eugeniusz30

  • Dokumenty288
  • Odsłony29 423
  • Obserwuję16
  • Rozmiar dokumentów2.3 GB
  • Ilość pobrań15 754

Cyryl Staniukowicz - w poszukiwaniu yeti

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :9.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Cyryl Staniukowicz - w poszukiwaniu yeti.pdf

eugeniusz30 SKANY2 Podróżnicze
Użytkownik eugeniusz30 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 139 stron)

Tytuł oryginału rosyjskiego „W górach Pamira i Tian-Szana” Redaktor Otton Gross Redaktor techniczny Bożena Rola © Copyright by Wydawnictwo „Myśl”, Moskwa 1977 C Copyright for the Polish edition by Zrzeszenie Księgarstwa Warszawa 1988 ISBN 83-85004-37-8 Zrzeszenie Księgarstwa Warszawa 1988 Wydanie I. Nakład 30 000 + 350 egz Ark wyd 14,8, ark druk 17,5 Papier druk. kl. V 70 g Zam. wydaw. 68, zam, druk. 70268/87 — U-59 Poznańskie Zakłady Graficzne im. M. Kasprzaka. E K S P E D Y C J A W niniejszym rozdziale mgjwić będziemy ogólnie o ekspe­ dycji i jej członkach, o karawanie i jej przewodnikach oraz o kierowcach samochodów. A potem już w kolejnych rozdzia­ łach, opowiemy o poszczególnych ekspedycjach i rozmaitych przygodach. Ka?~awana Szlakiem prowadzącym przez' góry Pamiru kroczy wolno ka­ rawana wielbłądów, a towarzyszy jej głuchy, smętny dźwięk. Olbrzymie dwugarbne wielbłądy, przyzwyczajone do pracy w śniegach, idą powiązane po dziesięć — dwanaście zwierząt. Uzda i uprząż wiełbłąda-przewodnika każdej grupy ozdobione są wspaniałymi czerwonymi pomponami; wielbłąd ma na szyi 3

miedziany dzwonek, podobny do łuski trzycalowej armaty. Głuchy, smętny dźwięk tych dzwonków towarzyszy nieustan­ nie całej karawanie. Zwykle karawana była duża, bo ongiś obawiano się podró­ żować w małych karawartach. Obawiano się wojowniczych ple­ mion koczowników i zwyczajnych rozbójników, których daw­ niej było aż nadto wzdłuż wszystkich karawanowych szlaków. Karawana posuwała się więc wolno, oglądając się wokół, roz- cir gając się to znów zbijając bojaźliwie w ciasną grupę. Na grzbietach wielbłądów spoczywały worki z kaszą, mąką, cukrem, bańki z naftą, skrzynie z nabojami, wyroby tekstylne, lekarstwa, broń, materiały budowlane. Szły kolejno grupki wielbłądów: jedna, dwie, dziesięć, pięćdziesiąt... Szły i końca nie było widać. Kołysząc się miarowo, szerokim wielbłądzim krokiem, pod dźwięk dzwonków, szła przez zimne doliny Pa­ miru wiosenna karawana z Oszu do Murgabu, z Oszu do Ky- zyłrabotu, z Oszu do Chorogu. Karawana przewoziła wszystko: żywność, odzież, paliwo. Tak podróżowały karawany w 1900 roku, w osiemdziesią­ tych latach ubiegłęgo wieku, a także dwieście, pięćset lat te­ mu. Także w latach trzydziestych naszego wieku karawany po­ dróżowały tak samo, dopóki na pamirskie szlaki nie ruszyły samocnody. • Po śliskiej powierzchni Lodowca Fedczenki, między zie­ jącymi szczelinami, sięgającymi dziesiątków, setek metrów w głąb lodowca, między małymi i dużymi potokami, spływa­ jącymi bezpośrednio po lodowcu, ni to biegnie, ni to kroczy dwadzieścia objuczonych koni. Konie idą samodzielnie, każdy sam wybiera sobie drogę. Na końskich grzbietach żywność, drewno, przyrządy — wszystko, czego potrzebuje zimowa za­ łoga Obserwatorium „Lodowiec Fedczenki”. Z tyłu, raz popę­ dzając, raz powściągając konie, jedzie czterech przewodników, a wśród nich znany „karawan-baszy” (przewodnik karawany) Sułtan. Tak wygląda karawana Obserwatorium „Lodowiec Fed­ czenki”. 4 Były to przykłady dwóch tylko typów karawan — wielbłą­ dziej i końskiej. Ale karawany bywają rozmaite. W Azji Środ­ kowej jakikolwiek juczny transport nazywa się karawaną. Karawana może się składać z koni, osłów, byków, jaków, a nie tylko z wielbłądów; mogą je tworzyć jakiekolwiek zwierzęta juczne dźwigające ładunki. Chcę właśnie napisać o tych milczących uczestnikach ekspe­ dycji w Azji, którzy służą im od wieków, aż po dziś dzień. Koitie Przez wiele lat podróżowałem z karawanami, kiedy badałem różne rejony Pamiru, Ałaju, Tien-śzanu, Darwazu i Kuchista- nu. Z wielbłądów nie korzystałem zbyt często, przeważnie mo­ je karawany składały się z koni. Z takimi właśnie karawanami przemierzałem długie i krótkie trasy, przez góry i pustynie. Całą moją młodość spędziłem w siodle, nie schodząc z niego czasami przez sześć-siedem miesięcy, przez cały ciepły okres — od zimy do zimyy Dzięki temu nauczyłem się podkuwać konie, leczyć końskie choroby, opiekować się końmi i pracować z ni­ mi. Pokochałem konie, przyzwyczaiłem się do nich i bardzo boleję nad tym, że zostało ich już tak mało, że minął już ich czas. W latach pięćdziesiątych do naszego życia ekspedycyjne­ go w Pamirze wtargnęły na stałe samochody — ostatnio po­ dróżowaliśmy konno tylko tam, gdzie kończyła się już droga dla pojazdów silnikowych. Na przykład podczas ekspedycji w 1958 roku, kiedy szukaliśmy człowieka śniegu, konie stano­ wiły nasz podstawowy transport. Chciałbym opowiedzieć o kilku koniach. W 1935 roku, kiedy Trakt Pamirski nie był jeszcze czynny w całości, otrz'ymałem polecenie szefa Pamirskiej Ekspedycji Uniwersytetu Azji Środkowej, profesora Pawła Baranowa, aby wyruszyć w Pamir na bryczkach. Wiosna była późna, samo­ chody nie mogły wyjechać na szlak. Nie pomnę już, ile mia- 5

lem do dyspozycji koni wierzchowych, lecz dobrze pamiętam, że było sześć parokonnych bryczek. Trasa była trudna, wąska, w wielu miejscach nie oczysz­ czona ze śniegu i lawin. Na przełęczach także leżał śnieg. Wszystko to nie byłoby jednak istotne, gdyby w naszej kara­ wanie złożonej z bryczek nie znalazł się pewien duży ogier karej maści, Cygan. Była wiosna i o tej porze roku nasz Cygan był nie do znie­ sienia. Mało tego, że sam dostawał bzika, to jeszcze wprowa­ dzał zamęt w całej karawanie. Jeśli szedł przodem, a klacze zostawały z tyłu, oglądał się bez przerwy, dziko rżał i ciągle próbował zawracać. Jeśli jego bryczka znalazła się z tyłu, usi­ łował dopędzić zaprzęgi złożone z klaczy, by znalezć się obok nich, co ze względu na stan szlaku, było absolutnie niemożliwe. Jeśli umieszczaliśmy zaprzęg Cygana w środku karawany, wiercił się w swej uprzęży jak żywe srebro, rzucał się do pi zo- 6 du, to znów do tylu. Nie można go było uspokoić. Rzecz cha­ rakterystyczna, że wszystkie swoje „psikusy” próbował robić tam, gdzie szlak przebiegał nad rzeką, w najwęższym jego miejscu lub nad niebezpiecznym urwiskiem. Próbując uspokoić Cygana, wyprzęgałem go kilkakrotnie, dosiadałem i pędziłem galopem do przodu, potem z powrotem (jakieś pięć-sześć kilometrów), żeby go zmęczyć. Wszystko na nic: odpoczywał trochę i znowu zaczynał od nowa. Na posto­ jach bałamucił i ganiał wszystkie nasze konie, wariował przez całą noc, wierzgał, gryzł, nie dając ani chwili wytchnienia lu­ dziom i koniom. Dziwne, że wystarczyło mu sił na to wszystko. Wyjątkowe cięgi zbierał wałach Major, który1 znajdował się w jego zaprzęgu. Wystarczyło chlasnąć Cygana nahajem, gdy natychmiast wpijał się kłami w bark lub szyję biednego Ma­ jora. Wobec mnie zachowywał się spokojnie; mogłem go bić, pod­ nosić mu każdą z nóg, kiedy go podkuwałem, mogłem go do­ siadać i nawet nie próbował wierzgać czy ugryźć. Innych je­ dnak usiłował i gryźć, i kopać. Przez całą podróż wymęczył wszystkich okropnie, a kiedy dotarliśmy do celu, uspokoił się nagle i już do końca sezonu pracowałem z nim niemal bez kłopotów. Przed zakończeniem robót, na polecenie przełożonych, oddałem Cygana do drugiego oddziału. Ze wspólnego miejsca postoju obydwu oddziałów od­ szedłem wczesnym rankiem i widziałem, jak Cygan, obserwu­ jąc wymarsz naszej grupy, okazywał wielki niepokój, kręcił się, szalał, starając się wyrwać kołek, do którego był przywią­ zany, i głośno rżał. Byliśmy przez cały dzień w drodze, przebyliśmy trzydzieści kilometrów, spędziliśmy noc, a rankiem, kiedy już oddaliliśmy się od miejsca postoju jakieś dziesięć kilometrów, dopędził nas osiodłany Cygan. Jak się potem okazało, chciał bardzo iść z na­ mi, przez cały dzień szalał, nie' żarł, w nocy też był niespokoj­ ny, ale nie mógł opuścić obozu, gdyż był mócno przywiązany. Kiedy rano osiodłano go i dosiadł go jego nowy pan, zrzucił go i zniknął. Dopędził nas następnego dnia. 7

Najbardziej jednak zaskakujące wydarzenie miało miejsce dopiero za kilka dni. Musiałem wspiąć się na pewną górę i lam pracować. Podjechałem do zbocza, wspiąłem się na nie na koniu, dokąd tylko się dało, potem pognałem Cygana, aby wrócił do obozu, sam zaś zacząłem wspinać się po skałach. Pra­ cowałem przez cały dzień i skończyłem nieco wcześniej, gdyż do obozu miałem około sześciu kilometrów. Jakież było moje zdziwienie, kiedy napotkałem Cygana w tym samym miejscu, w którym pognałem go do obozu! Czekał na mnie, witając z dala rżeniem, zbliżył się spokojnie i zawiózł do obozu. Za­ dziwiające przywiązanie, rzecz rzadka i niezrozumiała, jeśli wziąć pod uwagę, że wcale go nie rozpieszczałem i nigdy nie próbowałem go przekupić. Wiosną 1936 roku ekspedycja pamirska otrzymała konie z ta­ bunu zakupionego w Kaszgarze. Nasza grupa dostała dwadzie­ ścia koni. Konie wybierali Baranów i Rajkowa, po czym wy­ puścili je na powrót do tabunu. Następnego dnia wysłano mnie po konie. Znalazłem je bez trudu; każdy koń miał przy­ wiązaną do ogona metkę z napisem: „Profesor Baranów”. Konie były małe, włochate, z dużymi głowami, przysadzi­ ste — prawdziwe kirgiskie konie, trochę dzikie, wyjątkowo wytrzymałe. Przypadły mi dwa konie — niewielka, ruda, nie­ mal bułana klacz Kuldża i ciemnokary Kaszgar. Z Kuldżą pracowałem przez kilka lat i muszę powiedzieć, że nigdy ani przedtem, ani potem, nie miałem takiego konia. Nigdy też z ża­ dnym koniem nie. nawiązałem takiej przyjaźni. Początkowo Kuldża nie chciała ani słuchać, ani pracować .— przybyła niedawno ze stada i nie była jeszcze ujeżdżona. Ja jednak nie darmo byłem członkiem leningradzkiego klubu jeździeckiego i dobrze siedziałem w siodle. W ciągu dwóch dni, mimo iż się wściekała, wierciła, gryzła, wierzgała — przy czym potrafiła kopać nie tylko tylnymi, lecz także przednimi nogami — nie potrafiła mnie zrzucić. W tym czasie nasze stosunki były fatalne. Kuldża próbowała wielokrotnie ugryźć mnie w głowę, a kiedy dosiadając jej schylałem się, próbowała ca- pnąć mnie za kolano. Jedyne czego nie czyniła, a co należy do 8 repertuaru zachowań, jakie objawiają narowiste i nie ujeżdżo­ ne konie, aby uwolnić się od jeźdźca — to nie kładła się na grzbiet, nie próbowała wziąć mnie pod siebie. Czyniła tak je­ dnak nie dlatego, że brakowało jej pomysłów lub złości, lecz po prostu nie miała siły, aby stanąć dęba, kiedy miała mnie na grzbiecie. Byłem duży i ciężki, a ona mała. Nie trwało to jednak długo. Zacząłem dawać jej cukier, chleb, sól, ona zaś brała chętnie z ręki. Należy tu dodać, że kaszgarskie konie nie widziały nigdy ani owsa, ani jęczmienia. W ciągu kilku dni klacz tak bardzo przywiązała się do mnie, że czasami nawet w nocy słysząc mój gwizd przybiegała po cukier. W ciągu dnia, na postoju, zbliżała się do mnie, stawała za plecami i bodła mnie głową, prosząc o chleb. Kuldża miała rzadki wrodzony talent: była fenomenalnym inochodźcem. Mówię „wrodzony”, bo czasami można nauczyć inochodu młode konie: wiąże się im dwie lewe lub dwie prawe nogi, zmuszając, aby tak chodziły i biegały. Kuldża nie była jednak ujeżdżona, kiedy trafiła do mnie, jej inochód był więc czymś naturalnym. Jazda na Kuldży. była prawdziwą rozkoszą. Nawet kiedy bie­ gła szerokim truchtem, szła inochodem, a więc naraz dwiema lewymi albo dwiema prawymi nogami. Jeździec nie odczuwał wstrząsów, nie podskakiwał w siodle, jak to się zdarza, kiedy się dosiada zwykłego konia, który biegnie truchtem wyrzuca­ jąc jednocześnie przednią prawą i tylną lewą nogę. Jadąc tru ­ chtem na takim koniu podlega się wstrząsom. Po każdym kro­ ku wierzchowca trzeba się unosić w strzemionach. W tamtych latach w Azji Środkowej koń był najpopular­ niejszym środkiem transportu, jak dzisiaj samochód i samolot. Dzięki temu wszyscy cenili konie, rozumieli je, znali się na nich. Jazda na mojej Kuldży po Oszu lub Chorogu sprawiała mi wielką przyjemność. Kirgizi, Uzbecy i Rosjanie — dosłownie wszyscy patrzyli z wytrzeszczonymi oczami na takie cudo, jak inochodziec z „szerokim krokiem”. A ja jechałem sobie przez rynek albo ulicę, ręce pod boki i tylko lekko kołysałem się w siodle. 9

