchasz z tem kredensem! - krzyknął przez okienko prowadzącemu ją cudzoziemcowi. Tamten pokazał w uśmiechu wielkie końskie zęby, pokiwał ręką i przejechał wolno. Maniuś popatrzył za nim. - Powariowali, jak pragnę zdrowia, z temi wozami, co jeden to większy. Nie na Warszawę taka armata. Obracać się z nią nie można i garażować musi pod gołębiamy. - Jak to pod gołębiami? - Na ulicy, znaczy się. Ale pies z niem tańcował. Mów pan lepiej, co słychać? Jak się panu szanownemu powodzi, w dyplomacji się pan może zatrudniasz, bo parasol odpowiedzialny jest. A słyszałem, że hrabiowie znowuż teraz górą. - Naturellement! Oczywiście. Ja na przykład dostałem świetną posadę. Byłem dyrektorem PGR-u pod Szczecinem, znakomite stanowisko, zwłaszcza przez ostatnie półtora roku. Pełne utrzymanie, - 2 -
mieszkanie, żadnych kłopotów i żadnej, ale to absolutnie żadnej pracy... Aż mi żal było opuszczać to miejsce. - I dlaczegoś pan opuścił? - Po prostu ogłoszono amnestię. - Znaczy się państwowy wikt i opierunek w mam-rze? - Tak się to nazywało w gwarze moich przygodnych towarzyszy półtorarocznych, w gwarze złodziejskiej. - I za co żeś hrabia te „półtora kalendarza" zarobił? - Zarobiłem dwa, odsiadka trwała rok i pół, za brak dozoru w zarządzaniu państwowym gospodarstwem rolnym. - A co, stonka wam kartofle wtroiła? - Gorzej, krowy nam pozdychały. - Wiadomo, jeść trzeba stworzeniu dawać, krowa nie urzędnik, sama nie dokradnie. - Istotnie, być może, że przeoczyliśmy ten moment, chociaż moja wina nie była największa... - Dostałeś pan najwięcej, bo pod względem socjalistycznego pochodzenia pasowałeś pan do paragrafu jak ta lala. - Właśnie prokurator był tego samego zdania. - Ale co tam, rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata. Każden powinien się troszkie przesiedzieć dla życiowego doświadczenia. Rozchodzi się o to, co teraz zamiarujesz hrabia robić? Gront, żeby nie wpaść drugi raz... Uważaj, ślepa komendo! - Czy jednak nie przesadza pan w tej trosce o moją przyszłość? Będę uważał, ale tę „komendę" sobie wypraszam - powiedział pasażer z godnością poprawiając w oku monokl. - Zaraz, chwileczkie, przecież ja nie do pana. Jakaś łamaga pod wózek mnie się pchała tu na rogu. Nie widziałeś pan? - Nie zwróciłem uwagi. Otóż jeśli idzie o najbliższą przyszłość, przyjechałem tu do Juliana. Pamięta pan chyba mego kamerdynera z Koziedubek? - Wiadomo, że pamiętam - sztywny Lulian. Jak dzisiaj go widzę za pańskiem krzesłem. Nie przepadał on za naszą ferajną ze Starówki. Razem zresztą z ciotką Kalafonią Butersznyt i Szpicbródką lubili nas jak sól w oku. - Bośoie im dokuczali, no i nowe porządki zaprowadziliście w pałacu nie licząc się zupełnie z etykietą, do której oni bardzo byli przywiązani... - No to teraz już chyba się odzwyczaili. - Oczywiście, bo bratowa moja hrabina Kala von Buttenberg od trzech lat już nie żyje. - Co pan mówisz - szkoda jednakowoż ciotki Kalafonii. Chociaż sztorcowała nasz po francusku, ale nie była zła kobieta, tylko że charakter miała wredny, niech z Bogiem spoczywa. No a Szpicbródką żyje? - Hrabia Agenor Trestka - to o nim, zdaje się, chce pan mówić? - Niech będzie hrabia Pestka, rzecz jasna, że o niem mówię. - Hrabia Trestka żyje i niech pan sobie wyobrazi, mieszka nawet w moim dawnym pałacu. - W Kozich... - zawołał zdziwiony szofer. - ...dubkach... - dokończył za niego pasażer. - Jest teraz sekretarzem prezesa Samopomocy Chłopskiej, która mieści się obecnie właśnie w starej siedzibie mego rodu. - Hrabia Pestka chłopskim pisarzem, niech ja skonam, niech ja skonam, a nie zalewasz hrabia? - Nie ma w tym nic dziwnego. Bardzo wielu przedstawicieli arystokracji pracuje w ludowych instytucjach. Niektórzy nawet prowadzą szkolenie ideologiczne. - Skarż mnie Bóg! Szpicbródka socjalistą się został, a to hasena, jak pragnę zdrowia! No dobrze, a jakżeż on ankietę wypełnił na szczot urodzenia? - Podał się za syna kolejarza. Istotnie ojciec jego, śp. hrabia Alfons Trestka, był w swoim czasie austriackim ministrem kolei. - No to faktycznie się zgadza, za dużo nie zalał. W każdem bądź razie jak opowiem o tem Piskorszczakom, poprzewracają się ze śmiechu! - A to panowie Piskorscy są w Warszawie? Cóż porabiają? - 3 -
- Gdzie mają być jak nie w Warszawie? Warszawskie rodacy są oba z dziada pradziada. Co mają porabiać, oba za kółkiem siedzą, szoferaki od urodzenia, taksówkarze z przyzwyczajenia. Staśka musiałeś pan widzieć na dworcu parę minut temu nazad podczas tej draki z połowem łóżkiem. - Owszem, widziałem z daleka jakieś zamieszanie i łóżko w powietrzu. Tym energicznym kierowcą był właśnie pan Piskorski? - Nie można pasażerom dać sobie wejść na głowę. Całe jednorodzinne domki zaczęliby taksówkami przewozić. Stasiek nie da sobie podgrymaszać zanadto. Jego braciszek, tak zwany Szmaja, któren z Murzynem Karaluchem za zmiennika na szewrolecie lata, już jest inny - ciepła klucha. - To i ten Murzyn został w Warszawie i też jest taksówkarzem? - Jest, ale tylko w nocy jeździ, żeby paniki nie wywoływać i zabradziażenia spokoju na ulicach. W dzień dzieciaki za niem latają i przejeżdżająca przez Warszawę ludność małorolna się płoszy... No, jesteśmy na miejscu. Taksówka z fasonem podjechała pod kamieniczkę na Starym Mieście, gdzie jeden ze sklepów zajmował mały antykwariat. Przez okratowane okna widać było jakieś stylowe meble, stare obrazy w poczerniałych ramach. Na skromnej wystawce, wśród porcelanowych figurek, oparty o srebrną pogiętą cukiernicę stał mały szyldzik, na którym niebieskie litery opiewały: WARSZTAT ANTYKWARYCZNY NAPRAWA STARYCH MEBLI I PORCELANY Prof. Julian Kijanka Pasażer wysiadł. - Ile się należy? Kierowca podał mu walizkę. - Nic się nie należy. - Ależ ja tak nie mogę. - Ja też nie mogie i niech się pan hrabia nie upiera, bo obsztorcuje po warszawsku na perłowo ze szlaczkiem. - No to... panie Marianie, ja się tu zatrzymam na dłużej, niech mnie pan odwiedzi. - Wiadomo, że odwiedzę, i to nie sam, przywieze ze sobą „kilo i to, co po błocie chodzi". - Nie rozumiem. - No, litra i gięś, porozmawiamy o „Minodze" i Kozich... - ...dubkach, przez be. - Tak jest, będę w tem tygodniu. Ukłony dla profesora Luliana Kijanki. Pasażer spojrzał na sklep, uśmiechnął się i zniknął w drzwiach. Kierowca nacisnął starter, ruszył, obejrzał się raz jeszcze i rzekł do siebie: - Profesor, niech ja skonam, niech ja nic dobrego nie mam! Pokażę mu profesora! Kiedy szara warszawa dojeżdżała do Miodowej, z Senatorskiej wypadł zielony opel, z którego wyjrzały dwie głowy. Jedna miała twarz śmiertelnie bladej kobiety, druga była głową Murzyna. Dwa zrozpaczone głosy zawołały jednocześnie: - Maniek... Szmaja zabity! Szara warszawa omal nie wpadła na latarnię. Szofer zahamował gwałtownie. Zacisnął kurczowo przybladłą dłoń na sygnale. Odezwał się długi, żałosny dźwięk syreny... - 4 -
II. Z bezustannym wyciem syren ciągnął przez most Poniatowskiego nie kończący się sznur taksówek; kiedy czoło tego dziwnego konwoju okrążało już Rondo Waszyngtona, koniec jego ginął gdzieś w okolicach Żelaznej. Taksówki szły wolno, na pierwszym biegu, grając swój przeraźliwy hymn. Używanie sygnałów przez pojazdy mechaniczne jest w Warszawie surowo wzbronione, mimo to napotykani milicjanci nie zatrzymywali ich, tylko stawali na baczność, długo, poważnie salutując. Może dlatego, że na pierwszej taksówce umieszczona była wśród wieńców i wiązanek stalowa trumna, a zapalone latarnie wszystkich wozów osłaniały welony czarnej krepy. Tak, był to pogrzeb zabitego przez bandytów kierowcy. Trzeciego w ciągu ostatnich tygodni. Pogrzeb demonstracyjny, wyrażający protest przeciwko bezradności milicji, nie mogącej zapewnić bezpieczeństwa kierowcom taksówek podczas ich ciężkiej pracy... Tak pisała prasa. W kondukcie wzięli tłumny udział szoferzy i właściciele wozów z rodzinami. Oni to widoczni byli w swych pojazdach, odświętnie odziani, z minami pełnymi smutku, godności i protestu. Za pierwszą olimpią, wiozącą rodzinę nieboszczyka, jechała szara warszawa pana Mariana Kondrackiego, zwanego Maniusiem Kitajcem, prowadzona osobiście przez właściciela, obok którego siedział blady, z obandażowaną głową, pan Wacław Piskorski, czyli młodszy Piskorszczak, zwany w szerokich kołach towarzyskich Starówki Szmaja, ponieważ wbrew przyjętemu powszechnie zwyczajowi w najważniejszych czynnościach zamiast prawej ręki używał lewej. Jednym słowem, był mańkutem. Na tylnym siedzeniu warszawy spoczywały dość ciasno stłoczone trzy damy. Jedną z nich była małżonka cenionego przed wojną na Starym Mieście właściciela restauracji, pana Konstantego Aniołka, pani Serafina Aniołkowa, obok niej dorodna, choć może nieco nadmiernie gdzieniegdzie zaokrąglona skutkiem skłonności do wyrobów cukierniczych, pani Władysławowa Sobczykowa, niegdyś po prostu Sabcia, wychowanica państwa Aniołków. Trzecią była pani Rypalska, wdowa po inwalidzie, eks-narzeczona również inwalidy śp. Śmieciuszki, który zginął na Starówce w powstaniu, strzelając do ostatka z karabinu maszynowego. O pani Rypalskiej mówiono, że również zginęła na Nowomiejskiej, ale widocznie nie było to prawdą, bo skąd by się wzięła teraz w taksówce Maniusia Kitajca. A wzięła się w sposób zupełnie zwyczajny. Po opłakaniu śmierci śp. Śmieciuszki pani Rypalska zagięła parol na Maniusia. Otoczyła go tak skomplikowaną siecią serdeczności i troskliwości, że właściwie się nie obejrzał, jak został czymś w rodzaju następnego jej narzeczonego. Pan Maniuś bronił się zaciekle przed utratą swej kawalerskiej niezależności, faktycznie jednak był już w dużej gospodarczej zależności od pani Rypalskiej, która wbrew jego woli prowadziła mu jego jednoosobowy dom. Prała i cerowała bieliznę, tępiła pluskwy, gotowała czasem obiady, zrobiła mu korniszony i gąski w occie i doglądała go w grypie, słowem, postępowała jak wzorowa narzeczona, na razie dochodząca. I zdaniem bliższych znajomych zmiana nazwiska Rypalska na Maniusiowa Kitajcowa była tylko kwestią czasu. Wszyscy byli tego pewni. Jedyną osobą, która zaprzeczała kategorycznie tej możliwości, był sam obiekt westchnień i nadziei pani Rypalskiej, pan Maniuś. Niemniej jednak na pogrzebie pani Rypalska figurowała w warszawie Maniusia, miała miejsce przy prawej szybie i całe miasto to na własne oczy widziało. Pan Maniuś widział to także i szlag go trafiał. Swój zły humor wyładowywał na Szmai. - Powiedz mnie nareszcie, do ciężkiej grypy, jak to było z tem napadem, ilu ich faktycznie było tych oprychów i dlaczego Jumbo Karaluch za karakuły szarpany powiedział mnie na Miodowej, że zostałeś zabitem? - A co, żal masz, że to nie mój pogrzeb? - Właśnie, pan Maniuś tak mówi, jakby pretensje wnosił - wtrąciła się z tylnego siedzenia wdowa po dwóch inwalidach. Kitajec nie odwracając głowy odrzekł: - Pani Rypalska będzie uprzejma przymknąć się trochę i nie rozmawiać z kierowcą, kiedy on nie ma życzenia, dobrze? - po czym zwrócił się do Piskorszczaka: - Czy ja mam żal, czy nie mam, to jest rzecz druga. Żalu nie mam, ale denerwuje mnie pic na wodę, zwłaszcza w życiu pozagrobowem. Mówmy, że ja z miejsca uwierzyłem i jako twój starszy koleżka daje lekrame do gazet, że tak i tak, że świętej pamięci Szmaja... - Świętej pamięci Wacław Piskorski - poprawił młodszy Piskorszczak. - Wszystko jedno, że jednym słowem znajdujesz się w tak zwanem gronie aniołków. - Tylko nasz niech pan, panie Marian, nie narusza. Nie chcę mieć nic z tem wspólnego - odezwała się z głębi wozu pani Aniołkowa. - 5 -
