miedziany dzwonek, podobny do łuski trzycalowej armaty.
Głuchy, smętny dźwięk tych dzwonków towarzyszy nieustan
nie całej karawanie.
Zwykle karawana była duża, bo ongiś obawiano się podró
żować w małych karawartach. Obawiano się wojowniczych ple
mion koczowników i zwyczajnych rozbójników, których daw
niej było aż nadto wzdłuż wszystkich karawanowych szlaków.
Karawana posuwała się więc wolno, oglądając się wokół, roz-
cir gając się to znów zbijając bojaźliwie w ciasną grupę.
Na grzbietach wielbłądów spoczywały worki z kaszą, mąką,
cukrem, bańki z naftą, skrzynie z nabojami, wyroby tekstylne,
lekarstwa, broń, materiały budowlane. Szły kolejno grupki
wielbłądów: jedna, dwie, dziesięć, pięćdziesiąt... Szły i końca
nie było widać. Kołysząc się miarowo, szerokim wielbłądzim
krokiem, pod dźwięk dzwonków, szła przez zimne doliny Pa
miru wiosenna karawana z Oszu do Murgabu, z Oszu do Ky-
zyłrabotu, z Oszu do Chorogu. Karawana przewoziła wszystko:
żywność, odzież, paliwo.
Tak podróżowały karawany w 1900 roku, w osiemdziesią
tych latach ubiegłęgo wieku, a także dwieście, pięćset lat te
mu. Także w latach trzydziestych naszego wieku karawany po
dróżowały tak samo, dopóki na pamirskie szlaki nie ruszyły
samocnody. •
Po śliskiej powierzchni Lodowca Fedczenki, między zie
jącymi szczelinami, sięgającymi dziesiątków, setek metrów
w głąb lodowca, między małymi i dużymi potokami, spływa
jącymi bezpośrednio po lodowcu, ni to biegnie, ni to kroczy
dwadzieścia objuczonych koni. Konie idą samodzielnie, każdy
sam wybiera sobie drogę. Na końskich grzbietach żywność,
drewno, przyrządy — wszystko, czego potrzebuje zimowa za
łoga Obserwatorium „Lodowiec Fedczenki”. Z tyłu, raz popę
dzając, raz powściągając konie, jedzie czterech przewodników,
a wśród nich znany „karawan-baszy” (przewodnik karawany)
Sułtan.
Tak wygląda karawana Obserwatorium „Lodowiec Fed
czenki”.
4
Były to przykłady dwóch tylko typów karawan — wielbłą
dziej i końskiej. Ale karawany bywają rozmaite. W Azji Środ
kowej jakikolwiek juczny transport nazywa się karawaną.
Karawana może się składać z koni, osłów, byków, jaków, a nie
tylko z wielbłądów; mogą je tworzyć jakiekolwiek zwierzęta
juczne dźwigające ładunki.
Chcę właśnie napisać o tych milczących uczestnikach ekspe
dycji w Azji, którzy służą im od wieków, aż po dziś dzień.
Koitie
Przez wiele lat podróżowałem z karawanami, kiedy badałem
różne rejony Pamiru, Ałaju, Tien-śzanu, Darwazu i Kuchista-
nu. Z wielbłądów nie korzystałem zbyt często, przeważnie mo
je karawany składały się z koni. Z takimi właśnie karawanami
przemierzałem długie i krótkie trasy, przez góry i pustynie.
Całą moją młodość spędziłem w siodle, nie schodząc z niego
czasami przez sześć-siedem miesięcy, przez cały ciepły okres —
od zimy do zimyy Dzięki temu nauczyłem się podkuwać konie,
leczyć końskie choroby, opiekować się końmi i pracować z ni
mi. Pokochałem konie, przyzwyczaiłem się do nich i bardzo
boleję nad tym, że zostało ich już tak mało, że minął już ich
czas. W latach pięćdziesiątych do naszego życia ekspedycyjne
go w Pamirze wtargnęły na stałe samochody — ostatnio po
dróżowaliśmy konno tylko tam, gdzie kończyła się już droga
dla pojazdów silnikowych. Na przykład podczas ekspedycji
w 1958 roku, kiedy szukaliśmy człowieka śniegu, konie stano
wiły nasz podstawowy transport.
Chciałbym opowiedzieć o kilku koniach.
W 1935 roku, kiedy Trakt Pamirski nie był jeszcze czynny
w całości, otrz'ymałem polecenie szefa Pamirskiej Ekspedycji
Uniwersytetu Azji Środkowej, profesora Pawła Baranowa, aby
wyruszyć w Pamir na bryczkach. Wiosna była późna, samo
chody nie mogły wyjechać na szlak. Nie pomnę już, ile mia-
5
lem do dyspozycji koni wierzchowych, lecz dobrze pamiętam,
że było sześć parokonnych bryczek.
Trasa była trudna, wąska, w wielu miejscach nie oczysz
czona ze śniegu i lawin. Na przełęczach także leżał śnieg.
Wszystko to nie byłoby jednak istotne, gdyby w naszej kara
wanie złożonej z bryczek nie znalazł się pewien duży ogier
karej maści, Cygan.
Była wiosna i o tej porze roku nasz Cygan był nie do znie
sienia. Mało tego, że sam dostawał bzika, to jeszcze wprowa
dzał zamęt w całej karawanie. Jeśli szedł przodem, a klacze
zostawały z tyłu, oglądał się bez przerwy, dziko rżał i ciągle
próbował zawracać. Jeśli jego bryczka znalazła się z tyłu, usi
łował dopędzić zaprzęgi złożone z klaczy, by znalezć się obok
nich, co ze względu na stan szlaku, było absolutnie niemożliwe.
Jeśli umieszczaliśmy zaprzęg Cygana w środku karawany,
wiercił się w swej uprzęży jak żywe srebro, rzucał się do pi zo-
6
du, to znów do tylu. Nie można go było uspokoić. Rzecz cha
rakterystyczna, że wszystkie swoje „psikusy” próbował robić
tam, gdzie szlak przebiegał nad rzeką, w najwęższym jego
miejscu lub nad niebezpiecznym urwiskiem.
Próbując uspokoić Cygana, wyprzęgałem go kilkakrotnie,
dosiadałem i pędziłem galopem do przodu, potem z powrotem
(jakieś pięć-sześć kilometrów), żeby go zmęczyć. Wszystko na
nic: odpoczywał trochę i znowu zaczynał od nowa. Na posto
jach bałamucił i ganiał wszystkie nasze konie, wariował przez
całą noc, wierzgał, gryzł, nie dając ani chwili wytchnienia lu
dziom i koniom. Dziwne, że wystarczyło mu sił na to wszystko.
Wyjątkowe cięgi zbierał wałach Major, który1 znajdował się
w jego zaprzęgu. Wystarczyło chlasnąć Cygana nahajem, gdy
natychmiast wpijał się kłami w bark lub szyję biednego Ma
jora.
Wobec mnie zachowywał się spokojnie; mogłem go bić, pod
nosić mu każdą z nóg, kiedy go podkuwałem, mogłem go do
siadać i nawet nie próbował wierzgać czy ugryźć. Innych je
dnak usiłował i gryźć, i kopać.
Przez całą podróż wymęczył wszystkich okropnie, a kiedy
dotarliśmy do celu, uspokoił się nagle i już do końca sezonu
pracowałem z nim niemal bez kłopotów. Przed zakończeniem
robót, na polecenie przełożonych, oddałem Cygana do drugiego
oddziału. Ze wspólnego miejsca postoju obydwu oddziałów od
szedłem wczesnym rankiem i widziałem, jak Cygan, obserwu
jąc wymarsz naszej grupy, okazywał wielki niepokój, kręcił
się, szalał, starając się wyrwać kołek, do którego był przywią
zany, i głośno rżał.
Byliśmy przez cały dzień w drodze, przebyliśmy trzydzieści
kilometrów, spędziliśmy noc, a rankiem, kiedy już oddaliliśmy
się od miejsca postoju jakieś dziesięć kilometrów, dopędził nas
osiodłany Cygan. Jak się potem okazało, chciał bardzo iść z na
mi, przez cały dzień szalał, nie' żarł, w nocy też był niespokoj
ny, ale nie mógł opuścić obozu, gdyż był mócno przywiązany.
Kiedy rano osiodłano go i dosiadł go jego nowy pan, zrzucił
go i zniknął. Dopędził nas następnego dnia.
7
Najbardziej jednak zaskakujące wydarzenie miało miejsce
dopiero za kilka dni. Musiałem wspiąć się na pewną górę
i lam pracować. Podjechałem do zbocza, wspiąłem się na nie
na koniu, dokąd tylko się dało, potem pognałem Cygana, aby
wrócił do obozu, sam zaś zacząłem wspinać się po skałach. Pra
cowałem przez cały dzień i skończyłem nieco wcześniej, gdyż
do obozu miałem około sześciu kilometrów. Jakież było moje
zdziwienie, kiedy napotkałem Cygana w tym samym miejscu,
w którym pognałem go do obozu! Czekał na mnie, witając
z dala rżeniem, zbliżył się spokojnie i zawiózł do obozu. Za
dziwiające przywiązanie, rzecz rzadka i niezrozumiała, jeśli
wziąć pod uwagę, że wcale go nie rozpieszczałem i nigdy nie
próbowałem go przekupić.
Wiosną 1936 roku ekspedycja pamirska otrzymała konie z ta
bunu zakupionego w Kaszgarze. Nasza grupa dostała dwadzie
ścia koni. Konie wybierali Baranów i Rajkowa, po czym wy
puścili je na powrót do tabunu. Następnego dnia wysłano
mnie po konie. Znalazłem je bez trudu; każdy koń miał przy
wiązaną do ogona metkę z napisem: „Profesor Baranów”.
Konie były małe, włochate, z dużymi głowami, przysadzi
ste — prawdziwe kirgiskie konie, trochę dzikie, wyjątkowo
wytrzymałe. Przypadły mi dwa konie — niewielka, ruda, nie
mal bułana klacz Kuldża i ciemnokary Kaszgar. Z Kuldżą
pracowałem przez kilka lat i muszę powiedzieć, że nigdy ani
przedtem, ani potem, nie miałem takiego konia. Nigdy też z ża
dnym koniem nie. nawiązałem takiej przyjaźni.
Początkowo Kuldża nie chciała ani słuchać, ani pracować
.— przybyła niedawno ze stada i nie była jeszcze ujeżdżona.
Ja jednak nie darmo byłem członkiem leningradzkiego klubu
jeździeckiego i dobrze siedziałem w siodle. W ciągu dwóch dni,
mimo iż się wściekała, wierciła, gryzła, wierzgała — przy czym
potrafiła kopać nie tylko tylnymi, lecz także przednimi nogami
— nie potrafiła mnie zrzucić. W tym czasie nasze stosunki
były fatalne. Kuldża próbowała wielokrotnie ugryźć mnie
w głowę, a kiedy dosiadając jej schylałem się, próbowała ca-
pnąć mnie za kolano. Jedyne czego nie czyniła, a co należy do
8
repertuaru zachowań, jakie objawiają narowiste i nie ujeżdżo
ne konie, aby uwolnić się od jeźdźca — to nie kładła się na
grzbiet, nie próbowała wziąć mnie pod siebie. Czyniła tak je
dnak nie dlatego, że brakowało jej pomysłów lub złości, lecz
po prostu nie miała siły, aby stanąć dęba, kiedy miała mnie
na grzbiecie. Byłem duży i ciężki, a ona mała.
Nie trwało to jednak długo. Zacząłem dawać jej cukier,
chleb, sól, ona zaś brała chętnie z ręki. Należy tu dodać, że
kaszgarskie konie nie widziały nigdy ani owsa, ani jęczmienia.
W ciągu kilku dni klacz tak bardzo przywiązała się do mnie,
że czasami nawet w nocy słysząc mój gwizd przybiegała po
cukier. W ciągu dnia, na postoju, zbliżała się do mnie, stawała
za plecami i bodła mnie głową, prosząc o chleb.
Kuldża miała rzadki wrodzony talent: była fenomenalnym
inochodźcem. Mówię „wrodzony”, bo czasami można nauczyć
inochodu młode konie: wiąże się im dwie lewe lub dwie prawe
nogi, zmuszając, aby tak chodziły i biegały. Kuldża nie była
jednak ujeżdżona, kiedy trafiła do mnie, jej inochód był więc
czymś naturalnym.
Jazda na Kuldży. była prawdziwą rozkoszą. Nawet kiedy bie
gła szerokim truchtem, szła inochodem, a więc naraz dwiema
lewymi albo dwiema prawymi nogami. Jeździec nie odczuwał
wstrząsów, nie podskakiwał w siodle, jak to się zdarza, kiedy
się dosiada zwykłego konia, który biegnie truchtem wyrzuca
jąc jednocześnie przednią prawą i tylną lewą nogę. Jadąc tru
chtem na takim koniu podlega się wstrząsom. Po każdym kro
ku wierzchowca trzeba się unosić w strzemionach.
