WIECH
(Stefan Wiechecki)
ŚMIEJ SIĘ PAN Z TEGO
WYBÓR FELIETONÓW
Tom drugi 1946-1955
1956
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1956 r
Wydanie pierwsze
Nakład 50 000+205 egz. Ark. wyd., 23,4. Ark. drufe. 33 Papier druk. mat., kl. V 70
g, S2X1M/32
z Fabryki Papieru w Skolwinie Oddano do składania 27. III. .1956 r. Podpisano do
druhu 28. VII. 1956 r. Druk ukończono w sierpniu 1956 r.
Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul. Piotrkowska 86
WIADOMO — STOLICA!
1946
WIADOMO — STOLICA!
— Patrz pan, panie szanowny, Hitler powiedział, że na miejscu Warszawy kartofle
będą rośli, i faktycznie pełno tu kartofli, ale ze słoninką...
— Rzeczywiście, na każdej budce napis figuruje:
„Zsiadłe mleko z kartoflami."
— Nie jego robaczywa, w ząbek czesana głowa Kobyłki czy insze Piaseczno z
Warszawy robić. Gdzie stolica była, tam stolica została.
— No, troszkie nas łobuz spalił...
— Coś niecoś, ale gront, że warszawiaki fasonu nie stracili. Spokojna głowa! To
wszystko apiać się odremontuje. Zaraz na drugi dzień, jak tylko szkopów cholera
stąd wzieła pierwsze budki w Jerozolimskiej Alei staneli, gdzie skromne, ale
pożywne zagryche można było dostać pod ćwiartkie karbitówki.
— Przepraszam pana szanownego, a co to takiego?
— Nie słyszałeś pan? Bimberek z karbitu robiony.
— Co pan mówisz!
— To, co pan słyszysz. Warszawski wynalazek.
— I niezły?
— Nienajgorszy. W smaku pomarańczówkie przypominał.
— A siłe przepisowe posiadał?
— Owszem, bo ciut-ciut kwasu solnego dolewali.
— I dla autonomii ludzkiego ciała był nieszkodliwy?
— Tego detalicznie panu szanownemu nie powiem. W każdem bądź razie wody
po niem pić nie było wolno, bo gaz nosem uderzał, tak że o nieszczęśliwy
wypadek z ogniem było nietrudno.
— I teraz go jeszcze tu sprzedają?
— Gdzieniegdzie, ale tylko dla znawców, a tak, to monopolowa odchodzi, i to
mocno.
— A zakąski są odpowiedzialne?
— Panie, bo się obraże! Wiadomo — stolica! Wszystko pan w tych budkach
dostaniesz. Od polskiego kawioru, czyli kaszanki, do łososia i kurczaków z
mizerią. Na żądanie zrazy nalesońskie z grzybkamy tyż mogą być.
— No, to może rąbniem po jednem dziecinnem pod ten polski kawior?
— Jeżeli, ma się rozumieć, koniecznie, to ja się nie odkaże, ale pan szanowny
pozwoli się zapoznać, bo salonowe alibi przede wszystkiem. Piecyk jestem, Teofil,
warszawski rodak z dziada pradziada.
— Kitwasiński się nazywam, także samo nie z Grójca, tylko że w obecnem czasie
w Łodzi mieście w charakterze spalonego zamieszkuje. Teraz w Warszawie
orientacji nie posiadam, a mam życzenie fotografie do ledykimacji sobie
uskutecznić. Nie znasz pan jakiego fotografisty?
— Owszem, mogie pana zaprowadzić, to niedaleko stąd. Ma się rozumieć, po
obecnej warszawskiej modzie, na świeżem powietrzu. Prześcieradło na ścianie
wisi, aparat na tretuarze stoi — zajmujesz pan miejsce na krześle i w try miga
zdjęcie zrobione. Po mojemu to nawet lepszy system niż dawniej, jeżeli się na
przykład rozchodzi o tak zwaną fisharmonie małżeńskiego pożycia.
— Niby jak to?
— Bardzo zwyczajnie. Kto najwięcej się fotografuje? Młodziaki od ślubu. Każda
jedna panna młoda musi w ślubnem welonie na portrecie dać się odrobić i w tem
celu młodego małżonka do fotografisty taszczy. Każden jeden pan młody, po
większej części, jest troszkie na gazie. Na dobitek kołnierzyk go pije, półkoszulek
go gniecie i w ogólności jest mu gorąco jak wielkie nieszczęście. A tu fotografista
elekstryczne lampe przed samą mordą mu zapala, druga w szyje go niemożebnie
piecze, tak że chłopina nos ma czerwony, oczy przymrużone i na portrecie jak
zapijaczona ofiara losu wychodzi. Potem całe życie ma złamane, bo żona, co na te
ślubne fotografie rzuci okiem, to litanie mu czyta i zapytanie uskutecznia,
dlaczego za takiego oliwe wyszła, któren już w dniu ślubu na nałogowego
ankoholika wyglądał.
A z chwilą kiedy się zdejmamy na świeżem powietrzu, takie niebezpieczeństwo
już nam, panie szanowny, nie zagraża.
— Możliwość.
— A w ogólności wszystko jest ulepszone. Chcesz pan, dajmy na to, manikure czy
pedikure sobie zrobić, nie potrzebujesz pan po sklepach się rozglądać, budka na
środku ulicy się znajduje, w której tak panu ręce i nogi podszykują, że najbliższa
rodzina pana nie pozna. I nie nudzisz się pan przy tej robocie, bo bufet na miejscu
się znajduje. Zwłaszcza poniekąd przy wycinaniu odcisków to wielkie znaczenie
posiada. Powiedzmy, z niemożebnego bólu pan mglejesz, ratonek jest, jak to
mówią, w try miga. Angielkie czystej pan wypijesz, foremkie nóżek na zimno
opędzlujesz i przytomność wraca.
— A po cholerę?
— Co po cholerę? Nóżki?
— Nie, ten pedikur.
— Warszawiak, i jak ciemna masa z głębokiej prowincji się wyraża, jak pragnę
zdrowia. Kultura i sztuka nasz do tego zmusza i rozchodzi się o to, żeby na złość
zrobić Hitlerowi, któren warzywo na Marszałkowskiej ulicy chciał sadzić.
— A skoro jeżeli tak, to chodź pan na pedikur.
NA WŁASNĄ RĘKĘ
Spotkałem wczoraj pana Walerego Wątróbkę. Nie widzieliśmy się przeszło pięć
lat. Nie zmienił się prawie wcale, nawet stał przy latarni. Było to wprawdzie tylko
wspomnienie latarni — sama podstawa. Reszta leżała obok w błocie, ale pan
Walery był cały.
Uścisnęliśmy sobie serdecznie ręce, po czym zapytałem o zdrowie pani Gieni.
»— Owszem, nie można powiedzieć, zdrowa jest, nawet może ciut-ciut zanadto,
bo morda się jej ani na jedną minutę nie zamyka.
— No, a jakże tam szwagier Piekutoszczak?
— Nie mówmy o tem łachudrze, z nerw wychodze, jak o niem słysze.
— A cóż on takiego zrobił?
— Całe wojnę się z łachadojdą męczę, przez jakie setkie łapanek go
przeprowadziłem, a teraz mnie taki wstyd uskutecznił.
— Wstyd? Co pan mówi?
— Przez niego nieraz ja bym w czapkie od szkopów dostał, bo to lebiega
niewidymka, za grosz orientacji nie posiadająca. Raz na przykład zapychamy
przez Kierbedzia „oczkiem"...
— Jak to „oczkiem"?
— Tramwajem „21", co na Targówek chodził! I w tem trakcie ktoś krzyknął:
„Łapanka!" Motorniczy przyhamował i wszyscy pasażerowie chodu, ale gdzie tu
zjeżdżać? Most z dwóch stron przez blondynów w blaszanych kapeluszach
obstawiony... Jednem słowem, ciemna mogiła. Ale patrze, że środkiem mostu
pogrzeb na Bródno posuwa, i mówie do szwagra: „Chodź, Feluś, żałobne rodzine
będziemy odstawiać."
No i ma się rozumieć, wpasowaliśmy się w orszak.
Ale szwagier jak to szwagier, zaczem tylko smutne mine robić, chustkie brudne
jak wielkie nieszczęście z kieszeni wytaskał, oczy sobie zakrył, i dawaj rozpaczać
rzewnemy łzamy po tem nieboszczyku. A jęczał tak i dech wypuszczał, że aż się
wdowie, co przed niem szła, welon wiwał.
No i co z tego wyszło? Patrzę za chwilkie, nie ma go. Rozglądam się po całem
moście i widzę, że on nie za karabanem, tylko za wozem węgla idzie z mordą
zasłoniętą i rozpacza w dalszem ciągu tak, że go przy cerkwi na Pradze słychać.
Już szkop do niego leciał i zabrałby go jak barana do budy, żebym go w ostatniej
minucie nazad w orszak nie wciągnął.
I tak stale i wciąż z niem miałem.
— No, dobrze — przerywam — ale miał pan opowiedzieć o wstydzie, który
świeżo panu zrobił...
— Zaraz, nie tak galopkiem, będzie i o wstydzie. Z tem wstydem to było tak. Pare
dni temu w tył poszliśmy ze szwagrem Warszawe odbudowywać. Porobiliśmy z
godzine przy gruzie na Marszałkowskiej ulicy, aż tu szwagier zaznacza do mnie:
„Uważasz, Walerek, nie spodoba mnie się ta robota. My musiemy na swoje rękie
ten remont naszej kochanej Warszawy zacząć, i to nie od ulicy, ale od piwnic. W
piwnicach węgla do cholery i troche się znajduje i w ten deseń o nieszczęście nie
trudno. Dom już będzie na cacy odświeżony, a tu ktoś przez tak zwane nieuwagie
zapalonego pagierka do piwnicy wrzuci i wszystko apiać się sfajczy. Tak nie
można, najsampierw trzeba węgiel usunąć.
Myśle sobie... może i ma racje. Poszliśmy do jednego podwórka, zaglądamy do
piwnicy — węgiel jest. Przyuważył gdzieś szwagier Piekutoszczak jakiś wózek, i
dawaj węgiel wyciągać. Ruszyłem dwa, trzy razy łopatą, patrze, a tam pod
miałem walizka siedzi. Otwieramy, w środku ciuchy. Jakieś fraki na zawiasach,
futra i insza galanteria męsko-damska. No cóż, zostawić tego nie można, bo jak
słońce przygrzeje, mole się w garderobe wdać mogą... No i znakiem tego nie było
inszej rady, tylko trzeba było to zabezpieczyć. Ale jak to zrobić? Z walizą
przenieść nie można, bo milicja pomyśli, że to zaszabrowane, i do mamra gotowa
nas wsadzić. Wtenczas szwagier doradził, żeby wziąść wszystko na siebie. No i ma
się rozumieć, przebraliśmy się. Ja za derektora w futrze i celindrze, a szwagier
damskie salope na łososiach na siebie wsadził, kapelusz ze strusiem piórem,
gumowe pepegi na nogi i wachlarz jeszcze, cholera, wziął pod pachę. Faktycznie
wyglądał na zbankrutowane hrabinie.