- Co jest, jak pragnę zdrowia, do słowa nie może człowiek dojść w swojem własnem wózku. Czy ja pani osobę biere pod uwagie albo pani małżonka, o aniołkach się mówi ze skrzydełkamy. Ani mąż, ani pani do lotniczej branży się nie nadajecie. Słyszałem, że pani szanowna do rybnych delikatesów więcej pasuje. Była to zjadliwa aluzja do epitetu „minoga", jakim ochrzczono kiedyś panią Aniołkową na Starówce i od którego jej restauracja na Zapiecku wzięła swoją nieoficjalną nazwę Cafe „pod minogą". Dla pani Serafiny przypomnienie o tym stanowiło kamień najcięższej obrazy, toteż w pierwszym odruchu zamierzyła się na pana Maniusia parasolką, potem usiłowała zemdleć, a w rezultacie krzyknęła rozdzierająco: - Wysiadam! Zatrzymać to pudło! - I poczęła bić pięścią w szybę. - Pudło nie pudło, zatrzymać teraz nie możem, bo w żałobnem orszaku się znajdujem parę kilometrów długości. Uroczystość zakłóciem, korek zrobiem i możem być narażone przez to na różne przykrości do mordobicia włącznie. Siedź pani spokojnie, na cmentarzu panią wysadziem.. A detalicznie nie masz się pani tak bardzo co obrażać. Minoga obecnie artykuł zagraniczny, dewizowy. Wszyscy obecni poparli pana Maniusia udowadniając, że właściwie on nic takiego nie powiedział. W rezultacie pani Serafina zdecydowała się pozostać w samochodzie, ale wyłącznie przez wzgląd na powagę chwili. Na Bródnie jednak natychmiast wysiądzie, złapie przez telefon pana Aniołka, a ten już potrafi załatwić tę sprawę. Gdyby nie potrafił, pani Serafina obleci się sama i z mężem, i z tym, który ją tak ciężko obraził. Towarzystwo jednogłośnie zaakceptowało ten plan, wobec czego pan Maniuś podjął przerwaną rozmowę ze Szmają. - Więc o czem to żeśmy mówili? - O mojem nekrologu. - Właśnie. Jakbym taką nekrologię kazał wydrukować - leżałbyś jak neptek. Znajomi na twój widok by nawiewali, niejeden mógłby naprawdę na serce zakitować, jakby cię znienacka na pustej ulicy albo na schodowej klatce spotkał. Niezależnie od tego parę lat w charakterze ducha po różnych narodowych radach i blokowych komitetach byś się nachodził, zaczem za żywego zostałbyś uznanem. Trzeba się trochę namyśleć przed wstawieniem ludziom takiego bajeru. - Ja nic nikomu nie wstawiałem, to Karaluch wszystko pokręcił. Jakżem po tem wypadku przyszedł do przytomności i dotaskałem się do komisariatu na Powązkach, dzwonię do niego w nocy, że tak i tak, mówię, że napad miałem, że zostałem się postrzelonem - to on się pyta drżącem głosem, skąd ty właściwie dzwonisz, to ja mówię, że z Powązek, to on, uważasz, rzucił słuchawkie i zemglał. Jak go Apolonia docuciła, to jej powiedział, że jestem zastrzelony i dzwonię z cmentarza. - To ciemna masa, jak pragnę zdrowia. - Co ty chcesz, on ma prawo, na puszczy wychowany, ale że ona, że Karaluchowa uwierzyła! - Z nerw wszystko, nie miała się czasu opamiętać, na miasto wyskoczyli razem i namięszali. Ale żeś ty pojechał z jakiemś ciapciakiem w nocy na Powązki z Warszawy, to tyż by cię trzeba za to fest przebierzmować. - Kiedy, mówię ci, nie robił wrażenia. Mały, blondynek, zyzowaty, z jakiemiś kalafiorami w siatce... do domu jadzie, spóźnił się na autobus, manto go czeka od żony.- takie mnie przypowiastki zasuwał. Nawet sempatyczny, owszem, nie mogie powiedzieć, przyjemnie nam się jechało, ja byłem zadowolniony, że on taki mowny, bo spać mnie się chciało, druga noc za kółkiem. Dopieru jakżeśmy na miejsce zajechali, on wyjmuje, uważasz, „kopyto" i z innej beczki. ,,A teraz dawaj forsę" - mówi. Ja się zaczęłem śmiać, bo myślałem, że on tak do pucu, a on mnie kopytem pod żebro. „No, już - mówi - dawaj". A ja mówię: „Nie dam, bo nie mam, pierwszy kurs" - i sięgam ręką po klucz francuski. Myślę sobie, jak go z lewej zaprawię, nie spodzieje się, bo ty wiesz, że jako... - Szmaja - wtrącił Kitajec. - Naukowo mańkut się nazywam. - Jaka różnica? - Nie zdążyłem jeszcze namacać klucza, kiedy czuję, że jakoś słodko mnie się robi i straciłem nieprzytomność. - Dał ci w czapę? - Tak jest, z bliska, ale kula tylko mnie drasła. Kiedy odzyskałem zmysły, patrzę, leżę w rowie, wozu nie ma, jego tyż, ma się rozumieć, nie ma, ale czterysta złotych targu w skarpetce mam. - Tak, ale szewroletę cholera wzięła. - Ja ją znajdę. - 6 -
- Co ty znajdziesz, wszyscy będziem szukać - szoferaki całej Warszawy dzisiaj na Bródnie przysięgie mają składać zemsty na bandziorach. Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich. - Rzecz jasna, ale ja niezależnie od ogólnej zemsty swoich detalicznych strat będę na blondynku z siatką kalafiorów poszukiwał. - A ja ci w tem dopomogę i cała nasze ferajna. Grabula! - Grabula! - Szmaja wyciągnął do Kitajca lewą rękę, ale ten zgromił go wzrokiem i zapytał: - Co ty podajesz? Przysięgie, Szmaja, będziesz składał! Dawaj prawidłową końcówkie. Speszony Piskorszczak niezgrabnie podał mu swą prawą dłoń. W ten sposób na pogrzebie zamordowanego kolegi ferajna Maniusia Kitajca za pośrednictwem dwóch swych członków złożyła ślubowanie jak najszybszego odnalezienia czarnej szewrolety i pomszczenia cierpień fizycznych oraz katuszy moralnych Wacusia Piskorszczaka, zwanego potocznie Szmają. Działalność detektywna zaczęła się zaraz następnego dnia. Maniuś Kitajec, Szmaja i Jumbo wyruszyli warszawą Kitajca w wywiadowczą podróż po Polsce. Tegoż popołudnia dopędzili na szosie pod Częstochową pierwszą czarną szewroletę. - Mój wózek, niech ja skonam! - krzyknął Jumbo na widok maszyny. - Nasz, niech ja nic dobrego nie mam! Mamy ją! - Jak to wasz, jak to macie ją, przecież ona na zagranicznych numerach jedzie! - Nie wiesz, że to złodziejski tryk? - Ach, ty frajerze, numera lipne! - Daj, Maniuś, gazu i zajedź mu drogie! - wołali jeden przez drugiego Jumbo i Szmaja. Czarna szewroleta usiłowała z początku nie dać się minąć, ale Maniuś wycisnął gaz do dechy, warszawa z jękiem i świstem zerwała się do gonitwy i wzięła szewroletę o parę długości, wyraźnie starając się zagrodzić jej drogę. Kierowca czarnego samochodu robił jeszcze wysiłki, żeby się wyrwać z matni, spostrzegłszy jednak, że grozi to niebezpieczną kraksą, zwolnił bieg, a potem raptownie zatrzymał wóz. - Ręce do góry! - krzyknął Szmaja, celując z dużego czarnego browninga. Dwie ręce w jasnożółtych zamszowych rękawiczkach uniosły się lekko nad kierownicą. Jednocześnie Szmaja ujrzał wymierzony w siebie mały srebrny rewolwer, trzymany przez wąską rękę w białej dziurkowanej rękawiczce. III. W czarnym aucie siedziały dwie osoby: za kierownicą lekko szpakowaty pan z krótko przyciętymi wąsami, elegancki, w ciemnym garniturze, nieskazitelnie białej koszuli, z czerwonym goździkiem w klapie. Obok niego zajmowała miejsce szczupła pani we wzorzystej sukni, w kapelusiku z białych piórek. Ona to trzymała w ręku mały rewolwer, wyraźnie biorąc na muszkę Szmaję. Ale Piskorszczak nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Podszedł blisko raz jeszcze, krzyknął: „Ręce do góry", i zapytał pana za kierownicą: - Skąd pan masz ten samochód? - I do not understand - odpowiedział starszy pan kręcąc głową. i- Nie odstawiaj pan lorda. Anglik z Bazaru Różyckiego. Już pan gadaj, skąd pan masz ten wózek, od zyzowatego? Automobilista znowu pokręcił głową i rzekł: - I am sorry... - Tylko nie szoruj, dobrze? Ja cię tu zaraz nauczę grzecznie odpowiadać, jak się ciebie grzecznie pytają, no już, wysiadka z wózka, a ty, Fela, schowaj ten breloczek, bo jeszcze wam doleci parę lat za opór z bronią palną. Pasażerowie auta patrzyli na siebie bezradnie, wzruszając ramionami. Pan wyraźnie zaczął się niecierpliwić, pani nadal zachowywała spokój, nie przestając mierzyć z pistolecika prosto między oczy Szmai. - 7 -
W tej chwili nadbiegł Maniuś z Murzynem Jumbo, który trącił Szmaję łokciem w bok i powiedział: - Słuchaj, ty, to nie nasz wóz. - W jaki sposób nie nasz? Zaprawił cię w zeszłem. miesiącu budowlany star w prawy tylny błotnik?, - No zaprawił. - Miałeś pęknięte szkiełko sygnałowe? - Miałem. - A tu jest pęknięte? - Jest, ale tapicerka jest szara, a nasza była zielonkowata. - Przerobili, idyjoto. - I kapcie są nowe, a nasze byli zdarte. - Przełożyli, zresztą co będziem się kłócić, zajrzem pod spód na sprzęgło, niech mnie tylko ten paser puści za kółko. Bo to paser z Brzeskiej ulicy, od bandziorów samochód kupił, a teraz Anglika struże. - Zdaje się, żeś ty, łachmyto, niewinnego człowieka zaczepił, i to na żółtych numerach i z blachą „CD". Ciężko się nam będzie z tego wypucować. Raptus, cholera, z gnatem od razu do pierwszego lepszego gościa na szosie skacze. Karaluch, pobałakaj z facetem, przecież jako bywszy Amerykan coś niecoś władasz po angielsku - wtrącił Maniuś. - Zupełnie prawie zapomniałem. - Przypomnisz sobie, jak wszystka trzech po parę lat mamra za napad na cudzoziemca zarobiem. Murzyn podrapał się w głowę, podszedł do przedniej szyby samochodu i kłaniając się grzecznie czapką powiedział: - How do you do! Starszy pan drgnął, najwidoczniej się ucieszył i odrzekł: - How are you! Do you speak English?. - Not well.. - odrzekł Jumbo. - Who is this gentleman? - powiedział znowu automobilista, wskazując na Szmaie. Wymachując rękami, zacinając się i pocąc, długo coś tam wyjaśniał Jumbo pasażerom czarnego auta, wreszcie zwrócił się do swoich przyjaciół: - Chłopaki, leżem niemożebnie, to jest sam sekretarz ambasady, samochód jest jego własny. Ma papiery i żąda satysfakcji za zatrzymanie na szosie. - Powiedziałeś mu, że nam ukradli samochód? - Powiedziałem, ale mówi, że jego to nic nie obchodzi. I ciągle się pyta o Szmaję, co to za dżentelmen. - Powiedz mu, że wariat, a my jesteśmy łapiduchy i odwoziem go do szpitala - zaproponował Maniuś. - Nie uwierzy. - A ja bym się nie dał zrobić na sekretarza, tylko zobaczyłbym sprzęgło. Po niem w piekle naszą szewrolete poznam. Tu już Kitajec nie wytrzymał. - Masz szczęście, że nie lubię się na noc denerwować, bo tak bym cię gwizdnął, boża krówko, w kinola, żeby ci pasażer wyskoczył. Obraża łachudra ambasadora na szosie i zaczem przeprosić, jeszcze się chce do niego stawiać. - A sprzęgło i tak będziesz mógł sprawdzić, bo oni chcą z namy koniecznie jechać na milicję, żeby protokół zestawić. - Co ty mówisz, to krewa, protokół będzie dyplomatyczny, czyli ze trzy razy gorszy. Po dychu dostaniemy jak jeden grosz. - Co tu robić? - Nie ma innej rady, tylko musisz ich jeszcze raz przeprosić, że nic się takiego nie stało, że nie mamy żadnej pretensji, po prostu drobnostkowe nieporozumienie towarzyskie. A potem prędko wskoczyć na wózek i chodu. - Nic nie pomoże, już zapisali twój numer. Ambasadziak dałby się może zblatować, ale ta chuda gidia z maszyną mówi, że nie daruje. Musiem jechać. - 8 -