W tamtych latach w Azji Środkowej koń był najpopular
niejszym środkiem transportu, jak dzisiaj samochód i samolot.
Dzięki temu wszyscy cenili konie, rozumieli je, znali się na
nich. Jazda na mojej Kuldży po Oszu lub Chorogu sprawiała
mi wielką przyjemność. Kirgizi, Uzbecy i Rosjanie — dosłownie
wszyscy patrzyli z wytrzeszczonymi oczami na takie cudo, jak
inochodziec z „szerokim krokiem”. A ja jechałem sobie przez
rynek albo ulicę, ręce pod boki i tylko lekko kołysałem się
w siodle.
9
Kuldża była ze mną przez kilka lat. Potem miałem wiele
innych koni, ale żaden z nich nie był' mi nigdy tak bliski, tak
sympatyczny, żadnego tak nie rozpieszczałem, żadnemu nie
dawałem tylu przysmaków. Właśnie dlatego inne konie nie
bardzo mnie lubiły: pracy było zbyt wiele, trasy długie, ła
dunki ciężkie, a wszystko na wysokości trzech-czterech tysię
cy metrów. Koniom było więc ciężko, męczyły się. Męczyli się
także ludzie. Nie tylko z koni, ale z samych siebie, trzeba było
wyciskać wszystkie siły. Może właśnie dlatego inne konie nie
przywiązywały się już tak do mnie; żywiłem je nie za dobrze,
a wymagałem wiele. Koń bardzo dobrze rozumie i pamięta,
jak się go traktuje. Koń zresztą nie myśli o wielu rzeczach na
raz, lecz zawsze konkretnie: jednego lubi, innego nie lubi i ko
niec.
W leningradzkim klubie jeździeckim zdarzył się następują
cy przypadek. Mój koń, który zawsze bardzo dobrze brał prze
szkody, przestraszył się czegoś i zaczął przeszkody- omijać.
Prowadzony na przeszkodę nie brał jej, lecz w ostatniej chwili
skręcał w bok. Trener, który był starym koniarzem, powiedział
mi: „Weźcie sznurek i przewieźcie klaczy nogę’ . Ściągnąłem
jej pęcinę szńurkiem, niezbyt mocno, lecz tak, aby poczuła.
Po takim zabiegu moja klacz zupełnie spokojnie wzięła wszyst
kie przeszkody; wzięła je czysto, jedną za drugą. Gdyby tak
skoczyła na zawodach, mógłbym zająć spokojnie jedno z pier
wszych miejsc.
— Rozumiecie — wytłumaczył mi trener — ona nie chciała
brać przeszkody i ciągle o tym myślała. Przewiązaliście jej
nogę, zaczęła więc myśleć tylko o tym, że coś się stało z jej
nogą. W żaden sposób nie mogła tego pojąć i cały czas myślała
tylko o nodze, a nie o przeszkodzie. Dzięki temu skoczyła bez
żadnych zahamowań.
Bardzo często chodziłem z końmi po bardzo wąskich, gór
skich drogach. Po owringach też chodziłem. Owring to taka
wąska, niebezpieczna ścieżka, wytyczona na stromej ścianie.
Gdybyście tylko widzieli, jak mądry koń wybiera drogę, jak
bada kopytem wytrzymałość mostku lub owringu! Absolutnie
nie wolno go wtedy ciągnąć za uzdę. Koń zacznie się cofać, na
ciągnięta uzda powoduje, że wyciąga szyję i nie widzi, co znaj
duje się poza nim. To bardzo niebezpieczne, jeśli koń przesta
je widzieć co znajduje się z tyłu i jednocześnie się cofa — mo
że wtedy spaść ze ścieżki.
Miałem też wspaniałego konia, Kariuchę — olbrzymią karą
klacz, bardzo mądrą i rozsądną, lecz ogromnie zlą. Na wąs
kich górskich ścieżkach, na owringach zachowywała się ostroż
nie, jak kozica, badając kopytem wszystkie mostki i kamienie
na niebezpiecznych przejściach. Dobrze też forsowała rzeki.
B \la jednak niesłychanie przebiegła i podczas długich tras
próbowała zwiać do bazy. Jeśli zakładałem jej pęta ze sznura,
przegryzała sznur. .Jeśli przywiązano ją do kołka, uderzała
weń kopytem, obluzowywała i wyciągała zębami. Zresztą nie
uciekała sama, uprowadzała ze sobą wszystkie konie, które
dało się uprowadzić, troszcząc się jak gdyby o to, żeby nie
było jej na czym dogonić.
Pewnego razu oddala mi jednak przysługę. W 1936 roku
nasza pamirska ekspedycja urządzała wystawę swoich osią
gnięć. Dzięki wysiłkom naszych szefów, P. Baranowa i I. Raj-
kowej, w różnych placówkach ekspedycji dowiedziono i poka
zano, że w Pamirze można wyhodować wiele upraw, których
wcześniej niemal tam nie było: ziemniaki, zboża, kapustę, m ar
chew, brukiew, rzepę, pomidory i wiele innych. Na takiej wła
śnie wystawie w kiszłaku Porszniew, nie opodal Chorogu,
po pokazach proponowano wprowadzenie nowych gatunków
upraw w Pamirze.
Jednocześnie urządzono w Porszniewie jarmark i zawody
konne o kozła. Są to zawody ciekawe i dość ryzykowne dla
jeźdźców. Tuszę niedużego kozła rzuca się do środka kręgu ze
branych jeźdźców. Wszyscy rzucają się do tuszy, każdy usiłuje
ją podnieść, przegalopować z nią dokoła wyznaczonego terenu
i cisnąć przed sędziów, aby otrzymać nagrodę. Jeźdźcy robią
wszystko, aby poderwać tuszę z ziemi: popychają się, najeżdża
ją na siebie końmi, tworząc wokół kozła pierścień nie do prze
bicia. Kiedy któryś z nich pochyli się, aby podnieść kozła,
może dostać butem albo kamczą po głowie, którą każdy
z jeźdźców trzyma w zębach, aby mieć wolne ręce. Kamcza —
rodzaj nahaja, iskłada się z krótkiej rękojeści, do której umo
cowany jest gruby bicz z drobnych rzemyków. Do takiego
nahaja można wpleść co się tylko chce, aż po rdzeń z ołowiu.
Uderzenie kamczą jest niebezpieczne — może nawet złamać
rękę. U nasady bicza przymocowana jest mała pętla, aby mo
żna było podczas zawodów trzymać kamczę w zębach.
Jeśli któremuś z jeźdźców uda się wreszcie podnieść kozła
z ziemi, reszta pędzi za nim, próbuje wyrwać mu go z ręki,
staje w poprzek jego drogi. Jeśli kozioł został wyrwany, ale
zgubiony, albo zgubił go jego właściciel, rozpoczyna się nowa
walka; każdy chce w biegu podnieść kozła, wsadzić pod ko
lano, żeby mu go nikt nie odebrał i pogalopować wokół placu,
umykając przed resztą.
Tak to sobie właśnie wyobrażałem, kiedy sam — niezale-
ż lie od innych — przystąpiłem do gry, ale okazało się, że
sprawa wygląda zupełnie inaczej. W grze nie biorą udziału
poszczególni jeźdźcy, lecz grupy jeźdźców, na przykład z ję
ci lego kiszłaku. Jeden łapie kozła, a pozostali mu pomagają —
chronią go przed przeciwnikami.
Długo galopowałem bez żadnego efektu — gdy tylko próbo
wałem podnieść kozła, reszta robiła wokóf mnie tłok, dosta
wałem butem albo kamczą w głowę i koniec. Jeżeli zaś uda
wało mi się podnieść kozła z ziemi, doganiali mnie i odbierali
zdobycz. Miałem lepszego konia, uprawiałem w klubie jeź
dzieckim dżygitówkę, miałem więc wszelkie dane, aby z łat
wością podnieść kozła, ale nic z tego,.
Nabili mi guzów, dostałem parę razy kamczą, i tyle. Wtedy
dopiero zrozumiałem, że muszę poszukać sobie sojuszników.
Pomogłem takiej grupie raz, pomogłem drugi, trzeci. Za czwar
tym razem oni pomogli mnie, podniosłem kozła w biegu, wsa
dziłem go pod kolano i pognałem jak szalony. Wtedy właśnie
moja szybka i zła Kariucha pokazała co jest warta. Dogonić
mnie nie można było, Kariucha szła jak burza Kiedy moi
przeciwnicy zatarasowali mi drogę koniem, trzasnąłem Kariu-
12
chę kamczą między uszy, a ta staranowała przeszkodę; zrobiła
to tak, że drobny kirgiski koń przysiadł na zadzie i przewrócił
się. Pod koniec trasy znów zasłonili mnie moi nowi przyja
ciele. Zresztą moja klacz zaczęła tak kwiczeć i walić przedni
mi kopytami, kiedy zacząłem jej ściągać wodze, że żaden jeź
dziec nie mógł się do nas zbliżyć. W taki właśnie sposób zdo
byłem nagrodę — czerwoną chusteczkę, którą przymocowałem
do uzdy Kariuchy. Potem długo rozpoznawano mnie po tej
właśnie chusteczce, mówiąc: „To ten wariat, który ma wście
kłą klacz”.
W Pamirskiej Stacji Biologicznej było w czasach przedwo
jennych wiele koni i często się one zmieniały. Otrzymywa
liśmy wtedy konie od wojsk ochrony pogranicza. Były to ko
nie, które odsłużyły już swoje — zwykłe konie robocze, a nie
żadne rumaki.
Chciałbym opowiedzieć o jeszcze jednym koniu.
Było to dawno, bo w 1931 roku. Ukończyłem akurat szkolę
i udało mi się trafić do ekspedycji, która wyruszała do Ałatau
Dżungarskiego. Co więcej — mianowano mnie szefem oddzia
łu. Oddział był nieduży, składał się z trzech ludzi, z których
tylko ja miałem „wykształcenie”, bo ukończyłem dziewięcio-
latkę. Dwóch pozostałych członków oddziału było w moim
wieku, ale bez „wykształcenia”.
W Ałatau Dżungarskim trafiliśmy do rejonu działań jednej
z band basmaczy i zostaliśmy zmobilizowani do oddziału zło
żonego z miejscowej ludności. Nasz oddział miał powstrzymać
olbrzymią bandę, która przedzierała się do Chin. Uzbrojono
mnie w dwie berdanki, z których każda miała jeden nabój
i w szablę z górną tylko częścią pochwy. Prócz tego uzbroje
nia miałem też bojowego konia, na którego wgramoliłem się
z dużym trudem. Wielkie to było konisko, narowistfe, złe i ku
lało na prawą nogę.
Zatrzymaliśmy bandę, odcięliśmy jej drogę. Wtedy właśnie
nasz dowódca postanowił bandę zaatakować. Ruszyliśmy, cho
ciaż było nas tylko jedenastu. Ja byłem młody i głupi, mój koń
kulał, właściwie więc się nie liczyłem. A w bandzie było kil
13
kuset ludzi, choć ponad połowa to były kobiety i dzieci, które
basmacze zmusili do ucieczki razem z nimi. Uzbrojona i zor
ganizowana część bandy liczyła stu ludzi. Nasz dowódca, stary
kawalerzysta, wydal rozkaz: „Szable w dłoń!”, potem „Na
przód!” i ruszyliśmy do ataku.
Wszyscy ruszyli, więc ja też, wszyscy zaczęli krzyczeć, ja
także krzyczałem. Nie pamiętam już dobrze, co krzyczałem,
ale chyba: — Kładź się, bo zabiję!
Co jednak najdziwniejsze, rzeczywiście wierzyłem, że mo
gę zabić, ale czym to miałem zrobić? Nie potrafiłem wycią
gnąć szabli z resztek pochwy, nie wiedziałem też jak się nią
posłużyć. A jednak byłem pewny, że mogę zabić. Co więcej —
wierzyli w to ludzie, których atakowałem. Położyli się na zie
mi. Mój kulawy koń wysforował się do przodu, gdyż, jak się
potem wyjaśniło, należał kiedyś do dowódcy, zajął więc .miej
sce, do którego już przywykł, zapominając o swej kulawej no
dze. Galopowałem na przedzie, krzyczałem i wcale się nie
bałem. Przestraszyłem się dopiero później, kiedy opadł ze
mnie bojowy zapał i połapałem się w sytuacji. To jednak pra
wda, że w kawalerii nie ma tchórzy.