Troche się ludzie za namy na ulicy oglądali, ale może byśmy się jakoś dostali do
domu, żeby nie to, że się szwagrowi rozmawiać parle franse zachciało. Zaczął
piskliwem głosem barłożyć: „Pardą, antre, pur le dam, wagon restaurant," i
temuż podobnież. Ale mu się koniec końców wszystko pokiełbasiło i wyraził się:
„Hande hoch!"
Ktoś to usłyszał i krzyknął: ,,Trzymać foksdojczów!" My, ma się rozumieć, chodu,
a publika za namy.
Ganiali nas przez Królewskie, Karowe, naokoło po Ślimaku, do samego mostu.
Tam nasz dopiro przytracili, rozpięli szwagrowi salope, patrzą, a on pod
damskiemy desusamy szelki i spodnie w paski posiada. No, wtenczas już wszyscy
byli pewne, że jesteśmy przebrane szkopy, i bylibyśmy ciężki wycisk dostali, tylko
że nasz wojsko obroniło. W milicji przyznaliśmy się jak na spowiedzi, co i jak było;
będziem mieli sprawe sądowe.
I przez kogo? Przez szwagra, któremu na swoje rękie odbudowywać Warszawe
się zachciało. Od tej pory powiedziałem sobie: samodzielnie, na własne rękie
palcem nie rusze. Niech inżyniery kompinują, co i jak ma być. Pójdzie to może
troche wolniej, ale za to będzie pewniejsze, prosze obywatela!
NA PÓŁMISKU
— Zostałem się, proszę obywateli szanownych, trafonkowo za derektora hotelu, i
to w swojem właściwem mieszkaniu na Szmulkach. A zaczęło się od tego, że
przyjechała do nasz z Grójca spalona ciocia Wężykowa.
Rzecz jasna, że trzeba było famieliantkie przyjąć. Totyż wpuściłem, ma się
rozumieć, ciocie do łóżka na swoje miejsce od ściany, a sam przeniesłem się na
ziemie, do szwagra Piekutoszczaka, któren także samo, jako spalony, mieszka u
nas pod stołem. Po cioci Wężykowej nadleciał ze Skierniewic, czyli tyż inszego
Łowicza, kum Gieni, niejaki Szczurkowski z żoną, teściową i sześciorgiem dzieci.
No, to nie było inszej rady, tylko musieliśmy ze szwagrem przenieść się do szafy.
Powodziło się nam tam nie najgorzej, bo Gienia trzymała w szafie gąsior
leczniczego spirytusu. To się zawsze pociągało po setuchnie do poduszki. Bogiem
a prawdą, spirytus był na mrówkach, w charakterze lekarstwa na romatyz, ale
przepisowe siłe posiadał. Szwagier troszkie narzekał, że mrówki po ciemku łyka,
ale światła bojeliśmy się zapalać, żeby Gieniuchna, co i jak jest, nie sporutowała.
No i żyło się jak cie mogie. Ciasno nam się zrobiło dopiero wtenczas, jak wrócił z
Niemiec koleżka braciszka żony, Rączka Alojzy z kozą.
Na razie zrobiliśmy propozycje, żeby koza mieszkała na podwórku, koło
śmietnika, ale ten ów Rączka obraził się o to i zaznaczył, że ani na jedne minute z
nią się rozstać nie może, bo to jest koza pamiątkowa. W Pruszkowie w obozie z
niem była. Całe Niemcy zjeździli tam i nazad i teraz spod Berlina zapychają.
Znakiem tego nie może się zgodzić, żeby ją kto z podwórka przyuważył. A
detalicznie stworzenie jest wesołe i w krótkiem czasie wszyscy go polubieją.
W taki sposób musieliśmy przyjąć koze do towarzystwa. Wesoła ona, cholera,
faktycznie była. Zaraz pierwszej nocy pół materaca spod Gieni wyżarła i ciocie
Wężyk za wieczne ondulacje zębamy chapła, bo myślała, że to siano. Ale
najgorsze, było, że drobne miała.
Po trzech dniach wszyscy się drapali jak najęte. Święta szli, a tu się wykąpać nie
było gdzie, bo szkopy wszystkie kąpiele sfajczyli.
Wtenczas szwagier zaznacza, że w domu nam rzemską łaźnie wyszykuje, tylko mu
potrzebna balia i konewka. Konewkie pożyczyło się od dozorcego, ale balii nie
było, bo Gienia wywiozła ją przed powstaniem z inszemy rzeczamy do Warszawy,
żeby było bezpieczniej. Z większych naczyń został nam się tylko półmisek.
Obejrzał go szwagier i mówi, że będzie ciut-ciut za ciasny, ale obleci, skoro jeżeli
Gienia na niem galarete z sześciu wieprzowych nóżek nieraz studziła.
W Wielki Czwartek nagotował szwagier wody, uwiązał konewkie na haku przy
suficie, do dziobka przyczepił sznurek, pod spodem półmisek ustawił i mówi, że
rzemska łaźnia gotowa i żeby się klejenci w ogonku ustawili. Ale nikt nie chciał,
obsztorcowali tylko szwagra na perłowo i wyszli z domu.
Ja sam jeden się zostałem i myśle sobie, spróbuje tego wynalazku, bo faktycznie
czystość to zdrowie. Rozebrałem się, ma się rozumieć, do rosołu, wlazłem na
półmisek, ale się gibam — w nogi mnie ciasno, bo co wieprzowe, to nie moje,
odpowiedzialne, trzydziesty drugi numer. Ale nic, wręcza mnie szwagier mydło i
mówi:
„Szoruj, Walerek, łeb, a jak namydlisz fest, powiedz mnie, to za sznurek pociągne,
woda poleci, mydło się spłucze i tak po kawałku cały się umyjesz jak lalka."
Ano dobra, mydle, mydle i widze, że będzie dosyć, bo cały się w pianie znajduje, i
znakiem tego mówie:
„Feluś, ciąg za sznurek!"
Czekam, a ta woda nie leci. Krzycze raz i drugi — nic. Obcieram oczy, obglądam
się — nie ma szwagra.
„Feluś, do wielki Anielki, gdzieś się podział?"
A szwagier z sieni mnie odpowiada, żebym poczekał troszkie, bo jest zajęty,
komitet domowy przyszedł sprawdzić, czy my za dużo luzu nie mamy w
mieszkaniu, i on musi wszystkich lokatorów wymienić po nazwisku.
Ja tu stoje goły na półmisku, nogi mi się trzęsą, dreszczy dostałem, a on się z
komitetem przekomarza. Czekam jeszcze troszkie, ale już dłużej nie mogie, bo na
dobitek mydło zaczęło mnie w oczy szczypać, totyż wołam:
„Wpuść komitet do mieszkania!"
„Nie mogie, bo damski — prezesowa i cztery sekretarki..." — i dawaj dalej
wyszczególniać.
A tu jak mnie nie rąbną mydliny w jedno oko, jak nie poprawią w drugie,
wszystkie gwiazdy mnie się pokazali, wyszłem z nerw i krzykiem:
,,O rany, jak mnie mydło gryzie!... ratonku!"
Zlitował się szwagier, wleciał do pokoju, pociągnął za sznurek i... myślałem, że
skonam, jak mnie wody na łeb nalał. Ukrop to był ze sto dwadzieścia stopni w
cieniu, zleciałem, ma się rozumieć, z półmiska na podłogie, podrywam się, i
chodu spod konewki, ale wskoczyłem na kawał mydła i jade na niem jak na
łyżwie. Wybiłem głową filong i wpadłem między komitet. Prezesowa zemglała,
reszta komitetu gazu przed siebie. Na dobitek koza wyskoczyła ze strachu przez
okno i wpadła na milicjanta, któren zestawił dwa protokóły, o zabradziażenie
spokoju publicznego i o obraze niemoralności.
Ale za to jestem czyściutki jak nowonarodzony pętak. Przy święconem jajeczku
wszystkie moje lokatorzy tak się drapali, że życzeń religijnych nie można było
składać, bo co i raz żółtko komuś z widelca spadało. A ja nic.
Każden mnie zazdrościł i same teraz względem tego tygodnia czystości mają
konewkie od dozorcego pożyczyć, tylko że Gienia będzie stała przy sznurku, bo
szwagier jest raptus i znowu może zapomnić zimnej wody do ukropu dolać.
OFIARA DEMOBILIZACJI
— W naszem domu mieszka jeden, co za rezerwistkie do tej pory był, z powodu,
że żone miał w wojsku. Jak chłopina przeczytał w kurierze, że wszystkie kobiety
mają być z wojska puszczone, podobnież o mały figiel ze skóry nie wyskoczył ze
strachu.
A to dlatego, że listy do niej codziennie pisał, jako ze całe wieczory przy oknie
siedzi, w niebo się patrzy i płacze z tęsknoty. Zaznaczał także samo, że przepiórki
robi, kwiatki podliwa, podłogi na ciemny mahoń zaciąga i temuż podobnież.
A faktycznie było troszkie inaczej. W domu rzeczywiście siedział, ale nie sam,
zawsze pare osób z niem się znajdowało. Gramofon krugom grał, literek na stole
figurował, a także samo leguralna zagrycha. Trzeba mu przyznać, że o żonie stale
i wciąż myślał, na drzwi się patrzył, czy czasem na urlop niespodziewanie nie
przyjedzie, a okno było otwarte, żeby w razie nieszczęścia goście mogli prysnąć.
My ze szwagrem często gięsto żeśmy na jednego do niego zachodzili. Totyż jak się
dowiedziałem, jakie ma zmartwienie, mówie do braciszka żony: „Chodź, Feluś,
pójdziem do niego, może się na coś przydamy."
No i ma się rozumieć, poszliśmy. Wchodziem i serce się nam ścisło.
Na środku pokoju stojał w desusach, ścierkie w ręcach trzymał i podłogie
szorował.
Jak nas zobaczył, rzewnemy łzamy się zalał i mówi, że czem więcej myje, tem się
czarniejsza, cholera, robi.
A potem nosem pociąga i zapytanie nam uskutecznia, czy tu co czuć.