Kuldża była ze mną przez kilka lat. Potem miałem wiele innych koni, ale żaden z nich nie był' mi nigdy tak bliski, tak sympatyczny, żadnego tak nie rozpieszczałem, żadnemu nie dawałem tylu przysmaków. Właśnie dlatego inne konie nie bardzo mnie lubiły: pracy było zbyt wiele, trasy długie, ła­ dunki ciężkie, a wszystko na wysokości trzech-czterech tysię­ cy metrów. Koniom było więc ciężko, męczyły się. Męczyli się także ludzie. Nie tylko z koni, ale z samych siebie, trzeba było wyciskać wszystkie siły. Może właśnie dlatego inne konie nie przywiązywały się już tak do mnie; żywiłem je nie za dobrze, a wymagałem wiele. Koń bardzo dobrze rozumie i pamięta, jak się go traktuje. Koń zresztą nie myśli o wielu rzeczach na­ raz, lecz zawsze konkretnie: jednego lubi, innego nie lubi i ko­ niec. W leningradzkim klubie jeździeckim zdarzył się następują­ cy przypadek. Mój koń, który zawsze bardzo dobrze brał prze­ szkody, przestraszył się czegoś i zaczął przeszkody- omijać. Prowadzony na przeszkodę nie brał jej, lecz w ostatniej chwili skręcał w bok. Trener, który był starym koniarzem, powiedział mi: „Weźcie sznurek i przewieźcie klaczy nogę’ . Ściągnąłem jej pęcinę szńurkiem, niezbyt mocno, lecz tak, aby poczuła. Po takim zabiegu moja klacz zupełnie spokojnie wzięła wszyst­ kie przeszkody; wzięła je czysto, jedną za drugą. Gdyby tak skoczyła na zawodach, mógłbym zająć spokojnie jedno z pier­ wszych miejsc. — Rozumiecie — wytłumaczył mi trener — ona nie chciała brać przeszkody i ciągle o tym myślała. Przewiązaliście jej nogę, zaczęła więc myśleć tylko o tym, że coś się stało z jej nogą. W żaden sposób nie mogła tego pojąć i cały czas myślała tylko o nodze, a nie o przeszkodzie. Dzięki temu skoczyła bez żadnych zahamowań. Bardzo często chodziłem z końmi po bardzo wąskich, gór­ skich drogach. Po owringach też chodziłem. Owring to taka wąska, niebezpieczna ścieżka, wytyczona na stromej ścianie. Gdybyście tylko widzieli, jak mądry koń wybiera drogę, jak bada kopytem wytrzymałość mostku lub owringu! Absolutnie nie wolno go wtedy ciągnąć za uzdę. Koń zacznie się cofać, na­ ciągnięta uzda powoduje, że wyciąga szyję i nie widzi, co znaj­ duje się poza nim. To bardzo niebezpieczne, jeśli koń przesta­ je widzieć co znajduje się z tyłu i jednocześnie się cofa — mo­ że wtedy spaść ze ścieżki. Miałem też wspaniałego konia, Kariuchę — olbrzymią karą klacz, bardzo mądrą i rozsądną, lecz ogromnie zlą. Na wąs­ kich górskich ścieżkach, na owringach zachowywała się ostroż­ nie, jak kozica, badając kopytem wszystkie mostki i kamienie na niebezpiecznych przejściach. Dobrze też forsowała rzeki. B \la jednak niesłychanie przebiegła i podczas długich tras próbowała zwiać do bazy. Jeśli zakładałem jej pęta ze sznura, przegryzała sznur. .Jeśli przywiązano ją do kołka, uderzała weń kopytem, obluzowywała i wyciągała zębami. Zresztą nie uciekała sama, uprowadzała ze sobą wszystkie konie, które dało się uprowadzić, troszcząc się jak gdyby o to, żeby nie było jej na czym dogonić. Pewnego razu oddala mi jednak przysługę. W 1936 roku nasza pamirska ekspedycja urządzała wystawę swoich osią­ gnięć. Dzięki wysiłkom naszych szefów, P. Baranowa i I. Raj- kowej, w różnych placówkach ekspedycji dowiedziono i poka­ zano, że w Pamirze można wyhodować wiele upraw, których wcześniej niemal tam nie było: ziemniaki, zboża, kapustę, m ar­ chew, brukiew, rzepę, pomidory i wiele innych. Na takiej wła­ śnie wystawie w kiszłaku Porszniew, nie opodal Chorogu, po pokazach proponowano wprowadzenie nowych gatunków upraw w Pamirze. Jednocześnie urządzono w Porszniewie jarmark i zawody konne o kozła. Są to zawody ciekawe i dość ryzykowne dla jeźdźców. Tuszę niedużego kozła rzuca się do środka kręgu ze­ branych jeźdźców. Wszyscy rzucają się do tuszy, każdy usiłuje ją podnieść, przegalopować z nią dokoła wyznaczonego terenu i cisnąć przed sędziów, aby otrzymać nagrodę. Jeźdźcy robią wszystko, aby poderwać tuszę z ziemi: popychają się, najeżdża­ ją na siebie końmi, tworząc wokół kozła pierścień nie do prze­ bicia. Kiedy któryś z nich pochyli się, aby podnieść kozła,

może dostać butem albo kamczą po głowie, którą każdy z jeźdźców trzyma w zębach, aby mieć wolne ręce. Kamcza — rodzaj nahaja, iskłada się z krótkiej rękojeści, do której umo­ cowany jest gruby bicz z drobnych rzemyków. Do takiego nahaja można wpleść co się tylko chce, aż po rdzeń z ołowiu. Uderzenie kamczą jest niebezpieczne — może nawet złamać rękę. U nasady bicza przymocowana jest mała pętla, aby mo­ żna było podczas zawodów trzymać kamczę w zębach. Jeśli któremuś z jeźdźców uda się wreszcie podnieść kozła z ziemi, reszta pędzi za nim, próbuje wyrwać mu go z ręki, staje w poprzek jego drogi. Jeśli kozioł został wyrwany, ale zgubiony, albo zgubił go jego właściciel, rozpoczyna się nowa walka; każdy chce w biegu podnieść kozła, wsadzić pod ko­ lano, żeby mu go nikt nie odebrał i pogalopować wokół placu, umykając przed resztą. Tak to sobie właśnie wyobrażałem, kiedy sam — niezale- ż lie od innych — przystąpiłem do gry, ale okazało się, że sprawa wygląda zupełnie inaczej. W grze nie biorą udziału poszczególni jeźdźcy, lecz grupy jeźdźców, na przykład z ję­ ci lego kiszłaku. Jeden łapie kozła, a pozostali mu pomagają — chronią go przed przeciwnikami. Długo galopowałem bez żadnego efektu — gdy tylko próbo­ wałem podnieść kozła, reszta robiła wokóf mnie tłok, dosta­ wałem butem albo kamczą w głowę i koniec. Jeżeli zaś uda­ wało mi się podnieść kozła z ziemi, doganiali mnie i odbierali zdobycz. Miałem lepszego konia, uprawiałem w klubie jeź­ dzieckim dżygitówkę, miałem więc wszelkie dane, aby z łat­ wością podnieść kozła, ale nic z tego,. Nabili mi guzów, dostałem parę razy kamczą, i tyle. Wtedy dopiero zrozumiałem, że muszę poszukać sobie sojuszników. Pomogłem takiej grupie raz, pomogłem drugi, trzeci. Za czwar­ tym razem oni pomogli mnie, podniosłem kozła w biegu, wsa­ dziłem go pod kolano i pognałem jak szalony. Wtedy właśnie moja szybka i zła Kariucha pokazała co jest warta. Dogonić mnie nie można było, Kariucha szła jak burza Kiedy moi przeciwnicy zatarasowali mi drogę koniem, trzasnąłem Kariu- 12 chę kamczą między uszy, a ta staranowała przeszkodę; zrobiła to tak, że drobny kirgiski koń przysiadł na zadzie i przewrócił się. Pod koniec trasy znów zasłonili mnie moi nowi przyja­ ciele. Zresztą moja klacz zaczęła tak kwiczeć i walić przedni­ mi kopytami, kiedy zacząłem jej ściągać wodze, że żaden jeź­ dziec nie mógł się do nas zbliżyć. W taki właśnie sposób zdo­ byłem nagrodę — czerwoną chusteczkę, którą przymocowałem do uzdy Kariuchy. Potem długo rozpoznawano mnie po tej właśnie chusteczce, mówiąc: „To ten wariat, który ma wście­ kłą klacz”. W Pamirskiej Stacji Biologicznej było w czasach przedwo­ jennych wiele koni i często się one zmieniały. Otrzymywa­ liśmy wtedy konie od wojsk ochrony pogranicza. Były to ko­ nie, które odsłużyły już swoje — zwykłe konie robocze, a nie żadne rumaki. Chciałbym opowiedzieć o jeszcze jednym koniu. Było to dawno, bo w 1931 roku. Ukończyłem akurat szkolę i udało mi się trafić do ekspedycji, która wyruszała do Ałatau Dżungarskiego. Co więcej — mianowano mnie szefem oddzia­ łu. Oddział był nieduży, składał się z trzech ludzi, z których tylko ja miałem „wykształcenie”, bo ukończyłem dziewięcio- latkę. Dwóch pozostałych członków oddziału było w moim wieku, ale bez „wykształcenia”. W Ałatau Dżungarskim trafiliśmy do rejonu działań jednej z band basmaczy i zostaliśmy zmobilizowani do oddziału zło­ żonego z miejscowej ludności. Nasz oddział miał powstrzymać olbrzymią bandę, która przedzierała się do Chin. Uzbrojono mnie w dwie berdanki, z których każda miała jeden nabój i w szablę z górną tylko częścią pochwy. Prócz tego uzbroje­ nia miałem też bojowego konia, na którego wgramoliłem się z dużym trudem. Wielkie to było konisko, narowistfe, złe i ku­ lało na prawą nogę. Zatrzymaliśmy bandę, odcięliśmy jej drogę. Wtedy właśnie nasz dowódca postanowił bandę zaatakować. Ruszyliśmy, cho­ ciaż było nas tylko jedenastu. Ja byłem młody i głupi, mój koń kulał, właściwie więc się nie liczyłem. A w bandzie było kil­ 13

kuset ludzi, choć ponad połowa to były kobiety i dzieci, które basmacze zmusili do ucieczki razem z nimi. Uzbrojona i zor­ ganizowana część bandy liczyła stu ludzi. Nasz dowódca, stary kawalerzysta, wydal rozkaz: „Szable w dłoń!”, potem „Na­ przód!” i ruszyliśmy do ataku. Wszyscy ruszyli, więc ja też, wszyscy zaczęli krzyczeć, ja także krzyczałem. Nie pamiętam już dobrze, co krzyczałem, ale chyba: — Kładź się, bo zabiję! Co jednak najdziwniejsze, rzeczywiście wierzyłem, że mo­ gę zabić, ale czym to miałem zrobić? Nie potrafiłem wycią­ gnąć szabli z resztek pochwy, nie wiedziałem też jak się nią posłużyć. A jednak byłem pewny, że mogę zabić. Co więcej — wierzyli w to ludzie, których atakowałem. Położyli się na zie­ mi. Mój kulawy koń wysforował się do przodu, gdyż, jak się potem wyjaśniło, należał kiedyś do dowódcy, zajął więc .miej­ sce, do którego już przywykł, zapominając o swej kulawej no­ dze. Galopowałem na przedzie, krzyczałem i wcale się nie bałem. Przestraszyłem się dopiero później, kiedy opadł ze mnie bojowy zapał i połapałem się w sytuacji. To jednak pra­ wda, że w kawalerii nie ma tchórzy. Mówi się o koniach, że mają „stadny instynkt”, ale to nie­ prawda. Moim zdaniem jest to instynkt towarzyski. Jak to się dzieje, że kulawy koń zapomina o swej dolegliwości, kiedy wszyscy pędzą, i galopuje naprzód, na swoje miejsce, nie zwa­ żając na ból? A kiedy wszyscy popędzili, a ja wraz z nimi, zapominając o strachu, to też był „stadny instynkt”? Konie to zdumiewające zwierzęta. Jszaki, czyli osły Iszak, czyli inaczej mówiąc osioł, jest zwierzęciem osobli­ wym, o trudnym czasami charakterze. Należy od razu'stw ier­ dzić, że słowo „osioł”, które stało się synonimem tępoty lub głupoty, jest absolutnie -niesłuszne. Iszak wcale nie jest głu­ pi — ma po prostu własny ośli, specyficzny stosunek do rze­ czywistości. Ten stosunek jest zupełnie inny niż stosunek psa, który ze wszystkich zwierząt domowych najbardziej zbliżył się do człowieka. Jednakże ten ośli rodzaj myślenia i zachowa­ nia nie ma nic wspólnego z uporem ani tępotą; jest on czymś innym, stanowi rodzaj innej logiki, innego traktowania oto­ czenia. Iszak sprawia wrażenie trochę nienormalnego i dzi­ wacznego zwierzęcia. Trzeba powiedzieć, że w aspekcie psy­ chologicznym iszak jest nieporównanie bardziej samodzielny 15