Mówi się o koniach, że mają „stadny instynkt”, ale to nie
prawda. Moim zdaniem jest to instynkt towarzyski. Jak to się
dzieje, że kulawy koń zapomina o swej dolegliwości, kiedy
wszyscy pędzą, i galopuje naprzód, na swoje miejsce, nie zwa
żając na ból? A kiedy wszyscy popędzili, a ja wraz z nimi,
zapominając o strachu, to też był „stadny instynkt”?
Konie to zdumiewające zwierzęta.
Jszaki, czyli osły
Iszak, czyli inaczej mówiąc osioł, jest zwierzęciem osobli
wym, o trudnym czasami charakterze. Należy od razu'stw ier
dzić, że słowo „osioł”, które stało się synonimem tępoty lub
głupoty, jest absolutnie -niesłuszne. Iszak wcale nie jest głu
pi — ma po prostu własny ośli, specyficzny stosunek do rze
czywistości. Ten stosunek jest zupełnie inny niż stosunek psa,
który ze wszystkich zwierząt domowych najbardziej zbliżył
się do człowieka. Jednakże ten ośli rodzaj myślenia i zachowa
nia nie ma nic wspólnego z uporem ani tępotą; jest on czymś
innym, stanowi rodzaj innej logiki, innego traktowania oto
czenia. Iszak sprawia wrażenie trochę nienormalnego i dzi
wacznego zwierzęcia. Trzeba powiedzieć, że w aspekcie psy
chologicznym iszak jest nieporównanie bardziej samodzielny
15
niż koń. Koń to niewolnik człowieka, iszak natomiast jest
jego sługą, a więc istotą bardziej niezależną, choć przecież
człowiekowi podporządkowaną.
Przez wiele lat przemierzałem trasy z iszakami, gdyż koni
zawsze brakowało, a ładunków zawsze było dużo. A jednak
po dziś dzień nie wiem ostatecznie, co to za zwierzę, jak i o
czym ono myśli.
W 1934 roku, kiedy brałem udział w ekspedycji do Tien-
-szanu pod kierownictwem.Danila Kaszkarowa, pod koniec za
brakło nam koni, kupiliśmy więc kilka osłów i przemierzyli
śmy z nimi cały środkowy Tien-szan. Te iszaki, a było ich
trzy, jak wszystkie osły bały się panicznie wilków i każdej
nocy, dopóki nasza trasa prowadziła przez doliny wysokogór
skie, pchały się nam do namiotu. Gdy tylko zapadały ciemno
ści i kładliśmy się spać, iszaki wchodziły do namiotu i najczę
ściej stały przy wejściu, ale koniecznie wewnątrz; czasami
kładły się na nas śpiących. Biliśmy je, przepędzali, sznurowa
liśmy namiot dokładnie, lecz one, jeśli nie wpuszczaliśmy ich,
wdzierały się siłą lub napierały na namiot i przewracały go.
Trzeba się było z tym pogodzić i zrobić im miejsce. Tak działo
się każdej nocy póki trasa wiodła przez doliny wysokogórskie
i inne okolice, gdzie było pełno wilków. Gdy jednak zbliży
liśmy się do osady Naryn, iszaki w nocy nie zbliżały się nawet
uo namiotu, lecz pasły się spokojnie wraz z końmi. Gdy opu
ściliśmy Naryn i znowu wkroczyliśmy w doliny — osły znów
pchały się do namiotu!
Czyż nie były one mądre? Doskonale wiedziały, że wobec
wilków są absolutnie bezbronne. Normalny koń, a więc zdrowy
i niestary, a zwłaszcza kilka koni, jeśli nie są spętane, z łat
wością obronią się przed wilkami dzięki swym kopytom i kłom.
1 konie dobrze o tym wiedzą, i wilki też.
Iszaki są tak bezradne wobec wilków, że nawet nie próbują
się bronić, nawet nie uciekają przed nimi. To dziwne, ale tal:
właśnie jest. Iszak tylko ryczy, ryczy przeraźliwie, rozdzie
rająco. To ich zachowanie jest dobrze znane w całej Azji Środ
kowej. Kirgizi i Uzbecy opowiedzą wam legendę o tym, że
lfi
iszak dlatego nie broni się przed wilkiem, że winien mu jest
mięso i to, nie wiadomo dlaczego, cztery kilogramy.
Pewnego razu pozostawiłem osła w dolinie na łączce, sam
zaś ruszyłem w góry. Nie było mnie kilka godzin, pracowałem
na zboczu. Nagle wyskoczyłem z rozpadliny, gdzie akurat prze
bywałem, bo usłyszałem przenikliwy ryk iszaka. Scena, jaką
ujrzałem, była zaiste tragiczna. Na środku niewielkiej łączki
stał iszak i ryczał przeraźliwym głosem. Ryczał, przestawał na
chwilę i znów ryczał, po prostu wrzeszczał, płakał. Nie uciekał,
obracał się tylko bez ustanku, gdyż wilk obchodził go dokoła,
zamierzając, prawdopodobnie, rzucić się nań, z boku, iszak zaś
obracał się doń przodem lub tyłem. A wilk podchodził, pod
chodził i nawet wcale się nie spieszył. Prawdopodobnie po
chwili rzuciłby się na osła, ale tym razem ja wrzasnąłem i ru
szyłem pędem po zboczu. Widocznie musiałem krzyczeć jesz
cze bardziej przerażająco niż iszak, gdyż wilk zrezygnował na
tychmiast z czterech kilogramów oślego mięsa i zniknął.
O sprycie osłów świadczy fakt, że zdarzają się wśród nich
złodzieje. Szperają po nocy w kotłach z resztkami kaszy, pró
bują często, i to z powodzeniem, otwierać juki i skrzynie
z żywnością, zdolne są spałaszować nie tylko kaszę i chleb,
lecz także masło. Oto jeszcze jeden przykład ich pomysło
wości. Miałem osła, którego nie sposób było przywiązać do
kolka — wykopywał go szybko i zręcznie kopytem, a potem
uciekał.
Moim zdaniem właśnie swoistość myślenia, a nie głupota,
skłania iszaki do wykorzystywania nawierzchni dróg do odpo
czynku. Uważają, prawdopodobnie, że właśnie ta gładka i na
grzana słońcem asfaltowa, a jeszcze lepiej piaszczysta prze
strzeń przeznaczona jest specjalnie do spania i ludzie po pro
stu tego nie rozumieją.
Co zawsze bardzo mnie zaskakiwało to fakt, że iszaki dyspo
nują jakimś własnym pojęciem sprawiedliwości. Jeśli osioł
przywykł do tego, iż w karawanie dźwiga codziennie na swoim
grzbiecie worek owsa, to będzie to czynił bez oporu. Gdy jed
nak dodamy do tego ładunku coś jeszcze, na przykład kazań,
2 W poszukiw aniu yeti 17
\
czyli kocioł do gotowania, który nie waży wiele, to bywają
osły, które czegoś takiego nie tolerują. Miałem takiego osła. Je
śli obarczano go dodatkowym ładunkiem, zginał nogi i kładł
się. Podnoszony za ogon i uszy — podkurczał nogi i nie wstawał
albo przemierzał kawałek trasy i dopiero się kładł; przy czym
mógł się położyć gdziekolwiek, na przykład pośrodku rzeki,
chociaż groziło mu to utonięciem, i robić to raz za razem póki
kocioł nie został zdjęty z jego grzbietu. Bicie takiego indywi
dualisty było bez sensu — biło się go i miało jednocześnie
wrażenie, że wcale nie czuje bólu, że nie boi się batów.
Iszak nie ma sobie równych, jeśli idzie o ciężar dźwiganego
ładunku. W stosunku do wagi i rozmiarów własnego ciała
może udźwignąć dwukrotnie, a nawet trzykrotnie więcej niż
wielbłąd lub koń. Oczywiście może dźwigać ładunek o ciężarze
równym własnej wadze, a nawet większy, tylko w wyjątko
wych wypadkach i niezbyt długo. Koń natomiast albo wielbłąd
w żadnym razie nie udźwigną na swoim grzbiecie więcej
niż połowę swojej wagi, bo się naderwą, złamią krzyże. A iszak
dźwiga. To przerażające, ile on może udźwignąć. W daw
nych latach gospodarz wiózł na targ na ośle sześćdzie-
siąt-siedemdziesiąt kilogramów, sam się jeszcze na niego ła
dował i brał synka na ręce. Ten okropny widok spotykało się
na każdym kroku.
Iszak jest niewybredny, jeśli chodzi o pożywienie, i zeżre
takie zielsko lub kłujące rośliny, których koń nie ruszy. Koń
może zdechnąć z głodu i nie ruszy takich roślin, a iszak je
zeżre i będzie zadowolony. Iszak jest dobroduszny, niemal
nigdy nie próbuje kopnąć ani ugryźć człowieka, bez oporu
z.iosi wszelkie baty.
Iszak świetnie wybiera sobie drogę, nię trzeba go prowa
dzić. Można puścić przed sobą tuzin osłów, a one trochę tylko
kierowane, pójdą tam, dokąd się chce. Trzeba je tylko pilnie
obserwować na wąskich górskich trasach, ponieważ są to
zwierzęta towarzyskie i często z uporem chcą iść grupą po
najwęższe] ścieżce, mogą się więc zaczepić jukami i zepchnąć
jeden drugiego ze ścieżki. Sprawa polega na tym, że osły
18
dobrze znają swe wymiary, jeśli więc idą bez ładunku, nic
się z nimi nie stanie, nie czują jednak szerokości ładunku.
Na przeprawach przez wartkie rzeki osły mają trudności.
'1 utaj te niskie zwierzęta nie mogą konkurować z końmi.
Zdarzało się wielokrotnie, że wraz z kolegami musieliśmy
we dwóch przeprowadzać przez rzekę każdego osła. Jeden
ciągnął osła za wodze, drugi przytrzymywał za ogon, gdyż
inaczej przewróciłby go prąd rzeki; osły są przecież nieduże
i lekkie.
Jeszcze jedna osobliwość osłów polega na tym, że niektóre
z nich nie lubią chodzić po nieprzetartej drodze. Wąchają
niespokojnie drogę i nie chcą iść. Pewnego razu musiałem
iść z całym stadem obładowanych osłów przez przełęcz pod
czas padającego śniegu, który przykrył wszelkie ślady. Iszaki
rzucały się, zbijały w kupę, cofały się, a przed siebie iść nie
chciały. Nie chciały tak długo, aż wpadłem na pomysł, abv
wysłać przodem laborantkę. Dziewczyna zostawiała ślad i tym
śladem osły spokojnie ruszyły. W innym przypadku, podczas
śnieżycy, pozostawione bez dozoru osły rozbiegły się i kara
wana przestała istnieć. Trzeba było wiele wysiłku, aby ję
odnaleźć i uformować.
W ielbłądy
Duży azjatycki wielbłąd dwugarbny, którego w Pamirze
nazywają zazwyczaj śniegolazem, od dawien dawna odgrywał
olbrzymią rolę jako zwierzę juczne. Dziś jednak, z pojawie
niem się samochodów, wielbłądy utraciły dawne znaczenie.
Jest ich coraz mniej. Wielbłądy giną, a jeszcze nie tak dawno
odgrywały główną rolę w wędrówkach Kirgizów i Kazachów,
przy przenosinach z pastwisk zimowych na letnie, z jednego
koczowiska na drugie. Wielbłąd był podstawową siłą juczną
w transporcie towarów na duże odległości. Dawniej kara
wany wielbłądów z towarami przemierzały tysiące kilometrów,
na przykład z Mongolii do Jakucji.
2*
19
Wielbłądy są silnymi zwierzętami i mogą długo dźwigać do
stu pięćdziesięciu kilogramów, najbardziej zaś potężne nawet
do dwustu kilogramów.
Wielbłąd podporządkowuje się człowiekowi niechętnie i z
trudem. Przegroda nosowa wielbłąda jest przedziurawiana
w młodości i tam wstawia się patyk albo przewleka arkan
z włosia. Wielbłądem można kierować tylko za pomocą tego
sznura przeciągniętego przez przegrodę nosową. Jest to dość
okrutne, lecz powszechnie stosowane; za pomocą uzdy wiel
błądem kierować nie sposób — jest zbyt uparty.