Wąchamy ze szwagrem i mówiemy:
„Owszem, bimber!"
Znowu się rozpłakał i zaznaczył, że cały dzień wietrzy, a zapach coraz mocniejszy.
Także samo ze sprzątaniem nie może sobie dać w żaden sposób rady. Faktycznie,
mieszkanie było rozbebeszone przyzwoicie. Kwiatki uschli na cement. Firanki byli
w kolorze żałobnem, a na pajęczynie bieliznę można było suszyć.
Ale to nic, mowie do niego, złapiem się we trzech za robote i za godzine salon z
mieszkania się zrobi.
Wręczyłem szwagrowi szczotkie i kazałem mu pajęczyne z pieca zmiatać, a my we
dwóch wzieliśmy się za te cholerne podłogie.
Ale szwagier troszkie był na gazie i nie zauważył, że na piecu wenus z gipsu stojał
prawie że naturalnej wielkości. Zaczepił szczotką. Wenus z pieca zleciał, wyrżnął
w bieliźniarkie i lustro półtora metra wysokości poszło w drobny mak.
Chciał co prawda Piekutoszczak wenusa szczotką w powietrzu przytrzymać, ale
jeszcze gorzej wyszło, bo drugiem końcem żerandol zerwał.
Ale to jeszcze nie wszystko. W tem trakcie drzwi się otwierają i wchodzi ta dana
żona tego faceta, w charakterze damskiego sierżanta. Z dwoma chorągiewkamy
w ręku.
Machła na nas żółtą, i my chodu. Jej mąż chciał się również także samo razem z
namy z mieszkania urwać, ale go czerwoną chorągiewką zatrzymała.
Z podwórza żeśmy słyszeli, jak nieszczęśliwa ofiara demobilizacji karne ćwiczenia
odstawiała pod piszczące komende ślubnego, sierżanta.
NA ZACHÓD
— Spomkneliśmy się ze szwagrem Piekutoszczakiem, żeby na Zachód jechać.
Czego faktycznie na tych warszawskich gruzach siedzieć, kiedy tam podobnież
świeże powietrze i pare tysięcy sadzawek z rybamy, a łapać nie ma kto.
Gienia początkowo nie chciała się zgodzić, aleśmy ją wzieli w bajer i koniec
końców dała nam przepustkie. Obiecaliśmy jej, że przewąchamy, co i jak tam jest,
i najdalej za tydzień po nią przyjedziem.
Otrzymaliśmy od niej na drogie dłuższe błogosławieństwo i pięćset złotych.
Wzięliśmy dwie wędki, pudełko z muchamy i o ósmej rano jazda!
Na razie podróż szła nam bardzo dobrze. Tego samego dnia na wieczór byliśmy
już na Zachodniem Dworcu, ale tu się okazała pierwsza przeszkoda. Bileta na
Zachód mieli kosztować sześćset złotych, a my mieliśmy tylko czterdzieści z
groszamy, bo reszta nam się rozeszła na koszta pożegnania z naszą nieszczęśliwą
stolicą.
„Co tu robić, jak pragne zdrowia?" — myślemy sobie i siedziemy smutne jak
wielkie nieszczęście. Ale szwagier przypomniał sobie, że we Włochach ma
koleżkie, niejakiego Orpiszewskiego, któren tam swój dom posiada. Pojedziem
do niego. Nie będzie to poniekąd jeszcze naturalny Zachód, ale w każdem bądź
razie już bliżej.
No i tak się zrobiło. Koleżka szwagra przyjął nas, jak to mówią, całem sercem.
Siedzieliśmy u niego przeszło tydzień i przez cały ten czas rozmowa szła krugom o
Zachodzie, jakie faktycznie najlepiej ryby w tych sadzawkach chować. Ja
trzymałem stronę za szczupakiem po żydowsku, szwagier znowuż chwalił karaski
w śmietanie, a ten ów Orpiszewski zaznaczał, że na Zachodzie najlepiej się udaje
węgorz w galarecie, i oświadczył, że samych nas nie puści tylko pojedzie z namy,
bo jako niefachowcy, całą rybią rase możem popsuć.
Ale się okazała nowa przeszkoda. Nie mogliśmy jechać, bo na próby z rybamy
galanteria nam się rozeszła. Ja nie posiadałem kamaszy i spodni, a szwagier
Piekutoszczak się został w samej tylko kamizelce.
Na dobitek pogłoski się rozeszli, że Gienia po całych Włochach nas szuka. Pod
pachą ma zawinięty w gazete coś tak jakby wałek od ciasta.
Wtenczas nasz gospodarz w tak zwanej obronie szyb domowego ogniska napisał
na desce: „Uwaga! Nie wchadzić. Miny", i postawił w ogródku przed oknamy. A
my staneliśmy za firanką i patrzem, co będzie dalej. Niedługo nadleciała Gienia,
otworzyła furtkie, przeczytała lekrame i cafła się jak oparzona.
Ale za godzine przyszła nazad i przyprowadziła ze sobą oddział saperów z
drągamy. Saperzy przeszukali raz koło razu cały ogródek, podpisali się na ścianie,
że min nie ma, i poszli. A myśmy zostali.
Jeżeli rozchodzi się o ścisłość, to w zawiniątku wałka nie było, tylko tłuczek od
kartofli. Nam to nie zrobiło różnicy, bo i tak pogotowie nas do domu odwiozło.
ZĄBKI NIEMODNE
Nie wszyscy zapewne wiedzą, że od paru miesięcy funkcjonują znowu Targi
Poznańskie. Tym razem co prawda nie w Poznaniu, ale na Poznańskiej ulicy w
Warszawie. Targi te są nieodrodnym dzieckiem słynnego Kercelaka, pogrążonego
chwilowo w letargicznym półśnie. I trzeba przyznać, że usiłują godnie zastąpić
swego zasłużonego protoplastę. Oczywiście w skali obecnej powojennej
rzeczywistości.
Nie ma tu bowiem takich specjalności Kercelaka, jak wspaniale rozwinięty dział
handlu gołębiami, gdzie w setkach klatek trzepotało się tysiące „weszwanców",
„krymków" i „skoroniatych". Nie widać poważnych sylwetek hodowców psów
rasowych, oprowadzających z dumą groźne „cwajnosy", łypiące przekrwionymi
ślepiami.
Za to wszystkie prawie inne branże rodzimego handlu i przemysłu są
reprezentowane niezwykle bogato. Prywatna inicjatywa święci triumf niebywały.
Po prostu wrze, kipi i przelewa się chodnikami i środkiem jezdni.
Toteż zawiścią chyba jedynie wytłumaczyć można fakt, że Ministerstwo
Przemysłu, zająwszy dom na Poznańskiej na swoją siedzibę, poleciło przegrodzić
ulicę barierą, aby sparaliżować ten potok prywatnego przemysłu galanteryjno-
konfekcyjnego.
Ale chodzące magazyny, obwieszone kreacjami intymnej mody damskiej,
prezentują roziskrzonym oczom klientek prawdziwe poematy z tej dziedziny
przed i za barierą, nad rynsztokami Poznańskiej i sąsiednich ulic.
— Patrz pani na te koszulki, jaki towar, aż przemawia...
— Ale tu zaraz będzie dziura, to florek tak widocznie wygryzł. Musiała być prana
a prana...
— Jaki tam florek, to dziureczka po kukardzie, co tu bvła przyszyta.
— Kukarda przy nocnej koszuli?
— Nie wiesz pani, jakie są kobiety? Samego diabła by sobie niejedna przyszyła,
żeby się chłopu spodobać.
— W każdym bądź razie z dziurą nie wezme. .— To może tą?
— Ta znowuż z ząbkami.
— A co komu ząbki przeszkadzają? — Z ząbkami niemodna.
— Niemodna? A co, pani do teatru za Messalkie zamiaruje się zgodzić, kariokie
będziesz pani w tej koszuli tańczyć? Kto panią będzie oglądał?
— Kto będzie, to będzie, .nie panin zamazany interes. — o, patrzcie ją, hrabinia
de Wolaj, koszula jej niemodna! Ona znowuż modna! Mole babe ze starości
gryzą, a jeszcze koszule do mody, cholera, chce sobie dobierać. Jak tu handlować
galanteryjnem artykułem w tych watronkach?
Nieco dalej wiszą rzędem na parkanie arcydzieła krawiectwa męskiego. Klient
przymierza marynarkę. Rękawy z pewnym wysiłkiem zasłaniają mu łokcie.
— Panie szefie, czy te rękawy nie przykrótkie? — pyta niepewnie sprzedawcę.
— Czego? Krótkie? Cały krzyk mody na tem polega, żeby jak najwięcej mankieta
było widać. Kto dzisiaj nosi długi rękaw — dzwoniec, chomąt z powincji albo
łachudra, która koszuli nie posiada.
— A czy nie ma lustra?
— Owszem, tu zaraz, u fryzjera, ale to nerwowy człowiek, przed chwilą klienta na
jesionkie brzytwą chciał mnie zarżnąć. W domu się pan przejrzysz, chociaż
właściwie nie potrzeba, garnitur jak lalka — Anglik!
— No, dobrze, a czy mnie kto z niego nie rozbierze kiedy na ulicy?
— Panie szanowny, nie obrażaj pan kupca i przemysłowca. U mnie szabrowanego
towaru nie ma. Każdego jednego, co do pana podejdzie i powie: „Rozbieraj się,
pętaku, bo to mój garnitur", możesz pan z miejsca grzać w ucho, na moją
odpowiedzialność. Spokojna głowa. W firmie pan kupujesz — czwarta ruina od
rogu!
Dyrektor stoiska z dywanami, rezydującego obok, podchodzi trochę inaczej do
tego zagadnienia, reklamując spory zielony dywanik półgłosem w następujący
sposób:
— To jest dywan z Wilanowa. Król Sobieski pod miastem Wiedniem w pałatce
samego najważniejszego Turka go przyuważył i do Wilanowa kolejką przywiózł.
Po powstaniu szkopy go z pałacu wyszabrowali i sam Hitler nad łóżkiem kazał go
sobie przybić, a teraz obecnie moja teściowa z obozu wracała i Hitlerowi apiać
dywanik odszabrowała.
— Panie, a od czego ta plama na środku?
— O tem historia starożytna detalicznie nas nie poucza, ale podobnież jak król
Sobieski wszedł do pałatki tego Turka, ten ów na dywanie siedział i bardzo sie
przestraszył.
— Panie, co pan tu humorystyczną drakie z klienteli odstawia!
— A dlaczego sie nie pośmiać? Klient, któren samopoczucie wolnego żartu
posiada, na pewno sie nie obrazi i towar kupi.