niż koń. Koń to niewolnik człowieka, iszak natomiast jest jego sługą, a więc istotą bardziej niezależną, choć przecież człowiekowi podporządkowaną. Przez wiele lat przemierzałem trasy z iszakami, gdyż koni zawsze brakowało, a ładunków zawsze było dużo. A jednak po dziś dzień nie wiem ostatecznie, co to za zwierzę, jak i o czym ono myśli. W 1934 roku, kiedy brałem udział w ekspedycji do Tien- -szanu pod kierownictwem.Danila Kaszkarowa, pod koniec za­ brakło nam koni, kupiliśmy więc kilka osłów i przemierzyli­ śmy z nimi cały środkowy Tien-szan. Te iszaki, a było ich trzy, jak wszystkie osły bały się panicznie wilków i każdej nocy, dopóki nasza trasa prowadziła przez doliny wysokogór­ skie, pchały się nam do namiotu. Gdy tylko zapadały ciemno­ ści i kładliśmy się spać, iszaki wchodziły do namiotu i najczę­ ściej stały przy wejściu, ale koniecznie wewnątrz; czasami kładły się na nas śpiących. Biliśmy je, przepędzali, sznurowa­ liśmy namiot dokładnie, lecz one, jeśli nie wpuszczaliśmy ich, wdzierały się siłą lub napierały na namiot i przewracały go. Trzeba się było z tym pogodzić i zrobić im miejsce. Tak działo się każdej nocy póki trasa wiodła przez doliny wysokogórskie i inne okolice, gdzie było pełno wilków. Gdy jednak zbliży­ liśmy się do osady Naryn, iszaki w nocy nie zbliżały się nawet uo namiotu, lecz pasły się spokojnie wraz z końmi. Gdy opu­ ściliśmy Naryn i znowu wkroczyliśmy w doliny — osły znów pchały się do namiotu! Czyż nie były one mądre? Doskonale wiedziały, że wobec wilków są absolutnie bezbronne. Normalny koń, a więc zdrowy i niestary, a zwłaszcza kilka koni, jeśli nie są spętane, z łat­ wością obronią się przed wilkami dzięki swym kopytom i kłom. 1 konie dobrze o tym wiedzą, i wilki też. Iszaki są tak bezradne wobec wilków, że nawet nie próbują się bronić, nawet nie uciekają przed nimi. To dziwne, ale tal: właśnie jest. Iszak tylko ryczy, ryczy przeraźliwie, rozdzie­ rająco. To ich zachowanie jest dobrze znane w całej Azji Środ­ kowej. Kirgizi i Uzbecy opowiedzą wam legendę o tym, że lfi iszak dlatego nie broni się przed wilkiem, że winien mu jest mięso i to, nie wiadomo dlaczego, cztery kilogramy. Pewnego razu pozostawiłem osła w dolinie na łączce, sam zaś ruszyłem w góry. Nie było mnie kilka godzin, pracowałem na zboczu. Nagle wyskoczyłem z rozpadliny, gdzie akurat prze­ bywałem, bo usłyszałem przenikliwy ryk iszaka. Scena, jaką ujrzałem, była zaiste tragiczna. Na środku niewielkiej łączki stał iszak i ryczał przeraźliwym głosem. Ryczał, przestawał na chwilę i znów ryczał, po prostu wrzeszczał, płakał. Nie uciekał, obracał się tylko bez ustanku, gdyż wilk obchodził go dokoła, zamierzając, prawdopodobnie, rzucić się nań, z boku, iszak zaś obracał się doń przodem lub tyłem. A wilk podchodził, pod­ chodził i nawet wcale się nie spieszył. Prawdopodobnie po chwili rzuciłby się na osła, ale tym razem ja wrzasnąłem i ru­ szyłem pędem po zboczu. Widocznie musiałem krzyczeć jesz­ cze bardziej przerażająco niż iszak, gdyż wilk zrezygnował na­ tychmiast z czterech kilogramów oślego mięsa i zniknął. O sprycie osłów świadczy fakt, że zdarzają się wśród nich złodzieje. Szperają po nocy w kotłach z resztkami kaszy, pró­ bują często, i to z powodzeniem, otwierać juki i skrzynie z żywnością, zdolne są spałaszować nie tylko kaszę i chleb, lecz także masło. Oto jeszcze jeden przykład ich pomysło­ wości. Miałem osła, którego nie sposób było przywiązać do kolka — wykopywał go szybko i zręcznie kopytem, a potem uciekał. Moim zdaniem właśnie swoistość myślenia, a nie głupota, skłania iszaki do wykorzystywania nawierzchni dróg do odpo­ czynku. Uważają, prawdopodobnie, że właśnie ta gładka i na­ grzana słońcem asfaltowa, a jeszcze lepiej piaszczysta prze­ strzeń przeznaczona jest specjalnie do spania i ludzie po pro­ stu tego nie rozumieją. Co zawsze bardzo mnie zaskakiwało to fakt, że iszaki dyspo­ nują jakimś własnym pojęciem sprawiedliwości. Jeśli osioł przywykł do tego, iż w karawanie dźwiga codziennie na swoim grzbiecie worek owsa, to będzie to czynił bez oporu. Gdy jed­ nak dodamy do tego ładunku coś jeszcze, na przykład kazań, 2 W poszukiw aniu yeti 17

\ czyli kocioł do gotowania, który nie waży wiele, to bywają osły, które czegoś takiego nie tolerują. Miałem takiego osła. Je­ śli obarczano go dodatkowym ładunkiem, zginał nogi i kładł się. Podnoszony za ogon i uszy — podkurczał nogi i nie wstawał albo przemierzał kawałek trasy i dopiero się kładł; przy czym mógł się położyć gdziekolwiek, na przykład pośrodku rzeki, chociaż groziło mu to utonięciem, i robić to raz za razem póki kocioł nie został zdjęty z jego grzbietu. Bicie takiego indywi­ dualisty było bez sensu — biło się go i miało jednocześnie wrażenie, że wcale nie czuje bólu, że nie boi się batów. Iszak nie ma sobie równych, jeśli idzie o ciężar dźwiganego ładunku. W stosunku do wagi i rozmiarów własnego ciała może udźwignąć dwukrotnie, a nawet trzykrotnie więcej niż wielbłąd lub koń. Oczywiście może dźwigać ładunek o ciężarze równym własnej wadze, a nawet większy, tylko w wyjątko­ wych wypadkach i niezbyt długo. Koń natomiast albo wielbłąd w żadnym razie nie udźwigną na swoim grzbiecie więcej niż połowę swojej wagi, bo się naderwą, złamią krzyże. A iszak dźwiga. To przerażające, ile on może udźwignąć. W daw­ nych latach gospodarz wiózł na targ na ośle sześćdzie- siąt-siedemdziesiąt kilogramów, sam się jeszcze na niego ła­ dował i brał synka na ręce. Ten okropny widok spotykało się na każdym kroku. Iszak jest niewybredny, jeśli chodzi o pożywienie, i zeżre takie zielsko lub kłujące rośliny, których koń nie ruszy. Koń może zdechnąć z głodu i nie ruszy takich roślin, a iszak je zeżre i będzie zadowolony. Iszak jest dobroduszny, niemal nigdy nie próbuje kopnąć ani ugryźć człowieka, bez oporu z.iosi wszelkie baty. Iszak świetnie wybiera sobie drogę, nię trzeba go prowa­ dzić. Można puścić przed sobą tuzin osłów, a one trochę tylko kierowane, pójdą tam, dokąd się chce. Trzeba je tylko pilnie obserwować na wąskich górskich trasach, ponieważ są to zwierzęta towarzyskie i często z uporem chcą iść grupą po najwęższe] ścieżce, mogą się więc zaczepić jukami i zepchnąć jeden drugiego ze ścieżki. Sprawa polega na tym, że osły 18 dobrze znają swe wymiary, jeśli więc idą bez ładunku, nic się z nimi nie stanie, nie czują jednak szerokości ładunku. Na przeprawach przez wartkie rzeki osły mają trudności. '1 utaj te niskie zwierzęta nie mogą konkurować z końmi. Zdarzało się wielokrotnie, że wraz z kolegami musieliśmy we dwóch przeprowadzać przez rzekę każdego osła. Jeden ciągnął osła za wodze, drugi przytrzymywał za ogon, gdyż inaczej przewróciłby go prąd rzeki; osły są przecież nieduże i lekkie. Jeszcze jedna osobliwość osłów polega na tym, że niektóre z nich nie lubią chodzić po nieprzetartej drodze. Wąchają niespokojnie drogę i nie chcą iść. Pewnego razu musiałem iść z całym stadem obładowanych osłów przez przełęcz pod­ czas padającego śniegu, który przykrył wszelkie ślady. Iszaki rzucały się, zbijały w kupę, cofały się, a przed siebie iść nie chciały. Nie chciały tak długo, aż wpadłem na pomysł, abv wysłać przodem laborantkę. Dziewczyna zostawiała ślad i tym śladem osły spokojnie ruszyły. W innym przypadku, podczas śnieżycy, pozostawione bez dozoru osły rozbiegły się i kara­ wana przestała istnieć. Trzeba było wiele wysiłku, aby ję odnaleźć i uformować. W ielbłądy Duży azjatycki wielbłąd dwugarbny, którego w Pamirze nazywają zazwyczaj śniegolazem, od dawien dawna odgrywał olbrzymią rolę jako zwierzę juczne. Dziś jednak, z pojawie­ niem się samochodów, wielbłądy utraciły dawne znaczenie. Jest ich coraz mniej. Wielbłądy giną, a jeszcze nie tak dawno odgrywały główną rolę w wędrówkach Kirgizów i Kazachów, przy przenosinach z pastwisk zimowych na letnie, z jednego koczowiska na drugie. Wielbłąd był podstawową siłą juczną w transporcie towarów na duże odległości. Dawniej kara­ wany wielbłądów z towarami przemierzały tysiące kilometrów, na przykład z Mongolii do Jakucji. 2* 19

Wielbłądy są silnymi zwierzętami i mogą długo dźwigać do stu pięćdziesięciu kilogramów, najbardziej zaś potężne nawet do dwustu kilogramów. Wielbłąd podporządkowuje się człowiekowi niechętnie i z trudem. Przegroda nosowa wielbłąda jest przedziurawiana w młodości i tam wstawia się patyk albo przewleka arkan z włosia. Wielbłądem można kierować tylko za pomocą tego sznura przeciągniętego przez przegrodę nosową. Jest to dość okrutne, lecz powszechnie stosowane; za pomocą uzdy wiel­ błądem kierować nie sposób — jest zbyt uparty. Wielbłądy poruszają się dość szybko, ale jazda na nich nie należy do przyjemności, a już jazda galopem jest prawdzi­ wą męczarnią. Gdy wielbłąd biegnie, kołysze się bardzo mocno, a człowiek, który go dosiada, pochyla się nieustannie do przodu i odchyla do tyłu; nie przyzwyczajony jeździec po po dniu takiej jazdy jest absolutnie wyczerpany. Jazda truch­ tem jest absolutnie nie do zniesienia; wielbłąd biegnie szybkim truchtem, czasami szybciej niż koń, lecz tak trzęsie jeźdżcem, że po przebyciu kilku kilometrów zamienia go w drętwą kukło 20 Wielbłądy są niezastąpione w podróży przez piaski, spisują się świetnie podczas przepraw przez rzeki (jeśli tylko nie ma na dnie ostrych kamieni), dobrze idą zimą przez śniegi. Wiel­ błąd ma stosunkowo delikatne poduszeczki, które na skali­ stych górskich drogach ścierają się szybko do krwi, a wówczas trzeba czasu, aby zagoiły się i zarosły świeżym naskórkiem. Zdarzało się, że przyszywano wielbłądom podeszwy ze skóry, aby mogły iść dalej. Widziałem kiedyś takie barbarzyńskie „zelówki” przyszyte do palczastych kończyn. Zazwyczaj wielbłądy są obojętne, dobrotliwe, lecz czasami potrafią być bardzo złośliwe. Pewnego razu przybyliśmy całą grupą do pewnej bezludnej górskiej doliny w Pamirze. Okazało się, że w dolinie pasło się stado wielbłądów. Kiedy przecho­ dziliśmy obok nich, patrzyły na nas tępo, lecz nie ruszyły się z miejsca. Kiedy oddaliliśmy się już jakiś kilometr, całe stado z piekielnym hałasem przygalopowało do nas, łamiąc po drodze krzaki, otoczyło nas ze wszystkich stron i zaczęło s_ię na nas gapić. Postały jakiś czas, popatrzyły, a potem uciekły. Czego chciały? Może nie były agresywne, lecz ciekawe? Nie wiem. W każdym razie przebywanie w otoczeniu tych olbrzymich zwierząt było bardzo nieprzyjemne. Po upływie pół godziny wielbłądy powtórzyły swoją wizytę, dopędzając nas i otacza­ jąc, ale nie atakowały. Dzisiaj wielbłąd jest wypierany przez samochody. W Pa­ mirze ^spotyka się już tylko pojedyncze egzemplarze hodowane jako źródło wełny. Tak więc wielbłąd pełni rolę barana, tylko nie daje mięsa.'.. Jaki Olbrzymie kudłate jaki, wykorzystywane jako zwierzęta juczne, można zobaczyć jedynie w wysokogórskich partiach Pamiru, środkowego Tien-szanu, Ałtaju i Tybetu. Jaki mogą żyć tylko wysoko w górach Jeśli spędzi się je w niziny, giną, prawdopodobnie z przegrzania. Chodzi o to, 21