Wielbłądy poruszają się dość szybko, ale jazda na nich
nie należy do przyjemności, a już jazda galopem jest prawdzi
wą męczarnią. Gdy wielbłąd biegnie, kołysze się bardzo
mocno, a człowiek, który go dosiada, pochyla się nieustannie
do przodu i odchyla do tyłu; nie przyzwyczajony jeździec po
po dniu takiej jazdy jest absolutnie wyczerpany. Jazda truch
tem jest absolutnie nie do zniesienia; wielbłąd biegnie szybkim
truchtem, czasami szybciej niż koń, lecz tak trzęsie jeźdżcem,
że po przebyciu kilku kilometrów zamienia go w drętwą kukło
20
Wielbłądy są niezastąpione w podróży przez piaski, spisują
się świetnie podczas przepraw przez rzeki (jeśli tylko nie ma
na dnie ostrych kamieni), dobrze idą zimą przez śniegi. Wiel
błąd ma stosunkowo delikatne poduszeczki, które na skali
stych górskich drogach ścierają się szybko do krwi, a wówczas
trzeba czasu, aby zagoiły się i zarosły świeżym naskórkiem.
Zdarzało się, że przyszywano wielbłądom podeszwy ze skóry,
aby mogły iść dalej. Widziałem kiedyś takie barbarzyńskie
„zelówki” przyszyte do palczastych kończyn.
Zazwyczaj wielbłądy są obojętne, dobrotliwe, lecz czasami
potrafią być bardzo złośliwe. Pewnego razu przybyliśmy całą
grupą do pewnej bezludnej górskiej doliny w Pamirze. Okazało
się, że w dolinie pasło się stado wielbłądów. Kiedy przecho
dziliśmy obok nich, patrzyły na nas tępo, lecz nie ruszyły się
z miejsca. Kiedy oddaliliśmy się już jakiś kilometr, całe stado
z piekielnym hałasem przygalopowało do nas, łamiąc po drodze
krzaki, otoczyło nas ze wszystkich stron i zaczęło s_ię na nas
gapić. Postały jakiś czas, popatrzyły, a potem uciekły. Czego
chciały? Może nie były agresywne, lecz ciekawe? Nie wiem.
W każdym razie przebywanie w otoczeniu tych olbrzymich
zwierząt było bardzo nieprzyjemne. Po upływie pół godziny
wielbłądy powtórzyły swoją wizytę, dopędzając nas i otacza
jąc, ale nie atakowały.
Dzisiaj wielbłąd jest wypierany przez samochody. W Pa
mirze ^spotyka się już tylko pojedyncze egzemplarze hodowane
jako źródło wełny. Tak więc wielbłąd pełni rolę barana, tylko
nie daje mięsa.'..
Jaki
Olbrzymie kudłate jaki, wykorzystywane jako zwierzęta
juczne, można zobaczyć jedynie w wysokogórskich partiach
Pamiru, środkowego Tien-szanu, Ałtaju i Tybetu.
Jaki mogą żyć tylko wysoko w górach Jeśli spędzi się je
w niziny, giną, prawdopodobnie z przegrzania. Chodzi o to,
21
że jaki pokryte są bardzo gęstą i diugą sierścią. Niestraszne
im zimno i zamiecie. Znoszą największe mrozy, lecz cierpią
w upalne dni. Nawet chłodne pamirskie lato jest dla nich
nieszczęściem, toteż uciekają w dzień w wysokie partie gór,
kładą się na śniegu i lodzie, ale i tam jest im gorąco. Na
brzuchu sierść jaka zwisa niemal do ziemi, więc choć zwierzę
leży na lodzie, to jednak na własnym wełnianym „materacu”.
Latem jaki bardzo lubią się kąpać. Woda w rzekach Pamiru
jest zimna, niemal lodowata, co bardzo im odpowiada Biada
niedoświadczonej ekspedycji, jeśli zaryzykuje z jakami prze
prawę przez większą rzekę. Zdarzyło się, że karawana jaków
z całym majątkieift ekspedycji i jej uczestnikami na grzbietach
zatrzymała się pośrodku nurtu, utykając tam na dłużej, póki
jaki nie zażyły kąpieli. Dramat takiej sytuacji polega na tym,
że jaki mogą się zatrzymać w dość głębokim miejscu, gdzie ja
ko wielkie i ciężkie zwierzęta wytrzymują napór rozszalałej
wody, ale człowieka, który zeskoczy do wody, nurt natychmiast
przewraca i wlecze za sobą, a to jest bardzo niebezpieczne.
A jak może stać w rozszalałym nurcie, ile mu się spodoba.
Prąd może zerwać z niego siodło, jeźdźca, juki, a on sobie stoi...
22
Takie przygody zdarzają się, oczywiście, tylko niedoświad
czonym członkom ekspedycji. Starzy pamirczycy przywołają
do porządku każdego jaka. Rzecz w tym, że kierowanie jakiem
jest bardzo trudne: mają one tak gęstą i mocną sierść, że nie
czują żadnych uderzeń. Jakiem trzeba kierować' za pomocą
sznura przeciągniętego przez nozdrza.
Należy stwierdzić, że w warunkach bezdroży, na wysoko
ściach ponad cztery — pięć tysięcy metrów, jak jest zwierzę
ciem niezastąpionym. Po pierwsze, nie obawia się żadnych
skał ani kamieni. Na fatalnych ruchomych piargach, gdzie koń
szybko obciera nogi, a czasami uszkadza sobie kopyta, jak po
rusza się bez’kłopotów. Nie upada, nie ma „tuteku” (choroby
górskiej), nie trzeba go kłuć szydłem w nos, aby puścić mu
krew, co na wysokich przełęczach górskich Kirgizi robią ko
niom, które z powodu dużej wysokości i wysokiego ciśnienia
tracą przytomność.
Ponadto jak, pozornie niezgrabny,- potrafi pokonywać ol
brzymie odległości, jest niezwykle zwinny, świetnie pokonuje
przeszkody terenu: może wejść po stromym zboczu, skacząc
ostrożnie z kamienia na kamień, jak kozica, może stanąć na
kamieniu wszystkimi czterema nogami i skoczyć na sąsiedni
kamień, przy czym ów skok może być nawet długi, mimo że
dorosły jak waży pięćset, a czasami tysiąc kilogramów. Jeśli
w takiej chwili na grzbiecie jaka znajduje się niedoświadczony
jeździec, to ryzykuje upadek.
Wiele ekspedycji, w tym także alpinistyczne i geologiczne,
przede wszystkim korzystało z jaków. Część trasy pokonywa
no samochodami, potem wyżej, gdzie nie ma dróg, lecz tylko
ścieżki, przesiadano się na konie i korzystano z nich jak długo
się dało. Gdzie nie było już żadnej drogi, gdzie ledwie dawało
się przejść — przesiadano się na jaki.
Jak nie jest wybredny, pracuje na takim mrozie i takich
wysokościach, gdzie nie mogą pracować inne zwierzęta. Jak
nie jest złośliwy, lecz dobroduszny, a przypadki zaatakowania
przezeń człowieka, nawet jeśli ten traktuje go brutalnie, są
bardzo rzadkie. Tam gdzie nie ma dróg! jak jest bardzo sahro-
23
dzielny w wyborze trasy. I wcale nie jest tępy, jak to niesłu
sznie twierdzili niektórzy podróżnicy.
Mówiąc o tępocie dzikich jaków, napotkanych w wysokogór
skich rejonach Tybetu, jeden z podróżników ubiegłego wieku
opisuje następujące wydarzenie. Napotkał stado dzikich jaków,
które dopuściły go dość blisko i zaczął do nich strzelać. Stado
nie ruszyło się z miejsca. Kilka byków rzuciło się w jego stro
nę, ale zatrzymały się przed nim. Podróżnik nadal strzelał,
byki padały. Stado rzuciło się do ucieczki, ale odbiegłszy na
niewielką odległość, stanęło i patrzyło w stronę człowieka.
Myśliwy podszedł bliżej, znów strzelał, znów padały zabite
zwierzęta...
Na podstawie tego epizodu podróżnik wyciągnął wniosek
o absolutnej tępocie jaków. Wydaje mi się, że z takiej lekcji
można wyciągnąć zupełnie inne wnioski, i to bardzo niepo
chlebne dla podróżnika.
Po pierwsze, człowiek ten był okrutny. Po co strzelał do ja
ków? Po co ich tyle zabił? Nie mógł przecież wykorzystać mięsa
z tylu jaków, gdyż jego karawana była niewielka, zaledwie
osiem osób. Jeden jak mógł ich.zaopatrzyć w mięso na dwa ty
godnie, a skóry nie były im potrzebne.
Po drugie, jaki nie są złośliwe, lecz dobroduszne. Po raz
pierwszy zobaczyły człowieka z bronią palną, a ten zaczął do
nich strzelać; mimo że silne i mogłyby zabić człowieka, nie
rzucają się na niego, chcą go jedynie odpędzić. Człowiek je
dnak strzela nadal, stado ucieka w popłochu. Po chwili stado
zatrzymuje się, chce powrócić i jakoś pomóc powalonym i za
bitym jakom. W odpowiedzi grzmią nowe wystrzały...
Obecnie w Pamirze pozostało już niewiele jaków. Istnieje
jeden sowchoz w Bułunkule zajmujący się ich hodowlą. Dzi
siaj już rzadko korzysta się z jaków jako zwierząt jucznych.
Dawniej wykorzystywaliśmy je powszechnie do pracy na naj
wyższych wysokogórskich trasach. Na lodowcu Zor-Czeczekty
została kiedyś zbudowana stacja, stąd prowadzono obserwacje
meteorologiczne, tenologiczne i dynamiki rozwoju roślin na
wysokości 4800 metrów. Materiały do budowy tej stacji do
24
I
starczaliśmy na jakach. Także na pierwszych przedwojennych
szlakach Pamirskiej Ekspedycji Uniwersytetu Azji Środkowej
do pracy na lodowcach Tanymas i Bałandkiik zabierałem ze
sobą jaki.
Należy jednak dodać, że jaki mają pewną cechę, która nie
jest zbyt dogodna dla ekspedycji. Każdy członek ekspedycji
zna dobrze takie przypadki, a obfituje w nie zwłaszcza począ
tek wyprawy, kiedy konie i osły uciekają. Wieczorem zostały
spętane lub przywiązane do kołków, a rankiem ich nie ma:
kołki wyrwane, sznury przegryzione, zwierzęta pouciekały.
W takiej sytuacji jedzie się samemu na poszukiwania lub wy
syła ludzi do bazy, dokąd zwierzęta uciekły, bo tam jest ich
dom. W przypadku jaków sprawa wygląda zupełnie inaczej.
Uciekną, oczywiście, przy lada okazji, ale zupełnie nie wia
domo, gdzie się podziały! Mogą się udać w jakieś oddalone
miejsce i nikomu nie wpadnie do głowy, aby tam ich właśnie
szukać.
Jaki to zwierzęta ciekawe i pożyteczne, choć nieco dzikie.
Prawdopodobnie oswojone zostały stosunkowo niedawno i dzię
ki temu nie utraciły jeszcze niezależności.
Przewodnicy karawan
Od dawien dawna u podnóży Pamiru i Tien-szanu, na grani
cy pustyń i gór, mieszkali odważni i niespokojni ludzie, którym
przypadła w udziale niebezpieczna i ciężka praca przewodni
ków karawan.
Są to oryginalni, najbardziej odważni z ludzi, dla których
wyprawa stała się zawodem na całe życie. Przewodnicy kara
wan, woźnice, poganiacze zwierząt — jakże niewiele o nich
pisano i jako szybko zaczyna się zapominać o tych odlważnych
żołnierzach lądowych dróg. Prowadzili i prowadzą karawany
z geologami, geobotąnikami, gleboznawcami do najbardziej
trudno dostępnych miejsc, dokąd nie można dotrzeć ani samo
chodem, ani samolotem. Dziś jest już ich niewielu i z każdym
rokiem liczba ich maleje, gdyż coraz więcej mamy dobrych
dróg i coraz mniej karawan. A przecież jeszcze nie tak dawno
olbrzymie przestrzenie Azji Środkowej, a także Syberii'prze
mierzane były przez karawany wielbłądów.
Na początku lat trzydziestych widziałem karawany złożone
z tysięcy wielbłądów, które, zanim otwarto pamirski trakt sa
26
mochodowy, wiozły do Pamiru, do sklepów i strażnic granicz
nych odzież, żywność i wszystko co potrzebne. Każdą grupę
wielbłądów prowadził przewodnik. Ten człowiek juczył ran
kiem zwierzęta, szedł pieszo przez cały dzień, rozjuczał wiel
błądy wieczorem, już w ciemnościach, spał niewiele, a jadł
jeszcze mniej. Rano — placek i herbata, wieczorem — herbata
i placek. Coś gorącego gotowano tylko w święta. I to w Pa
mirze, na wysokości 3500—4500 metrów!
Nie pojmuję, jak ci ludzie mogli wytrzymać całą trasę
z Oszu do Murgabu i z powrotem. Nie opowiadam o nich na
podstawie cudzych relacji — widziałem ich na własne oczy.