— Faktycznie. Zapakuj pan.
KSIĄŻĘ W PRZEŚCIERADLE
— Spłakaliśmy się z Gienią rzewnemy łzamy, jakieśmy się dowiedzieli, że niejakie
Duńczyki zamierzają nam nowe figure księcia Józefa fondnąć zamiast tej, którą
szkopy Warszawie zaszabrowali.
Więc o wiele są jeszcze na świecie takie honorowe faceci, co drugi raz za te same
pieniądze skradziony pomnik mają życienie dostarczyć, myśle, że się nie obrażą, o
wiele jem troszkie pogrymasiem.
Stara figura była, owszem, nie można powiedzieć, odpowiedzialna. Książe Józef
jak żywy, koń także samo — nie wyścigowiec, ale obleciał.
Tylko z tem oszczędnościowem ubraniem było coś nie bardzo w porządku. Książe
Józef, jak wiadomo, z zamożnego domu pochodził i ubrać się miał w co, znakiem
tego nie ma prawa chyba w prencypalnem ponkcie miasta w charakterze gołego
mortusiaka, jakby się na kartki ubierał i od Unry parę metrów flaneli w prezencie
otrzymał, figurować!
Mam racje czy tyż wszak nie?
Są dranie ludzie w Warszawie, które mówią, że było jednego razu tak, że książę,
ciut-ciut pod muchą, w samem tylko prześcieradle na konia wskoczył i z plaży
Poniatówki do gienieralnego sztabu tak letko ubrany zasunął. I podobnież na te
pamiątkie w ten deseń przez jakiegoś zagranicznego rzeźbiarza odrobiony został.
Ja tam nie wierze, żeby tak mogło być. Ale nawet o wiele było, no to co?
Poniatoszczak ułan był, chłop równy jak rzadko, mógł sobie czasem pozwolić. To
co? To mamy mu teraz pareset lat dokuczać? Kto ma prawo? Chyba rodowita,
właściwa żona, ale książe nie frajer, w kawalerskiem stanie do końca życia się
znajdował.
A teraz o wiele się rozchodzi o ścisłość, to pomnik na świeżem powietrzu
postawiony musi jednakowo służyć na wszystkie cztery pory roku.
O wiele mężczyzna jak lalka nikogo nawet w kąpielowem ręczniku razić nie może
letnią porą, na jesieni czyli tyż w zimie wygląda jak ofiara losu.
A czasem nawet zabradziażenie spokoju publicznego i zatrzymanie ruchu
kołowego może wywołać.
Pare lat przed wojną dwóch zagazowanych na pestkie warszawskich rodaków
przechodziło koło pomnika. Śnieg padał jak wielkie nieszczęście, bo to było przed
Bożem Narodzeniem. Jak te zalane faceci zobaczyli, że książe Józef na bosaka, w
prześcieradle na ulicy siedzi i jeszcze konia pałaszem poganiać musi, taki żal ich
za serca złapał, że jesionki pościągali, na pomnik wleźli, i dawaj Józia ubierać. A
że było ślizgo, co i raz na mordę z pomnika zlatali. Ma się rozumieć, draka się na
ulicy z tego zrobiła, gliny nadlecieli i do mamra tych litościwych ankoholików
zabrali. Do rana żeśmy wtenczas ze szwagrem w jedynce na Krakowskiem
posiedzieli.
W taki sposób prosiemy uprzejmie, żeby nowa figura po formie była ubrana.
Czapka ułańska, perelina na futrze, także samo mondur. Koń obowiązkowo musi
mieć siodło i kantar.
O wiele rozchodziłoby się o mosiądz, to z Gienią już załatwione. Dwa rondle i
moździerz obiecała. Z tłuczkiem.
MĘŻCZYZNA ZAWSZE PRZEGRANY!
— Nie wiedziałem, co się mojej Gieni stało. Przychodze któregoś dnia z roboty,
patrzę, a ona morduchne ma mąką na fest zasypane, oczy na czarno zaciągnięte,
na każdem policzku po kolorku, a w kok róże z czerwonej bibułki sobie wpięła. I
w ogóle za boginie swojej piękności jest.
Zdziwiłem się troszkie, ale jeszcze nic nie mówie. A ona krzesełko mnie przysuwa,
prosi, żebym usiadł, i zapytanie uskutecznia, czy się herbatki nie napije. Myśle
sobie: „Coś niedobrze." Ale nic, siadam. Patrzyć, a ona na kolana mnie się ładuje,
oczamy przewraca, śmieje się jak wariatka, pod brodą palcem zaczyna mnie
drapać i... „Daj mnie buzi" — mówi.
,,Krewa" — myśle sobie, rachonek sumienia robie i patrze, czy w drugiej rączce
wałka od ciasta czyli tyż pogrzebacza nie posiada. Ale nie. Przeciąga się jak
Marlena Wytrych i pyta się, czy się do iluzjonu nie wybierzem, bo podobnież
Kinofikacje grają.
Przestraszyłem się poważnie i mówię:
„Gieniuchna, może ty aspirynkie albo kropli wale-riana na cukier weźniesz, co? A
może po doktora skoczyć?"
Obraziła się na mnie troszkie, ale nie na długo. Patrzyć — komode do okna
przysuwa, firanki zdejma. Sąsiadkie spod szesnastego woła i zaczynają się
naradzać, jakby z firanki ślubne suknie uszyć.
Dopiero przy tej przymiarce wygadali się, że podobnież od Nowego Roku śluby
cywilne mają być wprowadzone i wszyscy mężczyźni apiać ze swojemy żonamy
mają się żenić w swojem właściwem komisariacie milicji, bo inaczej kartki
przepadną.
„Tu cie boli" — myśle sobie. Znakiem tego w kawalerskiem stanie się znajduje i
Gienia dlatego tak koło mnie skacze, że się obawia za stare pannę zostać.
Owszem, nie mogie powiedzieć, spodobała mnie się ta reforma rolna
małżeńskiego stanu. Gieniuchne do rany można było przykładać. Jeżeli nawet
zabradziażyłem się na mieście, nigdy marnego słowa mnie nie powiedziała, co
najwyżej palcem na nosku pogroziła. Tak było aż do wczoraj.
Jak to przy sobocie, podbawiłem się z koleżkamy, wzieliśmy litra, troche zakąsek i
mówie:
„Chodźmy do mnie na zaręczyny, bo po Nowem Roku ślub."
Wchodziem, a Gieniuchna zza drzwi wyskakuje ze szczotką, orszak ze schodów
spuściła, zakąski odebrała i takie zaręczyny mnie wyprawiła, że na ulice do dzisiej
wyjść nie mogie.
I co się pokazało? W sklepiku jej wytłomaczyli, że śluby cywilne być, będą, ale że
każden żonaty ze swoją małżonką, chce, nie chce, musi się jeszcze raz ochajtnąć.
Sklepiczarka mówi, że podobnież ma się to tak odbywać: Wchodzi się do
komisariatu. Dyżurny przodownik zapytanie robi:
,,Czy obywatel przysięga tej danej swojej oblubienicy posłuszeństwo na wieki
wieków ament?"
O wiele ten ów mężczyzna odpowie, że nie, szelki mu zabierają, i do mamra go. A
wesele w domu swojem porządkiem się odbywa, tylko że bez pana młodego.
Posiedzi trzy dni i znowuż go przed przodownika, i dotąd chłopine tak tam i nazad
taskają, aż musi się podpisać.
Z tego widać, że dla naszego brata sprawiedliwości nie było i nie będzie.
Mężczyzna do końca świata będzie ciężko przegrany.
SPACERKIEM PRZEZ PONIATOSZCZAKA
1946
SPACERKIEM PRZEZ PONIATOSZCZAKA
Szliśmy z panem Piecykiem nowootwartym mostem. Wśród tłumów
warszawiaków, kontrolujących bacznie odbudowę, słychać było różne na jej
temat uwagi.
— Ogrodzenie brzydsze jak poprzednie. Dawniej były liście, girlandki, różyczki, a
teraz proste sztachety.
Pan Piecyk poprawił uroczysty sztywniak na głowie i rzekł:
— Jak panu szanownemu na girlandkach i wianuszkach zależy, to na Bródno się
pan przejadż. Most ma prawo być wygodny pod względem pieszej i kołowej
komunikacji, a girlandki zmuszone jesteśmy na razie chromolić z powodu braku
czasu. Ja tyż także samo lubię kute żelazne galanterie, ale dosyć mam zasuwania
przez pontoniaka.
Tu pan Teoś spojrzał z góry na opustoszały, zdetronizowany most pontonowy, na
nudzących się na nim kilku saperów i dodał pojednawczo:
— Broń Boże, marnego słowa nie powiem, starali się chłopaki, jak mogli, i
przeprawa była wcale nienajgorsza, ale na Grójec, panie szanowny, do stolicy
ciut-ciut nie pasowała. Na dobitek pieszem przechodniom za dużo cykorii
dostarczała. Zwłaszcza poniekąd przy małej wodzie.
Pamiętam, raz wóz, para koni, mebli z sześciu pokoi z kuchnią pod pierwsze
piętro nakładzione, wjeżdża na most i całe szerokość zajmuje. Pomocnik furmana
na desce siedział i tylnie koła miał nią z górki hamować. Ale cholere tam! Zaraz
na początku zleciał na zbity łeb, a wóz poszedł na most jak kula.
Masz pan pojęcie, co się tam wtenczas wyprawiało? Najpierw szorowali dwie
panie starsze z pieskamy — jeden jamnik, a drugi japończyk z małym noskiem.
Potem leciał wózek z pomidoramy i my — dwieście pięćdziesiąt osób, a za namy
sześć pokoi z kuchnią na tem wozie. Wyboru nie było, albo do Wisły, albo przed
siebie, bez przytomności. Do samej Saskiej Kiępy nas ganiał, zaczem go
przyhamowali.
W taki sposób nie możesz się pan dziwić, że na girlandki nie chce czekać.
— Wszystko dobre, tylko ten kurz potworny, udusić się można... — doleciała nas
znowu uwaga jakiejś pani w eleganckim kostiumie.
— Widzisz pan, i kurz jem tyż przeszkadza... Jak taka paniusieczka za jedne nogie
na ciężarówce w charakterze łebka wisiała albo przez wysokowodny dwie
godziny gięsiego zapychała, to było dobrze. A teraz, chociaż jak po Saskiem
Ogrodzie spacerkiem sobie posuwa, troszkie piasku w nosie ją z nerw
wyprowadza...
Jakżeż ma nie być kurzu, kiedy samochody jeżdżą, a most zwierem jest wysypany.