- No to jadziem, chłopakom z milicji się wszystko wytłumaczy. Już oni na pewno wiedzą o naszem samochodzie - pocieszał się Szmaja. I obydwa samochody pozornie w najlepszej zgodzie ruszyły w drogę do najbliższego posterunku milicji. W drodze Maniuś Kitajec roztaczał przed kolegami najgorsze czekające ich perspektywy. Jeżeli nawet wyjdą po dziesięciu latach z mamra, co raczej jest wątpliwe, Apolonia Karaluch się już postara o drugiego męża. Murzynów teraz w Warszawie nie brakuje. Na samej politechnice studiuje ich coś piętnastu, a wiadomo, że studenciaki to głodny naród i na koryto każdy poleci. I to jakie koryto, kulinarne talenty pani Apolonii znane są i w Afryce. Więc osobiście on, Maniuś, jest spokojny, że następca Jumby w sercu jego małżonki będzie się poprawiał i. zyskiwał na wadze z każdym dniem. Liczba jego kakaowych dzieci, których ma dotąd siedmioro, wzrośnie wprost proporcjonalnie do ilości lat odsiadki. Jumbo wyraźnie był struty tymi proroctwami, choć szczerzył wszystkie zęby w uśmiechu, na który przykro było patrzeć. Kiedy Maniuś chciał się zająć z kolei losem Szmai, ten odparł: - A może tak byś o sobie z parę słów zaznaczył i pani Rypalskiej? - Owszem, ja jeden będę wygrany, bo pani Rypalska nie wytrzyma tyle lat i zaręczy się chociażby z Konfiteorem. - A ja bym wam radził nabrać troszkie powagi, bo wjeżdżamy do Bocianowa i nie wiemy, czy tutejsze milicjanci to równe chłopaki z samopoczuciem wolnego żartu i kącikiem humoru. - W przeciwnym wypadku możem tu pomieszkać czas jakiś bez krawatów i szelek. Kiedy auta zajechały przed budynek posterunku milicji w Bocianowie i z czarnej szewrolety wysiadła strojna chuda dama z rewolwerem w ręku, dyżurny milicjant z niezwykłą przytomnością umysłu wskoczył do środka, zatrzaskując za sobą ciężkie, okute blachą drzwi i przez zakratowane okienko obserwował dalszy bieg wypadków. A gdy w polu widzenia oprócz kobiety uzbrojonej w rewolwer ukazał się jeszcze Murzyn, czujny funkcjonariusz zatrzasnął dodatkową grubą pancerną klapę zamykającą okienko. Przybyli zaczęli się dobijać do drzwi, ale odpowiedział im tylko tupot nóg na schodach wewnątrz posterunku. Po kilku minutach jednak ktoś otworzył okno na pierwszym piętrze i ukazały się trzy głowy w urzędowych czapkach. - Halo! Co jest? O co się rozchodzi? - Dobry wieczór panom, cześć władzy. Prosimy tylko bez cykorii do nasz na dół. Rozchodzi się o załatwienie pewnej chwestii międzynarodowej - wyjaśnił patrząc w górę Maniuś Kitajec, - Jakiej kwestii? - Rozchodzi się o napad na szosie. - Co, znowu napad? A kto was napadł, ta obywatelka z rewolwerem? - Nie, to myśmy na nią napadli - wtrącił Murzyn. - Co ty barłożysz, nikt na nikogo nie napadł, tylko samochodu się szuka. No, zejdź na dół, to wszystko po porządku opowiemy. Nie będę przecież krzyczał tu pod ścianą, i tak się całe miasto obudziło. Na pożar już dzwonią denerwował się Maniuś. Rzeczywiście, gdzieś niedaleko w bocznej ulicy odezwał się dzwon na trwogę. Przed budynkiem zebrało się już sporo ludzi, gdy otwarto drzwi posterunku i ukazał się sam komendant. Przeszył Maniusia zimnym wzrokiem i zapytał sucho: - Kto tu składa zameldowanie? - My składamy. - Kto został napadnięty? - Ci państwo. - Przez kogo? - Przez nas. - Co to za żarty? - To nie są żadne żarty. O to się rozchodzi, że te państwo składa na nas zameldowanie, że my na nich napadliśmy. - A my na nich wcale nie napadliśmy, tylko my samochodu szukamy. - Dobrze, ale dlaczego oni nic nie mówią? - Z powodu, że nie władają po polsku, zagraniczne ambasadorzy są. - 9 -
- I w taki sposób, my w zastępstwie zmuszone jesteśmy złożyć te zameldowanie na nasz samych. Komendant popatrzył na Maniusia jeszcze surowiej i powiedział: - Z kogo wy właściwie duraka odwalacie, z władzy na szczeblu powiatowym? Komu wy chcecie wstawić takie gadkie, przyjechaliście tu, żeby się własnoręcznie oskarżyć, do kogo ta mowa? - A jednakowoż tak jest. - Dlaczego tak jest? - Bo oni numer zapisali i jak złożą zameldowanie na szczeblu wojewódzkim w Warszawie, to czem większy szczebel, będzie większy klops, dlatego właśnie chcemy tu na miejscu całe rzecz załatwić. - No to składajcie. - Właśnie jechaliśmy szosą poszukując skradzionego nam kilka tygodni temu nazad samochodu w kolorze czarnem, marki Chevrolet Fleetmaster. - Znaczy się tego? - zapytał milicjant. - O właśnie, sam pan komendant się naciął, to my nie mogliśmy się naciąć? Okazało się, że samochód kropka w kropkie podobny, nawet prawe tylne sygnałówkie ma zbite, a okazuje się nie ten. - To trzeba było przeprosić tych państwa i spokój. - Kiedy nie dają się przeprosić. - No bo pewno nie mogliście się porozumieć nie władając językami. - Owszem, koleżka nasz Murzyn włada po amerykańsku. Ten pan nawet był do zgody, tylko ta zgaga z piórkami na głowie mu nie pozwala. - Obywatelu Murzynie, zapytajcie się jeszcze raz w mojej obecności obywatelki z piórkami, dlaczego nie chce wam darować tej pomyłki. Jumbo zwrócił się raz jeszcze do stojących obok w milczeniu cudzoziemców i ponowił przeprosiny. Pan powtarzał tylko: „Yes! Yes!", pani schowała wprawdzie* rewolwerek do torebki, ale wołała poirytowanym głosem: „No, no, no!", i zgłaszała gwałtowny protest. - Karaluch, przetłomacz komendantowi, co ta zołza mówi - dlaczego nie chce darować. - Mówi, że nie może darować, bośmy ją w korpus obrazili. - Skarż mnie Bóg, zalewa kolejkie, nikt się jej do korpusu nie dotknął, kto by chciał zresztą. - Ona mówi, że to się stało za pomocą pogróżek rewolwerem i że ona zażąda satysfakcji w zagranicznem ministerstwie. Jako że z przyjęcia we francuskiej ambasadzie na spacer z mężem wyjechała, została napadnięta w lesie... Komendant potroił czujność. - Ach, no tak, nareszcie się dowiedziałem, to wy członków obcej ambasady rewolwerem na szosie straszycie... A pozwolenie u was jest? - Nie ma pozwolenia, nie ma i rewolweru - wtrącił się w tym miejscu Maniuś Kitajec. - Jak to nie ma, kiedy obywatelka z piórkami stwierdza, że był. - Był, ale straszak - wodniak. - Jaki wodniak? - Zaraz, Szmaja, dawaj no tu tego grata. Widzicie, komendancie, na oko wygląda to jak zwyczajny brauling, a jest śmigusówka. Naciskamy na cyngiel i wylata nam... Maniuś nacisnął spust tak niefortunnie, że rewolwer wystrzelił strumieniem wody wprost w twarz komendantowi; zrywając mu urzędową czapkę. Przerażony Maniuś skierował broń w bok pakując nowy strumień wody wprost w pierś sekretarza ambasady, aż mu goździk wyskoczył z klapy, i w jednej chwili zamienił wytwornego dyplomatę w topielca co najmniej tydzień przebywającego pod wodą. I wtenczas nastąpiło coś nieoczekiwanego; dama w piórkach spojrzała na męża, wykrzywiła się spazmatycznie, zakryła sobie oczy i zaniosła się burzą niepohamowanego śmiechu. Ale w tej chwili Szmaja usiłując wyrwać rewolwer Maniusiowi skierował na nią prąd wody. W jednej chwili piękna jedwabna toaleta została przeobrażona w mokrą ścierkę, oblepiającą chudą figurę sekretarzowej, że wyglądała jak w kostiumie kąpielowym. Mimo to dyplomatka nie przestała się śmiać ocierając sobie twarz chusteczką. Szmaja zatrzymał wreszcie jakoś strumień wody bijący z rewolweru jak z sikawki. Komendant podniósł czapkę i chciał przystąpić do spisywania protokołu zajścia, kiedy sprzeciwiła się temu zmoczona dama. Oświadczyła przez Jumbę, że nie ma najmniejszej pretensji, bo w życiu się - 10 -
tak nie bawiła. Chciałaby tylko wiedzieć, gdzie można w Warszawie dostać taki pistolet z taką ilością wody i z taką siłą prądu. - Nigdzie nie można dostać - wyjaśnił Maniuś - bo to jest wynalazek koleżki Szmai. Leworwer za pomocą szlaucha jest połączony z pięciolitrowym podłużnem naczyniem, które koleżka posiada w prawej nogawce spodni. Z tą chwilą, kiedy naciskamy spust, woda uderza nam na zewnątrz z siłą dwóch koni parowych na zasadzie syfonu z wodą sodową, czyli tyż selcerską. To rzekłszy Maniuś wydobył giewonta, włożył sobie go w usta i chciał zapalić, ale nie doszło do tego: mokra dama szybko otworzyła torebkę, wyjęła zeń swój srebrny rewolwer, przystawiła go Maniusiowi niemal do twarzy i nacisnęła spust. Rozległ się słaby trzask, w lufie rewolweru ukazał się płomyk. Maniuś zapalił giewonta i z galanterią pocałował damę w rękę. Wówczas pani z dyplomacji klepnęła go poufale w plecy wołając: - Hallo, boy! Niewiele się namyślając Maniuś odwzajemnił się jej klepnąwszy ją serdecznie w prawy pośladek. Dama zaśmiała się, wsiadła z mężem do samochodu i odjechała. Maniuś popatrzył za nimi chwilę, po czym rzekł z uznaniem: - Równa babka, ale za chuda, duży palec sobie wybiłem. IV. Maniuś mieszkał w Alejach Jerozolimskich w wytwornym siedmiopokojowym apartamencie. Cztery pokoje były całkowicie wypalone podczas powstania, na równi z całym zresztą domem, z którego został właściwie tylko żelazobetonowy szkielet i to w połowie ocalałe mieszkanie na piątym piętrze. Tu właśnie zaraz w pierwszych dniach po powrocie do stolicy z popowstaniowej wędrówki ulokował się Kitajec. Odgrodziwszy się deskami od spustoszonej ogniem części apartamentu, zajął ocalałe trzy pokoje, kuchnię oraz łazienkę. Lokal był naprawdę luksusowy jak na ówczesne stosunki warszawskie, aczkolwiek miał pewne mankamenty. Mianowicie jeden z zajętych przez Maniusia pokoi był pozbawiony sufitu, drugi miał sufit, brakowało mu jednak czwartej ściany. Piękna łazienka wyłożona zieloną majoliką była w zupełnym porządku, miała pełne wyposażenie do kąpieli i zabiegów hydropatycznych, nawet w oknie firankę pomalowaną w białe mewy, tylko podłoga była nieobecna i wanna oraz wszystkie inne aparatury wisiały w powietrzu, nad pięciopiętrową przepaścią, na dnie której widać było kłębiące się życie wielkiego miasta z tramwajami, autobusami itd. Nowy lokator wyszukawszy z wielkim trudem ten apartament nie zraził się drobiazgami. Pokój bez sufitu przeobraził w obszerny taras, drugi bez ściany tworzył wygodną werandę z cudowną perspektywą na odbudowującą się stolicę. W oddali widać było stąd nawet błękitną wstęgę Wisły i zielony parawan okolicznych lasów. Ostatni pokój i kuchnia za to były w całkowitym porządku, miały nawet częściowe umeblowanie, jak piękny, kremowym lakierem pociągnięty