że jaki pokryte są bardzo gęstą i diugą sierścią. Niestraszne im zimno i zamiecie. Znoszą największe mrozy, lecz cierpią w upalne dni. Nawet chłodne pamirskie lato jest dla nich nieszczęściem, toteż uciekają w dzień w wysokie partie gór, kładą się na śniegu i lodzie, ale i tam jest im gorąco. Na brzuchu sierść jaka zwisa niemal do ziemi, więc choć zwierzę leży na lodzie, to jednak na własnym wełnianym „materacu”. Latem jaki bardzo lubią się kąpać. Woda w rzekach Pamiru jest zimna, niemal lodowata, co bardzo im odpowiada Biada niedoświadczonej ekspedycji, jeśli zaryzykuje z jakami prze­ prawę przez większą rzekę. Zdarzyło się, że karawana jaków z całym majątkieift ekspedycji i jej uczestnikami na grzbietach zatrzymała się pośrodku nurtu, utykając tam na dłużej, póki jaki nie zażyły kąpieli. Dramat takiej sytuacji polega na tym, że jaki mogą się zatrzymać w dość głębokim miejscu, gdzie ja­ ko wielkie i ciężkie zwierzęta wytrzymują napór rozszalałej wody, ale człowieka, który zeskoczy do wody, nurt natychmiast przewraca i wlecze za sobą, a to jest bardzo niebezpieczne. A jak może stać w rozszalałym nurcie, ile mu się spodoba. Prąd może zerwać z niego siodło, jeźdźca, juki, a on sobie stoi... 22 Takie przygody zdarzają się, oczywiście, tylko niedoświad­ czonym członkom ekspedycji. Starzy pamirczycy przywołają do porządku każdego jaka. Rzecz w tym, że kierowanie jakiem jest bardzo trudne: mają one tak gęstą i mocną sierść, że nie czują żadnych uderzeń. Jakiem trzeba kierować' za pomocą sznura przeciągniętego przez nozdrza. Należy stwierdzić, że w warunkach bezdroży, na wysoko­ ściach ponad cztery — pięć tysięcy metrów, jak jest zwierzę­ ciem niezastąpionym. Po pierwsze, nie obawia się żadnych skał ani kamieni. Na fatalnych ruchomych piargach, gdzie koń szybko obciera nogi, a czasami uszkadza sobie kopyta, jak po­ rusza się bez’kłopotów. Nie upada, nie ma „tuteku” (choroby górskiej), nie trzeba go kłuć szydłem w nos, aby puścić mu krew, co na wysokich przełęczach górskich Kirgizi robią ko­ niom, które z powodu dużej wysokości i wysokiego ciśnienia tracą przytomność. Ponadto jak, pozornie niezgrabny,- potrafi pokonywać ol­ brzymie odległości, jest niezwykle zwinny, świetnie pokonuje przeszkody terenu: może wejść po stromym zboczu, skacząc ostrożnie z kamienia na kamień, jak kozica, może stanąć na kamieniu wszystkimi czterema nogami i skoczyć na sąsiedni kamień, przy czym ów skok może być nawet długi, mimo że dorosły jak waży pięćset, a czasami tysiąc kilogramów. Jeśli w takiej chwili na grzbiecie jaka znajduje się niedoświadczony jeździec, to ryzykuje upadek. Wiele ekspedycji, w tym także alpinistyczne i geologiczne, przede wszystkim korzystało z jaków. Część trasy pokonywa­ no samochodami, potem wyżej, gdzie nie ma dróg, lecz tylko ścieżki, przesiadano się na konie i korzystano z nich jak długo się dało. Gdzie nie było już żadnej drogi, gdzie ledwie dawało się przejść — przesiadano się na jaki. Jak nie jest wybredny, pracuje na takim mrozie i takich wysokościach, gdzie nie mogą pracować inne zwierzęta. Jak nie jest złośliwy, lecz dobroduszny, a przypadki zaatakowania przezeń człowieka, nawet jeśli ten traktuje go brutalnie, są bardzo rzadkie. Tam gdzie nie ma dróg! jak jest bardzo sahro- 23

dzielny w wyborze trasy. I wcale nie jest tępy, jak to niesłu­ sznie twierdzili niektórzy podróżnicy. Mówiąc o tępocie dzikich jaków, napotkanych w wysokogór­ skich rejonach Tybetu, jeden z podróżników ubiegłego wieku opisuje następujące wydarzenie. Napotkał stado dzikich jaków, które dopuściły go dość blisko i zaczął do nich strzelać. Stado nie ruszyło się z miejsca. Kilka byków rzuciło się w jego stro­ nę, ale zatrzymały się przed nim. Podróżnik nadal strzelał, byki padały. Stado rzuciło się do ucieczki, ale odbiegłszy na niewielką odległość, stanęło i patrzyło w stronę człowieka. Myśliwy podszedł bliżej, znów strzelał, znów padały zabite zwierzęta... Na podstawie tego epizodu podróżnik wyciągnął wniosek o absolutnej tępocie jaków. Wydaje mi się, że z takiej lekcji można wyciągnąć zupełnie inne wnioski, i to bardzo niepo­ chlebne dla podróżnika. Po pierwsze, człowiek ten był okrutny. Po co strzelał do ja­ ków? Po co ich tyle zabił? Nie mógł przecież wykorzystać mięsa z tylu jaków, gdyż jego karawana była niewielka, zaledwie osiem osób. Jeden jak mógł ich.zaopatrzyć w mięso na dwa ty­ godnie, a skóry nie były im potrzebne. Po drugie, jaki nie są złośliwe, lecz dobroduszne. Po raz pierwszy zobaczyły człowieka z bronią palną, a ten zaczął do nich strzelać; mimo że silne i mogłyby zabić człowieka, nie rzucają się na niego, chcą go jedynie odpędzić. Człowiek je­ dnak strzela nadal, stado ucieka w popłochu. Po chwili stado zatrzymuje się, chce powrócić i jakoś pomóc powalonym i za­ bitym jakom. W odpowiedzi grzmią nowe wystrzały... Obecnie w Pamirze pozostało już niewiele jaków. Istnieje jeden sowchoz w Bułunkule zajmujący się ich hodowlą. Dzi­ siaj już rzadko korzysta się z jaków jako zwierząt jucznych. Dawniej wykorzystywaliśmy je powszechnie do pracy na naj­ wyższych wysokogórskich trasach. Na lodowcu Zor-Czeczekty została kiedyś zbudowana stacja, stąd prowadzono obserwacje meteorologiczne, tenologiczne i dynamiki rozwoju roślin na wysokości 4800 metrów. Materiały do budowy tej stacji do­ 24 I starczaliśmy na jakach. Także na pierwszych przedwojennych szlakach Pamirskiej Ekspedycji Uniwersytetu Azji Środkowej do pracy na lodowcach Tanymas i Bałandkiik zabierałem ze sobą jaki. Należy jednak dodać, że jaki mają pewną cechę, która nie jest zbyt dogodna dla ekspedycji. Każdy członek ekspedycji zna dobrze takie przypadki, a obfituje w nie zwłaszcza począ­ tek wyprawy, kiedy konie i osły uciekają. Wieczorem zostały spętane lub przywiązane do kołków, a rankiem ich nie ma: kołki wyrwane, sznury przegryzione, zwierzęta pouciekały. W takiej sytuacji jedzie się samemu na poszukiwania lub wy­ syła ludzi do bazy, dokąd zwierzęta uciekły, bo tam jest ich dom. W przypadku jaków sprawa wygląda zupełnie inaczej. Uciekną, oczywiście, przy lada okazji, ale zupełnie nie wia­ domo, gdzie się podziały! Mogą się udać w jakieś oddalone miejsce i nikomu nie wpadnie do głowy, aby tam ich właśnie szukać. Jaki to zwierzęta ciekawe i pożyteczne, choć nieco dzikie. Prawdopodobnie oswojone zostały stosunkowo niedawno i dzię­ ki temu nie utraciły jeszcze niezależności.

Przewodnicy karawan Od dawien dawna u podnóży Pamiru i Tien-szanu, na grani­ cy pustyń i gór, mieszkali odważni i niespokojni ludzie, którym przypadła w udziale niebezpieczna i ciężka praca przewodni­ ków karawan. Są to oryginalni, najbardziej odważni z ludzi, dla których wyprawa stała się zawodem na całe życie. Przewodnicy kara­ wan, woźnice, poganiacze zwierząt — jakże niewiele o nich pisano i jako szybko zaczyna się zapominać o tych odlważnych żołnierzach lądowych dróg. Prowadzili i prowadzą karawany z geologami, geobotąnikami, gleboznawcami do najbardziej trudno dostępnych miejsc, dokąd nie można dotrzeć ani samo­ chodem, ani samolotem. Dziś jest już ich niewielu i z każdym rokiem liczba ich maleje, gdyż coraz więcej mamy dobrych dróg i coraz mniej karawan. A przecież jeszcze nie tak dawno olbrzymie przestrzenie Azji Środkowej, a także Syberii'prze­ mierzane były przez karawany wielbłądów. Na początku lat trzydziestych widziałem karawany złożone z tysięcy wielbłądów, które, zanim otwarto pamirski trakt sa­ 26 mochodowy, wiozły do Pamiru, do sklepów i strażnic granicz­ nych odzież, żywność i wszystko co potrzebne. Każdą grupę wielbłądów prowadził przewodnik. Ten człowiek juczył ran­ kiem zwierzęta, szedł pieszo przez cały dzień, rozjuczał wiel­ błądy wieczorem, już w ciemnościach, spał niewiele, a jadł jeszcze mniej. Rano — placek i herbata, wieczorem — herbata i placek. Coś gorącego gotowano tylko w święta. I to w Pa­ mirze, na wysokości 3500—4500 metrów! Nie pojmuję, jak ci ludzie mogli wytrzymać całą trasę z Oszu do Murgabu i z powrotem. Nie opowiadam o nich na podstawie cudzych relacji — widziałem ich na własne oczy. Na początku lat trzydziestych Ekspedycję Tadżycko-Pamir- ską obsługiwała niemal setka małych i dużych karawan. Po dziś dzień dziesiątki karawan obsługują różne ekspedycje, stacje meteorologiczne i inne placówki w górach Ałtaju, Sa- janów, Tien-szanu, w najbardziej oddalonych miejscach Pa­ miru, na przykład nad Jeziorem Sarezskim. Przez śnieżne przełęcze, lodowce, gdzie ślizgają się końskie kopyta, a na każdy nieostrożny krok czyhają głębokie szcze­ liny, przez bardzo niebezpieczne, brody, gdzie mętne od tają­ cych śniegów wody rzek gnają kamienie zwalające konie z nóg, przez wąskie przejścia nad przepaściami, przez gorące piaski szły nieustannie karawany. Przewodnicy dobrze znali konie, wielbłądy, jaki, karmili je, podkuwali i leczyli. Potrafili przy­ troczyć takie ładunki, które, wydawać się mogło, nie sposób przetransportować na końskim lub wielbłądzim grzbiecie. Je­ śli trzeba było, umieli przytroczyć łódź i silnik, deski i butlę z kwasem siarkowym. Dzisiaj z każdym dniem przewodników karawan jest coraz mniej, wielu z nich zestarzało się i korzystają z odpoczynku, inni nie wrócili do domu, bo zginęli w drodze. Właśnie dlatego chciałbym przypomnieć mego pierwszego nauczyciela, jednego z najbardziej zasłużonych spośród „karawan-baszów” w Tien- -szanie, Urusbaja Kiczkentajewa, który w 1934 roku prowadził ekspedycję Uniwersytetu Leningradzkiego przez cały środko­ wy Tien-szan, od Przewalska do Andiżanu. 27