— Można by co prawda troszkę ten żwir polać.
— A po co? Przyjdą deszcze, gradobicia, śniegi, to i kurzu nie będzie. W całem
ludzie dziury szukają, jak pragne zdrowia. Tu się cieszyć trzeba, a nie polewać!
W tej chwili mijał nas pochód młodzieży. Warszawa kocha przyszłość narodu, pan
Piecyk patrzył na nią z dumą i rozrzewnieniem, ale na widok transparentu,
głoszącego złotymi literami: „Zrodził nas czyn" — trącił mnie lekko łokciem i rzekł
z uśmiechem:
— A mamusia to pestki gryzła, tak?
WIECH (Stefan Wiechecki) ŚMIEJ SIĘ PAN Z TEGO WYBÓR FELIETONÓW Tom drugi 1946-1955 1956 PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1956 r Wydanie pierwsze Nakład 50 000+205 egz. Ark. wyd., 23,4. Ark. drufe. 33 Papier druk. mat., kl. V 70 g, S2X1M/32 z Fabryki Papieru w Skolwinie Oddano do składania 27. III. .1956 r. Podpisano do druhu 28. VII. 1956 r. Druk ukończono w sierpniu 1956 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul. Piotrkowska 86
WIADOMO — STOLICA! 1946
WIADOMO — STOLICA! — Patrz pan, panie szanowny, Hitler powiedział, że na miejscu Warszawy kartofle będą rośli, i faktycznie pełno tu kartofli, ale ze słoninką... — Rzeczywiście, na każdej budce napis figuruje: „Zsiadłe mleko z kartoflami." — Nie jego robaczywa, w ząbek czesana głowa Kobyłki czy insze Piaseczno z Warszawy robić. Gdzie stolica była, tam stolica została. — No, troszkie nas łobuz spalił... — Coś niecoś, ale gront, że warszawiaki fasonu nie stracili. Spokojna głowa! To wszystko apiać się odremontuje. Zaraz na drugi dzień, jak tylko szkopów cholera stąd wzieła pierwsze budki w Jerozolimskiej Alei staneli, gdzie skromne, ale pożywne zagryche można było dostać pod ćwiartkie karbitówki. — Przepraszam pana szanownego, a co to takiego? — Nie słyszałeś pan? Bimberek z karbitu robiony. — Co pan mówisz! — To, co pan słyszysz. Warszawski wynalazek. — I niezły? — Nienajgorszy. W smaku pomarańczówkie przypominał. — A siłe przepisowe posiadał? — Owszem, bo ciut-ciut kwasu solnego dolewali. — I dla autonomii ludzkiego ciała był nieszkodliwy? — Tego detalicznie panu szanownemu nie powiem. W każdem bądź razie wody po niem pić nie było wolno, bo gaz nosem uderzał, tak że o nieszczęśliwy wypadek z ogniem było nietrudno.
— I teraz go jeszcze tu sprzedają? — Gdzieniegdzie, ale tylko dla znawców, a tak, to monopolowa odchodzi, i to mocno. — A zakąski są odpowiedzialne? — Panie, bo się obraże! Wiadomo — stolica! Wszystko pan w tych budkach dostaniesz. Od polskiego kawioru, czyli kaszanki, do łososia i kurczaków z mizerią. Na żądanie zrazy nalesońskie z grzybkamy tyż mogą być. — No, to może rąbniem po jednem dziecinnem pod ten polski kawior? — Jeżeli, ma się rozumieć, koniecznie, to ja się nie odkaże, ale pan szanowny pozwoli się zapoznać, bo salonowe alibi przede wszystkiem. Piecyk jestem, Teofil, warszawski rodak z dziada pradziada. — Kitwasiński się nazywam, także samo nie z Grójca, tylko że w obecnem czasie w Łodzi mieście w charakterze spalonego zamieszkuje. Teraz w Warszawie orientacji nie posiadam, a mam życzenie fotografie do ledykimacji sobie uskutecznić. Nie znasz pan jakiego fotografisty? — Owszem, mogie pana zaprowadzić, to niedaleko stąd. Ma się rozumieć, po obecnej warszawskiej modzie, na świeżem powietrzu. Prześcieradło na ścianie wisi, aparat na tretuarze stoi — zajmujesz pan miejsce na krześle i w try miga zdjęcie zrobione. Po mojemu to nawet lepszy system niż dawniej, jeżeli się na przykład rozchodzi o tak zwaną fisharmonie małżeńskiego pożycia. — Niby jak to? — Bardzo zwyczajnie. Kto najwięcej się fotografuje? Młodziaki od ślubu. Każda jedna panna młoda musi w ślubnem welonie na portrecie dać się odrobić i w tem celu młodego małżonka do fotografisty taszczy. Każden jeden pan młody, po większej części, jest troszkie na gazie. Na dobitek kołnierzyk go pije, półkoszulek go gniecie i w ogólności jest mu gorąco jak wielkie nieszczęście. A tu fotografista
elekstryczne lampe przed samą mordą mu zapala, druga w szyje go niemożebnie piecze, tak że chłopina nos ma czerwony, oczy przymrużone i na portrecie jak zapijaczona ofiara losu wychodzi. Potem całe życie ma złamane, bo żona, co na te ślubne fotografie rzuci okiem, to litanie mu czyta i zapytanie uskutecznia, dlaczego za takiego oliwe wyszła, któren już w dniu ślubu na nałogowego ankoholika wyglądał. A z chwilą kiedy się zdejmamy na świeżem powietrzu, takie niebezpieczeństwo już nam, panie szanowny, nie zagraża. — Możliwość. — A w ogólności wszystko jest ulepszone. Chcesz pan, dajmy na to, manikure czy pedikure sobie zrobić, nie potrzebujesz pan po sklepach się rozglądać, budka na środku ulicy się znajduje, w której tak panu ręce i nogi podszykują, że najbliższa rodzina pana nie pozna. I nie nudzisz się pan przy tej robocie, bo bufet na miejscu się znajduje. Zwłaszcza poniekąd przy wycinaniu odcisków to wielkie znaczenie posiada. Powiedzmy, z niemożebnego bólu pan mglejesz, ratonek jest, jak to mówią, w try miga. Angielkie czystej pan wypijesz, foremkie nóżek na zimno opędzlujesz i przytomność wraca. — A po cholerę? — Co po cholerę? Nóżki? — Nie, ten pedikur. — Warszawiak, i jak ciemna masa z głębokiej prowincji się wyraża, jak pragnę zdrowia. Kultura i sztuka nasz do tego zmusza i rozchodzi się o to, żeby na złość zrobić Hitlerowi, któren warzywo na Marszałkowskiej ulicy chciał sadzić. — A skoro jeżeli tak, to chodź pan na pedikur.
NA WŁASNĄ RĘKĘ Spotkałem wczoraj pana Walerego Wątróbkę. Nie widzieliśmy się przeszło pięć lat. Nie zmienił się prawie wcale, nawet stał przy latarni. Było to wprawdzie tylko wspomnienie latarni — sama podstawa. Reszta leżała obok w błocie, ale pan Walery był cały. Uścisnęliśmy sobie serdecznie ręce, po czym zapytałem o zdrowie pani Gieni. »— Owszem, nie można powiedzieć, zdrowa jest, nawet może ciut-ciut zanadto, bo morda się jej ani na jedną minutę nie zamyka. — No, a jakże tam szwagier Piekutoszczak? — Nie mówmy o tem łachudrze, z nerw wychodze, jak o niem słysze. — A cóż on takiego zrobił? — Całe wojnę się z łachadojdą męczę, przez jakie setkie łapanek go przeprowadziłem, a teraz mnie taki wstyd uskutecznił. — Wstyd? Co pan mówi? — Przez niego nieraz ja bym w czapkie od szkopów dostał, bo to lebiega niewidymka, za grosz orientacji nie posiadająca. Raz na przykład zapychamy przez Kierbedzia „oczkiem"... — Jak to „oczkiem"? — Tramwajem „21", co na Targówek chodził! I w tem trakcie ktoś krzyknął: „Łapanka!" Motorniczy przyhamował i wszyscy pasażerowie chodu, ale gdzie tu zjeżdżać? Most z dwóch stron przez blondynów w blaszanych kapeluszach obstawiony... Jednem słowem, ciemna mogiła. Ale patrze, że środkiem mostu pogrzeb na Bródno posuwa, i mówie do szwagra: „Chodź, Feluś, żałobne rodzine będziemy odstawiać." No i ma się rozumieć, wpasowaliśmy się w orszak.