Na początku lat trzydziestych Ekspedycję Tadżycko-Pamir-
ską obsługiwała niemal setka małych i dużych karawan. Po
dziś dzień dziesiątki karawan obsługują różne ekspedycje,
stacje meteorologiczne i inne placówki w górach Ałtaju, Sa-
janów, Tien-szanu, w najbardziej oddalonych miejscach Pa
miru, na przykład nad Jeziorem Sarezskim.
Przez śnieżne przełęcze, lodowce, gdzie ślizgają się końskie
kopyta, a na każdy nieostrożny krok czyhają głębokie szcze
liny, przez bardzo niebezpieczne, brody, gdzie mętne od tają
cych śniegów wody rzek gnają kamienie zwalające konie z nóg,
przez wąskie przejścia nad przepaściami, przez gorące piaski
szły nieustannie karawany. Przewodnicy dobrze znali konie,
wielbłądy, jaki, karmili je, podkuwali i leczyli. Potrafili przy
troczyć takie ładunki, które, wydawać się mogło, nie sposób
przetransportować na końskim lub wielbłądzim grzbiecie. Je
śli trzeba było, umieli przytroczyć łódź i silnik, deski i butlę
z kwasem siarkowym.
Dzisiaj z każdym dniem przewodników karawan jest coraz
mniej, wielu z nich zestarzało się i korzystają z odpoczynku,
inni nie wrócili do domu, bo zginęli w drodze. Właśnie dlatego
chciałbym przypomnieć mego pierwszego nauczyciela, jednego
z najbardziej zasłużonych spośród „karawan-baszów” w Tien-
-szanie, Urusbaja Kiczkentajewa, który w 1934 roku prowadził
ekspedycję Uniwersytetu Leningradzkiego przez cały środko
wy Tien-szan, od Przewalska do Andiżanu.
27
Profesor Danił Kaszkarow, który przez wiele lat stał na cze
le naszej ekspedycji, przyjaźnił się z Urusbajem i wielokrotnie
przemierzał wraz z nim górskie szlaki. Na początku wspomnia
nej ekspedycji ustawił nas, studentów, przed Urusbajem i po
wiedział:
— Macie słuchać Urusbaja jak samego Boga i uczyć się od
niego sztuki prowadzenia karawany! Tu Tien-szan, a nie uni
wersytet! Tutaj trzeba myśleć!
W tamtych czasach Urusbaj był już starcem, lecz starcem
bardzo żywotnym i dziarskim. Uczył nas kucia zwierząt, ju-
czenia, siodłania, opieki nad końmi, a także zachowania na
przeprawach i przełęczach. Jeśli chodzi o wybór drogi, miej
sca pod obóz lub wszystkiego co dotyczyło koni, autorytet
Urusbaja był niepodważalny, jego zaś wiedza w tych dziedzi
nach była, że się tak wyrażę, encyklopedyczna. Był to zawo
dowy przewodnik i „karawan-baszy”, który całe życie poświę
ci] tym zajęciom. Przepracował w Tien-szanie całe życie —
początkowo w urzędzie celnym, a potem w' ekspedycjach.
Urusbaj traktował studentów surowo, czasami ordynarnie,
próbował nawet przyłożyć nam kamczą, lecz takie zachowanie
wybaczaliśmy mu ze względu na to, że był człowiekiem mimo
wszystko sympatycznym, a przede wszystkim doświadczonym,
który nie z jednego pieca chleb jadał.
Pewnego razu uratował naszą ekspedycję przed basmacza-
mi, a w tamtych czasach wypadki rozboju jeszcze się zdarzały.
W drodze powrotnej ekspedycja zrobiła dłuższy odpoczynek
w osadzie Naryn. Niedaleko za Narynem zaczęliśmy się nagle
przeprawiać przez rzekę, by stanąć w gęstym lesie. Nie wia
domo dlaczego zboczyliśmy z drogi. Należy stwierdzić, że rze
ka miała wysoki stan wody, przeprawa przez nią była więc
trudna, a nawet niebezpieczna. Zatrzymaliśmy się na polanie
i nie zdążyliśmy jeszcze rozbić obozu, kiedy na zejściu prowa
dzącym do rzeki ujrzeliśmy dużą grupę uzbrojonych jeźdźców,
którzy podążali naszym tropem. Widać było wyraźnie, że cze
goś szukają. Nie widzieli nas, osłoniętych krzewami i drzewa
mi. Dość długo oglądali ślady naszej karawany, które ginęły
28
w rzece. Dwóch ludzi znajdujących się na czele grupy roz
poczęło nawet forsować rzekę, lecz kiedy ich konie zaczęły
wchodzić na głębię, przestraszyli się widocznie wysokiego sta
nu wody i zawrócili. Grupa rozproszyła się po tamtej stronie
rzeki — jedni robili rekonesans w dół biegu rzeki, inni poje
chali w górę, podjeżdżali do brzegu, patrzyli w naszą stronę.
Ukryliśmy konie i siedzieliśmy w krzakach cichutko jak za
jące. Nasi prześladowcy jeździli wzdłuż brzegu, zjeżdżali się,
rozjeżdżali, ale nie zdecydowali się na przeprawę i odjechali.
Gdy tylko grupa zniknęła nam z oczu, przeprawiliśmy się
z powrotem na tamten brzeg i szybkim marszem, to stępa, to
znów truchtem, jechaliśmy przez całą noc. A to przecież wła
śnie Urusbaj skłonił nas do tego, byśmy przeprawili się przez
rzekę i ukryli w zaroślach.
Nasz przewodnik był wyjątkowo mądrym człowiekiem. Za
równo podczas marszu, jak i w obozie, na przeprawie, a także
podczas spotkań z basmaczami był odważny, pomagał nam
i dzielnie nami dowodził.
0 słynnym „karawan-baszy” Sułtanie, który przez wiele
lat prowadził karawany do Lodowca Fedczenki, opowiem
w rozdziale „Przez Lodowiec Fedczenki”. Sułtan chodził ze
swymi ludźmi tam i z powrotem między Darautkurganem
w Dolinie Ałajskiej i Obserwatorium „Lodowiec Fedczenki”,
które stało na samym lodowcu. Jeden dzień szedł z Darautkur-
ganu 40 Ałtynmazaru przez Przełęcz Tersagar w Górach Za-
ałajskich, dzień zaś od Ałtynmazaru — po skalach złożonych
z otoczaków, przez cztery przeprawy i dwadzieścia kilometrów
lodowcem — do nocnego postoju w Diabelskiej Trumnie (to
taka kotlinka obok lodowca, gdzie stawali na noc). Następnego
dnia piętnaście kilometrów lodowcem, cały czas między szcze
linami i przepaściami, do obserwatorium; tam wyładowywali
karawanę i tego .samego dnia znów do Diabelskiej Trumny.
Następnego dnia do Ałtynmazaru, a stamtąd przez Tersagar do
Darautkurganu.
1 tak przez całe życie. Jeżeli karawana miała cztery prze
prawy w ciągu dnia, kiedy szła przez otoczaki na Lodowiec
29
Fedczenki, to Sułtan jako „karawan-baszy” musiał ich przebyć
osiem, a jeśli trzeba było, to i szesnaście. Nie można było prze
cież pozwolić, aby koń dostał zawrotu główmy, trzeba go było
poderwać dzikim okrzykiem, przebijającym się przez łoskot
w'ody, a czasami poderwać mocnym uderzeniem kamczy, aby
nie bal się wody, lecz nahaja Sułtana. Jeśli zachodziła taka
konieczność, trzeba było galopować brzegiem w dół rzeki, aby
skoczyć do wody i wyrwać konia, którego silny nurt przewró
cił i porw'ał za sobą.
Pracowałem kiedyś z Sułtanem i zapamiętałem na całe ży
cie jego wykrzywione usta i zachrypnięty glos, kiedy na swo
im, takim narwanym jak on sam ogierze, skakał do rozszala
łej rzeki na spotkanie objuczonego konia, którego porwał nurt.
Pamiętam jego krzyk i zamachnięcia nahaja, kiedy chwytał
wodze konia i ciągnął go do brzegu. Już na brzegu, mokry,
gładził wystraszonego konia, mówiąc:
— To nic, to nic. Już w porządku.
Kiedy po raz pierwszy zacząłem brać udział w poważnych
przeprawach, z delikatności zapewne, nie robił mi żadnych
uwag. Prawdopodobnie dlatego, że na pierwszych przeprawach
zmieniała się trochę barwa mojej twarzy. Rzucał tylko jak
gdyby mimochodem:
— No widzisz, Cyryl. Taki praca.
Potem, przez wiele lat, kiedy sam zrozumiałem, czym są
wody górskich rzek, kiedy nauczyłem się wynajdywać prze
prawę i prowadzić przez nią karawanę, niejeden raz patrząc
na jakąś rzekę, którą trzeba było sforsować, przypominałem
sobie słowa Sułtana: „To nic, to nic. Już w porządku”.
Chciałbym jeszcze opowiedzieć o Mumedżanie, który w la
tach trzydziestych, pierwszych latach mej pracy w Pamirze,
prowadził moją karawanę, a który potem zginął na wojnie,
o człowieku wyjątkowo pogodnym i absolutnie samokrytycz-
nym. Kiedy popełnił jakiś błąd, denerwował się tak bardzo,
że walił się pięścią po głowie i twarzy, obrzucając przy tym
samego siebie najgorszymi słowy.
Nie ma chyba takich tarapatów, których nie jprzeżywalibyś-
30
my razem: chorowaliśmy na dużych wysokościach, spadaliśmy
w dół i pokonywali pięciotysięczne przełęcze po obsuwających
się piargach. I im nam było gorzej, tym delikatniejszy, ujmu
jący uśmiech pojawiał się na jego twarzy. To niebywałe, kie
dy uśmiechając się mówił:
— Dżiuda (bardzo) ciekawy przypadek.
Pamiętam, jak zadarłszy głowy, patrzyliśmy na pięcioty
sięczną Przełęcz Zulumart. Było to w 1936 roku. Mieliśmy się
wdrapywać po fatalnych, stromych piargach; ścieżka wiodąca
na przełęcz zniknęła wiele lat wcześniej. Kiedy -napatrzywszy
się do woli na tę niedostępną, wydawać by się mogło, twier
dzę, którą trzeba było zdobyć, zapytałem: „No i co?” — Mume-
dżan pokiwał głową i odpowiedział jak zwykle:
— Dżiuda ciekawy przypadek!
Pamiętam, kiedy po przejściu tego przeklętego Zulumartu
utopiliśmy w Bałandkiiku juki z żywnością i przez dwa ty
godnie żywiliśmy się tylko dwa razy dziennie jakąś polewką,
bo ocalało nam tylko osiem kilogramów mąki, Mumedżan
uśmiechał się jak zawsze, twierdząc, że to „dżiuda ciekawy
przypadek”! Przypominałem sobie tę polewkę wielokrotnie
podczas zimowej blokady Leningradu w 1941 roku.
Mamai Tasztambekow, z którym chodziłem i pracowałem
przez wiele lat po wojnie, niezmienny mój towarzysz i „ka
rawan-baszy” w ekspedycjach, był Kirgizem. Prawdziwych
Kirgizów w Pamirze, którzy mieszkają tam od dawna, jest
tylko kilka rodzin. Są to rośli, wysocy i silni ludzie, obdarzeni .
rzadką wytrzymałością i swoistą urodą. Takim też był Mamat:
rosły, silny, dobroduszny — i w miarę religijny. Mówię „w mia
rę”, gdyż chociaż celebrował niezmiennie w ciągu dnia wszyst
kie przepisane modły, to jednak zgodnie z umową, jaką za
warliśmy, dzienne modły, kiedy cała karawana musiała na
niego czekać, odmawiał w skróconej wersji, za to wieczorem,
na postoju, modlił się, ile chciał.
Mamat umiał wszystko. Umiał poprawdzić karawanę w do
wolne miejsca Pamiru, świetnie znajdował przeprawy, juczyć
i podkuwać konie, mógł nocować na lodowcu, tygodniami od
31
żywiać się nie dogotowanym pożywieniem, bo kiedy pracuje
się na wysokości 4300—4500 metrów, to nie sposób ugotować
ryż, nie mówiąc już o mięsie. Nie grzeszył również brakiem
apetytu. Jak mi opowiadał (a nigdy nie kłamał), w młodości
poszedł o zakład na jakiejś uroczystości plemiennej, że zje ca
łego barana. Jadł go od obiadu do pierwszej gwiazdy na nie
bie i zjadł, dzięki czemu wygrał konia. Przyznał co prawda,
że o mało od tego nie umarł, ale uratowali go krewni i przy
jaciele, którzy przez dwie godziny po tej uczcie kąpali go
i masowali w aryku.