kredens kuchenny, biurko, bibliotekę złożoną głównie z dzieł medycznych, pozostawionych przez poprzedniego lokatora, prawdopodobnie lekarza, oraz niewątpliwie również do niego należący szkielet ludzki. Kościotrup był spreparowany w pozycji stojącej i wraz z biblioteką nadawał całemu wnętrzu trochę może surowy wygląd pracowni naukowej. Reszta jednak umeblowania, stanowiąca już własność Maniusia, rozładowywała ten nastrój. Była to różowa bieliźniarka z lustrem do połowy rozbitym, polowe łóżko i nad nim dywan, przedstawiający tygrysa pożerającego antylopę, przy czym tygrys miał minę, jakby mu ten wykwintny posiłek absolutnie nie smakował. Kościotrup, ubrany w świąteczny garnitur pana Maniusia i jego jesionkę, spełniając funkcję podręcznego wieszaka, stracił też wiele ze swej powagi anatomicznego preparatu. Toteż pan Maniuś bardzo szybko zaaklimatyzował się w swej nowej siedzibie i było mu tam jak w raju. Na nieszczęście odwiedziła go kiedyś pani Rypalska i od tej pory zaczęła przychodzić stale i zaprowadzać nowe porządki w jego kawalerskim życiu. Co drugi dzień robiła sprzątanie, wietrzenie, przepierki, czyszczenie ubrania, przestawianie mebli z wyjątkiem kościotrupa, którego jednak odwracała do ściany. W ogóle widać było, że planuje przeniesienie się do pana Maniusia na stałe. To go zatrwożyło. W dodatku pewnego dnia zjawił się jakiś facet z nakazem urzędu kwaterunkowego na zajęcie - w ramach tzw. zagęszczenia - jednej izby z używalnością kuchni i łazienki. Żeby go zniechęcić, Maniuś pokazał mu pokój bez sufitu i drugi bez ściany, ale kandydata na współlokatora zupełnie to nie zdegustowało. Łaził już sam po mieszkaniu, namyślając się, co zająć - pokój czy kuchnię. - A co tu jest? - zapytał wreszcie gospodarza. - 11 -
- Łazienka, ale tam pan nie wchodź, bo będziesz pan żałował - ostrzegł go Maniuś. - Co mam żałować, nie boję się takich strachów. I zanim się Maniuś zorientował, wszedł do łazienki i zawisł na klamce nad przepaścią. Kitajec z wielkim trudem zdołał go wyratować, wciągając za kołnierz do pokoju. Cudem uratowany kandydat, nie powiedziawszy nawet „dziękuję", jak szalony wybiegł z mieszkania i więcej się nie pokazał. To jednak przechyliło szalę, pan Maniuś postanowił „zagęścić" się dobrowolnie i własnoręcznie. W dwa dni chyba po zajściu z ambasadorską szewroletą, zaproponował braciom Piskorskim wspólne zamieszkanie. Obaj gnieździli się gdzieś kątem, jeden na Targówku, drugi w Jelonkach, zgodzili się więc chętnie i jeszcze tego samego dnia nastąpiła przeprowadzka. Stasiek i Szmaja zajęli kuchnię, Maniuś został w pokoju, odgrodzony teraz całkowicie od pani Rypalskiej. Dla większego bezpieczeństwa Piskorszczaki ustawili jeszcze w drzwiach ubranego w prześcieradło kościotrupa, nazwanego nie wiadomo właściwie przez kogo Ko-stkiem. Bardzo dobrze żyło się trzem kolegom w wytwornym mieszkaniu. Ustało wprowadzające tyle zamieszania sprzątanie, a jakoś porządek był. Zresztą współlokatorzy rzadko się na ogół widywali. Maniuś i Stasiek tyrali na swoich wozach. Jeśli nawet nie mieli jazdy, to zawsze trzeba coś było dłubać przy samochodach. Szmaja wiecznie był zajęty z Murzynem poszukiwaniem śladów zrabowanej szewrolety. Jeździli też na pożyczonych taksówkach jako zmiennicy, żeby zarobić na życie. Przeszło tak znowu parę tygodni. Aż tu pewnej nocy zaszło coś, co przewróciło do góry nogami ustalony porządek w apartamencie w Alejach. Pan Maniuś jechał wolno Marszałkowską „na strzelca", to znaczy szukając pasażera w stronę Ochoty, gdzie garażował. Ale na ulicy było pusto, zacinał deszcz. Koło Wilczej co prawda jakichś dwóch fagasów w beretach i przemoczonych płaszczach płóciennych chciało jechać do wsi Las, niedaleko Falenicy, ale Maniuś odpowiedział: - Owszem, do lasu mogie jechać, ale jutro od rana. Dzisiaj pogoda się nie nadaje. - A jak my wezwiem władzę, to będziesz pan musiał jechać. - Owszem, z władzą pojadę, ale sam nie. - Co, pan masz nasz za element, czy jak? - Nie wiem, nie znam się na tem, przesądny jestem, w nocy za miasto nie jeżdżę. Dobranoc. - I Kitajec dodał gazu. Zwolnił jednak przy przystanku tramwajowym, gdzie oparta o słupek stała młoda kobieta, w przemoczonej sukience w kwiaty, na której miała żakiet od ciemnego kostiumu. W ręku trzymała plastykową torbę, wyładowaną jakąś paczką owiniętą w gazetę. Maniuś podjechał i zawołał z głębi wozu: - Laleczka do domu, dzisiaj już po karierze. Dziewczyna patrzyła przed siebie jakby nic nie widzącymi oczami. Była z gołą głową, deszcz poprzylepiał jej kosmyki jasnych włosów do czoła, uszu i nosa. Zastanowił Maniusia jej nieruchomy wzrok, wpatrzony w jeden punkt jakby na drugiej stronie ulicy. Spojrzał tam również - nic nie było widać prócz strug załamującego się w świetle jarzeniowych lamp deszczu. Pomedytował chwilę, wychylił się wreszcie z samochodu i zawołał: - Panienko... proszę pani! Nie odpowiadała. - Na co pani czeka? Dzisiaj już tramwaju nie będzie, może podwieźć gdzie? Milczała. Zdawało mu się, że twarz jej drgnęła i że oprócz kropli deszczu spływają jej po policzkach łzy. Zjechał na bok, wysiadł i podszedł blisko. - Bardzo przepraszam, to może rzecz nie moja, ale nie mogie patrzyć, jak pani tak moknie, jak pragnę zdrowia. Podrzucę, gdzie pani chce. Jak pani nie ma moniaków, trudno się mówi, odda pani kiedy indziej, albo do „Expressu"„. - Niech pan mnie zostawi w spokoju. - Za mokro na spokój, moja panienko... Już proszę wsiadać do samochodu. Jakbym się uparł i znał mamusię, mógłbym być pani ojcem. Dziewczyna rozpłakała się głośno. - 12 -
- Ja nie mam dokąd jechać... - O, takie buty... ale to nic, na deszczu nie będziem gadać, wsiadamy. Posadził ją obok siebie i wolno ruszył, skręcili w Aleje, zatrzymał wóz koło ulicy Pankiewicza i podjął znowu zaczętą rozmowę. - To panienka nietutejsza, z prowincji i nie ma nikogo w Warszawie? - Nie mam... przyjechałem z daleka... co ja teraz zrobię... co ja teraz zrobię... - mówiła jakby do siebie, wytężając wzrok, jakby chciała przebić nim jakieś straszliwe ciemności losu. - Zaraz, zaraz, wolnego, może coś wykompinujem. Po co pani przyjechała do Warszawy, panno Krysiu? Spojrzała na niego i jakby lekko się uśmiechnęła. - Danka mam na imię. - Nie szkodzi, myślałem, że trafię i wygramy w totolotka. Otóż więc po co pani odwiedziła naszą kochaną stolicę? - Przyjechałam z narzeczonym... Mieliśmy kupić mieszkanie... - I narzeczony nawiał z forsą. Rzuciła mu spojrzenie pełne zdumienia i przestrachu: - Skąd pan wie... skąd pan wie... czy zna go pan może? - Nie, ale życie znam, panieneczko, i narzeczonych różnych się widziało. W Warszawie to stary numer przedwojenny, sprzed japońskiej wojny. Kazał pani czekać przed bramą, a sam poszedł na górę wpłacić pieniądze, sam, bo tamten gość obawiałby się przy świadkach przyjąć, z powodu że handel mieszkaniami jest pod kodeksem... Patrzyła na niego z zabobonnym strachem. - Zgadza się co do grosza, prawda? - Tak, tak, wszystko tak było. - Pani czekała trzy godziny, myślała pani, że może go napadli, może aresztowali, może zemglał gdzie na schodach. Obeszła pani wszystkie klatki schodowe i pokazało się, że dom jest przechodni... - Boję się pana, pan jest jasnowidz... czarodziej... - Jaki tam czarodziej, warszawski szofer jestem i niejedną taką kołomyjkę widziałem w swojej karierze. No i widzi pani, nie ma czego płakać, nie pani pierwsza, nie pani ostatnia. Mogło być gorzej. Trafiają się czasem narzeczeni takie, jak ten Mazurkiewicz, czytała pani, życie odebrać może. - On mi więcej odebrał niż życie. On mi zabrał wszystko, dom... rodziców, przyjaciół, ja nie mogę tam wrócić. - Pieniążki byli tatusia? Znowu spojrzała na niego z przerażeniem. - Tak. - Sam sobie winien, że trzyma w domu, a nie w Pekało, a dużo tego było? - Dwadzieścia tysięcy. - I to znowu nic takiego... A duże to miało być te mieszkanie, że taka taniocha? - Dwa pokoje z kuchnią. - To darmo. Trzy izby taniej jak za sześćdziesiątaka w Warszawie nie przechodzą. Faktycznie szkoda takiej okazji. - Pan sobie żarty ze mnie stroi. - Płakać nie ma czego. Ja pani coś doradzę Zawieze panią teraz do hotelu. - Nie, nie, ja do hotelu nie pojadę. Pan nie zna mego ojca, znajdzie mnie i zabije. - No, nie tak łatwo zabija się niegrzeczne dzieci za byle co. Ale jak pani nie chce, to nie. Zresztą i tak nie ma pokoi. W warszawskich hotelach nigdy nie ma pokoi... Co tu faktycznie zrobić? Żeby to był dzień, tobym paniusie gdzie u znajomych umieścił, ale w nocy mokrego kociaka ludziom do łóżka podrzucać nie wypada. Mam jedne myśl, tylko nie wiem, czy się pani zgodzi. Zawiózłbym panią do siebie do domu. Mieszkam z dwoma koleżkami. Dziewczyna chwyciła za klamkę. - Zaraz, niech się pani nie boi. Daję pani oficerskie słowo honoru, że nie ma się pani czego obawiać. Oficerem nigdy nie byłem, ale to jest podobnież słowo honoru w najlepszem gatunku. My z - 13 -
koleżkami zanocujemy w kuchni, a pani zajmie na tę noc pokój, wejście jest oddzielne, przez taras. Klucz pani otrzyma samodzielny. Jutro pomyślemy, jak załatwić tatusia. No co, zgoda? Jakie pani ma inne wyjście, panno Danusiu? Dziewczyna moment łamała się ze sobą, wreszcie opuściła głowę. Pan Maniuś nacisnął gaz i warszawa pomknęła Alejami rozbryzgując wokoło strumienie brudnej deszczówki. Zajechali po chwili przed dom, w którym znajdował się apartament. Maniuś zostawił wóz na ulicy, szarmancko chwycił Dankę pod rękę i przez wypaloną bramę poprowadził zmoczonego gościa na frontowe schody. - Jak pani widzi, wejście niekrępujące, bo ciecia nie trzymam, z powodu że dom jest jednorodzinny i nie opłaca się. Danka patrzyła na gołe, poczerniałe od pożogi mury ogromnej klatki schodowej, na popękane w ogniu stopnie marmurowych schodów, na czeluście mieszkań bez drzwi i widoczne przez otwory okien, miarowo kołysane wiatrem, uliczne latarnie. Strach brał ją coraz większy, kilka razy chciała wyrwać swą rękę z uścisku nieznanego mężczyzny i uciekać. Ale gdy sobie przypomniała, co ją czeka na ulicy, szła dalej. Na piątym chyba piętrze Maniuś zatrzymał się przed jednymi z dwojga drzwi, zaopatrzonych w surowe, pobejcowane tylko skrzydła, wydobył z kieszeni klucz, otworzył i powiedział do Danki z dworskim niemal ukłonem: - Prosiemy. Dziewczyna weszła, krzyknęła przeraźliwie i prawie zemdlona padła w ramiona idącego za nią Maniusia. W słabym świetle kieszonkowej latarki Kitajca stał w białym prześcieradle kościotrup z fajką w zębach. - O przepraszam, najmocniej przepraszam... ale to nic, to tylko Kostek. Spokojny chłopak, chociaż troszkie mizerny. Widzi pani, on tu pilnuje mieszkania... Ale zaraz go tu nie będzie, już go zabieram. No, zjeżdżaj stąd. Wystawił szkielet na klatkę schodową, sam zakrzątnął się po pokoju, przygotował łóżko dla Danki i wyszedł