Profesor Danił Kaszkarow, który przez wiele lat stał na cze­ le naszej ekspedycji, przyjaźnił się z Urusbajem i wielokrotnie przemierzał wraz z nim górskie szlaki. Na początku wspomnia­ nej ekspedycji ustawił nas, studentów, przed Urusbajem i po­ wiedział: — Macie słuchać Urusbaja jak samego Boga i uczyć się od niego sztuki prowadzenia karawany! Tu Tien-szan, a nie uni­ wersytet! Tutaj trzeba myśleć! W tamtych czasach Urusbaj był już starcem, lecz starcem bardzo żywotnym i dziarskim. Uczył nas kucia zwierząt, ju- czenia, siodłania, opieki nad końmi, a także zachowania na przeprawach i przełęczach. Jeśli chodzi o wybór drogi, miej­ sca pod obóz lub wszystkiego co dotyczyło koni, autorytet Urusbaja był niepodważalny, jego zaś wiedza w tych dziedzi­ nach była, że się tak wyrażę, encyklopedyczna. Był to zawo­ dowy przewodnik i „karawan-baszy”, który całe życie poświę­ ci] tym zajęciom. Przepracował w Tien-szanie całe życie — początkowo w urzędzie celnym, a potem w' ekspedycjach. Urusbaj traktował studentów surowo, czasami ordynarnie, próbował nawet przyłożyć nam kamczą, lecz takie zachowanie wybaczaliśmy mu ze względu na to, że był człowiekiem mimo wszystko sympatycznym, a przede wszystkim doświadczonym, który nie z jednego pieca chleb jadał. Pewnego razu uratował naszą ekspedycję przed basmacza- mi, a w tamtych czasach wypadki rozboju jeszcze się zdarzały. W drodze powrotnej ekspedycja zrobiła dłuższy odpoczynek w osadzie Naryn. Niedaleko za Narynem zaczęliśmy się nagle przeprawiać przez rzekę, by stanąć w gęstym lesie. Nie wia­ domo dlaczego zboczyliśmy z drogi. Należy stwierdzić, że rze­ ka miała wysoki stan wody, przeprawa przez nią była więc trudna, a nawet niebezpieczna. Zatrzymaliśmy się na polanie i nie zdążyliśmy jeszcze rozbić obozu, kiedy na zejściu prowa­ dzącym do rzeki ujrzeliśmy dużą grupę uzbrojonych jeźdźców, którzy podążali naszym tropem. Widać było wyraźnie, że cze­ goś szukają. Nie widzieli nas, osłoniętych krzewami i drzewa­ mi. Dość długo oglądali ślady naszej karawany, które ginęły 28 w rzece. Dwóch ludzi znajdujących się na czele grupy roz­ poczęło nawet forsować rzekę, lecz kiedy ich konie zaczęły wchodzić na głębię, przestraszyli się widocznie wysokiego sta­ nu wody i zawrócili. Grupa rozproszyła się po tamtej stronie rzeki — jedni robili rekonesans w dół biegu rzeki, inni poje­ chali w górę, podjeżdżali do brzegu, patrzyli w naszą stronę. Ukryliśmy konie i siedzieliśmy w krzakach cichutko jak za­ jące. Nasi prześladowcy jeździli wzdłuż brzegu, zjeżdżali się, rozjeżdżali, ale nie zdecydowali się na przeprawę i odjechali. Gdy tylko grupa zniknęła nam z oczu, przeprawiliśmy się z powrotem na tamten brzeg i szybkim marszem, to stępa, to znów truchtem, jechaliśmy przez całą noc. A to przecież wła­ śnie Urusbaj skłonił nas do tego, byśmy przeprawili się przez rzekę i ukryli w zaroślach. Nasz przewodnik był wyjątkowo mądrym człowiekiem. Za­ równo podczas marszu, jak i w obozie, na przeprawie, a także podczas spotkań z basmaczami był odważny, pomagał nam i dzielnie nami dowodził. 0 słynnym „karawan-baszy” Sułtanie, który przez wiele lat prowadził karawany do Lodowca Fedczenki, opowiem w rozdziale „Przez Lodowiec Fedczenki”. Sułtan chodził ze swymi ludźmi tam i z powrotem między Darautkurganem w Dolinie Ałajskiej i Obserwatorium „Lodowiec Fedczenki”, które stało na samym lodowcu. Jeden dzień szedł z Darautkur- ganu 40 Ałtynmazaru przez Przełęcz Tersagar w Górach Za- ałajskich, dzień zaś od Ałtynmazaru — po skalach złożonych z otoczaków, przez cztery przeprawy i dwadzieścia kilometrów lodowcem — do nocnego postoju w Diabelskiej Trumnie (to taka kotlinka obok lodowca, gdzie stawali na noc). Następnego dnia piętnaście kilometrów lodowcem, cały czas między szcze­ linami i przepaściami, do obserwatorium; tam wyładowywali karawanę i tego .samego dnia znów do Diabelskiej Trumny. Następnego dnia do Ałtynmazaru, a stamtąd przez Tersagar do Darautkurganu. 1 tak przez całe życie. Jeżeli karawana miała cztery prze­ prawy w ciągu dnia, kiedy szła przez otoczaki na Lodowiec 29

Fedczenki, to Sułtan jako „karawan-baszy” musiał ich przebyć osiem, a jeśli trzeba było, to i szesnaście. Nie można było prze­ cież pozwolić, aby koń dostał zawrotu główmy, trzeba go było poderwać dzikim okrzykiem, przebijającym się przez łoskot w'ody, a czasami poderwać mocnym uderzeniem kamczy, aby nie bal się wody, lecz nahaja Sułtana. Jeśli zachodziła taka konieczność, trzeba było galopować brzegiem w dół rzeki, aby skoczyć do wody i wyrwać konia, którego silny nurt przewró­ cił i porw'ał za sobą. Pracowałem kiedyś z Sułtanem i zapamiętałem na całe ży­ cie jego wykrzywione usta i zachrypnięty glos, kiedy na swo­ im, takim narwanym jak on sam ogierze, skakał do rozszala­ łej rzeki na spotkanie objuczonego konia, którego porwał nurt. Pamiętam jego krzyk i zamachnięcia nahaja, kiedy chwytał wodze konia i ciągnął go do brzegu. Już na brzegu, mokry, gładził wystraszonego konia, mówiąc: — To nic, to nic. Już w porządku. Kiedy po raz pierwszy zacząłem brać udział w poważnych przeprawach, z delikatności zapewne, nie robił mi żadnych uwag. Prawdopodobnie dlatego, że na pierwszych przeprawach zmieniała się trochę barwa mojej twarzy. Rzucał tylko jak gdyby mimochodem: — No widzisz, Cyryl. Taki praca. Potem, przez wiele lat, kiedy sam zrozumiałem, czym są wody górskich rzek, kiedy nauczyłem się wynajdywać prze­ prawę i prowadzić przez nią karawanę, niejeden raz patrząc na jakąś rzekę, którą trzeba było sforsować, przypominałem sobie słowa Sułtana: „To nic, to nic. Już w porządku”. Chciałbym jeszcze opowiedzieć o Mumedżanie, który w la­ tach trzydziestych, pierwszych latach mej pracy w Pamirze, prowadził moją karawanę, a który potem zginął na wojnie, o człowieku wyjątkowo pogodnym i absolutnie samokrytycz- nym. Kiedy popełnił jakiś błąd, denerwował się tak bardzo, że walił się pięścią po głowie i twarzy, obrzucając przy tym samego siebie najgorszymi słowy. Nie ma chyba takich tarapatów, których nie jprzeżywalibyś- 30 my razem: chorowaliśmy na dużych wysokościach, spadaliśmy w dół i pokonywali pięciotysięczne przełęcze po obsuwających się piargach. I im nam było gorzej, tym delikatniejszy, ujmu­ jący uśmiech pojawiał się na jego twarzy. To niebywałe, kie­ dy uśmiechając się mówił: — Dżiuda (bardzo) ciekawy przypadek. Pamiętam, jak zadarłszy głowy, patrzyliśmy na pięcioty­ sięczną Przełęcz Zulumart. Było to w 1936 roku. Mieliśmy się wdrapywać po fatalnych, stromych piargach; ścieżka wiodąca na przełęcz zniknęła wiele lat wcześniej. Kiedy -napatrzywszy się do woli na tę niedostępną, wydawać by się mogło, twier­ dzę, którą trzeba było zdobyć, zapytałem: „No i co?” — Mume- dżan pokiwał głową i odpowiedział jak zwykle: — Dżiuda ciekawy przypadek! Pamiętam, kiedy po przejściu tego przeklętego Zulumartu utopiliśmy w Bałandkiiku juki z żywnością i przez dwa ty­ godnie żywiliśmy się tylko dwa razy dziennie jakąś polewką, bo ocalało nam tylko osiem kilogramów mąki, Mumedżan uśmiechał się jak zawsze, twierdząc, że to „dżiuda ciekawy przypadek”! Przypominałem sobie tę polewkę wielokrotnie podczas zimowej blokady Leningradu w 1941 roku. Mamai Tasztambekow, z którym chodziłem i pracowałem przez wiele lat po wojnie, niezmienny mój towarzysz i „ka­ rawan-baszy” w ekspedycjach, był Kirgizem. Prawdziwych Kirgizów w Pamirze, którzy mieszkają tam od dawna, jest tylko kilka rodzin. Są to rośli, wysocy i silni ludzie, obdarzeni . rzadką wytrzymałością i swoistą urodą. Takim też był Mamat: rosły, silny, dobroduszny — i w miarę religijny. Mówię „w mia­ rę”, gdyż chociaż celebrował niezmiennie w ciągu dnia wszyst­ kie przepisane modły, to jednak zgodnie z umową, jaką za­ warliśmy, dzienne modły, kiedy cała karawana musiała na niego czekać, odmawiał w skróconej wersji, za to wieczorem, na postoju, modlił się, ile chciał. Mamat umiał wszystko. Umiał poprawdzić karawanę w do­ wolne miejsca Pamiru, świetnie znajdował przeprawy, juczyć i podkuwać konie, mógł nocować na lodowcu, tygodniami od­ 31

żywiać się nie dogotowanym pożywieniem, bo kiedy pracuje się na wysokości 4300—4500 metrów, to nie sposób ugotować ryż, nie mówiąc już o mięsie. Nie grzeszył również brakiem apetytu. Jak mi opowiadał (a nigdy nie kłamał), w młodości poszedł o zakład na jakiejś uroczystości plemiennej, że zje ca­ łego barana. Jadł go od obiadu do pierwszej gwiazdy na nie­ bie i zjadł, dzięki czemu wygrał konia. Przyznał co prawda, że o mało od tego nie umarł, ale uratowali go krewni i przy­ jaciele, którzy przez dwie godziny po tej uczcie kąpali go i masowali w aryku. Dość często chodziliśmy z Mamatem na wyprawy we dwój­ kę; chodziliśmy też z całą ekspedycją, a wtedy pełnił obowiąz­ ki przewodnika karawany. Mamat był skarbnicą pamirskich legend; to on pierwszy opowiadał mi o tym, jak jego dziadek napotkał człowieka śniegu, a nawet z nim walczył. Mamat wierzył w to święcie i tą wiarą zaraził i mnie. Był człowiekiem niezwykle uczciwym. Jako przewodnik w górach, jako „ka- rawan-baszy”, towarzysz i gawędziarz, Mamat był niezastą­ piony i niezwykle uczynny. Mamat odmówił mi tylko raz. Jesienią 1958 roku, kiedy za­ kończyła się ekspedycja poszukująca śladów człowieka śniegu, chciałem ruszyć pod koniec listopada w dolinę rzeki Zachodni Pszart i obejrzeć na śniegu wszystkie ślady. Było to przed­ sięwzięcie Specjalnie dobrane dla amatora takich wypraw: temperatura spadła poniżej trzydziestu stopni, teren poszuki­ wań znajdował się na wysokości 4000—4300 metrów. Zachod­ ni Pszart zamarzł do samego dna, ale wody podziemne, spły­ wające ze zboczy lub płynące jeszcze pod lodem zamarznięte­ go koryta, często naciskały od wewnątrz z taką siłą, że roz­ rywały lód i wytryskiwaly fontannami na powierzchnię, two­ rząc lodową kaszę. Właśnie ta lodowa kasza pędziła przez wąską dolinę w postaci lodowatej fali o wysokości dwóch— —trzech, a nawet więcej metrów. Fala zmiatała wszystko ze swej drogi, wyrywała z korzeniami krzewy i drzewa, które zamarzały w niej w mgnieniu oka. I wtedy właśnie Mamat odmówił towarzyszenia mi w wyprawie, mówiąc, że żle się 32 czuje. Zamiast niego poszedł ze mną jego brat Sułtan. Prze­ szliśmy pomyślnie całą trasę, a była to jedna z najcięższych wypraw w moim życiu. Kiedy w grudniu 1958 roku wróciłem z tej wyprawy do stacji biologicznej, pożegnałem się z Mamatem i wyjechałem do Moskwy, aby podczas obrad Prezydium Akademii Nauk złożyć sprawozdanie z przebiegu ekspedycji. Więcej już go nie zobaczyłem. Wkrótce po moim wyjeździe Mamat zmarł. Okazało się, że chorował już wówczas, kiedy wybierałem się nad Pszart. Nie skarżył się, nie powiedział mi ani słowa, choć niewykluczone, że można było mu pomóc. Nic jednak nie wiedzieliśmy o jego stanie zdrowia, on zaś w myśl swoich nakazów religijnych unikał lekarzy. Niestety, nie ma już Mamata, ja żyję i piszę o nim, a przecież byliśmy równo- latkami. A teraz słów kilka o Trakcie Pamirskim, o jego ludziach i o kierowcach ekspedycji. Trakt Pamirski na odcinku Osz—Chorog został zbudowany w 1933 roku. Przez długie lata — w czasach przed rewolucją, a także w porewolucyjnych latach dwudziestych — cały Pa- 1 W poszukiw aniu yeti 33