Dość często chodziliśmy z Mamatem na wyprawy we dwój
kę; chodziliśmy też z całą ekspedycją, a wtedy pełnił obowiąz
ki przewodnika karawany. Mamat był skarbnicą pamirskich
legend; to on pierwszy opowiadał mi o tym, jak jego dziadek
napotkał człowieka śniegu, a nawet z nim walczył. Mamat
wierzył w to święcie i tą wiarą zaraził i mnie. Był człowiekiem
niezwykle uczciwym. Jako przewodnik w górach, jako „ka-
rawan-baszy”, towarzysz i gawędziarz, Mamat był niezastą
piony i niezwykle uczynny.
Mamat odmówił mi tylko raz. Jesienią 1958 roku, kiedy za
kończyła się ekspedycja poszukująca śladów człowieka śniegu,
chciałem ruszyć pod koniec listopada w dolinę rzeki Zachodni
Pszart i obejrzeć na śniegu wszystkie ślady. Było to przed
sięwzięcie Specjalnie dobrane dla amatora takich wypraw:
temperatura spadła poniżej trzydziestu stopni, teren poszuki
wań znajdował się na wysokości 4000—4300 metrów. Zachod
ni Pszart zamarzł do samego dna, ale wody podziemne, spły
wające ze zboczy lub płynące jeszcze pod lodem zamarznięte
go koryta, często naciskały od wewnątrz z taką siłą, że roz
rywały lód i wytryskiwaly fontannami na powierzchnię, two
rząc lodową kaszę. Właśnie ta lodowa kasza pędziła przez
wąską dolinę w postaci lodowatej fali o wysokości dwóch—
—trzech, a nawet więcej metrów. Fala zmiatała wszystko ze
swej drogi, wyrywała z korzeniami krzewy i drzewa, które
zamarzały w niej w mgnieniu oka. I wtedy właśnie Mamat
odmówił towarzyszenia mi w wyprawie, mówiąc, że żle się
32
czuje. Zamiast niego poszedł ze mną jego brat Sułtan. Prze
szliśmy pomyślnie całą trasę, a była to jedna z najcięższych
wypraw w moim życiu.
Kiedy w grudniu 1958 roku wróciłem z tej wyprawy do
stacji biologicznej, pożegnałem się z Mamatem i wyjechałem
do Moskwy, aby podczas obrad Prezydium Akademii Nauk
złożyć sprawozdanie z przebiegu ekspedycji.
Więcej już go nie zobaczyłem. Wkrótce po moim wyjeździe
Mamat zmarł. Okazało się, że chorował już wówczas, kiedy
wybierałem się nad Pszart. Nie skarżył się, nie powiedział mi
ani słowa, choć niewykluczone, że można było mu pomóc. Nic
jednak nie wiedzieliśmy o jego stanie zdrowia, on zaś w myśl
swoich nakazów religijnych unikał lekarzy. Niestety, nie ma
już Mamata, ja żyję i piszę o nim, a przecież byliśmy równo-
latkami.
A teraz słów kilka o Trakcie Pamirskim, o jego ludziach
i o kierowcach ekspedycji.
Trakt Pamirski na odcinku Osz—Chorog został zbudowany
w 1933 roku. Przez długie lata — w czasach przed rewolucją,
a także w porewolucyjnych latach dwudziestych — cały Pa-
1 W poszukiw aniu yeti
33
mir zaopatrywany był w towary tylko przez karawany, które
przemierzały górskimi ścieżkami trasę z Oszu do Duszanbe.
Z Oszu szlak prowadził przez wiele przełęczy, takich, jak, na
przykład, Akbajtał o wysokości 4650 m, poprzez śniegi i brody
w górskich burzliwych rzekach. Zbudowanie tutaj drogi dla
samochodów było niezwykle trudne. Na początku Trakt Pa-
mirski dostępny był tylko dla kierowców najwyższej klasy.
Jazda wymagała tutaj niebywałego mistrzostwa i wielkiej od
wagi, a przede wszystkim wielkiego trudu.
W ogóle w tamtych czasach warunki jazdy różniły się tutaj
bardzo od dzisiejszych: samochody były słabsze, hamulce
mniej pewne, a i droga dziesięć razy gorsza, chociaż kierowcy
byli może i lepsi, i w ogóle zupełnie inni; byli bardziej samo
dzielni, bardziej zdecydowani, odważniejsi. Słabych kierowców
tutaj nie było, bo być nie mogło. Jeśli się nawet tacy znaleźli,
to zmieniali praqę albo spadali w przepaść.
Mosty nad wzburzonymi rzekami składały się po prostu
z dwóch desek, po których posuwały się koła samochodu,
a między nimi ziała pustka. Większość rzek nie miała jednak
mostów, lecz przeprawy; podczas przeprawy często trzeba było
okrywać silnik brezentem, żeby woda nie zalała świec, zdej
mować pasek klinowy z dmuchawy i pokonywać głębokie
miejsca, gdzie nie tylko silnik, ale i kierowca znajdował się po
pas w wodzie.
Na wielu skalnych odcinkach trakt był wytyczony na tak
wąskim przesmyku, że kiedy na zakrętach lewa tylna opona
px-zyciskała się do skały, to prawa co jakiś czas znajdowała
się w powietrzu. Były takie odcinki, gdzie na długości kilome
tra samochódy nie mogły się minąć. Jechać dwieście — trzysta
metrów do tyłu po takim pasie mógł tylko prawdziwy artysta
albo samobójca.
W czasach przedwojennych i w czasie wojny kierowcą na
Trakcie Pamirskim był nietuzinkowy chłopak, pełen inicjaty
wy, pomysłowy, uparty. Spał na mrozie, w kabinie, żywił się
tym, co zabrał z sobą, zawsze sam naprawiał samochód. Kie
rowca nie mógł oczekiwać na trakcie warsztatów naprawczych
34
ani pomocy z bazy, w każdym razie nie mógł liczyć, że taka
pomoc szybko nadejdzie — mógł liczyć tylko na siebie lub na
pomoc kolegów.
Czasy się jednak zmieniały: z każdym rokiem trakt był coraz
lepszy, drogę poszerzano i wyrównywano, wysadzano w po
wietrze ostre zakręty, samochody były coraz nowocześniejsze.
Praca kierowcy zdecydowanie się zmieniła — przestała być
tak bardzo niebezpieczna, warunki stały się bardzo dobre. Dzi
siaj na postojacłi kierowca śpi w łóżku, jada w stołówce, otrzy
muje natychmiastową pomoc w wypadku kraksy i opiekę le
karską w razie choroby. Dyspozytorzy obserwują go na trasie.
Kierowca upodobnił się dzisiaj do robotnika i nie ma już nic
wspólnego z „wolnym włóczęgą” dawnych lat.
Przez wiele lat pracowałem i mieszkałem w Pamirskiej Sta
cji Biologicznej, położonej w Dolinie Czeczekty obok Traktu
Pamirskiego, który huczał pod naszymi oknami. Sami też cią
gle gdzieś jeździliśmy, do nas przyjeżdżano, całe nasze życie
odbywało się na kółkach.
W laboratorium, na polach doświadczalnych stacji, u siebie
w domu dniem i nocą, zimą i latem, widziałem, słyszałem, wy
czuwałem Trakt Pamirski, jego życie, tętno, oddech. Trakt tęt
nił; z wysiłkiem i złością dudnił silnikami w nieprzejezdnych
zimowych zaspach, a lekko i radośnie w miesiącach letnich i je
siennych, kiedy droga była dobra i łatwa. Z Oszu do Chorogu,
z Chorogu do Oszu pędziły nieustannie samochody, pędziły
dniem i nocą, zimą i latem, przez całą dobę, przez cały rok.
Trakt żyje swoim odrębnym życiem. Całe życie Pamiru,
zwłaszcza tych, którzy mieszkają przy trakcie, zależy od niego,
od samochodów, od kierowców. Powiedziałbym, że przede
wszystkim od kierowców. Trakt zależy nie tylko od pogody,
od deszczu czy też zimowych zasp — trzyma się, wspiera na
ludziach, na kierowcach.
Zamierzam o nich co nieco opowiedzieć — będzie w tej opo
wieści bohaterstwo, szlachetność, podłość i tragizm, będzie też
humor, bo przecież różnie układa się w życiu.
Oto pewien przypadek, który miał miejsce niedługo po re
s* 35
wolucji, kiedy w Pamirze królowały jeszcze układy patnar-
chalne i wszyscy dobrze się znali. Mieszkałem na stacji w ma
lutkim pokoiku, którego okno wychodziło na trakt, drzwi zaś
na podwórze. W nocy obudziłem się, gdyż prosto w okno świe
ciły reflektory, pod oknem hałasował silnik samochodu, a mnie
ktoś szarpał za ramię, wołając przy tym po imieniu. Okropnie
chciało mi się spać, nie miałem zamiaru się budzić i wycho
dzić ze śpiwora. Jednak ten ktoś uparcie szarpał mnie za ra
mię, wołając:
— Cyryl, masz pieniądze? Masz pieniądze? Cyryl! No! Masz
pieniądze?
Nie wiedziałem kto mnie budzi i nie rozumiałem czego chce.
Wreszcie spytałem: „Ile?”, a usłyszawszy odpowiedź: „Ty
siąc”, wymamrotałem: „Weź sobie z biurka”, po czym od- ■
wróciłem się do ściany i zasnąłem.
Rano w żaden sposób nie mogłem sobie uzmysłowić, kto
mnie budził i dlaczego dałem mu pieniądze. Jedyne, co pa
miętałem, to blask reflektorów i jakieś mgliste obietnice, że
dostanę pieniądze przy następnej okazji W biurku było zre
sztą więcej pieniędzy, ale reszta leżała nietknięta Musiał to
byc ktoś znajomy, ktoś z kierowców, ale po dziś dzień nie
wiem, kto to był, bo pieniądze wróciły do mnie w ten sam
sposób: ujrzałem w oknie światło reflektorów, ktoś szarpnął
mnie za ramię, a jakiś niby znajomy głos ciągle powtarzał:
— Cyryl! Włożyłem ci forsę do biurka! Słyszysz? Włożyłem
forsę do biurka! Zrozumiałeś? Nie zapomnij! Oddałem ci forsę!
Rozumiesz?
Ja chciałem spać, ale on trząsł mną tak długo, dopóki nie
posłałem go do wszystkich diabłów. Nigdy nie dowiedziałem
się, kto to był.
Widywałem kierowców z Traktu Pamirskiego w różnych
czasach. Chciałbym teraz opowiedzieć o kilku kierowcach,
o kilku ludzkich losach i charakterach. O niektórych już kie
dyś pisałem.
W opowiadaniu „Kara-kul — czarne jezioro” wspomniałem
o kierowcy imieniem Kola, z którym pracowałem w pierw
36
szych powojennych latach. Był asem wśród kierowców. Miał
zadziwiającą szybkość i precyzję reakcji. Czasami mogło się
wydawać, że pozwala sobie na niedopuszczalne ryzyko, lecz
było ono oparte na jakiejś bardzo dokładnej intuicji. Niebywa
ła szybkość, z jaką prowadził samochód, łączyła się u niego
z bezbłędnym wyliczeniem. Niezależnie od szybkości, z jaką
prowadził samochód, nigdy nie popełniał błędu. Po najbardziej
rozjeżdżonej drodze, w wiosenne roztopy, a zimą w śnieżyce,
wśród zasp, prowadził samochód zwinnie i miękko. Dla kogoś,
kto zna się na prowadzeniu samochodu, podróż z Kolą była
prawdziwą rozkoszą. Przez całe życie prowadziłem samochód,
prowadzę do dziś, widziałem wielu kierowców, ale takiego jak
Kola więcej już nie spotkałem. Był człowiekiem niezwykle
kulturalnym. Znał wyśmienicie samochody, cieszył się wśród
kierowców autorytetem. Potrafił wszystko świetnie wytłuma
czyć i nauczyć innych.
Podczas naszych wspólnych podróży nie raz i nie dwa po
padaliśmy w takie perypetie, zdarzały się nam takie sytuacje,
że katastrofa wydawała się nieunikniona. A jednak Kola zaw
sze znajdował wyjście. Pewnego razu przed naszym samocho
dem, który jechał z dużą szybkością, oberwała się droga pod
myta przez rzekę. Nie umiem sobie wytłumaczyć, co wtedy
pomyślał Kola, lecz rozpędził samochód i wjechał na strome
zbocze. Samochód o mały włos nie nakrył się kołami, ale oca
leliśmy.
Przez wiele lat pracy w Pamirze Kola nie miał ani jednej
awarii. Co więcej, nigdy nie stal na drodze z powodu uszko
dzeń lub niesprawności wozu, które w stałych rozjazdach są
nie do uniknięcia. Będąc człowiekiem niebywale pomysłowym,
coś tam majstrował, coś wymyślał i zawsze docieraliśmy da
celu.