wręczając jej klucz. Usiadła na krzesełku oddając się znowu swoim rozpaczliwym myślom. Za drzwiami wiodącymi do kuchni słyszała jakieś szepty. Ktoś tam chodził, skrzypiała podłoga, wreszcie doleciało ją wyraźnie dziwne zdanie wypowiedziane półgłosem: - W. razie czego ręka, noga, mózg na ścianie! Kape! V. Łomot spadającego na podłogę jakiegoś ciężkiego przedmiotu obudził Dankę z niespokojnego snu. Półprzytomna usiadła na posłaniu rozglądając się przerażonym wzrokiem po nieznanym pokoju, oświetlonym na różowo przez wschodzące słońce. Na razie nie mogła sobie przypomnieć, skąd się tu wzięła. Ale usłyszała rozmowy płynące jak gdyby zza zamkniętych drzwi, które wiodły - widocznie - w głąb mieszkania. - Co się stało? - pytał jakiś rozespany męski głos. - Szmaja ze stołu zleciał - odpowiedział mu drugi równie senny organ. - Ach-że ty, aflego, boża krówko, musisz się we śnie rzucać jak ryba w balii? Co ci się śniło, że turecki maharadża jesteś, na podwójnej otomanie z wałkamy kimasz? Piruety na stole odprawiasz, - I mnie na łeb spadł, uważasz, a tak mnie przyiwanił kolanem w ucho, że na lewe stronę nic nie słyszę - wtrącił głos drugi. - Chciałem się przewrócić na drugi bok, a tu wąsko jak cholera - tłumaczył się ktoś trzeci podniesionym nieco tonem. - Ciiiicho! Żłobie bez salonowego samopoczucia. Obudzisz ją - przejmującym szeptem przywiódł go do porządku głos pierwszy, po którym Danka poznała swego wczorajszego opiekuna. Żywo stanął jej przed oczyma cały wczorajszy straszny dzień i jego epilog w postaci noclegu zaofiarowanego przez nieznajomego szofera. Pamiętała, jak tu weszła, jak usiadła na krzesełku, nie wiedziała tylko, kiedy położyła się w ubraniu na polowym łóżku. Zerwała się zeń teraz, chcąc uciekać stąd, biec gdzieś przed siebie... Tak, ale dokąd? Usiadła na krzesełku, machinalnie wyjęła z torebki lusterko i przeraziła się spojrzawszy na siebie. Szybko wydobyła grzebień, puder, puszek i oddała się całkowicie ratowaniu swego wyglądu. - 14 -
Za drzwiami panowała cisza przerywana od czasu do czasu krótkim szeptanym dialogiem w takim mniej więcej rodzaju: - Maniek, można wstać? - Leeeż! - Kiedy ja czasu nie mam, na szóste z Szuwaksem, się umówiłem, mamy lecieć do Radomia, tam jest podobnież nasz samochód. - To polecicie o siódmej. - No... dobra... - odpowiedział ktoś inny z westchnieniem. Po chwili rozmowa zaczęła się na nowo: - Marian, a na stole można się położyć? - Nie, znowuż wygruzisz się na mordę, rabanu narobisz i jeszcze za bratobójcę się zostaniesz. Kimaj na podłodze. - Kiedy tu strasznie twardo i karaluchy w nos mi włażą. Danka słyszała te rozmowy, chciała dać do zrozumienia gościnnemu gospodarzowi, że już nie śpi i ruch w sąsiednim pokoju absolutnie jej nie będzie przeszkadzał. Wstała więc z krzesła, przeszła się kilkakrotnie po pokoju, lekko odkaszlnąwszy. Ale skutek był wprost przeciwny jej zamierzeniom. Głos pierwszy wyraźnie wzburzony szeptał: - No, widzisz, cóżeś narobił, ćwoku z samego środka wsi, obudziłeś ją, przespać się nie dałeś dziewczynie po takiem nieszczęściu, ale ja z tobą się oblecę, niech tylko jedną skargie usłyszę. - A cóżeś ty się zakochał w niej z miejsca na tem deszczu, jak pragnę zdrowia? Rozmowę przerwał taki odgłos, jakby ktoś w kogoś butem rzucił. Po czym zaczął się za drzwiami przytłumiony szum poranny. Po dłuższym czasie do drzwi frontowych ktoś zapukał. Danka otworzyła z klucza, wszedł Maniuś. - Dzień dobry, no jak się pani spało? Co słychać, weselsza pani troszkie? - Owszem, lepiej się czuję. Było mi bardzo dobrze, tylko mam wyrzuty sumienia, że panów, to jest pana i kolegów, naraziłam na niewygody. - Nasz na niewygody? W jaki sposób? Spaliśmy jak lalki. Stasiu, Wacuś, chodźcie no tu - zawołał pan Maniuś w stronę drzwi kuchennych. Po chwili weszli szurając lekko nogami obaj bracia. - Pani pozwoli się poznać. Panowie Piskorskie Stanisław i Szmaja - prezentował ich z miłym uśmiechem. - Słuchajcie, chłopaki, pani nasz tu zagina, że myśmy się przez nią wymęczyli i temuż podobnież - tu spojrzał groźnie na obydwu współlokatorów. - Powiedzcie no, czy wam się źle spało? Bracia, na których uroda Danki zrobiła najwyraźniej duże wrażenie, zaprzeczyli z wielką energią. - Komu? Nam? Niech ja skonam, w życiu tak nie spałem - powiedział jeden. - Skarż mnie Bóg, braciszek prawdę mówi. Pierwszy raz w życiu tak spaliśmy - dodał drugi. - Mamy w kuchni trzy tapczany - szybko wyjaśnił Maniuś. - I stół - powiedziała z lekkim uśmiechem Danka. - I, rzecz jasna, stół - powiedział Maniuś nie bardzo rozumiejąc, dlaczego Danka o tym mówi. Ale nagle połapał się, speszył lekko, spojrzał groźnie na Szmaja - A może pani szanowna słyszała ten hałas, faktycznie koleżka ze stołu zleciał, ale nie dlatego, że pani u nasz nocowała, tylko on zawsze na stole sypia, taki honorowy, lubi się wywyższać. Danka podała Szmai rękę uśmiechając się doń przepraszająco. - Niech się pan na mnie nie gniewa, ale to pierwszy i ostatni raz przeze mnie musiał pan się wywyższać. Zaraz stąd odchodzę. Młodszy Piskorszczak ściskając ją za rękę bełkotał: - Jakie wywyższać... co tam pan Kitajec barłoży.., jakie znowuż zaraz odchodzę... do kogo ta mowa? - Faktycznie o odchodzeniu nie będziem na razie mówić - podjął Maniuś - aż się czegoś jak się należy nie wykompinuje. - 15 -
- To my leciem do roboty, a pani się tu zostanie, fest sobie wypocznie, ochajtnie się, tylko broń Boże do łazienki niech pani nie wchodzi - woda jest w kuchni, maszynka gazowa i temuż podobnież. Koledzy się spieszą, to ja chwilowo podam pani tutej śniadanko, my już jedliśmy, i wszystko będzie korekt. Bracia Piskorscy wyszli z wytwornymi ukłonami, a Maniuś, mimo zapewnień Danki, że nie jest głodna, że nic by przełknąć nie mogła, wypadł do kuchni. Wrócił stamtąd po chwili niosąc patelnię jajecznicy chyba z sześciu jaj oraz na talerzu pęto kiełbasy na gorąco. Następnym kursem przytaszczył gościnny gospodarz chleb, masło i imbryk z herbatą. Danka patrzyła na to wszystko z przerażeniem i wreszcie zapytała: - Dla kogo pan to szykuje? - Jak to dla kogo? Wiadomo - na zmartwienie nie ma lepszego lekarstwa, jak przetrącić coś niecoś. - Przecież ja przez rok bym tego wszystkiego nie zjadła. . - Nie znam się na tem, w Warszawie pani się znajduje. U leguralnego warszawiaka gość nie ma prawa być głodny, taki jest przepis wykonawczy, nic na to nie poradziem. Trzeba siadać i wiosłować jajecznicę. Tu Maniuś wręczył Dance dużą łyżkę i szybko wyszedł. Po chwili wrócił i zrobił jej piekielną awanturę, że zjadła tyle co kot napłakał. Oświadczył, że w tych warunkach nie może się podjąć dalszego matkowania i natychmiast odwiezie ją do ojca. Z trudem przełknęła jeszcze łyżkę jajecznicy, a on tymczasem wtajemniczał ją w plan działania, jaki sobie wytknął. Jeżeli nie chce zawiadomić rodziców o miejscu swego pobytu, może chwilowo tego nie robić, trzeba jednak napisać do nich list z przeprosinami i „żalem za grzechy". - Po paru dniach, jak się stary pogodzi już troszkie z losem, skopiuje się drugi list z objaśnieniem, co i jak było, i można w nim będzie nadmienić, że narzeczony przy bliższem poznaniu okazał się skończonym draniem i wystawił nasz do wiatru - mówił Maniuś z przejęciem. - I jak tatuś sobie życzy, możem przyjechać do domu, a możem tyż skoczyć do Wisły. Do pucu tak napiszem - rzecz naturalna. Nie ma ojca, któren dla dwudziestu patyków chciałby zobaczyć córkie w prosektorium na Oczkach. A o wiele taki by się znalazł, to pies z niem tańcował, nie warto mu przebaczać i tylko należy żałować, że tych forsiaków nie było więcej. Chociaż z drugiej znowuż strony inaczej wychodzi - narzeczony więcej by się obchapał. Jednem słowem list się pchnie i będzie się czekało odpowiedzi na poste restante. Dobrze wykompinowane, co? Chociaż Danki nie zachwycił wcale ten plan, zgodziła się na wysłanie listu, powiedziała jednak, że do domu wrócić na razie nie będzie mogła. Chce pracować, będzie jadła suchy chleb i piła czystą wodę, ale musi odłożyć pieniądze, które zabrała, i zwrócić je ojcu... - Owszem, myśl nie jest zła, tylko że przy naszych pensjach musiałoby to potrwać troszkie dłużej, jakieś sto dwadzieścia lat, i ojczulek mógłby się nie doczekać. Ale spróbować możem. Tak czy siak list trzeba skopiować, a za robotą się rozejrzeć. - Tu Maniuś obiecał poruszyć natychmiast swoje szerokie stosunki potrzebne przy wyszukaniu jakiejś posady. Na razie musi Danka pozostać tu jednak i poczekać, z czym on wróci z miasta. Gdyby się nudziła, może sobie coś przeczytać. Książek tu nie brakuje, są co prawda przeważnie doktorskie, ale można cóś wybrać. Sięgnął Maniuś do szafy, wziął z półki pięknie oprawiony w półskórek tom, ale zaraz go odłożył, tytuł bowiem brzmiał „Choroby pęcherza i gruczołu krokowego". Drugi też nie zapowiadał się zbyt interesująco, traktował bowiem o leczeniu schorzeń powstałych na tle nadużycia alkoholu. Najgorszy był trzeci, bo nosił tytuł „Sposoby stosowane przez samobójców". Pan Maniuś wsunął go pospiesznie pod bibliotekę i powiedział: - O, najlepiej, jak pani sobie przeczyta „Przekrój". Z zeszłego roku co prawda, ale bardzo ciekawy numer. Zaprowadził Dankę do kuchni, wtajemniczył ją we wszystkie urządzenia i instalacje i wyszedł zapowiadając swój powrót z dobrymi nowinami za kilka godzin. Dziewczyna podeszła do okna, chwilę patrzyła na poruszających się w głębi przepaści ludzi jak mrówki i tramwaje podobne do pudełek zapałek, zakryła sobie oczy i cofnęła się do kuchni. Potem dla zabicia czasu zaczęła z grubsza sprzątać kawalerskie królestwo swoich gościnnych gospodarzy. Pozmywała przede wszystkim stertę naczyń, zgromadzoną pod tapczanem, z kredensu wyjęła wtłoczoną tam siłą pościel, odnalazła w bieliźniarce czyste powleczenie, przyszyła brakujące guziki i postanowiła przeprać nie pierwszej świeżości ręczniki rozwieszone na krześle. W poszukiwaniu większego kawałka mydła otworzyła drzwiczki trójkątnej spiżarki umieszczonej w rogu koło okna i - 16 -