Ale szwagier jak to szwagier, zaczem tylko smutne mine robić, chustkie brudne jak wielkie nieszczęście z kieszeni wytaskał, oczy sobie zakrył, i dawaj rozpaczać rzewnemy łzamy po tem nieboszczyku. A jęczał tak i dech wypuszczał, że aż się wdowie, co przed niem szła, welon wiwał. No i co z tego wyszło? Patrzę za chwilkie, nie ma go. Rozglądam się po całem moście i widzę, że on nie za karabanem, tylko za wozem węgla idzie z mordą zasłoniętą i rozpacza w dalszem ciągu tak, że go przy cerkwi na Pradze słychać. Już szkop do niego leciał i zabrałby go jak barana do budy, żebym go w ostatniej minucie nazad w orszak nie wciągnął. I tak stale i wciąż z niem miałem. — No, dobrze — przerywam — ale miał pan opowiedzieć o wstydzie, który świeżo panu zrobił... — Zaraz, nie tak galopkiem, będzie i o wstydzie. Z tem wstydem to było tak. Pare dni temu w tył poszliśmy ze szwagrem Warszawe odbudowywać. Porobiliśmy z godzine przy gruzie na Marszałkowskiej ulicy, aż tu szwagier zaznacza do mnie: „Uważasz, Walerek, nie spodoba mnie się ta robota. My musiemy na swoje rękie ten remont naszej kochanej Warszawy zacząć, i to nie od ulicy, ale od piwnic. W piwnicach węgla do cholery i troche się znajduje i w ten deseń o nieszczęście nie trudno. Dom już będzie na cacy odświeżony, a tu ktoś przez tak zwane nieuwagie zapalonego pagierka do piwnicy wrzuci i wszystko apiać się sfajczy. Tak nie można, najsampierw trzeba węgiel usunąć. Myśle sobie... może i ma racje. Poszliśmy do jednego podwórka, zaglądamy do piwnicy — węgiel jest. Przyuważył gdzieś szwagier Piekutoszczak jakiś wózek, i dawaj węgiel wyciągać. Ruszyłem dwa, trzy razy łopatą, patrze, a tam pod miałem walizka siedzi. Otwieramy, w środku ciuchy. Jakieś fraki na zawiasach, futra i insza galanteria męsko-damska. No cóż, zostawić tego nie można, bo jak słońce przygrzeje, mole się w garderobe wdać mogą... No i znakiem tego nie było
inszej rady, tylko trzeba było to zabezpieczyć. Ale jak to zrobić? Z walizą przenieść nie można, bo milicja pomyśli, że to zaszabrowane, i do mamra gotowa nas wsadzić. Wtenczas szwagier doradził, żeby wziąść wszystko na siebie. No i ma się rozumieć, przebraliśmy się. Ja za derektora w futrze i celindrze, a szwagier damskie salope na łososiach na siebie wsadził, kapelusz ze strusiem piórem, gumowe pepegi na nogi i wachlarz jeszcze, cholera, wziął pod pachę. Faktycznie wyglądał na zbankrutowane hrabinie. Troche się ludzie za namy na ulicy oglądali, ale może byśmy się jakoś dostali do domu, żeby nie to, że się szwagrowi rozmawiać parle franse zachciało. Zaczął piskliwem głosem barłożyć: „Pardą, antre, pur le dam, wagon restaurant," i temuż podobnież. Ale mu się koniec końców wszystko pokiełbasiło i wyraził się: „Hande hoch!" Ktoś to usłyszał i krzyknął: ,,Trzymać foksdojczów!" My, ma się rozumieć, chodu, a publika za namy. Ganiali nas przez Królewskie, Karowe, naokoło po Ślimaku, do samego mostu. Tam nasz dopiro przytracili, rozpięli szwagrowi salope, patrzą, a on pod damskiemy desusamy szelki i spodnie w paski posiada. No, wtenczas już wszyscy byli pewne, że jesteśmy przebrane szkopy, i bylibyśmy ciężki wycisk dostali, tylko że nasz wojsko obroniło. W milicji przyznaliśmy się jak na spowiedzi, co i jak było; będziem mieli sprawe sądowe. I przez kogo? Przez szwagra, któremu na swoje rękie odbudowywać Warszawe się zachciało. Od tej pory powiedziałem sobie: samodzielnie, na własne rękie palcem nie rusze. Niech inżyniery kompinują, co i jak ma być. Pójdzie to może troche wolniej, ale za to będzie pewniejsze, prosze obywatela!
NA PÓŁMISKU — Zostałem się, proszę obywateli szanownych, trafonkowo za derektora hotelu, i to w swojem właściwem mieszkaniu na Szmulkach. A zaczęło się od tego, że przyjechała do nasz z Grójca spalona ciocia Wężykowa. Rzecz jasna, że trzeba było famieliantkie przyjąć. Totyż wpuściłem, ma się rozumieć, ciocie do łóżka na swoje miejsce od ściany, a sam przeniesłem się na ziemie, do szwagra Piekutoszczaka, któren także samo, jako spalony, mieszka u nas pod stołem. Po cioci Wężykowej nadleciał ze Skierniewic, czyli tyż inszego Łowicza, kum Gieni, niejaki Szczurkowski z żoną, teściową i sześciorgiem dzieci. No, to nie było inszej rady, tylko musieliśmy ze szwagrem przenieść się do szafy. Powodziło się nam tam nie najgorzej, bo Gienia trzymała w szafie gąsior leczniczego spirytusu. To się zawsze pociągało po setuchnie do poduszki. Bogiem a prawdą, spirytus był na mrówkach, w charakterze lekarstwa na romatyz, ale przepisowe siłe posiadał. Szwagier troszkie narzekał, że mrówki po ciemku łyka, ale światła bojeliśmy się zapalać, żeby Gieniuchna, co i jak jest, nie sporutowała. No i żyło się jak cie mogie. Ciasno nam się zrobiło dopiero wtenczas, jak wrócił z Niemiec koleżka braciszka żony, Rączka Alojzy z kozą. Na razie zrobiliśmy propozycje, żeby koza mieszkała na podwórku, koło śmietnika, ale ten ów Rączka obraził się o to i zaznaczył, że ani na jedne minute z nią się rozstać nie może, bo to jest koza pamiątkowa. W Pruszkowie w obozie z niem była. Całe Niemcy zjeździli tam i nazad i teraz spod Berlina zapychają. Znakiem tego nie może się zgodzić, żeby ją kto z podwórka przyuważył. A detalicznie stworzenie jest wesołe i w krótkiem czasie wszyscy go polubieją. W taki sposób musieliśmy przyjąć koze do towarzystwa. Wesoła ona, cholera, faktycznie była. Zaraz pierwszej nocy pół materaca spod Gieni wyżarła i ciocie Wężyk za wieczne ondulacje zębamy chapła, bo myślała, że to siano. Ale najgorsze, było, że drobne miała.
Po trzech dniach wszyscy się drapali jak najęte. Święta szli, a tu się wykąpać nie było gdzie, bo szkopy wszystkie kąpiele sfajczyli. Wtenczas szwagier zaznacza, że w domu nam rzemską łaźnie wyszykuje, tylko mu potrzebna balia i konewka. Konewkie pożyczyło się od dozorcego, ale balii nie było, bo Gienia wywiozła ją przed powstaniem z inszemy rzeczamy do Warszawy, żeby było bezpieczniej. Z większych naczyń został nam się tylko półmisek. Obejrzał go szwagier i mówi, że będzie ciut-ciut za ciasny, ale obleci, skoro jeżeli Gienia na niem galarete z sześciu wieprzowych nóżek nieraz studziła. W Wielki Czwartek nagotował szwagier wody, uwiązał konewkie na haku przy suficie, do dziobka przyczepił sznurek, pod spodem półmisek ustawił i mówi, że rzemska łaźnia gotowa i żeby się klejenci w ogonku ustawili. Ale nikt nie chciał, obsztorcowali tylko szwagra na perłowo i wyszli z domu. Ja sam jeden się zostałem i myśle sobie, spróbuje tego wynalazku, bo faktycznie czystość to zdrowie. Rozebrałem się, ma się rozumieć, do rosołu, wlazłem na półmisek, ale się gibam — w nogi mnie ciasno, bo co wieprzowe, to nie moje, odpowiedzialne, trzydziesty drugi numer. Ale nic, wręcza mnie szwagier mydło i mówi: „Szoruj, Walerek, łeb, a jak namydlisz fest, powiedz mnie, to za sznurek pociągne, woda poleci, mydło się spłucze i tak po kawałku cały się umyjesz jak lalka." Ano dobra, mydle, mydle i widze, że będzie dosyć, bo cały się w pianie znajduje, i znakiem tego mówie: „Feluś, ciąg za sznurek!" Czekam, a ta woda nie leci. Krzycze raz i drugi — nic. Obcieram oczy, obglądam się — nie ma szwagra. „Feluś, do wielki Anielki, gdzieś się podział?" A szwagier z sieni mnie odpowiada, żebym poczekał troszkie, bo jest zajęty,
komitet domowy przyszedł sprawdzić, czy my za dużo luzu nie mamy w mieszkaniu, i on musi wszystkich lokatorów wymienić po nazwisku. Ja tu stoje goły na półmisku, nogi mi się trzęsą, dreszczy dostałem, a on się z komitetem przekomarza. Czekam jeszcze troszkie, ale już dłużej nie mogie, bo na dobitek mydło zaczęło mnie w oczy szczypać, totyż wołam: „Wpuść komitet do mieszkania!" „Nie mogie, bo damski — prezesowa i cztery sekretarki..." — i dawaj dalej wyszczególniać. A tu jak mnie nie rąbną mydliny w jedno oko, jak nie poprawią w drugie, wszystkie gwiazdy mnie się pokazali, wyszłem z nerw i krzykiem: ,,O rany, jak mnie mydło gryzie!... ratonku!" Zlitował się szwagier, wleciał do pokoju, pociągnął za sznurek i... myślałem, że skonam, jak mnie wody na łeb nalał. Ukrop to był ze sto dwadzieścia stopni w cieniu, zleciałem, ma się rozumieć, z półmiska na podłogie, podrywam się, i chodu spod konewki, ale wskoczyłem na kawał mydła i jade na niem jak na łyżwie. Wybiłem głową filong i wpadłem między komitet. Prezesowa zemglała, reszta komitetu gazu przed siebie. Na dobitek koza wyskoczyła ze strachu przez okno i wpadła na milicjanta, któren zestawił dwa protokóły, o zabradziażenie spokoju publicznego i o obraze niemoralności. Ale za to jestem czyściutki jak nowonarodzony pętak. Przy święconem jajeczku wszystkie moje lokatorzy tak się drapali, że życzeń religijnych nie można było składać, bo co i raz żółtko komuś z widelca spadało. A ja nic. Każden mnie zazdrościł i same teraz względem tego tygodnia czystości mają konewkie od dozorcego pożyczyć, tylko że Gienia będzie stała przy sznurku, bo szwagier jest raptus i znowu może zapomnić zimnej wody do ukropu dolać.