Pewnego razu, kiedy w drodze skończyła się nam benzyna,
zaczął nalewać wodę do zbiornika.
— No, wiesz — powiedziałem — nie udawaj głupka. Jak
nie ma benzyny, to trzeba czekać aż ktoś będzie jechał albo
udać się po nią na własnych nogach.
— Zobaczysz, że dojedziemy! — stwierdził Kola, siadając za
kierownicą.
1 dojechaliśmy — dojechaliśmy „na wodzie”. Powiecie pań
stwo, że to niemożliwe? Okazuje się, że możliwe. Potem Kola
wyjaśnił mi, na czym to polegało. W zbiorniku jego samocho
du przewód benzynowy znajdował się ponad poziomem dna:
dolawszy wody, Kola podniósł poziom benzyny, która pozostała
na dnie zbiornika, i dzięki temu dostała się do przewodu ben
zynowego. 1 tak dojechaliśmy „na wodzie”.
A oto inny człowiek, o zupełnie innych losach.
Na lato przysłano nam z Moskwy mechanika i kierowcę,
Iwana Iwanowicza. W zasadzie miał on pracować jako mecha
nik, ale pragnął pojeździć, poznać Pamir. Zasiadł za kierow
nicą GAZ-67 i wszystko wskazywało, że kierowcą jest raczej
słabym. Tymczasem sława spadła nań gwałtownie, co, praw
dopodobnie, zawróciło mu w głowie, stając się przyczyną jego
zguby.
Pewnego razu wracaliśmy gazikiem z Murgabu do stacji.
Droga prowadziła wzdłuż rzeki, była niezbyt szeroka, zwy
czajna, ale można się było na niej swobodnie minąć lub wy
przedzić. Ciężarówka, która jechała przed nami, nie chciała
nas jednak przepuścić: specjalnie jechała zygzakiem, tarasując
całą drogę. Trąbiliśmy, ile się dało, krzyczeliśmy, miotaliśmy
się z jednej strony na drugą, ale nieubłaganie zagradzała nam
drogę. My na prawo, ona też na prawo, my na lewo, ona to
samo. Wyprzedzić tej ciężarówki nie było można: z prawej
strony zbocze, w dole rzeka, z lewej zaś ściana stromego na
sypu o kącie nachylenia około 40".
Wtedy to Iwan Iwanowicz specjalnie pozostał w tyle, roz
pędził gazik, ile się tylko dało, i nagle, kładąc niemal samo
chód na bok, wyskoczył kołami na nasyp, wczepił się w niego
i wyprzedził ciężarówkę. Gazik stanął przez moment na jed
nym boku, przeleciał po nasypie,, by wyskoczyć na drogę przed
samą chłodnicą ciężarówki. Pamiętacie państwo, jak w cyrku
motocyklista jeździ w tzw. beczce śmierci? Kierowca "cięża
rówki rozdziawił tylko gębę, a my nie zdążyliśmy się nawet
38
przestraszyć. Ten manewr wykonany był rzeczywiście brawu
rowo, my zaś, pasażerowie, zawołaliśmy jednocześnie:
— To wielka klasa!
Ten manewr był tak świetnie wykonany, tak zaskakująco
odważny, że Iwan Iwanowicz — mechanik i marny kierowca,
u którym nasi szoferzy mówili: „E, tam, po nim nie ma czego
oczekiwać, to mechanik!” — wzniósł się natychmiast na szczyty
pamirskiego samochodowego Olimpu. Jednakże nieszczęście
polegało na tym, że wyczyn, który średniego moskiewskiego
kierowcę i mechanika przeistoczył w pamirskiego asa, okazał
się sukcesem przypadkowym.
Po pewnym czasie Iwan Iwanowicz wiózł tym samym ga
zikiem pasażerów do Kyzyłrabotu, na daleki południowy
wschód Pamiru. Do połowy drogi prowadził samochód kierow
ca amator, Iwan Iwanowicz zaś siedział obok. Droga była m ar
na, lecz bezpieczna. Następnie za kierownicą zasiadł Iwan
Iwanowicz. Nie znał tej trasy, droga zaczęła się zwężać, biegła
wysoko nad rzeką. Wtedy właśnie Iwan Iwanowicz postano
wił zabłysnąć, żeby dla wszystkich stało się jasne, iż do tej
pory samochód prowadził amator, a teraz prowadzi go mistrz
kierownicy. Rozpędził samochód do ostatnich granic i na dro
dze, biegnącej po wąskim paśmie wysoko nad rzeką, wysko
czył na dużej szybkości z ostrego zakrętu na kolejny jeszcze
ostrzejszy zakręt! Przestraszył się, przestał panować nad kier
równicą i uczynił to, czego kierowcy czynić nie wolno: puścił
kierownicę i wyskoczył z samochodu. Samochód stoczył się po
urwisku, dachował siedemnaście metrów i spadł na piargi. Pa
sażerowie powypadali. Jednemu z nich jakimś cudem nic się
,nie stało, drugi miał' poharataną twarz, trzeci ze złamaną
miednicą długo przebywał w szpitalu, ale wrócił do zdrowia.
Iwana Iwanowicza znaleziono u podnóża skały z rozbitą cza
szką. Pochowano go na wzgórzu Czeczekty, nad Pamirską
Stacją Biologiczną.
O Wasi Kisinie pisałem już w opowiadaniu „W dół przez
śniegi i przełęcze”. Opowiadałem tam, jak to w 1937 roku
z łopatami w rękach przebijaliśmy się przez cały miesiąc
39
z Chorogu do Oszu. Był to wspaniały chłopak i kierowca, który
jeździł po kawalersku. Następnego roku, w połowie zimy, znów
ugrzązł nad Przełęczą Kyzyłart z samochodem wyładowanym
tekstyliami. Zaspy były ogromne, benzyna się skończyła, żyw
ność też. Kisin przesiedział luty i marzec w samochodzie. Raz
na tydzień chodził pieszo trzydzieści kilometrów po chleb do
dróżnika, a po powrocie zakopywał się w tekstyliach i czekał.
W pobliżu nie było żadnych ludzi Często odwiedzały go wilki.
Od czasu do czasu pojawiali się żołnierze straży granicznej
i nie widząc go krzyczeli:
— Ej! Żyjesz jeszcze, Wasia?
Wasia wygrzebywał się ze stosu materiałów i odpowiadał,
że jeszcze żyje. Żołnierze zostawiali mu trochę konserw
i radzili: — Zejdź na dół, Waśka! Pluń na to wszystko, bo
zginiesz... Waśka na to: — Nie mogę! Rozkradną mi samochód
i tekstylia.
I dalej siedział. Siedział tak głodny przez dwa miesiące,
dopóki nie oczyszczono drogi przez Dolinę Ałajską.
Przez wiele przedwojennych lat w Pamirskiej Ekspedycji
Uniwersytetu Azji Środkowej pracował kierowca Pietia. Były
to lata, kiedy dopiero co otworzono Trakt Pamirski, a każdy
przejazd z Oszu do Chorogu był niemal tym samym, co prze
marsz Livingstone a przez Afrykę Środkową. Pietia wyróżniał
się zimną krwią, co graniczyło niemal z obojętnością, był nie
zmordowany i bardzo pomysłowy.
Kiedy wpadł do rowu (co zdarzyło się mu wiele razy, gdyż
w tamtym okresie samochody naszej ekspedycji pracowały I
na okrągło przez wiele dób), wcale go to nie przerażało ani nie '
dziwiło. Rozglądał się i spokojnie rozważał sytuację Zacho-1
wj wał przy tym kamienną twarz. Gdy już podjął decyzję, ]
zaczynał działać i pracował tak długo, póki nie uruchomił
samochodu.
Pietia pracował bez zarzutu. Poprzez zaspy, przez roz-1
maite brody dowoził żywność do wszystkich oddziałów; przy
czym mógł pracować dni i noce. Kiedy był już ostatecznie j
zmęczony, zasypiał pod samochodem, za kierownicą lub przy I
40
stole. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć, żeby Pietia spał
w łóżku.
Pietia miał wysokie poczucie sprawiedliwości. Jeżeli ganiono
go za niedbalstwo, za różne kombinacje, zawsze uczciwie
przyznawał się do wszystkiego i nie oponował. Wzruszał wtedy
ramionami, mówiąc, na przykład, coś w tym rodzaju:
—1 W porządku, nic nie mówię! Oddam, zrobię! Załatwię to
jak trzeba!
W najcięższe mrozy mógł przez dwa tygodnie nie wypusz
czać łopaty z rąk, kopać śnieg, oczyszczać drogę i dowoził
żywność do zimowisk, aby ludzie nie byli głodni, a stacje
mogły egzystować. Wiosną pierwszy ruszał w Pamir i przewo
ził takie rzeczy, których, wydawało się, przewieźć się nie da.
Na swoim malutkim samochodzie zawiózł, na przykład, dużą
łódź nad jezioro Kara kul.
Piętkę otaczała jednakże skandaliczna sława złodzieja, który
o świcie próbował coś ściągnąć z cudzego samochodu, hołdując
przysłowiu: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje . Nie
chciałbym jednak snuć wspomnień o Pietce złodzieju, lecz
0 pietce — niezawodnym kierowcy, spokojnym i nieprawdopo-
podobnie pracowitym, który dzień w dzień, miesiąc w miesiąc,
rok za rokiem ganiał bez wytchnienia swój gazik, zaopatrując
w żywność i sprzęt wszystkie oddziały i stacje, jakie powsta
wały dzięki niebywałej energii szefa Pamirskiej Ekspedycji,
Baranowa.
Ale wieloletnia praca nie przyniosła Pietce zaszczytów. Pa
miętają jednak o nim w Pamirze po dziś dzień z powodu
nieudanej próby wywiezienia barana (było to zabronione).
Piętka nałożył na barana kożuch, wsadził mu na głowę czapkę
1 posadził obok siebie jako pomocnika Cały Pamir śmiał się
z nieudanej próby Piętki Sprawdzający samochód żołnierze
w odpowiedzi na zaproszenie na herbatę usłyszeli „b-e-e-e”,
jakie wyda! z siebie zawinięty w kożuch „pomocnik”.
I jeszcze jedna postać: kierowca Pamirskiego Ogrodu Bo
tanicznego Ogród pamiętam od samego początku, a wraz z nim
J amina Zamirowa — pierwszego, a może jednego z pierwszych
41
pamirskich kierowców tadżyckich. We wszystkich ekspedy
cjach Pamirskiego Ogrodu Botanicznego — do Irkesztamu po
tien-szanskie świerki, nad Bartang po grusze i morwy, nad
Wancz po jabłonie, do Duszanbe po ludzi, materiały i żyw
ność, przez Osz, przez Kalai-Chumb — wszędzie jeździł swoją
niedużą, starą, półtoratonową ciężarówką. Ile się on z tym
samochodem namęczył, wiedzą tylko pamirskie drogi. W lis
topadzie 1953 roku nadszedł wreszcie telegram, że Pamirski
Ogród Botaniczny otrzymał w przydziale nowy samochód mar
ki GAZ-51.
Wybrali się w drogę tego samego dnia. Obawa, że ktoś inny
zabierze samochód, popędziła natychmiast do Duszanbe dyre
ktora ogrodu, Anatola Gurskiego, najstarszego pracownika
ogrodu, Michała Zapriagajewa, i Jamina Pogoda była pasku
dna, z minuty na minutę droga mogła zostać zamknięta, na
Przełęczy Segirdaszt już padał śnieg. Trakt Pamirski na odcin
ku Duszanbe — Chorog był w tamtych latach bardzo zły.
Zbudowano go naprędce w okresie wojny i dopiero teraz za
czynano go poprawiać i poszerzać. Trakt byl bardzo wąski,
podjazdy strome, zakręty takie, że ledwie się można było
zmieścić. Były tam takie miejsca, gdzie na długości kilometra,
a czasami dwóch i trzech nadjeżdżające z przeciwka samocho
dy nie mogły się minąć — jeden z kierowców musiał cofać
samochód.
Wszyscy kierowcy stwierdzali zgodnie, że stary samochód
Jamina nigdy nie wdrapie się na Segirdaszt. Padał obfity
śnieg i tuż przed przełęczą Gurski kazał Jaminowi zawracać;
sam miał poczekać na jakąś okazję i jechać dalej. Jamin
odmówił, bo tak bardzo pragnął sam odebrać nowy samochód.
I stał się cud: stary samochód zdobył Segirdaszt!