odskoczyła z przeraźliwym krzykiem. Ze spiżarki wypadł na nią kościotrup ubrany tym razem w skórzaną szoferską kurtkę. Ledwo żywa wbiegła do pokoju, przekręciła za sobą klucz w zamku. Chciała uciec na dół, między ludzi, ale po dłuższej walce z sobą otworzyła z powrotem drzwi kuchni i spojrzała przez szparę. W słonecznym świetle szkielet leżący na podłodze w kurtce Maniusia wydał jej się mniej straszny. „To tylko Kostek, porządny chłopak, chociaż troszkę mizerny" - przypomniała sobie słowa szofera. Weszła, zamknęła oczy i namacawszy pręt, na którym Kostek był zawieszony, wyniosła go w głąb apartamentu na taras, to znaczy do pokoju pozbawionego sufitu. Zamknąwszy za nim starannie drzwi, wzięła się do szorowania podłogi, nie poddawanej temu zabiegowi od niepamiętnych czasów. Przy tej mokrej pracy zastał ją powracający z miasta Maniuś. Ujrzawszy, co się święci, prawy właściciel tych pieleszy wpadł w straszny gniew. - Co pani wyprawia, jak pragnę zdrowia. Wielkanoc czy jak, kto pani pozwolił do czyjejś podłogi się dotykać. Ze brudna, no to co, a może my właśnie mamy takie życzenia, a może taka cieplejsza, bo mrozu nie przepuszcza. Już niech pani to zostawia, umyje rączki, buziuchne, podszykuje się troszkie i odjazd. Na obiad jedziem. I nie zwracając uwagi na protesty Danki, wyeskpediował ją do pokoju, sam dokończył szorowania podłogi i poczekawszy, aż się dziewczyna ubierze, sprowadził ją na dół. Tam wsiedli w szarą warszawę i pojechali na obiad do „Oazy" na Targową. Maniuś dwoił się i troił, żeby obiad wypadł najokazalej. Były nawet sardynki na przystawkę i dwie tabliczki czekolady „Stołecznej" fabryki im. „22 Lipca" na deser. Jednak ku wielkiemu zmartwieniu fundatora Danka jadła bardzo mało. Po obiedzie rozpoczął się rajd w poszukiwaniu posady i odpowiedniego locum dla młodej panny bez rodziców. Najpierw złożono wizytę Sabci Sobczakowej, obecnie kierowniczce cukierni WZG „Ślicznotka" na Muranowie. Sabcia odniosła się bardzo serdecznie do Danki, okazała jej wiele współczucia w związku z kantem, jaki jej zrobił narzeczony „zawijając fraka" z pieniędzmi na mieszkanie, ale konkretnie nic pomóc nie mogła. Sama, jak pan Marian wie, gnieździ się z Władkiem i dziećmi w pokoju z kuchnią, tak że tam już palca nie da się zmieścić, a nie dopiero takiej osoby. Sprawa mieszkania więc odpada. Jeżeli chodzi o posadę, to owszem, jest wakans na lodach w oknie wystawowym na ulicy. Ale teraz letnią porą WZG i tak lodów na-starczyć nie może, no i przeróbka okna wystawowego musi potrwać, to prędzej jak w połowie grudnia tych lodów nie da się otworzyć, chociażby się człowiek nie wiadomo jak gimnastykował. Ale Sabcia pomyśli, co z tym fantem zrobić, i jak tylko „wykompinuje" coś odpowiedniego, zaraz da znać przez Władka. - Jednem słowem czekaj tatka latka, jak zobaczysz Władka - powiedział Maniuś z przekąsem, pożegnał się i odjechał ze swą podopieczną na Służewiec do państwa Karaluchów. Pani Apolonia spojrzawszy tylko raz na Dankę orzekła, że nie może jej przyjąć nawet na jedną noc, tak ma ciasno w mieszkaniu. Chodziło jej wyraźnie o to, że Jumbo jest niezmiernie łasy na blondynki. Jeździli jeszcze do pana Konfiteora, dyrektora technicznego spółdzielni pracy „Wieczny Odpoczynek". Pan Konfiteor przyjął ich z otwartymi rękami, obiecał wystarać się o posadę, ale z noclegiem i tu było gorzej, gdyż właśnie wczoraj rozebrano ruinę, w której dotąd mieszkał. Ma wprawdzie obiecany piękny dwupokojowy lokal z nowego budownictwa, ale za parę miesięcy, na razie tu w zakładzie sypia w trumnie. Może służyć bardzo ładną jasną, wygodną „czwóreczką" ze złotymi okuciami, ale nie wie, czy panna Danusia będzie chciała nocować tu sam na sam z mężczyzną. Maniuś odrzucił tę propozycję stanowczo, w sprawie posady obiecał jednak jeszcze zajrzeć. Przygnębieni wrócili w Aleje. I w ten sposób stało się, że Danka została na razie w apartamencie. Mimo protestów współlokatorów ujęła całe gospodarstwo we własne, jak się okazało, energiczne ręce. Sprzątała, prała, wprowadziła przymusowe obiady, na które szoferzy musieli przyjeżdżać z oddalonych nawet dzielnic, narażając się na wymyślania pasażerów za odmowę jazdy. Usiłowali trochę nawet się buntować, ale Danka przeprowadzała w końcu zawsze to, co chciała. Największa awantura wynikła przy przenosinach mężczyzn do pokoju z kuchni, niepodzielnie zajęła ją bowiem młoda gosposia. Najgłośniej protestował Maniuś, wodząc za nią rozkochanym wzrokiem. - 17 -
- Co jest za granda, jak pragnę zdrowia, żeby bezpłatna pomoc domowa państwem rządziła! Państwo nie mają życzenia spać w pokoju, tylko w kuchni, do wielki Anielki, i proszę się nie sprzeczać, bo wymówiem miejsce od pierwszego. Danka przyjmowała te protesty śmiechem i robiła ze swoimi „państwem", co tylko chciała, wyręczając się często szoferami w różnych sprawach gospodarskich. Prawą, a właściwie lewą jej ręką był jednak Szmaja. Chodził z nią do magla, stał za nią w ogonkach, obierał jej kartofle albo majstrował coś przy stałym remoncie apartamentu. Oczywiście w chwilach wolnych od jazdy i poszukiwań szewrolety. Bo poszukiwania trwały nadal, aczkolwiek bez rezultatu. Jumbo i Szmaja „co i raz" otrzymywali jakiś cynk, po którym znikali z Warszawy na parę dni. Wracali źli i przygnębieni. Wtenczas Danka musiała pocieszać i rozweselać Szmaję, choć i jej wcale nie było ,do śmiechu. Na obydwa listy ojciec nie odezwał się nawet słowem. Z posady też nic na razie nie wychodziło. Sytuacja stawała się beznadziejna. Wtedy Jumbo i Szmaja poznali Szerloka. A zaczęło się to tak. VI. Długi rząd taksówek stał wzdłuż prawego chodnika na Hożej zaraz za Marszałkowską. Chorągiewki przy licznikach opiewały, że pojazd jest „wolny", ale nie miało to żadnego praktycznego znaczenia dla kandydatów na pasażerów, którzy podchodzili niecierpliwymi, spieszącymi się krokami, zaglądali do taksówek, machali rękami i szli dalej lub rozglądali się wokoło, czy nie nadchodzi który z nieobecnych kierowców. Byli tacy, co pytali o nich siedzącego w porannym słońcu na ławeczce przed bramą starszego pana o wyglądzie stylowego warszawskiego gospodarza domu, dawniej dozorcy, a jeszcze dawniej stróża, recte ciecia. Nie odpowiadał od razu, zaciągał się dymem fajki, spluwał daleko przed siebie, po czym dopiero wyjaśniał niechętnie: - A gdzie mają być - na flakach. - Daleko stąd? - A co mają być daleko. U „Flisa". - A gdzie ten „Flis"? - Coś pan ze wsi, czy jak? A o - „Flis". - I ruchem fajki pokazywał o dwa, trzy sklepy dalej buchające parą i specyficznym jakimś zapachem wejście do gastronomicznego lokalu pod szyldem WZG. - Fla- czarnia „Flis". - A długo oni tam siedzą zwykle u tego „Flisa"? - Coś pan do szkoły nie chodził, wiadomo, że długo, od ogonka zależy, raz dłuższy, raz krótszy. Dzisiaj krótszy, czasem to aż do Marszałkowskiej. - To dobre tam muszą być flaki. - Co mają być dobre, flaki są. A gdzie indziej nie ma. Dobre flaki to byli, uważasz pan, przed tamtą wojną na Podwalu, flaczarnia przy flaczarni, sześć groszy, czyli trzy kopiejki porcja z pulpetamy, kiszką z krakowskiej kaszki i bułką mularką. Także samo trąbizupka jeździła po mieście z flakamy, stanęli na rogu, zagrali na trąbie, ludzie z garnkami z dziesiątej ulicy lecieli. Ale to byli flaki te dawniejsze - na palec grubości, na rosole. U tego „Flisa" nie wiem, nie jadłem, może i niezłe. Warszawiacy lubieją flaki, to dobre niedobre młócą na potęgie. Gości z powożącego fachu tam najwięcej. Istotnie, zakład gastronomiczny „Flis" stanowi tak jakby warszawski „Rotary Club" dla zawodowych automobilistów, pełno tam właścicieli praw jazdy I i II kategorii. Konsumpcja odbywa się systemem samoobsługowym - w pozycji stojąco-chodzącej, co również jest miłym urozmaiceniem dla ludzi siedzących cały Boży dzień za kółkiem. Przyjemnie też jest pogadać sobie w ogonku do kasy czy do kuchni ze spotkanym przypadkowo koleżką. Można też tam złapać czasem jakiś luksusowy kurs na wesele albo do innego miasta. Toteż zarówno Maniuś Kitajec, jak i wszyscy jego przyjaciele nie pomijali okazji, by wpaść tu na porcję flaków. - 18 -
I dlatego nie zdziwił się wcale Kitajec, wchodząc pewnego dnia do „Flisa", kiedy przy pierwszym stojaku na prawo ujrzał obu braci Piskorskich i Murzyna Jumbo zajętych ożywioną rozmową z jakimś nieznanym osobnikiem o dziwnie węszącym wyrazie twarzy. Spiczasty nos wyciągnięty przed siebie, jak gdyby wietrzył niewiadomą zdobycz, małe, bystre oczki, cyklistówka w kratkę i fajka składały się na obraz typowego detektywa z przedwojennych powieści zeszytowych. Kłóciła się z nim może trochę nowoczesna egzystencjalistyczna broda okalająca całą twarz. Przed każdym z uczestników dyskusji stała wystygła porcja flaków, ważna więc to musiała być rozmowa. Maniuś podszedł, przywitał się z kolegami, nieznajomy również wyciągnął do niego rękę, przedstawiając się: - Szerlok. - Arsen Lupin - odrzekł bez mrugnięcia okiem Maniuś. - To nie jest przecież pańskie nazwisko. - Nie jest, ale ja Szerloka znam osobiście z czytania, pan jesteś podobny, ale ciut-ciut za młody. - Szerlok to moje pseudo. - A Lupin znowuż moje i jesteśmy kwit. Nieznajomy popatrzył przeciągle na Maniusia, a potem zwrócił się do jego przyjaciół: - Może panowie wyjaśnią koledze, kim jestem i co jest tematem naszej konferencji. - Maniek, nie strugaj wariata, tylko posłuchaj, co i jak jest. Pan Szerlok jest prywatnym dede... - Detektywem. - Znaczy się tajniak na prywatnych papierach. Bardzo mnie przyjemnie. I o czym wy tu tak z panem Szerlokiem barłożycie? - Rozchodzi się o to, że pan detektyw chce nam wykapować, gdzie się znajduje nasza szewroleta, i pomoże ją odebrać. - No to pierwszorzędnie. Idziem po milicję. - To nie jest takie proste. Pan rozumie, że my tajni detektywi jesteśmy solą w oku milicji jako konkurencja. Jesteśmy po prostu tępieni. I dlatego tę całą sprawę mogę poprowadzić tylko poza zasięgiem milicji. - Do bandziorów chce pan iść z gołemi rękami? - A kto panu powiedział? Ja posiadam broń. - Ja także samo zabiere swojego braulinga - wtrącił się Szmaja. - Tylko bez tego prysznica, dobrze? Do dzisiaj jeszcze mam katar i dreszcze mnie trzęsą po tem śmigusie z ambasadorami. Mowy nie ma. - Kiedy to w ogóle będzie zbyteczne. Moje uzbrojenie zupełnie wystarczy na odebranie im samochodu. Idzie tylko o to, że panowie jako właściciele zrabowanego wozu muszą być na miejscu, żeby stwierdzić jego identyczność. Reszta już do mnie należy. - A ja się nie zgadzam. Po pierwszem stwierdzeniu o mały figiel do mamra w Bocianowie żeśmy się nie dostali, drugie stwierdzenie też ciut-ciut na państwowem wikcie i opieronku się nie skończyło, bośmy się nacięli na wóz wiceministra. Trzeci raz na biskupa metodystów żeśmy się nadziali, a za czwartem chcieliśmy aresztować derektora „Motozbytu". - No to sami widzicie, panowie, że to niezdrowa zabawa, którą trzeba czym prędzej skończyć. Samochodu nie znajdziecie, a sami się narażacie. Zresztą niepotrzebnie na próżno tracicie czas, bo gdzie jest wasz wóz, wiem tylko ja, detektyw amator. Szerlok nr 2. - No to w taki sposób powiedz pan nareszcie, gdzie jest. - Owszem, powiem wam, ale musimy przedtem omówić warunki. - Jakie warunki? - No co ja będę miał za swoją pracę i ryzyko? - Dostaniesz pan patyka - wyrwał się Szmaja. - Ha, ha, ha, he, he! - zaśmiał się szatańsko detektyw. - Patyka. Czy pan wie, do kogo pan to mówi? Za patyka to ja bym nie chciał pańskiej teściowej zaginionej w Cedecie szukać. Jak nie dacie dziesięciu tysięcy, palcem nie ruszę. - Właściwie to jakbyśmy się chcieli z panem sprzeczać, to za darmo byś nam wyśpiewał tę swoją tajemnicę. - A to jakim sposobem? - 19 -