mir zaopatrywany był w towary tylko przez karawany, które przemierzały górskimi ścieżkami trasę z Oszu do Duszanbe. Z Oszu szlak prowadził przez wiele przełęczy, takich, jak, na przykład, Akbajtał o wysokości 4650 m, poprzez śniegi i brody w górskich burzliwych rzekach. Zbudowanie tutaj drogi dla samochodów było niezwykle trudne. Na początku Trakt Pa- mirski dostępny był tylko dla kierowców najwyższej klasy. Jazda wymagała tutaj niebywałego mistrzostwa i wielkiej od­ wagi, a przede wszystkim wielkiego trudu. W ogóle w tamtych czasach warunki jazdy różniły się tutaj bardzo od dzisiejszych: samochody były słabsze, hamulce mniej pewne, a i droga dziesięć razy gorsza, chociaż kierowcy byli może i lepsi, i w ogóle zupełnie inni; byli bardziej samo­ dzielni, bardziej zdecydowani, odważniejsi. Słabych kierowców tutaj nie było, bo być nie mogło. Jeśli się nawet tacy znaleźli, to zmieniali praqę albo spadali w przepaść. Mosty nad wzburzonymi rzekami składały się po prostu z dwóch desek, po których posuwały się koła samochodu, a między nimi ziała pustka. Większość rzek nie miała jednak mostów, lecz przeprawy; podczas przeprawy często trzeba było okrywać silnik brezentem, żeby woda nie zalała świec, zdej­ mować pasek klinowy z dmuchawy i pokonywać głębokie miejsca, gdzie nie tylko silnik, ale i kierowca znajdował się po pas w wodzie. Na wielu skalnych odcinkach trakt był wytyczony na tak wąskim przesmyku, że kiedy na zakrętach lewa tylna opona px-zyciskała się do skały, to prawa co jakiś czas znajdowała się w powietrzu. Były takie odcinki, gdzie na długości kilome­ tra samochódy nie mogły się minąć. Jechać dwieście — trzysta metrów do tyłu po takim pasie mógł tylko prawdziwy artysta albo samobójca. W czasach przedwojennych i w czasie wojny kierowcą na Trakcie Pamirskim był nietuzinkowy chłopak, pełen inicjaty­ wy, pomysłowy, uparty. Spał na mrozie, w kabinie, żywił się tym, co zabrał z sobą, zawsze sam naprawiał samochód. Kie­ rowca nie mógł oczekiwać na trakcie warsztatów naprawczych 34 ani pomocy z bazy, w każdym razie nie mógł liczyć, że taka pomoc szybko nadejdzie — mógł liczyć tylko na siebie lub na pomoc kolegów. Czasy się jednak zmieniały: z każdym rokiem trakt był coraz lepszy, drogę poszerzano i wyrównywano, wysadzano w po­ wietrze ostre zakręty, samochody były coraz nowocześniejsze. Praca kierowcy zdecydowanie się zmieniła — przestała być tak bardzo niebezpieczna, warunki stały się bardzo dobre. Dzi­ siaj na postojacłi kierowca śpi w łóżku, jada w stołówce, otrzy­ muje natychmiastową pomoc w wypadku kraksy i opiekę le­ karską w razie choroby. Dyspozytorzy obserwują go na trasie. Kierowca upodobnił się dzisiaj do robotnika i nie ma już nic wspólnego z „wolnym włóczęgą” dawnych lat. Przez wiele lat pracowałem i mieszkałem w Pamirskiej Sta­ cji Biologicznej, położonej w Dolinie Czeczekty obok Traktu Pamirskiego, który huczał pod naszymi oknami. Sami też cią­ gle gdzieś jeździliśmy, do nas przyjeżdżano, całe nasze życie odbywało się na kółkach. W laboratorium, na polach doświadczalnych stacji, u siebie w domu dniem i nocą, zimą i latem, widziałem, słyszałem, wy­ czuwałem Trakt Pamirski, jego życie, tętno, oddech. Trakt tęt­ nił; z wysiłkiem i złością dudnił silnikami w nieprzejezdnych zimowych zaspach, a lekko i radośnie w miesiącach letnich i je­ siennych, kiedy droga była dobra i łatwa. Z Oszu do Chorogu, z Chorogu do Oszu pędziły nieustannie samochody, pędziły dniem i nocą, zimą i latem, przez całą dobę, przez cały rok. Trakt żyje swoim odrębnym życiem. Całe życie Pamiru, zwłaszcza tych, którzy mieszkają przy trakcie, zależy od niego, od samochodów, od kierowców. Powiedziałbym, że przede wszystkim od kierowców. Trakt zależy nie tylko od pogody, od deszczu czy też zimowych zasp — trzyma się, wspiera na ludziach, na kierowcach. Zamierzam o nich co nieco opowiedzieć — będzie w tej opo­ wieści bohaterstwo, szlachetność, podłość i tragizm, będzie też humor, bo przecież różnie układa się w życiu. Oto pewien przypadek, który miał miejsce niedługo po re­ s* 35

wolucji, kiedy w Pamirze królowały jeszcze układy patnar- chalne i wszyscy dobrze się znali. Mieszkałem na stacji w ma­ lutkim pokoiku, którego okno wychodziło na trakt, drzwi zaś na podwórze. W nocy obudziłem się, gdyż prosto w okno świe­ ciły reflektory, pod oknem hałasował silnik samochodu, a mnie ktoś szarpał za ramię, wołając przy tym po imieniu. Okropnie chciało mi się spać, nie miałem zamiaru się budzić i wycho­ dzić ze śpiwora. Jednak ten ktoś uparcie szarpał mnie za ra­ mię, wołając: — Cyryl, masz pieniądze? Masz pieniądze? Cyryl! No! Masz pieniądze? Nie wiedziałem kto mnie budzi i nie rozumiałem czego chce. Wreszcie spytałem: „Ile?”, a usłyszawszy odpowiedź: „Ty­ siąc”, wymamrotałem: „Weź sobie z biurka”, po czym od- ■ wróciłem się do ściany i zasnąłem. Rano w żaden sposób nie mogłem sobie uzmysłowić, kto mnie budził i dlaczego dałem mu pieniądze. Jedyne, co pa­ miętałem, to blask reflektorów i jakieś mgliste obietnice, że dostanę pieniądze przy następnej okazji W biurku było zre­ sztą więcej pieniędzy, ale reszta leżała nietknięta Musiał to byc ktoś znajomy, ktoś z kierowców, ale po dziś dzień nie wiem, kto to był, bo pieniądze wróciły do mnie w ten sam sposób: ujrzałem w oknie światło reflektorów, ktoś szarpnął mnie za ramię, a jakiś niby znajomy głos ciągle powtarzał: — Cyryl! Włożyłem ci forsę do biurka! Słyszysz? Włożyłem forsę do biurka! Zrozumiałeś? Nie zapomnij! Oddałem ci forsę! Rozumiesz? Ja chciałem spać, ale on trząsł mną tak długo, dopóki nie posłałem go do wszystkich diabłów. Nigdy nie dowiedziałem się, kto to był. Widywałem kierowców z Traktu Pamirskiego w różnych czasach. Chciałbym teraz opowiedzieć o kilku kierowcach, o kilku ludzkich losach i charakterach. O niektórych już kie­ dyś pisałem. W opowiadaniu „Kara-kul — czarne jezioro” wspomniałem o kierowcy imieniem Kola, z którym pracowałem w pierw­ 36 szych powojennych latach. Był asem wśród kierowców. Miał zadziwiającą szybkość i precyzję reakcji. Czasami mogło się wydawać, że pozwala sobie na niedopuszczalne ryzyko, lecz było ono oparte na jakiejś bardzo dokładnej intuicji. Niebywa­ ła szybkość, z jaką prowadził samochód, łączyła się u niego z bezbłędnym wyliczeniem. Niezależnie od szybkości, z jaką prowadził samochód, nigdy nie popełniał błędu. Po najbardziej rozjeżdżonej drodze, w wiosenne roztopy, a zimą w śnieżyce, wśród zasp, prowadził samochód zwinnie i miękko. Dla kogoś, kto zna się na prowadzeniu samochodu, podróż z Kolą była prawdziwą rozkoszą. Przez całe życie prowadziłem samochód, prowadzę do dziś, widziałem wielu kierowców, ale takiego jak Kola więcej już nie spotkałem. Był człowiekiem niezwykle kulturalnym. Znał wyśmienicie samochody, cieszył się wśród kierowców autorytetem. Potrafił wszystko świetnie wytłuma­ czyć i nauczyć innych. Podczas naszych wspólnych podróży nie raz i nie dwa po­ padaliśmy w takie perypetie, zdarzały się nam takie sytuacje, że katastrofa wydawała się nieunikniona. A jednak Kola zaw­ sze znajdował wyjście. Pewnego razu przed naszym samocho­ dem, który jechał z dużą szybkością, oberwała się droga pod­ myta przez rzekę. Nie umiem sobie wytłumaczyć, co wtedy pomyślał Kola, lecz rozpędził samochód i wjechał na strome zbocze. Samochód o mały włos nie nakrył się kołami, ale oca­ leliśmy. Przez wiele lat pracy w Pamirze Kola nie miał ani jednej awarii. Co więcej, nigdy nie stal na drodze z powodu uszko­ dzeń lub niesprawności wozu, które w stałych rozjazdach są nie do uniknięcia. Będąc człowiekiem niebywale pomysłowym, coś tam majstrował, coś wymyślał i zawsze docieraliśmy da celu. Pewnego razu, kiedy w drodze skończyła się nam benzyna, zaczął nalewać wodę do zbiornika. — No, wiesz — powiedziałem — nie udawaj głupka. Jak nie ma benzyny, to trzeba czekać aż ktoś będzie jechał albo udać się po nią na własnych nogach.

— Zobaczysz, że dojedziemy! — stwierdził Kola, siadając za kierownicą. 1 dojechaliśmy — dojechaliśmy „na wodzie”. Powiecie pań­ stwo, że to niemożliwe? Okazuje się, że możliwe. Potem Kola wyjaśnił mi, na czym to polegało. W zbiorniku jego samocho­ du przewód benzynowy znajdował się ponad poziomem dna: dolawszy wody, Kola podniósł poziom benzyny, która pozostała na dnie zbiornika, i dzięki temu dostała się do przewodu ben­ zynowego. 1 tak dojechaliśmy „na wodzie”. A oto inny człowiek, o zupełnie innych losach. Na lato przysłano nam z Moskwy mechanika i kierowcę, Iwana Iwanowicza. W zasadzie miał on pracować jako mecha­ nik, ale pragnął pojeździć, poznać Pamir. Zasiadł za kierow­ nicą GAZ-67 i wszystko wskazywało, że kierowcą jest raczej słabym. Tymczasem sława spadła nań gwałtownie, co, praw­ dopodobnie, zawróciło mu w głowie, stając się przyczyną jego zguby. Pewnego razu wracaliśmy gazikiem z Murgabu do stacji. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, była niezbyt szeroka, zwy­ czajna, ale można się było na niej swobodnie minąć lub wy­ przedzić. Ciężarówka, która jechała przed nami, nie chciała nas jednak przepuścić: specjalnie jechała zygzakiem, tarasując całą drogę. Trąbiliśmy, ile się dało, krzyczeliśmy, miotaliśmy się z jednej strony na drugą, ale nieubłaganie zagradzała nam drogę. My na prawo, ona też na prawo, my na lewo, ona to samo. Wyprzedzić tej ciężarówki nie było można: z prawej strony zbocze, w dole rzeka, z lewej zaś ściana stromego na­ sypu o kącie nachylenia około 40". Wtedy to Iwan Iwanowicz specjalnie pozostał w tyle, roz­ pędził gazik, ile się tylko dało, i nagle, kładąc niemal samo­ chód na bok, wyskoczył kołami na nasyp, wczepił się w niego i wyprzedził ciężarówkę. Gazik stanął przez moment na jed­ nym boku, przeleciał po nasypie,, by wyskoczyć na drogę przed samą chłodnicą ciężarówki. Pamiętacie państwo, jak w cyrku motocyklista jeździ w tzw. beczce śmierci? Kierowca "cięża­ rówki rozdziawił tylko gębę, a my nie zdążyliśmy się nawet 38 przestraszyć. Ten manewr wykonany był rzeczywiście brawu­ rowo, my zaś, pasażerowie, zawołaliśmy jednocześnie: — To wielka klasa! Ten manewr był tak świetnie wykonany, tak zaskakująco odważny, że Iwan Iwanowicz — mechanik i marny kierowca, u którym nasi szoferzy mówili: „E, tam, po nim nie ma czego oczekiwać, to mechanik!” — wzniósł się natychmiast na szczyty pamirskiego samochodowego Olimpu. Jednakże nieszczęście polegało na tym, że wyczyn, który średniego moskiewskiego kierowcę i mechanika przeistoczył w pamirskiego asa, okazał się sukcesem przypadkowym. Po pewnym czasie Iwan Iwanowicz wiózł tym samym ga­ zikiem pasażerów do Kyzyłrabotu, na daleki południowy wschód Pamiru. Do połowy drogi prowadził samochód kierow­ ca amator, Iwan Iwanowicz zaś siedział obok. Droga była m ar­ na, lecz bezpieczna. Następnie za kierownicą zasiadł Iwan Iwanowicz. Nie znał tej trasy, droga zaczęła się zwężać, biegła wysoko nad rzeką. Wtedy właśnie Iwan Iwanowicz postano­ wił zabłysnąć, żeby dla wszystkich stało się jasne, iż do tej pory samochód prowadził amator, a teraz prowadzi go mistrz kierownicy. Rozpędził samochód do ostatnich granic i na dro­ dze, biegnącej po wąskim paśmie wysoko nad rzeką, wysko­ czył na dużej szybkości z ostrego zakrętu na kolejny jeszcze ostrzejszy zakręt! Przestraszył się, przestał panować nad kier równicą i uczynił to, czego kierowcy czynić nie wolno: puścił kierownicę i wyskoczył z samochodu. Samochód stoczył się po urwisku, dachował siedemnaście metrów i spadł na piargi. Pa­ sażerowie powypadali. Jednemu z nich jakimś cudem nic się ,nie stało, drugi miał' poharataną twarz, trzeci ze złamaną miednicą długo przebywał w szpitalu, ale wrócił do zdrowia. Iwana Iwanowicza znaleziono u podnóża skały z rozbitą cza­ szką. Pochowano go na wzgórzu Czeczekty, nad Pamirską Stacją Biologiczną. O Wasi Kisinie pisałem już w opowiadaniu „W dół przez śniegi i przełęcze”. Opowiadałem tam, jak to w 1937 roku z łopatami w rękach przebijaliśmy się przez cały miesiąc 39