OFIARA DEMOBILIZACJI — W naszem domu mieszka jeden, co za rezerwistkie do tej pory był, z powodu, że żone miał w wojsku. Jak chłopina przeczytał w kurierze, że wszystkie kobiety mają być z wojska puszczone, podobnież o mały figiel ze skóry nie wyskoczył ze strachu. A to dlatego, że listy do niej codziennie pisał, jako ze całe wieczory przy oknie siedzi, w niebo się patrzy i płacze z tęsknoty. Zaznaczał także samo, że przepiórki robi, kwiatki podliwa, podłogi na ciemny mahoń zaciąga i temuż podobnież. A faktycznie było troszkie inaczej. W domu rzeczywiście siedział, ale nie sam, zawsze pare osób z niem się znajdowało. Gramofon krugom grał, literek na stole figurował, a także samo leguralna zagrycha. Trzeba mu przyznać, że o żonie stale i wciąż myślał, na drzwi się patrzył, czy czasem na urlop niespodziewanie nie przyjedzie, a okno było otwarte, żeby w razie nieszczęścia goście mogli prysnąć. My ze szwagrem często gięsto żeśmy na jednego do niego zachodzili. Totyż jak się dowiedziałem, jakie ma zmartwienie, mówie do braciszka żony: „Chodź, Feluś, pójdziem do niego, może się na coś przydamy." No i ma się rozumieć, poszliśmy. Wchodziem i serce się nam ścisło. Na środku pokoju stojał w desusach, ścierkie w ręcach trzymał i podłogie szorował. Jak nas zobaczył, rzewnemy łzamy się zalał i mówi, że czem więcej myje, tem się czarniejsza, cholera, robi. A potem nosem pociąga i zapytanie nam uskutecznia, czy tu co czuć. Wąchamy ze szwagrem i mówiemy: „Owszem, bimber!" Znowu się rozpłakał i zaznaczył, że cały dzień wietrzy, a zapach coraz mocniejszy. Także samo ze sprzątaniem nie może sobie dać w żaden sposób rady. Faktycznie,
mieszkanie było rozbebeszone przyzwoicie. Kwiatki uschli na cement. Firanki byli w kolorze żałobnem, a na pajęczynie bieliznę można było suszyć. Ale to nic, mowie do niego, złapiem się we trzech za robote i za godzine salon z mieszkania się zrobi. Wręczyłem szwagrowi szczotkie i kazałem mu pajęczyne z pieca zmiatać, a my we dwóch wzieliśmy się za te cholerne podłogie. Ale szwagier troszkie był na gazie i nie zauważył, że na piecu wenus z gipsu stojał prawie że naturalnej wielkości. Zaczepił szczotką. Wenus z pieca zleciał, wyrżnął w bieliźniarkie i lustro półtora metra wysokości poszło w drobny mak. Chciał co prawda Piekutoszczak wenusa szczotką w powietrzu przytrzymać, ale jeszcze gorzej wyszło, bo drugiem końcem żerandol zerwał. Ale to jeszcze nie wszystko. W tem trakcie drzwi się otwierają i wchodzi ta dana żona tego faceta, w charakterze damskiego sierżanta. Z dwoma chorągiewkamy w ręku. Machła na nas żółtą, i my chodu. Jej mąż chciał się również także samo razem z namy z mieszkania urwać, ale go czerwoną chorągiewką zatrzymała. Z podwórza żeśmy słyszeli, jak nieszczęśliwa ofiara demobilizacji karne ćwiczenia odstawiała pod piszczące komende ślubnego, sierżanta.
NA ZACHÓD — Spomkneliśmy się ze szwagrem Piekutoszczakiem, żeby na Zachód jechać. Czego faktycznie na tych warszawskich gruzach siedzieć, kiedy tam podobnież świeże powietrze i pare tysięcy sadzawek z rybamy, a łapać nie ma kto. Gienia początkowo nie chciała się zgodzić, aleśmy ją wzieli w bajer i koniec końców dała nam przepustkie. Obiecaliśmy jej, że przewąchamy, co i jak tam jest, i najdalej za tydzień po nią przyjedziem. Otrzymaliśmy od niej na drogie dłuższe błogosławieństwo i pięćset złotych. Wzięliśmy dwie wędki, pudełko z muchamy i o ósmej rano jazda! Na razie podróż szła nam bardzo dobrze. Tego samego dnia na wieczór byliśmy już na Zachodniem Dworcu, ale tu się okazała pierwsza przeszkoda. Bileta na Zachód mieli kosztować sześćset złotych, a my mieliśmy tylko czterdzieści z groszamy, bo reszta nam się rozeszła na koszta pożegnania z naszą nieszczęśliwą stolicą. „Co tu robić, jak pragne zdrowia?" — myślemy sobie i siedziemy smutne jak wielkie nieszczęście. Ale szwagier przypomniał sobie, że we Włochach ma koleżkie, niejakiego Orpiszewskiego, któren tam swój dom posiada. Pojedziem do niego. Nie będzie to poniekąd jeszcze naturalny Zachód, ale w każdem bądź razie już bliżej. No i tak się zrobiło. Koleżka szwagra przyjął nas, jak to mówią, całem sercem. Siedzieliśmy u niego przeszło tydzień i przez cały ten czas rozmowa szła krugom o Zachodzie, jakie faktycznie najlepiej ryby w tych sadzawkach chować. Ja trzymałem stronę za szczupakiem po żydowsku, szwagier znowuż chwalił karaski w śmietanie, a ten ów Orpiszewski zaznaczał, że na Zachodzie najlepiej się udaje węgorz w galarecie, i oświadczył, że samych nas nie puści tylko pojedzie z namy, bo jako niefachowcy, całą rybią rase możem popsuć. Ale się okazała nowa przeszkoda. Nie mogliśmy jechać, bo na próby z rybamy
galanteria nam się rozeszła. Ja nie posiadałem kamaszy i spodni, a szwagier Piekutoszczak się został w samej tylko kamizelce. Na dobitek pogłoski się rozeszli, że Gienia po całych Włochach nas szuka. Pod pachą ma zawinięty w gazete coś tak jakby wałek od ciasta. Wtenczas nasz gospodarz w tak zwanej obronie szyb domowego ogniska napisał na desce: „Uwaga! Nie wchadzić. Miny", i postawił w ogródku przed oknamy. A my staneliśmy za firanką i patrzem, co będzie dalej. Niedługo nadleciała Gienia, otworzyła furtkie, przeczytała lekrame i cafła się jak oparzona. Ale za godzine przyszła nazad i przyprowadziła ze sobą oddział saperów z drągamy. Saperzy przeszukali raz koło razu cały ogródek, podpisali się na ścianie, że min nie ma, i poszli. A myśmy zostali. Jeżeli rozchodzi się o ścisłość, to w zawiniątku wałka nie było, tylko tłuczek od kartofli. Nam to nie zrobiło różnicy, bo i tak pogotowie nas do domu odwiozło.
ZĄBKI NIEMODNE Nie wszyscy zapewne wiedzą, że od paru miesięcy funkcjonują znowu Targi Poznańskie. Tym razem co prawda nie w Poznaniu, ale na Poznańskiej ulicy w Warszawie. Targi te są nieodrodnym dzieckiem słynnego Kercelaka, pogrążonego chwilowo w letargicznym półśnie. I trzeba przyznać, że usiłują godnie zastąpić swego zasłużonego protoplastę. Oczywiście w skali obecnej powojennej rzeczywistości. Nie ma tu bowiem takich specjalności Kercelaka, jak wspaniale rozwinięty dział handlu gołębiami, gdzie w setkach klatek trzepotało się tysiące „weszwanców", „krymków" i „skoroniatych". Nie widać poważnych sylwetek hodowców psów rasowych, oprowadzających z dumą groźne „cwajnosy", łypiące przekrwionymi ślepiami. Za to wszystkie prawie inne branże rodzimego handlu i przemysłu są reprezentowane niezwykle bogato. Prywatna inicjatywa święci triumf niebywały. Po prostu wrze, kipi i przelewa się chodnikami i środkiem jezdni. Toteż zawiścią chyba jedynie wytłumaczyć można fakt, że Ministerstwo Przemysłu, zająwszy dom na Poznańskiej na swoją siedzibę, poleciło przegrodzić ulicę barierą, aby sparaliżować ten potok prywatnego przemysłu galanteryjno- konfekcyjnego. Ale chodzące magazyny, obwieszone kreacjami intymnej mody damskiej, prezentują roziskrzonym oczom klientek prawdziwe poematy z tej dziedziny przed i za barierą, nad rynsztokami Poznańskiej i sąsiednich ulic. — Patrz pani na te koszulki, jaki towar, aż przemawia... — Ale tu zaraz będzie dziura, to florek tak widocznie wygryzł. Musiała być prana a prana... — Jaki tam florek, to dziureczka po kukardzie, co tu bvła przyszyta.
— Kukarda przy nocnej koszuli? — Nie wiesz pani, jakie są kobiety? Samego diabła by sobie niejedna przyszyła, żeby się chłopu spodobać. — W każdym bądź razie z dziurą nie wezme. .— To może tą? — Ta znowuż z ząbkami. — A co komu ząbki przeszkadzają? — Z ząbkami niemodna. — Niemodna? A co, pani do teatru za Messalkie zamiaruje się zgodzić, kariokie będziesz pani w tej koszuli tańczyć? Kto panią będzie oglądał? — Kto będzie, to będzie, .nie panin zamazany interes. — o, patrzcie ją, hrabinia de Wolaj, koszula jej niemodna! Ona znowuż modna! Mole babe ze starości gryzą, a jeszcze koszule do mody, cholera, chce sobie dobierać. Jak tu handlować galanteryjnem artykułem w tych watronkach? Nieco dalej wiszą rzędem na parkanie arcydzieła krawiectwa męskiego. Klient przymierza marynarkę. Rękawy z pewnym wysiłkiem zasłaniają mu łokcie. — Panie szefie, czy te rękawy nie przykrótkie? — pyta niepewnie sprzedawcę. — Czego? Krótkie? Cały krzyk mody na tem polega, żeby jak najwięcej mankieta było widać. Kto dzisiaj nosi długi rękaw — dzwoniec, chomąt z powincji albo łachudra, która koszuli nie posiada. — A czy nie ma lustra? — Owszem, tu zaraz, u fryzjera, ale to nerwowy człowiek, przed chwilą klienta na jesionkie brzytwą chciał mnie zarżnąć. W domu się pan przejrzysz, chociaż właściwie nie potrzeba, garnitur jak lalka — Anglik! — No, dobrze, a czy mnie kto z niego nie rozbierze kiedy na ulicy? — Panie szanowny, nie obrażaj pan kupca i przemysłowca. U mnie szabrowanego towaru nie ma. Każdego jednego, co do pana podejdzie i powie: „Rozbieraj się,
pętaku, bo to mój garnitur", możesz pan z miejsca grzać w ucho, na moją odpowiedzialność. Spokojna głowa. W firmie pan kupujesz — czwarta ruina od rogu! Dyrektor stoiska z dywanami, rezydującego obok, podchodzi trochę inaczej do tego zagadnienia, reklamując spory zielony dywanik półgłosem w następujący sposób: — To jest dywan z Wilanowa. Król Sobieski pod miastem Wiedniem w pałatce samego najważniejszego Turka go przyuważył i do Wilanowa kolejką przywiózł. Po powstaniu szkopy go z pałacu wyszabrowali i sam Hitler nad łóżkiem kazał go sobie przybić, a teraz obecnie moja teściowa z obozu wracała i Hitlerowi apiać dywanik odszabrowała. — Panie, a od czego ta plama na środku? — O tem historia starożytna detalicznie nas nie poucza, ale podobnież jak król Sobieski wszedł do pałatki tego Turka, ten ów na dywanie siedział i bardzo sie przestraszył. — Panie, co pan tu humorystyczną drakie z klienteli odstawia! — A dlaczego sie nie pośmiać? Klient, któren samopoczucie wolnego żartu posiada, na pewno sie nie obrazi i towar kupi. — Faktycznie. Zapakuj pan.