- Zwyczajnym sposobem. Milicja się może pana o to zapytać. Jako prawidłowy obywatel, znający ze słyszenia odpowiedzialne artykuła karalnego kodeksu, nie mógłbyś pan władzy ludowej takiej drobnostki odmówić - wtrącił się starszy Piskorszczak. - No jeśli panowie z tej beczki zaczynają, to proszę bardzo, możemy pójść i tą drogą, tylko zapewniam panów, że wówczas nie tylko samochodu nie dostaniecie, ale nawet jednej opony, nawet dziurawej kichy nie zobaczycie na oczy. - Daj spokój, Stasiek, nie denerwuj pana Szerloka. My rozumiemy, że masz pan koszta własne, i nie chcemy pańskiej krzywdy. - Ale dziesięć patyków! - Pięć możem dać. Bądź pan człowiekiem, już trzy tygodnie wozu nie mamy, nic się nie zarabia. Z gotówki żyjem - tłumaczył Jumbo. - Dobrze, niech ja stracę. Niech będzie piątka. Ale pod warunkiem, że po odzyskaniu wozu będę miał raz na tydzień prawo do bezpłatnej jazdy. - No nie, panie. Może pan się każesz do Krakowa co tydzień wozić. - Nie, nie, w obrębie Warszawy. - A, w obrębie to i owszem, proszę bardzo, możem pana wozić i dwa razy na tydzień, tylko znajdź pan wózek. - Przystąpimy do tego jutro rano. Muszą panowie przygotować sobie benzyny na 1200 kilometrów, zapasowe koła, a przede wszystkim wziąć mocny wóz. - To gdzie pan chcesz lecieć, do Berlina? - Niezupełnie, ale w tamtym kierunku. Benzyny musi starczyć na powrotną drogę. - Tu Szerlok pochylił się nad stojakiem i wyszeptał: - Wóz jest w Szczecinie. - W Szczecinie. Taki kawał świata - zdziwił się starszy Piskorszczak. - To panowie nie wiedzieli, że bandyci zawsze odrzucają od siebie dowód rzeczowy jak najdalej. Chyba nie za daleko dla was, jeżeli chodzi o odzyskanie takiego samochodu. - No rzecz jasna, że niedaleko. Dwa kroki. Nie przeszkadzaj, Stasiek, panu Szerlokowi kompinować - skarcił brata Szmaja. - No i co dalej! No, jedziem do tego Szczecina i co tam będziem robić? - podjął Jumbo. - Reszty dowiecie się na miejscu. Ale, ale, kto jedzie ze mną? - Wszyscy jak tu jesteśmy, cała ferajna. - Ale skądże znowu, to by mogło obudzić czujność bandytów. - Pojadą ze mną tylko obaj właściciele wozu. Na pana - tu detektyw zwrócił się do Jumba - godzę się dość niechętnie, gdyż może pan zwracać uwagę swoją nieco ciemniejszą cerą, ale jakoś sobie poradzimy. - Może będzie go można upudrować - wyrwał się z radą Szmaja. - Coś ty, będzie wyglądał jak kominiarz w mączarni - zgasił go Kitajec. - Nie, po prostu przy przejeździe przez miasta będzie się pan kładł na tylnym siedzeniu albo zasłaniał sobie twarz gazetą. - No to git. Jutro spotykacie się o ósmej rano, tu, przed „Flisem", a teraz chodu, panowie, bo ogonek na stojaka czeka. Żywo wiosłujem te flaki i zmiatamy. Zjedli szybko, chociaż Maniuś radził zrobić po jednem dziecinnem z pieprzem, bo na delikatny warszawski żołądek nie ma gorszej cholery jak zimna potrawa. Ale w tej chwili za oknami „Flisa" ukazał się baloniarz z całą chmurą różnokolorowych, chwiejących się na kiju baloników. Jumbo trącił Kitajca w bok i powiedział: - Daj spokój, chcesz dmuchać w balonik. Napijmy się lepiej orenżady. To przypomnienie milicyjnych probówek, służących do badania trzeźwości kierowców, wystarczyło zupełnie. Towarzystwo wyniosło się z baru bez rozgrzania subtelnych warszawskich organów trawienia. Na ulicy detektyw szybko się pożegnał i wsiąkł w tłum. Szoferzy stanęli z Maniusiem obok jego taksówki omawiając jutrzejszą podróż. - Chcecie, to lećcie moją dekawką, chociaż nie mogie powiedzieć, żeby ten Szerlok specjalnie mnie się podobał. Albo hyś, albo kanciarz i uważajcie, żebyście nie wpadli w jeszcze jedną karamuche - powiedział do brata i do Jumby starszy Piskorszczak. Maniuś Kitajec zaciągnął się papierosem i dodał: - 20 -
- E, bać się nie ma czego. Szerlok jest troszkie faktycznie „nie po kolei", wygląda, jakby u niego nie wszyscy byli w domu, ale spróbować trzeba. Każdy detektyw jest podobnież troszkie kopnięty, ale czasem udają jem się różne numera. - Żeby się tylko nie okazał oprycha samochodowem i skoku na was nie szykował. - Tak nie możem mówić, musicie mieć do niego zaufanie, tak jak o to prosił, ale łamigłówkie, zawiniętą ładnie w gazetę, Karaluch powinien posiadać. Połóż ją koło siebie na tylnem siedzeniu i miej pod ręką. Jakbyś w razie czego zauważył, że do kieszeni sięga w niebezpiecznem celu, znaczy się po maszynę albo nóż, zaprawiaj go z miejsca w arbuz. Ale dekawka Staśka odpada, szewrolety nią nie dogonicie, zakicha się, zasmarcze i stanie. Przecież to jest ostatni model z roku 1958 przed narodzeniem Chrystusa Pana, już moja warszawa będzie lepsza, bierzcie ją. Szmaja poszedł do domu, Stasiek wziął jakiś kurs na Pragę. Maniuś odwiózł Jumba na Służewiec, gdzie Murzyn miał piękne dwupokojowe mieszkanie spółdzielcze z łazienką i telefonem. Kupili je sobie kilka lat temu dzięki zapobiegliwości pani Apolonii i pomocy brata Jumby z Ameryki, który oprócz tego przysłał im jeszcze ową szewroletę na taksówkę. Podzieliwszy się z żoną ostatnimi nowinami, Jumbo poszedł do swego garażu na podwórzu, spojrzał na puste miejsce po samochodzie i łzy jak groch pociekły mu po hebanowych policzkach. Potem wyszukał wśród narzędzi sporą rurę żelazną, owinął ją starannie, owiązał sznurkiem i zabrał ze sobą do mieszkania. Była to owa „łamigłówka" na jutrzejszą podróż do Szczecina. Punktualnie o ósmej zjawił się pod „Flisem" Maniuś ze swoją warszawą i ze Szmają. Wkrótce nadjechał Jumbo. Maniuś puścił Szmaję za kółko, pożegnał się i ze znajomym szoferem odjechał na Floriańską do wydziału „Ruchu Kołowego", gdzie miał coś do załatwienia. Dwaj wspólnicy długo czekali na Szerloka, już nawet zwątpili, czy przyjdzie, ale zjawił się wreszcie w za długim płaszczu burberry, z wielkim parasolem pod pachą. Zajął miejsce obok Szmai, dał znak parasolem i odjechali po benzynę na plac Unii. Natankowawszy paliwa, ile się tylko dało, do baku i paru kanistrów, ruszyli Polną, Alejami Jerozolimskimi, Towarową do Wolskiej, w drogę na Szczecin. Szerlok, jak na znakomitego detektywa przystało, był zamyślony, ale spokojny. Jumbo i Szmaja, przeciwnie, objawiali dość duże podniecenie. A specjalnie Jumbo. Ilekroć znakomity detektyw zrobił jakiśkolwiek ruch sięgając do kieszeni po tytoń do fajki czy po chusteczkę, Jumbo brał w rękę z siedzenia podłużny pakiet zawinięty w gazetę i unosił go w górę. Dziwne manipulacje zwróciły w końcu uwagę Szerloka, który zapytał: - Co pan tam piastuje w tym pakunku, panie - przepraszam - jak nazwisko? - Karaluch. - Ładne nazwisko, trzeba przyznać, trafnie dobrane. Otóż panie K., co tam jest w tym zawiniątku? Sucha kiełbasa na drogę? - Nie, to jest łamigłówka. - Łamigłówka? Dla dzieci? - Nie, to więcej dla starszych. - Taka trudna? - W każdem bądź razie dosyć ciężka. - Lubię rozrywki umysłowe. Jak nam się będzie nudziła możemy się nią pobawić. - Jak pan będzie chciał koniecznie, to proszę bardzo. Jednakowoż wolałbym jej nie używać. - To prezent? - Owszem, niespodziewanka. VII. Mrok otulał już Szczecin, kiedy od strony Dąbia wjechała do miasta zakurzona warszawa z Warszawy. Detektyw musiał znać dobrze stary gród książąt szczecińskich, bo kierując się jego wskazówkami Szmaja ominął ludne ulice i dotarł do byłych dzielnic portowych, gdzie całe kilometry domów leżały w gruzach. Stanęli w ponurej, wypalonej do szczętu uliczce. Tu Szerlok kazał im czekać - 21 -
z wygaszonymi światłami. Sam rozejrzawszy się bacznie dookoła, zniknął za rogiem najbliższej przecznicy, skąd długo było słychać zgrzyt rozdeptywanych przez niego kawałków szyb. Po chwili zapanowała cisza kompletna, tylko gdzieś z oddali dolatywało dzwonienie tramwajów i pohukiwanie puszczyka. Szmaja przeżegnał się nabożnie. Jumbo zrobił za nim to samo. Czekali tak z pół godziny. - Ładna miejscowość. Taka więcej spokojna: jakby nam kto tu dał na sen, miesiąc by nas nie znaleźli albo w ogóle by się obyło bez kosztów pogrzebu, szczury by nas wtroili - odezwał się wreszcie półgłosem Piskorszczak. - Cichoo. Zdaje się, że ktoś idzie. Istotnie, trzeszczenie szkła oznajmiło czyjeś zbliżanie się. Szmaja przekręcił kluczyk. Jumbo wziął w rękę łamigłówkę. Na szczęście był to detektyw. Bez słowa zajął swoje miejsce i dał Szmai znak odjazdu. Ruszyli wolno wymarłymi zaułkami, wymijając większe kupy gruzu i pogiętego żelastwa. Ruiny zdawały się nie mieć końca. Wreszcie po długim krążeniu wyjechali na jakieś z grubsza uporządkowane ulice. Gdzieniegdzie w pojedynczych domach paliło się światło. W pewnym momencie Szerlok psyknął i kazał Szmai zatrzymać. Stanęli na rogu ulicy obok jakiegoś parkanu. Szerlok trzymając palec na ustach, dawał im szeptem nowe instrukcje. - Tu stoicie, nie wychodząc z wozu, z nogą na sprzęgle. Kiedy rozlegnie się szczekanie psa, to będzie znak, że oni jadą. - Naszem wozem? - Jasne. - No dobrze, a gdzie masz pan tego psa? - Jakiego psa? - No, tego, co będzie szczekał. - To ja będę szczekał, osobiście. - A jakiem głosem? - No, psim głosem. - Właśnie się pytam, za jakiego psa pan będziesz? Za wilka, cwajnosa, jamnika czy może latrelka? - To wszystko jedno. - Wcale nie wszystko jedno. Wilk szczeka poważnie: Hau! hau! hau! Cwajnos sznapsbarytonem z chrypką, a latrelek jazgocze. - Więc ja poważnie, jak wilk. - Dobra, chociaż pan więcej na szpica wyglądasz, ale co dalej? - Jak usłyszycie szczekanie i na przecznicy pokaże się wóz, wyjeżdżać i gonić go. - No a pies? - Jaki pies? - No pan. - Ja wsiadam w biegu, jak tylko wyjedziecie z tej uliczki. - I ganiamy. - Tak jest. Uważać, nie zaspać. - Detektyw odszedł. - Kto by tam spał - powiedział Szmaja, kiedy zostali sami - chociaż Bogiem a prawdą kimać mnie się chce niemożebnie. - I mnie też. - No to czekaj, opowiem ci coś o psach, żeby sen przepłoszyć. Mój wujo, niejaki Kaczor Ambroży, był znanem na Starówce psiem fryzjerem, no przed wojną, rzecz jasna. Klientelia zjeżdżała się do niego z całej Warszawy. Najwięcej strzygł pudli na lewka. Korpus deliktus musiał być ładnie maszynką wybrany do skóry, to samo nóżki, na których się bransoletki tylko zostawiało. Co się tyczy ogona, to cały również także samo musiał być obstrzyżony, tylko na samem końcu kitka miała prawo figurować. Ale za to na szyi i główce wszystkie włosy musieli się pozostać. To dopiero można było poznać prawdziwe sztukie piękne, czyli tak zwany pur buar. Ondulacje wieczne i wodne wujo uskuteczniał, loki robił kręcone po abisyńsku albo także samo gładkie. Każda jedna sztuka, która z wuja interesu wyszła, zaszczyt na ulicy właścicielowi przynosiła. I dlatego pomimo kryzysu niemożebną forsę wujo robił. Inna sprawa, że robota wymagała zimnej krwi, pewnej ręki, spokojnych nerw, bo była o wiele niebezpieczniejsza, aniżeli takie, powiedzmy, męskie fryzjerstwo. - 22 -