z Chorogu do Oszu. Był to wspaniały chłopak i kierowca, który jeździł po kawalersku. Następnego roku, w połowie zimy, znów ugrzązł nad Przełęczą Kyzyłart z samochodem wyładowanym tekstyliami. Zaspy były ogromne, benzyna się skończyła, żyw­ ność też. Kisin przesiedział luty i marzec w samochodzie. Raz na tydzień chodził pieszo trzydzieści kilometrów po chleb do dróżnika, a po powrocie zakopywał się w tekstyliach i czekał. W pobliżu nie było żadnych ludzi Często odwiedzały go wilki. Od czasu do czasu pojawiali się żołnierze straży granicznej i nie widząc go krzyczeli: — Ej! Żyjesz jeszcze, Wasia? Wasia wygrzebywał się ze stosu materiałów i odpowiadał, że jeszcze żyje. Żołnierze zostawiali mu trochę konserw i radzili: — Zejdź na dół, Waśka! Pluń na to wszystko, bo zginiesz... Waśka na to: — Nie mogę! Rozkradną mi samochód i tekstylia. I dalej siedział. Siedział tak głodny przez dwa miesiące, dopóki nie oczyszczono drogi przez Dolinę Ałajską. Przez wiele przedwojennych lat w Pamirskiej Ekspedycji Uniwersytetu Azji Środkowej pracował kierowca Pietia. Były to lata, kiedy dopiero co otworzono Trakt Pamirski, a każdy przejazd z Oszu do Chorogu był niemal tym samym, co prze­ marsz Livingstone a przez Afrykę Środkową. Pietia wyróżniał się zimną krwią, co graniczyło niemal z obojętnością, był nie­ zmordowany i bardzo pomysłowy. Kiedy wpadł do rowu (co zdarzyło się mu wiele razy, gdyż w tamtym okresie samochody naszej ekspedycji pracowały I na okrągło przez wiele dób), wcale go to nie przerażało ani nie ' dziwiło. Rozglądał się i spokojnie rozważał sytuację Zacho-1 wj wał przy tym kamienną twarz. Gdy już podjął decyzję, ] zaczynał działać i pracował tak długo, póki nie uruchomił samochodu. Pietia pracował bez zarzutu. Poprzez zaspy, przez roz-1 maite brody dowoził żywność do wszystkich oddziałów; przy czym mógł pracować dni i noce. Kiedy był już ostatecznie j zmęczony, zasypiał pod samochodem, za kierownicą lub przy I 40 stole. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć, żeby Pietia spał w łóżku. Pietia miał wysokie poczucie sprawiedliwości. Jeżeli ganiono go za niedbalstwo, za różne kombinacje, zawsze uczciwie przyznawał się do wszystkiego i nie oponował. Wzruszał wtedy ramionami, mówiąc, na przykład, coś w tym rodzaju: —1 W porządku, nic nie mówię! Oddam, zrobię! Załatwię to jak trzeba! W najcięższe mrozy mógł przez dwa tygodnie nie wypusz­ czać łopaty z rąk, kopać śnieg, oczyszczać drogę i dowoził żywność do zimowisk, aby ludzie nie byli głodni, a stacje mogły egzystować. Wiosną pierwszy ruszał w Pamir i przewo­ ził takie rzeczy, których, wydawało się, przewieźć się nie da. Na swoim malutkim samochodzie zawiózł, na przykład, dużą łódź nad jezioro Kara kul. Piętkę otaczała jednakże skandaliczna sława złodzieja, który o świcie próbował coś ściągnąć z cudzego samochodu, hołdując przysłowiu: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje . Nie chciałbym jednak snuć wspomnień o Pietce złodzieju, lecz 0 pietce — niezawodnym kierowcy, spokojnym i nieprawdopo- podobnie pracowitym, który dzień w dzień, miesiąc w miesiąc, rok za rokiem ganiał bez wytchnienia swój gazik, zaopatrując w żywność i sprzęt wszystkie oddziały i stacje, jakie powsta­ wały dzięki niebywałej energii szefa Pamirskiej Ekspedycji, Baranowa. Ale wieloletnia praca nie przyniosła Pietce zaszczytów. Pa­ miętają jednak o nim w Pamirze po dziś dzień z powodu nieudanej próby wywiezienia barana (było to zabronione). Piętka nałożył na barana kożuch, wsadził mu na głowę czapkę 1 posadził obok siebie jako pomocnika Cały Pamir śmiał się z nieudanej próby Piętki Sprawdzający samochód żołnierze w odpowiedzi na zaproszenie na herbatę usłyszeli „b-e-e-e”, jakie wyda! z siebie zawinięty w kożuch „pomocnik”. I jeszcze jedna postać: kierowca Pamirskiego Ogrodu Bo­ tanicznego Ogród pamiętam od samego początku, a wraz z nim J amina Zamirowa — pierwszego, a może jednego z pierwszych 41

pamirskich kierowców tadżyckich. We wszystkich ekspedy­ cjach Pamirskiego Ogrodu Botanicznego — do Irkesztamu po tien-szanskie świerki, nad Bartang po grusze i morwy, nad Wancz po jabłonie, do Duszanbe po ludzi, materiały i żyw­ ność, przez Osz, przez Kalai-Chumb — wszędzie jeździł swoją niedużą, starą, półtoratonową ciężarówką. Ile się on z tym samochodem namęczył, wiedzą tylko pamirskie drogi. W lis­ topadzie 1953 roku nadszedł wreszcie telegram, że Pamirski Ogród Botaniczny otrzymał w przydziale nowy samochód mar­ ki GAZ-51. Wybrali się w drogę tego samego dnia. Obawa, że ktoś inny zabierze samochód, popędziła natychmiast do Duszanbe dyre­ ktora ogrodu, Anatola Gurskiego, najstarszego pracownika ogrodu, Michała Zapriagajewa, i Jamina Pogoda była pasku­ dna, z minuty na minutę droga mogła zostać zamknięta, na Przełęczy Segirdaszt już padał śnieg. Trakt Pamirski na odcin­ ku Duszanbe — Chorog był w tamtych latach bardzo zły. Zbudowano go naprędce w okresie wojny i dopiero teraz za­ czynano go poprawiać i poszerzać. Trakt byl bardzo wąski, podjazdy strome, zakręty takie, że ledwie się można było zmieścić. Były tam takie miejsca, gdzie na długości kilometra, a czasami dwóch i trzech nadjeżdżające z przeciwka samocho­ dy nie mogły się minąć — jeden z kierowców musiał cofać samochód. Wszyscy kierowcy stwierdzali zgodnie, że stary samochód Jamina nigdy nie wdrapie się na Segirdaszt. Padał obfity śnieg i tuż przed przełęczą Gurski kazał Jaminowi zawracać; sam miał poczekać na jakąś okazję i jechać dalej. Jamin odmówił, bo tak bardzo pragnął sam odebrać nowy samochód. I stał się cud: stary samochód zdobył Segirdaszt! Pod Komsomotabadem trzeba było przebyć słynny „Błękitny Brzeg” lub jak go też nazywano „Żegnaj młodości” — siedmio- kilometrowe piargi, które właśnie teraz, podczas deszczu, osu­ wały się coraz bardziej Lało bez ustanku i kiedy samochód Jamina zbliżył się do „Błękitnego Brzegu”, kierowca ujrzał jak niknie po kawałku zasypywana droga. „Błękitny Brzeg” 42 osuwał się, drogi nie było i wkrótce za samochodem Jamina zebrało się niemal sto samochodów. Lało jak z cebra, na żadną pomoc albo traktory nie można było liczyć. Przez cztery dni kierowcy i pasażerowie sami naprawiali dro­ gę. Deszcz lał nadal, żywność się skończyła, nie było narzędzi — byli tylko przemoknięci, głodni i zmęczeni ludzie. Piątego dnia samochód Jamina przejechał jednak po naprawionej dro­ dze, a za nim jeszcze dziewięćdziesiąt siedem samochodów. Kiedy nasi otrzymali nowy samochód, natychmiast urucho- ‘mili go i tym razem dwoma samochodami ruszyli z powrotem. Było już jednak późno: trakt został oficjalnie zamknięty. Pierwszy samochód, stary gazik, nadal prowadził Jamin, ale samochód nie miał już hamulców ani świateł. Na początku podjazdu na Segirdaszt, w osadzie Kalai-IIusejn, okazało się, że trakt jest zasypany śniegiem. Słysząc to kierowcy samocho­ dów jadących z Duszanbe do Pamiru, zawrócili. Dwadzieścia samochodów, które zmierzały z Pamiru do Duszanbe, przebiły się z tamtej strony Segirdasztu do najwyższego punktu prze­ łęczy, lecz opuścić jej już nie mogły. Kierowcy porzucili samo­ chody i zeszli do Kalai-IIusejnu. Z tego kiszłaku po siedmiu dniach przybyli kierowcy i traktory, w tym także nasi pamir- czycy, szturmowali podjazd, oczyszczając drogę łopatami. Gdy wreszcie została oczyszczona do przełęczy i dwadzieścia samo­ chodów, które tam ugrzęzły, zostały uruchomione i zjechały w dół, samochody Pamirskiego Ogrodu Botanicznego ruszyły pod górę. Podjazd na przełęcz rozpoczął się o szóstej rano, ale kie­ dy nasi znaleźli się na przełęczy, zapadła głęboka noc. Rozpo­ czął się zjazd po siedmiu wielokilometrowych, wąskich, śliskich i zaśnieżonych serpentynach, wyrąbanych w najbardziej stro­ mych skałach nad Kalai-Chumbem. Była noc, a samochód Jamina nie miał ani świateł, ani hamulców. W nieprzenik­ nionych ciemnościach, nad dwukilometrowym urwiskiem Ja­ min przez sześć godzin zjeżdżał starym gazikiem. Gurski na nowym wozie jechał z tyłu i świecił Jaminowi pod kola. Jednak na zakrętach Jamin jechał w ciemnościach. 13

— Dlaczego, wariacie, postanowiłeś jechać bez hamulców i świateł? — zapytali Jamina kierowcy w Kalai-Chumbie. — Jaką masz kategorię? — Trzecią. — Patrzcie go, diabła! A ile lat prowadzisz samochód? — Trzeci rok. — Kłamie, szpanuje! Zaraz widać, że ma pierwszą kate­ gorię i co najmniej dziesięć lat praktyki! I tak Jamin pracował rok za rokiem: zaopatrzenie ogrodu, budowa ogrodu, ekspedycje ogrodu. Zawsze i wszędzie Jamin. Późną jesienią 1968 roku Jamin prowadził samochód z Du- szanbe do Chorogu okrężną drogą przez Bajsun, Ursatjewską, Kokand, Andiżan, Osz i Murgab. Przed przybyciem do Andi- żanu zepsuła mu się skrzynia biegów. Musiał ją demontować i naprawiać w zimnym listopadowym deszczu i przy świetle reflektorów. Zabrakło mu już sił, żeby wstawić ją na miejsce. Przemoczony do nitki przenocował w kabinie, rano (znów lało!) zamontował skrzynię i pojechał. Gdy przyjechał do Oszu, le­ karz w bazie powiedział mu, że ma zapalenie płuc. Wyleczono go, ale pozostało jakieś niedomaganie. Wkrótce okazało się że Jamin ma gruźlicę. Potem w ciągu kilku lat był niejednokro­ tnie w szpitalu, potem w domu i znów praca w Pamirskim Ogrodzie Botanicznym. Co dalej? Po prostu Jamin, na którym lekarze postawili już krzyżyk, wyzdrowiał! Jego samochód znowu uwija się po Pa­ mirskim Ogrodzie Botanicznym, znowu ekspedycje, Duszanbe, Osz, znów polowania na rośliny. Jamin pracuje w ogrodzie po dziś dzień. Nie wyobrażam sobie w ogóle Pamirskiego Ogrodu Botanicznego bez Jamina. Ostatni wreszcie człowiek, którego chciałbym przypomnieć, ostatni portret kierowcy w tej galerii postaci. Poświęcam go Dżumamatowi Musajewowi, jednemu z najlepszych kierowców Pamirskiej Stacji Biologicznej. Ten człowiek, na którego zawsze można liczyć, pierwszy Kir­ giz z Pamiru, który zrobił prawo jazdy, związał się z Pamirską Stacją Biologiczną całe swoje życie. Był twardy i opanowany 44 na najbardziej niebezpiecznych mostach i przeprawach, zacho­ wywał spokój podczas lawin i wylewów rzek. Był jednak zu­ pełnie niepoczytalny, gdy w grę wchodziła jego urażona am­ bicja Gdy dochodził do wniosku, że został urażony, rzucał mi pod nogi narzędzia i czapkę, klął jak stary bosman i z krzy­ kiem biegł, gdzie go oczy poniosły. Boję się wyznać, ile razy rezygnował z pracy. Byłaby to liczba z kilkoma zerami. Bardzo często oddawał nieocenione przysługi Pamirskiej Sta­ cji Biologicznej. W jakimkolwiek mieście trzeba było nato­ miast pomagać jemu Na widok milicyjnej czapki dostawał nie­ mal drgawek. W Duszanbe, dokąd przybyliśmy na otwarcie Akademii Nauk w Tadżykistanie, czterokrotnie mijał ze stra­ chu bramę tej instytucji, bo na rogu dyżurował milicjant Ze strachu uciekał sprzed bramy i robi! objazd wokół całej dziel­ nicy. Kręcił się tak długo, aż zatrzymał go ten sam milicjant, który w żaden sposób nie mógł zrozumieć, co właściwie Dżu- mamat wyprawia i dlaczego jeździ w kółko. Dopiero po upły­ wie paru godzin Jamin ubłagał milicjanta, aby oddał Dżuma­ matowi prawo jazdy. Dżumamat Musajew nie miał jednak szczęściaa. Pierwszy kierowca-mechanik wśród pamirskich Kirgizów przeżył tra­ gedię: kilka lat temu stracił wzrok. Dzisiaj mieszka wraz z ro** dziną w Darautkurganie.