KSIĄŻĘ W PRZEŚCIERADLE — Spłakaliśmy się z Gienią rzewnemy łzamy, jakieśmy się dowiedzieli, że niejakie Duńczyki zamierzają nam nowe figure księcia Józefa fondnąć zamiast tej, którą szkopy Warszawie zaszabrowali. Więc o wiele są jeszcze na świecie takie honorowe faceci, co drugi raz za te same pieniądze skradziony pomnik mają życienie dostarczyć, myśle, że się nie obrażą, o wiele jem troszkie pogrymasiem. Stara figura była, owszem, nie można powiedzieć, odpowiedzialna. Książe Józef jak żywy, koń także samo — nie wyścigowiec, ale obleciał. Tylko z tem oszczędnościowem ubraniem było coś nie bardzo w porządku. Książe Józef, jak wiadomo, z zamożnego domu pochodził i ubrać się miał w co, znakiem tego nie ma prawa chyba w prencypalnem ponkcie miasta w charakterze gołego mortusiaka, jakby się na kartki ubierał i od Unry parę metrów flaneli w prezencie otrzymał, figurować! Mam racje czy tyż wszak nie? Są dranie ludzie w Warszawie, które mówią, że było jednego razu tak, że książę, ciut-ciut pod muchą, w samem tylko prześcieradle na konia wskoczył i z plaży Poniatówki do gienieralnego sztabu tak letko ubrany zasunął. I podobnież na te pamiątkie w ten deseń przez jakiegoś zagranicznego rzeźbiarza odrobiony został. Ja tam nie wierze, żeby tak mogło być. Ale nawet o wiele było, no to co? Poniatoszczak ułan był, chłop równy jak rzadko, mógł sobie czasem pozwolić. To co? To mamy mu teraz pareset lat dokuczać? Kto ma prawo? Chyba rodowita, właściwa żona, ale książe nie frajer, w kawalerskiem stanie do końca życia się znajdował. A teraz o wiele się rozchodzi o ścisłość, to pomnik na świeżem powietrzu postawiony musi jednakowo służyć na wszystkie cztery pory roku.
O wiele mężczyzna jak lalka nikogo nawet w kąpielowem ręczniku razić nie może letnią porą, na jesieni czyli tyż w zimie wygląda jak ofiara losu. A czasem nawet zabradziażenie spokoju publicznego i zatrzymanie ruchu kołowego może wywołać. Pare lat przed wojną dwóch zagazowanych na pestkie warszawskich rodaków przechodziło koło pomnika. Śnieg padał jak wielkie nieszczęście, bo to było przed Bożem Narodzeniem. Jak te zalane faceci zobaczyli, że książe Józef na bosaka, w prześcieradle na ulicy siedzi i jeszcze konia pałaszem poganiać musi, taki żal ich za serca złapał, że jesionki pościągali, na pomnik wleźli, i dawaj Józia ubierać. A że było ślizgo, co i raz na mordę z pomnika zlatali. Ma się rozumieć, draka się na ulicy z tego zrobiła, gliny nadlecieli i do mamra tych litościwych ankoholików zabrali. Do rana żeśmy wtenczas ze szwagrem w jedynce na Krakowskiem posiedzieli. W taki sposób prosiemy uprzejmie, żeby nowa figura po formie była ubrana. Czapka ułańska, perelina na futrze, także samo mondur. Koń obowiązkowo musi mieć siodło i kantar. O wiele rozchodziłoby się o mosiądz, to z Gienią już załatwione. Dwa rondle i moździerz obiecała. Z tłuczkiem.
MĘŻCZYZNA ZAWSZE PRZEGRANY! — Nie wiedziałem, co się mojej Gieni stało. Przychodze któregoś dnia z roboty, patrzę, a ona morduchne ma mąką na fest zasypane, oczy na czarno zaciągnięte, na każdem policzku po kolorku, a w kok róże z czerwonej bibułki sobie wpięła. I w ogóle za boginie swojej piękności jest. Zdziwiłem się troszkie, ale jeszcze nic nie mówie. A ona krzesełko mnie przysuwa, prosi, żebym usiadł, i zapytanie uskutecznia, czy się herbatki nie napije. Myśle sobie: „Coś niedobrze." Ale nic, siadam. Patrzyć, a ona na kolana mnie się ładuje, oczamy przewraca, śmieje się jak wariatka, pod brodą palcem zaczyna mnie drapać i... „Daj mnie buzi" — mówi. ,,Krewa" — myśle sobie, rachonek sumienia robie i patrze, czy w drugiej rączce wałka od ciasta czyli tyż pogrzebacza nie posiada. Ale nie. Przeciąga się jak Marlena Wytrych i pyta się, czy się do iluzjonu nie wybierzem, bo podobnież Kinofikacje grają. Przestraszyłem się poważnie i mówię: „Gieniuchna, może ty aspirynkie albo kropli wale-riana na cukier weźniesz, co? A może po doktora skoczyć?" Obraziła się na mnie troszkie, ale nie na długo. Patrzyć — komode do okna przysuwa, firanki zdejma. Sąsiadkie spod szesnastego woła i zaczynają się naradzać, jakby z firanki ślubne suknie uszyć. Dopiero przy tej przymiarce wygadali się, że podobnież od Nowego Roku śluby cywilne mają być wprowadzone i wszyscy mężczyźni apiać ze swojemy żonamy mają się żenić w swojem właściwem komisariacie milicji, bo inaczej kartki przepadną. „Tu cie boli" — myśle sobie. Znakiem tego w kawalerskiem stanie się znajduje i Gienia dlatego tak koło mnie skacze, że się obawia za stare pannę zostać.
Owszem, nie mogie powiedzieć, spodobała mnie się ta reforma rolna małżeńskiego stanu. Gieniuchne do rany można było przykładać. Jeżeli nawet zabradziażyłem się na mieście, nigdy marnego słowa mnie nie powiedziała, co najwyżej palcem na nosku pogroziła. Tak było aż do wczoraj. Jak to przy sobocie, podbawiłem się z koleżkamy, wzieliśmy litra, troche zakąsek i mówie: „Chodźmy do mnie na zaręczyny, bo po Nowem Roku ślub." Wchodziem, a Gieniuchna zza drzwi wyskakuje ze szczotką, orszak ze schodów spuściła, zakąski odebrała i takie zaręczyny mnie wyprawiła, że na ulice do dzisiej wyjść nie mogie. I co się pokazało? W sklepiku jej wytłomaczyli, że śluby cywilne być, będą, ale że każden żonaty ze swoją małżonką, chce, nie chce, musi się jeszcze raz ochajtnąć. Sklepiczarka mówi, że podobnież ma się to tak odbywać: Wchodzi się do komisariatu. Dyżurny przodownik zapytanie robi: ,,Czy obywatel przysięga tej danej swojej oblubienicy posłuszeństwo na wieki wieków ament?" O wiele ten ów mężczyzna odpowie, że nie, szelki mu zabierają, i do mamra go. A wesele w domu swojem porządkiem się odbywa, tylko że bez pana młodego. Posiedzi trzy dni i znowuż go przed przodownika, i dotąd chłopine tak tam i nazad taskają, aż musi się podpisać. Z tego widać, że dla naszego brata sprawiedliwości nie było i nie będzie. Mężczyzna do końca świata będzie ciężko przegrany.
SPACERKIEM PRZEZ PONIATOSZCZAKA 1946 SPACERKIEM PRZEZ PONIATOSZCZAKA Szliśmy z panem Piecykiem nowootwartym mostem. Wśród tłumów warszawiaków, kontrolujących bacznie odbudowę, słychać było różne na jej temat uwagi. — Ogrodzenie brzydsze jak poprzednie. Dawniej były liście, girlandki, różyczki, a teraz proste sztachety. Pan Piecyk poprawił uroczysty sztywniak na głowie i rzekł: — Jak panu szanownemu na girlandkach i wianuszkach zależy, to na Bródno się pan przejadż. Most ma prawo być wygodny pod względem pieszej i kołowej komunikacji, a girlandki zmuszone jesteśmy na razie chromolić z powodu braku czasu. Ja tyż także samo lubię kute żelazne galanterie, ale dosyć mam zasuwania przez pontoniaka. Tu pan Teoś spojrzał z góry na opustoszały, zdetronizowany most pontonowy, na nudzących się na nim kilku saperów i dodał pojednawczo: — Broń Boże, marnego słowa nie powiem, starali się chłopaki, jak mogli, i przeprawa była wcale nienajgorsza, ale na Grójec, panie szanowny, do stolicy ciut-ciut nie pasowała. Na dobitek pieszem przechodniom za dużo cykorii dostarczała. Zwłaszcza poniekąd przy małej wodzie. Pamiętam, raz wóz, para koni, mebli z sześciu pokoi z kuchnią pod pierwsze piętro nakładzione, wjeżdża na most i całe szerokość zajmuje. Pomocnik furmana na desce siedział i tylnie koła miał nią z górki hamować. Ale cholere tam! Zaraz na początku zleciał na zbity łeb, a wóz poszedł na most jak kula. Masz pan pojęcie, co się tam wtenczas wyprawiało? Najpierw szorowali dwie panie starsze z pieskamy — jeden jamnik, a drugi japończyk z małym noskiem.
Potem leciał wózek z pomidoramy i my — dwieście pięćdziesiąt osób, a za namy sześć pokoi z kuchnią na tem wozie. Wyboru nie było, albo do Wisły, albo przed siebie, bez przytomności. Do samej Saskiej Kiępy nas ganiał, zaczem go przyhamowali. W taki sposób nie możesz się pan dziwić, że na girlandki nie chce czekać. — Wszystko dobre, tylko ten kurz potworny, udusić się można... — doleciała nas znowu uwaga jakiejś pani w eleganckim kostiumie. — Widzisz pan, i kurz jem tyż przeszkadza... Jak taka paniusieczka za jedne nogie na ciężarówce w charakterze łebka wisiała albo przez wysokowodny dwie godziny gięsiego zapychała, to było dobrze. A teraz, chociaż jak po Saskiem Ogrodzie spacerkiem sobie posuwa, troszkie piasku w nosie ją z nerw wyprowadza... Jakżeż ma nie być kurzu, kiedy samochody jeżdżą, a most zwierem jest wysypany. — Można by co prawda troszkę ten żwir polać. — A po co? Przyjdą deszcze, gradobicia, śniegi, to i kurzu nie będzie. W całem ludzie dziury szukają, jak pragne zdrowia. Tu się cieszyć trzeba, a nie polewać! W tej chwili mijał nas pochód młodzieży. Warszawa kocha przyszłość narodu, pan Piecyk patrzył na nią z dumą i rozrzewnieniem, ale na widok transparentu, głoszącego złotymi literami: „Zrodził nas czyn" — trącił mnie lekko łokciem i rzekł z uśmiechem: — A mamusia to pestki gryzła, tak?