- Dlaczego? - Jak to dlaczego? Jeżeli wszak fryzjer męski zatnie gościa, takowy w najgorszym razie obsztorcuje go na perłowo ze szlaczkiem, a psi klient w takiem wypadku od razu ugryzie fryzjera w łokieć, a nieraz cały fartuch podrze na niem w kawałki. To samo się zdarzało przy pedikurze i manikurze, które wujo także samo uskuteczniał. Czyszczenie zębów za pomocą specjalnej szczoteczki zamawiała tylko klientelia z najbogatszych domów, bo to była rzecz kosztowna z powodu, że przeważnie przy jednem zabiegu trzy do czterech szczoteczek zostawali się pogryzione w drobny mak. Sam na własne oczy to widziałem, bo nieraz pomagałem wujowi i trzymałem klienta za uszy. Raz pamiętam, mieliśmy wyżła... - Cicho... szczeka... - Kto szczeka? - No, Szerlok szczeka. - Faktycznie, i światła widać. - Ale to nie jest wilk, tylko foksterier. - Szerlok tyż nie jest pies, mógł się pomylić, zapalaj, wyjeżdżamy. Rękami trzęsącymi się z wrażenia Szmaja przekręcił kluczyk, włączył bieg, nacisnął sprzęgło, włączył gaz i ruszył z miejsca w główną ulicę, w ślad za oświetlonym wozem, który szybko przeleciał im przed maską. - Czekaj, gdzie Szerlok? Miał wskoczyć - denerwował się Murzyn. Szmaja zwolnił. W pobliżu słychać było głośne ujadanie. - Szczeka i szczeka drań, zaczem wsiadać. - Nie wsiada, pies z niem tańcował. Jedź! Gazu! - Zaraz, spokojnie, kogo my właściwie goniemy. Przecież to autobus. - Tu Szmaja gwałtownie zahamował. - Faktycznie - autobus. Niech go jasna krew zaleje! Człowiek zgłupiał z tej gorączki, tu szczekanie, tu światło. Ale kto to faktycznie szczeka? Szczekanie zbliżało się coraz bardziej i wreszcie ukazał się w świetle latarni człowiek w pidżamie z białym pieskiem w czarne łaty na smyczy. - A nie mówiłem ci, lebiego, niewidymko, że to foksterier szczeka. - Szmaja chciał wyładować na kimś swój zły humor, więc zaczął sztorcować faceta w pidżamie. - Przymknij pan tego swojego buldoka, bo jak nie, to my go przymkniem. Co raban po nocy toczy, pieska jego niebieska mieszana mamusia była. - Tylko nie mieszana, tylko nie mieszana, to rasowy pies, nagrodzony medalami. - Dosyć. Nie trać z draniem zdrowia, dawaj do tyłu, wjeżdżaj w Starego Zygmonta. Warszawa wprowadzona tylnym biegiem w uliczkę znowu zamarła w bezruchu. Zaczęły się długie godziny czekania i obaj szoferzy, zmęczeni zajściem z foksterierem, nie wiadomo kiedy zasnęli. Nagle obudziło Szmaję szarpanie za ramię. - Coście wy się pospali? Ja szczekam i szczekam, a wy nie wyjeżdżacie - mówił podenerwowanym szeptem wódz wyprawy. - Kto szczekał? Foksterier szczekał. - Jaki foksterier? To ja szczekałem. - Ale mieli być światła. - Nie będzie świateł, pojechali inną ulicą. Jazda, gonić, bo uciekną. Na prawo. - Szerlok z trudem wpakował się na swoje miejsce, przeszkadzał mu bowiem duży rulon owinięty w papier. Szmaja pędził przez ciemny Szczecin według wskazówek detektywa, ale nigdzie nie było widać czerwonych świateł poszukiwanej szewrolety. Minęli zaledwie jedną nędzną dekawkę. Detektyw przynaglał. Wypadli wreszcie na szosę, w ciemną noc. Warszawa rwała ciągle szybko, ale ścigający nieco już ochłonęli. - Gdzie leciem? - spytał wreszcie Szmaja. - Na Warszawę. Tam podobno pojechali. Szewroleta przemalowana na żółto. Mają kupca, wzięli zadatek. - Gazu! Szmaja! - A co pan masz w ruronie? - 23 -
- Mapy. Nie wiadomo, gdzie jeszcze przyjdzie nam szukać. Pędźmy. I znowu pędzili tak kilka godzin. Zaczęły ich ogarniać wątpliwości. A może bandyci skręcili gdzieś w boczną drogę? Może zostali w jakimś miasteczku? - Trzeba by popytać się ludzi, czy nie widzieli gdzie naszej szewrolety. Ale na szosie nie widziało się żywej duszy. Dopiero pod Poznaniem ujrzeli stojącą nad rowem warszawę. Kierowca majstrował coś pod otwartą maską. Przystanęli. - Panie szanowny, czy nie leciała tam przed nami szewroleta w... żółtem kolorze. - Nie, nie leciała. Widziałem tylko dwie warszawy i wartburga. Ale spytajcie się panowie troszkie dalej. Tam stoi lotna, sprawdzają wszystkie wozy, to wam powiedzą. Nie macie panowie kawałka kabla? Prądnica mi, psiakrew, nawaliła. - Nie mamy - krzyknęli razem Szmaja i Jumbo wskakując do wozu. - No, panie Szerlok, ładuj się pan żywo! Ale detektyw nie kwapił się z wsiadaniem. - Ja nie jadę. - Jak to pan nie jedziesz? - Zostaję. Dzisiaj i tak już nic z pogoni. Musieli pojechać inną drogą. Muszę zebrać nowe wiadomości. Spotkamy się za dwa dni u „Flisa". - No i co, w lesie pan zostaniesz, jak pragnę zdrowia? - Mam tu znajomych niedaleko. Do widzenia. A lotnej nic o mnie nie mówcie, bo sami będziecie musieli szukać swojej szewrolety. Oni ogromnie nie lubią prywatnych detektywów. Cześć. Tu z wielką zręcznością przesadził rów i znikł w gęstym, wysoko podszytym lesie. Jumbo i Szmaja stali chwilę na szosie, głowiąc się, co robić. Wreszcie ruszyli w kierunku Poznania. Istotnie, o dwa kilometry dalej spotkali lotny patrol na motocyklu. Milicjanci zatrzymali warszawę, sprawdzili prawo jazdy, książkę wozu, kazali sobie zapalić światła kierunkowe, a potem zapytali, co warszawska taksówka robi pod Poznaniem. - Rąbniętej szewrolety szukamy, za bandziorami latamy po całej Polsce, panie władzo. Czy panowie nie spotkali czasem teraz po drodze nawiewającego naszego wózka? Milicjanci, przyglądający się cały czas z wielkim zainteresowaniem mówiącemu po polsku Murzynowi, powiedzieli, że nie mijała ich dzisiaj żadna szewroleta, ale zwrócą uwagę, jeżeli trafią na nią, oczywiście zatrzymają. Cześć. Zgnębieni poszukiwacze już wolniej ruszyli w stronę Warszawy, przetrawiając z goryczą doznaną porażkę. - Ten cały Szerlok zaczyna mnie się nie podobać. Co on się tak boi tej milicji jak diabeł święconej wody? - A ty się nie boisz? - Jak mam wóz w porządku, szybkości nie przekraczam, na bańce nie jestem, to co się mam bać. - To się tak mówi, zawsze się coś znajdzie na nieduży mandacik i nikt nie lubi, jak mu milicjant każe na bok zjeżdżać. A ty lubisz? - Lubić nie lubię, ale do lasu nie nawiewam, jak ten Szerlok - powiedział Szmaja nachylając się do deski, - Zaraz, czekaj, co to?... To on zgubił, z ruronu musiało mu wypaść... Co to jest? Jakiś landszaft!!! - Goła kobieta z różą. - Przecież on nas zagiął jak zwyczajnych żłobów z prowincji. Parasoli, balonów z nasz, warszawiaków z dziada pradziada, wystrugał. Sieroty, boże krówki za wieczną ondulację szarpane, bite i kopane kaczki z nas uskutecznił. - Dobrze, ale co mu z tego przyszło? - Ach-że, ty ciemna maso, z samego środka puszczy, jeszcześ się nie pokapował, że to zwyczajny, debetowy gość bez pokrycia, któren chciał do znajomej mężatki w Szczecinie doskoczyć i znalazł frajerów, które go tam dowieźli. Za nasze pieniądze to załatwił i jeszcze fotografie w naturalnych kolorach na pamiątkie otrzymał. Przyjaciele znowu popatrzyli na malowidło. - Trzeba przyznać, że gust łobuz ma. Podstawna. - Ciut, ciut może przygruba. - 24 -
- Nie przeszkadza - stwierdził Jumbo z zapałem. - Wiesz, co mnie przyszło do głowy? - Nie wiem. - Że podług tej fotografii możem odszukać te facetki i poprosić o adres Szerloka. Albo o opłata za kurs do Szczecina i nazad. - Po co masz go tak szukać? Przecież powiedział, że będzie pojutrze u „Flisa". - Ach-że, ty afrykańska aflego za karakuły szarpana, to jeszcze nie wierzysz, że zobaczysz go jak własne ucho. Dziesięć lat możesz u „Flisa" siedzieć i na niego się nie doczekasz. Musiem jechać do tej mężatki. - No wiesz, Szmaja, nie możem jej tego zrobić. Mąż się dowie, sąsiadki ją obszczekają, może jej nadużył tak jak nasz. Za ofiarę miłosnego szału się została, jak ta Lolita, cośmy ją w kinie Praha w zeszłym tygodniu widzieli. - Może masz i rację, sprzedamy ją na Bazarze Różyckiego Miętusowi. - A może ja ją wezmę. - Daj spokój, już widzę, jak twoja na nasz obojgu po schodach na dół wyjeżdża. Widoczek się nie nadaje do prywatnego mieszkania. Gdzieś u fryzjera można by to z bidą powiesić. Sprzedajem Miętusowi. On już tam znajdzie sobie na nią kupca. A nam się może chociaż za benzynę w jedną stronę zwróci. - No to sprzedajem - odrzekł Jumbo z głębokim westchnieniem zwijając obraz w trąbkę. VIII. Hrabia Roger Mokrobrodzki rozsunął ciężkie brokatowe zasłony stylowego osiemnastowiecznego łoża z baldachimem, poprawił się na poduszkach, ziewnął dyskretnie i rozejrzał się po komnacie. Blady promień słońca, odbiwszy się w poczerniałym wielkim lustrze w suto złoconych ramach, pełgał po antycznych meblach, zapełniających wnętrze. Zatrzymał się na ciemnych twarzach bizantyjskich świętych, patrzących surowo ze srebrnych ikon, to znowu kładł się delikatną poświatą na pięknych mahoniowych komódkach i sekre-tarzykach, inkrustowanych drzewem różanym. Pieścił przez chwilę złotą nić słuckich pasów, rozwieszonych na ścianie. Zaglądał do masywnej gdańskiej biblioteki, gdzie rzędem stały kolorowe kryształowe kielichy do wina, srebrne puchary, patery i lichtarze. Zlustrował następnie nagromadzone w jednym kącie stylowe stoły, krzesła, biureczka i fotele. Odpoczął czas jakiś na stercie dywanów i znikł w bocznych drzwiach. Po chwili zjawił się w nich wysoki, chudy, szpakowaty lokaj w sztuczkowych spodniach i liberii, będącej czymś pośrednim między frakiem z epoki stanisławowskiej a mundurem biletera przedwojennego kina „Stylowy" na Marszałkowskiej. Służący skłonił z szacunkiem głowę i zameldował: - Jaśnie panie hrabio, kąpiel gotowa. Hrabia Roger troszkę się ociągając wstał z łóżka, włożył podany mu przez lokaja tatarski szlafrok i przez maje boczne drzwi wyszedł z komnaty. Prowadziły one przez wąski korytarzyk do sąsiedniego pomieszczenia, pozbawionego zupełnie okna. Mała żarówka zawieszona pośrodku sufitu na zwykłym pendlu oświetlała trzon kuchenny na dwie fajerki Stał w tej chwili na jednej z nich duży garnek, na drugiej czajnik z imbryczkiem na wierzchu. Obok na stole leżały jajka, chleb, masło, kilka pomidorów. Na terakotowej posadzce stała zwykła, blaszana miska, na haczyku podtrzymującym żarówkę wisiała duża, zielona ogrodnicza konewka. Hrabia Roger stanął na misce, ujął w ręce mydło i powiedział: - Julianie, wody... - Słucham jaśnie pana hrabiego. Lokaj pociągnął za sznurek przy konewce, która się przechyliła, przez sitko trysnął strumień wody jak z prysznica. Lekko poparskując hrabia umył się, po czym wierny Julian zawinął go w turecką serwetę w złote półksiężyce i starannie wytarł. Następnie zapytał: - Czy śniadanie jaśnie pan hrabia życzy sobie spożyć w myśliwskim gabinecie, czy też w sypialni? - A wiesz, niech będzie w sypialni. Przed śniadaniem popracuję jeszcze w łóżku. - Słucham jaśnie pana hrabiego. Jajka mają być sadzone po wiedeńsku czy też atoli jajecznica, jaśnie panie hrabio? - Nie męcz mnie, Julianie, i tak przecież dasz po wiedeńsku. - 25 -