Ludzie ekspedycji Pisać o swoich kolegach nie jest rzeczą łatwą. Gdy jednak napisałem o przewodnikach, o kierowcach, to jakże nie napi­ sać o bezpośrednich pracownikach ekspedycji, o ich życiu i lo­ sach. To bardzo interesujący ludzie, z barwnymi życiorysami. lak więc naszkicuję kilka portretów pracowników ekspe­ dycji, kilka życiorysów przypominających ludzi, których spo­ tykałem w wielkich ekspedycjach. Nie będę jednak wymie­ niać żadnych nazwisk. Wybiane dla tej książki portrety ludzkie są w pewnym sen­ sie uogólnieniem cech charakterystycznych i losów tych ludzi, których znałem. Chciałem więc opowiedzieć nie tyle o real­ nych postaciach, ile o różnych typach ludzkich, jakich napo­ tykałem podczas długich lat pracy. Wielki Systematyk O Wielkim Systematyku słyszałem od dzieciństwa. Słysza­ łem o nim, o jego słynnej matce, która podczas nocnej zamieci sprowadziła z lodowca Mont Blanc jego ojca, porzuconego przez przewodników. Kiedy kończyłem przy Akademii Nauk kursy zbieraczy pró­ bek geologicznych, przyszedłem do niego i oświadczyłem, że bardzo chcę wziąć udział w ekspedycji do Azji Środkowej. Wielki Systematyk, który przez długie lata prowadził badania nad florą Azji Środkowej, w tamtych latach kończył już swe uczestnictwo w wielkich ekspedycjach. Przyjął mnie w budynku herbarium, gdzie teraz spędzał więcej czasu niż w górach i na pustyniach. Herbarium to wielki budynek, który stoi przy wejściu do Ogrodu Botanicznego. Każde jego piętro stanowi bardzo długą salę zastawioną ciasno rzędami szaf, wznoszących się od po­ dłogi do samego sufitu. W tych szafach znajdują się tysiące półek, na półkach setki tysięcy tek, a w tekach miliony arku­ szy tektury. Do każdego arkusza przyczepiony jest zasuszony egzemplarz rośliny. Do tego herbarium trafiały niemal wszyst­ kie rośliny zebrane przez botaników naszego kraju. Roślin było miliony, a pracowników herbarium niewielu. W tej gigantycznej skarbnicy roślin zawsze królowała cisza. Na piętrze, gdzie się znalazłem, siedziało kilku milczących i nie rzucających się w oczy ludzi, a wśród nich pewien młody systematyk roślin. Poruszał się bezszelestnie, uśmiechał, a jego duże białe dłonie z wielkimi bladymi palcami, podobnymi do askolotli, tych mieszkańców podziemnych jaskiń, nieustannie sortowały zielnik. Nawet zielnik nie szeleścił w jego rękach! Na tym samym piętrze znajdował się gabinet Wielkiego Sy­ stematyka. Był to mężczyzna olbrzymi, ciężki, zawsze miał po­ targane włosy i zawsze połamane okulary na wytrzeszczonych oczach. Był największym specjalistą w dziedzinie roślinności Azji Środkowej, autorem opasłych monografii i setek pomniej- 47

szych prac naukowych. Fiszki z tytułami jego prac zajmowały w katalogu bibliotecznym pół metra. To on był budowniczym i założycielem herbarium. Wielki Systematyk był wówczas w rozkwicie sil i odznaczał się zadziwiającą pracowitością. Od rana do wieczora selekcjo­ nował zbiory, a jego asystenci i on sam pracowali jak ma­ szyny. . Przyglądał mi się długo, a potem rzekł: — Chce pan jechać do Azji Środkowej? — Bardzo chcę. — Nie będzie pan żałował? — Sądzę, że nie — powiedziałem. Znowu długo mi się przyglądał. —*Tam jest gorąco, panuje malaria i w ogóle życie jest ciężkie — stwierdził, i znów długo milczał. Następnie podpisał moje podanie o przyjęcie do ekspedycji i raczej już do siebie niż do mnie powiedział zamyślony: — A ja przecież nigdy nie żałuję, że kiedyś tam pojechałem! Potem mieliśmy jeszcze wiele spotkań. Opowiem o jednym z nich. Było to latem 1943 roku w oblężonym Leningradzie. Służę w obronie gdzieś pod Pułkowem. Na froncie panuje cisza, z ła­ twością można otrzymać przepustkę do miasta, często bywam w Leningradzie. Dokąd mam jednak pójść Nie ma przyjaciół ani krewnych — jedni zmarli, drudzy zostali ewakuowani, jeszcze inni walczą. W tym wielkim mieście, moim mieście, nie mam do kogo pójść. Idę do Ogrodu Botanicznego, siedzę w cieniu drzew, a my­ ślami jestem w mojej kompanii, rozmyślam o fatalnej łącz­ ności na moim odcinku, o wodzie w okopach. Obok mnie sie­ dzi dozorca — rozmawiamy i nagle dowiaduję się, że Wielki Systematyk jest w Leningradzie, że pracuje w domu i często bywa w herbarium. Idę do niego ■— mieszka tuż obok, na terenie Ogrodu Bota­ nicznego. Siedzi przy biurku zawalonym rękopisami, zielnikiem, książ- 48 kami. Nadal jest taki olbrzymi, potężny, choć wychudzony; ma, tak jak zawsze, potargane włosy. Przerywa lekturę, pa­ trzy na mnie długo z niedowierzaniem przez przekrzywione metalowe okulary z bardzo grubymi szkłami. Przygląda się memu mundurowi, potem twarzy i wreszcie przypomina śobie: — Ach, to pan — mówi. — Skąd pan przybywa? — Spod Pułkowa — odpowiadam. Służę tam w obronie. A co u pana? Co pan tu robi? — Co robię? — powtarza moje pytanie i na jego twarzy pojawia się zdumienie. Jest zaskoczony, zdziwiony: jakże mo­ żna pytać o coś takiego? — Jak to? — mówi. — Piszę o florze Iranu! — I milknie. — Czyżby pan o tym nie wiedział? — I za­ raz wyjaśnia rzeczowo: — I wie pan, praca idzie mi dobrze. Teraz jest cicho, nikt nie przeszkadza. Najlepsze warunki do pracy. Tak mówi uczony, pracujący nad florą Iranu pod codzien­ nym ostrzałem i w czasie bombardowań w oblężonym Lenin­ gradzie. I ostatnie już spotkanie, w ciężkim powojennym okresie. Wieczorem, w wigilię Nowego Roku, kończę pracę w herba­ rium, gdzie opracowuję materiały pamirskie. Dowiaduję się, że Wielki Systematyk czuje się żle. Potrzebne są lekarstwa, trzeba gdzieś pójść i coś załatwić, ale nie ma kto tego zrobić. Wielki Systematyk mieszka nadal na terenie Ogrodu Bota­ nicznego. Jest bardzo stary i bardzo chory. Pracuje jednak od rana do południa. Po południu zaczynają' się' zawsze bóle, następują długie i dokuczliwe zabiegi. Wieczorem czuje się lepiej. Pędzę gdzieś z receptami, kartkami żywnościowymi, talona­ mi, coś zdobywam, a kiedy zjawiam się z tym wszystkim około jedenastej, wołają mnie do niego. Siedzi wsparty na wysoko ułożonych poduszkach, patrzy na mnie przez te swoje nieby­ wale grube okulary i uśmiecha się. Podaje mi maleńki tomik zawierający tezy jakiejś konfe­ rencji; zadedykował go dla mnie. Tomik zawiera jego artykuł o rejonizacji flory Pamiru. 4 W poszukiw aniu yeti 49

— A jednak jestem pierwszy! — stwierdza, uśmiechając się szeroko i radośnie. Bo to jest rzeczywiście niebywała sprawa: ten stary, umie­ rający człowiek, który do końca kroczył na czele zdrowych i młodych, pierwszy dokonał rejonizacji flory Pamiru. Zadziwiający charakter, zadziwiający upór i pracowitość do ostatniej chwili. Dokumentalista A oto kolejna postać, prawdziwy as wielu ekspedycji, który całe życie przepracował na szlaku, najlepszy znawca flory za­ chodniego Tadżykistanu. Urodził się tuż po wybuchu rewolucji w chutorze w pobli­ żu Dikanki. Pochodził z potomków zaporoskich kozaków. Stu­ diował w instytucie pedagogicznym, walczył. Po pobycie w szpitalu trafił pod koniec wojny do Tadżykistanu. Początko­ wo nauczał w szkole przyrodoznawstwa, potem rozpoczął stu­ dia aspiranckie. Otrzymał temat pracy i pojechał badać florę Gór Kuramińskich. Miał do pokonania trzysta kilometrów przez dwie przełęcze, a jechał tam z prawdziwym koczowni­ kiem — Kalmukiem. Żołnierz, który niedawno opuścił szpital, i któremu brakowało kawałka ciała wyrwanego przez szrapnel, jechał na koniu. Ten brakujący kawałek ciała przeszkadzał właśnie dlatego, że go nie było. Kiedy podróżnicy dotarli w Góry Kuramińskie Kałmuk — koczownik ledwie trzymał się w siodle, konie były wykończone, a żołnierz czuł się nie naj­ gorzej. Od tej wyprawy właśnie rozpoczyna się ekspedycyjny żywot człowieka poszukującego zasobów pasz naturalnych, geobota- nika — dokumentalisty. Pod koniec lat czterdziestych zbada on Góry Kuramińskie. Na początku lat pięćdziesiątych nasz bohater wędruje przez góry i doliny, poszukując miejsc dla stacji geobotanicznych, które winny się znaleźć we wszystkich strefach klimatycznych Tadżykistanu — na pustyniach, w la­ sach, w strefie wysokogórskiej. W stacjach tych — w Garau- 50 tach, Anzobie, Rengetau i innych — rozpoczynają się wielo­ letnie prace nad zbadaniem flory, zasobów paszowych, studia nad biologią roślin. Zakończywszy wybór terenów pod stacje nasz geobotanik udaje się w trwającą nieprzerwanie wiele lat wyprawę doku- mentalistyczną, która trwa po dziś dzień. Pracuje z końmi i zna je tak dobrze, że bez wahania kieruje je do właściwej pracy: tego przydzielić temu i temu, ten jest narowisty, tego dosiądę sam, tego pod juki. Co najdziwniejsze, kiedy popraco­ wał z końmi, to potem konie same za nim chodziły. Kochają go. Obserwowałem to wielokrotnie, kiedy spotykałem się z nim na szlakach. Odbył wiele wypraw, co roku inną — Ilisar, Matcza, Ku­ ronia, Aktau, Darwaz, pieszo i na osłach, potem konno, wre­ szcie przyszły samochody, śmigłowce. A każda z wypraw kryla w sobie nieoczekiwane wydarzenia. Góry Piotra I, wysokość 3500 metrów, najbliższa osada w odległości pięćdziesięciu kilometrów. Późna jesień, śnieg, mróz, a na śniegu sześciu ludzi i sześć psów. To grupa nie­ doświadczonych myśliwych. Zapada noc, żywność się skoń­ czyła, myśliwi popadają w panikę. Właśnie w'tedy napotkał ich nasz bohater. On nie boi się śniegu i mrozu. Śmieje się. Bez nerwów, chłopcy! — mówi. — Nie tracić animuszu! Kopać śnieg, zbierać kiziak! Bez gadania! Myśliwi, nie wierząc w ra­ tunek, niechętnie przystępują do zbierania kiziaku. Niebawem pali się jasne ognisko i ktoś strzela: przywabiony światłem nadleciał puchacz. Myśliwym wraca ochota do życia! Ludzie ogrzali się, każdy zjadł kawałeczek upieczonego na poły puchacza, nawet psom coś się dostało. A potem każdy myśliwy wziął swego psa do śpiwora i usnął zadowolony. Nasz bohater był bez psa. Rozgarnął palenisko, rozłożył swój śpi­ wór na miejscu ogrzanym przez ognisko i zasnął. Wieczorem było mu ciepło, a w nocy zrobiło się gorąco: wszystkie psy pouciekały ze śpiworów swych panów i przytuliwszy się do siebie spały na ciepłej ziemi wokół geobotanika, a nawet na nim samym. . «• 51