Pod Komsomotabadem trzeba było przebyć słynny „Błękitny
Brzeg” lub jak go też nazywano „Żegnaj młodości” — siedmio-
kilometrowe piargi, które właśnie teraz, podczas deszczu, osu
wały się coraz bardziej Lało bez ustanku i kiedy samochód
Jamina zbliżył się do „Błękitnego Brzegu”, kierowca ujrzał
jak niknie po kawałku zasypywana droga. „Błękitny Brzeg”
42
osuwał się, drogi nie było i wkrótce za samochodem Jamina
zebrało się niemal sto samochodów. Lało jak z cebra, na żadną
pomoc albo traktory nie można było liczyć.
Przez cztery dni kierowcy i pasażerowie sami naprawiali dro
gę. Deszcz lał nadal, żywność się skończyła, nie było narzędzi
— byli tylko przemoknięci, głodni i zmęczeni ludzie. Piątego
dnia samochód Jamina przejechał jednak po naprawionej dro
dze, a za nim jeszcze dziewięćdziesiąt siedem samochodów.
Kiedy nasi otrzymali nowy samochód, natychmiast urucho-
‘mili go i tym razem dwoma samochodami ruszyli z powrotem.
Było już jednak późno: trakt został oficjalnie zamknięty.
Pierwszy samochód, stary gazik, nadal prowadził Jamin, ale
samochód nie miał już hamulców ani świateł. Na początku
podjazdu na Segirdaszt, w osadzie Kalai-IIusejn, okazało się,
że trakt jest zasypany śniegiem. Słysząc to kierowcy samocho
dów jadących z Duszanbe do Pamiru, zawrócili. Dwadzieścia
samochodów, które zmierzały z Pamiru do Duszanbe, przebiły
się z tamtej strony Segirdasztu do najwyższego punktu prze
łęczy, lecz opuścić jej już nie mogły. Kierowcy porzucili samo
chody i zeszli do Kalai-IIusejnu. Z tego kiszłaku po siedmiu
dniach przybyli kierowcy i traktory, w tym także nasi pamir-
czycy, szturmowali podjazd, oczyszczając drogę łopatami. Gdy
wreszcie została oczyszczona do przełęczy i dwadzieścia samo
chodów, które tam ugrzęzły, zostały uruchomione i zjechały
w dół, samochody Pamirskiego Ogrodu Botanicznego ruszyły
pod górę.
Podjazd na przełęcz rozpoczął się o szóstej rano, ale kie
dy nasi znaleźli się na przełęczy, zapadła głęboka noc. Rozpo
czął się zjazd po siedmiu wielokilometrowych, wąskich, śliskich
i zaśnieżonych serpentynach, wyrąbanych w najbardziej stro
mych skałach nad Kalai-Chumbem. Była noc, a samochód
Jamina nie miał ani świateł, ani hamulców. W nieprzenik
nionych ciemnościach, nad dwukilometrowym urwiskiem Ja
min przez sześć godzin zjeżdżał starym gazikiem. Gurski
na nowym wozie jechał z tyłu i świecił Jaminowi pod kola.
Jednak na zakrętach Jamin jechał w ciemnościach.
13
— Dlaczego, wariacie, postanowiłeś jechać bez hamulców
i świateł? — zapytali Jamina kierowcy w Kalai-Chumbie. —
Jaką masz kategorię?
— Trzecią.
— Patrzcie go, diabła! A ile lat prowadzisz samochód?
— Trzeci rok.
— Kłamie, szpanuje! Zaraz widać, że ma pierwszą kate
gorię i co najmniej dziesięć lat praktyki!
I tak Jamin pracował rok za rokiem: zaopatrzenie ogrodu,
budowa ogrodu, ekspedycje ogrodu. Zawsze i wszędzie Jamin.
Późną jesienią 1968 roku Jamin prowadził samochód z Du-
szanbe do Chorogu okrężną drogą przez Bajsun, Ursatjewską,
Kokand, Andiżan, Osz i Murgab. Przed przybyciem do Andi-
żanu zepsuła mu się skrzynia biegów. Musiał ją demontować
i naprawiać w zimnym listopadowym deszczu i przy świetle
reflektorów. Zabrakło mu już sił, żeby wstawić ją na miejsce.
Przemoczony do nitki przenocował w kabinie, rano (znów lało!)
zamontował skrzynię i pojechał. Gdy przyjechał do Oszu, le
karz w bazie powiedział mu, że ma zapalenie płuc. Wyleczono
go, ale pozostało jakieś niedomaganie. Wkrótce okazało się że
Jamin ma gruźlicę. Potem w ciągu kilku lat był niejednokro
tnie w szpitalu, potem w domu i znów praca w Pamirskim
Ogrodzie Botanicznym.
Co dalej? Po prostu Jamin, na którym lekarze postawili już
krzyżyk, wyzdrowiał! Jego samochód znowu uwija się po Pa
mirskim Ogrodzie Botanicznym, znowu ekspedycje, Duszanbe,
Osz, znów polowania na rośliny. Jamin pracuje w ogrodzie po
dziś dzień. Nie wyobrażam sobie w ogóle Pamirskiego Ogrodu
Botanicznego bez Jamina.
Ostatni wreszcie człowiek, którego chciałbym przypomnieć,
ostatni portret kierowcy w tej galerii postaci. Poświęcam go
Dżumamatowi Musajewowi, jednemu z najlepszych kierowców
Pamirskiej Stacji Biologicznej.
Ten człowiek, na którego zawsze można liczyć, pierwszy Kir
giz z Pamiru, który zrobił prawo jazdy, związał się z Pamirską
Stacją Biologiczną całe swoje życie. Był twardy i opanowany
44
na najbardziej niebezpiecznych mostach i przeprawach, zacho
wywał spokój podczas lawin i wylewów rzek. Był jednak zu
pełnie niepoczytalny, gdy w grę wchodziła jego urażona am
bicja Gdy dochodził do wniosku, że został urażony, rzucał mi
pod nogi narzędzia i czapkę, klął jak stary bosman i z krzy
kiem biegł, gdzie go oczy poniosły. Boję się wyznać, ile razy
rezygnował z pracy. Byłaby to liczba z kilkoma zerami.
Bardzo często oddawał nieocenione przysługi Pamirskiej Sta
cji Biologicznej. W jakimkolwiek mieście trzeba było nato
miast pomagać jemu Na widok milicyjnej czapki dostawał nie
mal drgawek. W Duszanbe, dokąd przybyliśmy na otwarcie
Akademii Nauk w Tadżykistanie, czterokrotnie mijał ze stra
chu bramę tej instytucji, bo na rogu dyżurował milicjant Ze
strachu uciekał sprzed bramy i robi! objazd wokół całej dziel
nicy. Kręcił się tak długo, aż zatrzymał go ten sam milicjant,
który w żaden sposób nie mógł zrozumieć, co właściwie Dżu-
mamat wyprawia i dlaczego jeździ w kółko. Dopiero po upły
wie paru godzin Jamin ubłagał milicjanta, aby oddał Dżuma
matowi prawo jazdy.
Dżumamat Musajew nie miał jednak szczęściaa. Pierwszy
kierowca-mechanik wśród pamirskich Kirgizów przeżył tra
gedię: kilka lat temu stracił wzrok. Dzisiaj mieszka wraz z ro**
dziną w Darautkurganie.
Ludzie ekspedycji
Pisać o swoich kolegach nie jest rzeczą łatwą. Gdy jednak
napisałem o przewodnikach, o kierowcach, to jakże nie napi
sać o bezpośrednich pracownikach ekspedycji, o ich życiu i lo
sach. To bardzo interesujący ludzie, z barwnymi życiorysami.
lak więc naszkicuję kilka portretów pracowników ekspe
dycji, kilka życiorysów przypominających ludzi, których spo
tykałem w wielkich ekspedycjach. Nie będę jednak wymie
niać żadnych nazwisk.
Wybiane dla tej książki portrety ludzkie są w pewnym sen
sie uogólnieniem cech charakterystycznych i losów tych ludzi,
których znałem. Chciałem więc opowiedzieć nie tyle o real
nych postaciach, ile o różnych typach ludzkich, jakich napo
tykałem podczas długich lat pracy.
Wielki Systematyk
O Wielkim Systematyku słyszałem od dzieciństwa. Słysza
łem o nim, o jego słynnej matce, która podczas nocnej zamieci
sprowadziła z lodowca Mont Blanc jego ojca, porzuconego
przez przewodników.
Kiedy kończyłem przy Akademii Nauk kursy zbieraczy pró
bek geologicznych, przyszedłem do niego i oświadczyłem, że
bardzo chcę wziąć udział w ekspedycji do Azji Środkowej.
Wielki Systematyk, który przez długie lata prowadził badania
nad florą Azji Środkowej, w tamtych latach kończył już swe
uczestnictwo w wielkich ekspedycjach.
Przyjął mnie w budynku herbarium, gdzie teraz spędzał
więcej czasu niż w górach i na pustyniach.
Herbarium to wielki budynek, który stoi przy wejściu do
Ogrodu Botanicznego. Każde jego piętro stanowi bardzo długą
salę zastawioną ciasno rzędami szaf, wznoszących się od po
dłogi do samego sufitu. W tych szafach znajdują się tysiące
półek, na półkach setki tysięcy tek, a w tekach miliony arku
szy tektury. Do każdego arkusza przyczepiony jest zasuszony
egzemplarz rośliny. Do tego herbarium trafiały niemal wszyst
kie rośliny zebrane przez botaników naszego kraju. Roślin było
miliony, a pracowników herbarium niewielu.
W tej gigantycznej skarbnicy roślin zawsze królowała cisza.
Na piętrze, gdzie się znalazłem, siedziało kilku milczących
i nie rzucających się w oczy ludzi, a wśród nich pewien młody
systematyk roślin. Poruszał się bezszelestnie, uśmiechał, a jego
duże białe dłonie z wielkimi bladymi palcami, podobnymi do
askolotli, tych mieszkańców podziemnych jaskiń, nieustannie
sortowały zielnik. Nawet zielnik nie szeleścił w jego rękach!
Na tym samym piętrze znajdował się gabinet Wielkiego Sy
stematyka. Był to mężczyzna olbrzymi, ciężki, zawsze miał po
targane włosy i zawsze połamane okulary na wytrzeszczonych
oczach. Był największym specjalistą w dziedzinie roślinności
Azji Środkowej, autorem opasłych monografii i setek pomniej-
47
szych prac naukowych. Fiszki z tytułami jego prac zajmowały
w katalogu bibliotecznym pół metra. To on był budowniczym
i założycielem herbarium.
Wielki Systematyk był wówczas w rozkwicie sil i odznaczał
się zadziwiającą pracowitością. Od rana do wieczora selekcjo
nował zbiory, a jego asystenci i on sam pracowali jak ma
szyny. .
Przyglądał mi się długo, a potem rzekł:
— Chce pan jechać do Azji Środkowej?
— Bardzo chcę.
— Nie będzie pan żałował?
— Sądzę, że nie — powiedziałem.
Znowu długo mi się przyglądał.
—*Tam jest gorąco, panuje malaria i w ogóle życie jest
ciężkie — stwierdził, i znów długo milczał.
Następnie podpisał moje podanie o przyjęcie do ekspedycji
i raczej już do siebie niż do mnie powiedział zamyślony:
— A ja przecież nigdy nie żałuję, że kiedyś tam pojechałem!
Potem mieliśmy jeszcze wiele spotkań. Opowiem o jednym
z nich.
Było to latem 1943 roku w oblężonym Leningradzie. Służę
w obronie gdzieś pod Pułkowem. Na froncie panuje cisza, z ła
twością można otrzymać przepustkę do miasta, często bywam
w Leningradzie. Dokąd mam jednak pójść Nie ma przyjaciół
ani krewnych — jedni zmarli, drudzy zostali ewakuowani,
jeszcze inni walczą. W tym wielkim mieście, moim mieście,
nie mam do kogo pójść.
Idę do Ogrodu Botanicznego, siedzę w cieniu drzew, a my
ślami jestem w mojej kompanii, rozmyślam o fatalnej łącz
ności na moim odcinku, o wodzie w okopach. Obok mnie sie
dzi dozorca — rozmawiamy i nagle dowiaduję się, że Wielki
Systematyk jest w Leningradzie, że pracuje w domu i często
bywa w herbarium.
Idę do niego ■— mieszka tuż obok, na terenie Ogrodu Bota
nicznego.
Siedzi przy biurku zawalonym rękopisami, zielnikiem, książ-
48
kami. Nadal jest taki olbrzymi, potężny, choć wychudzony;
ma, tak jak zawsze, potargane włosy. Przerywa lekturę, pa
trzy na mnie długo z niedowierzaniem przez przekrzywione
metalowe okulary z bardzo grubymi szkłami. Przygląda się
memu mundurowi, potem twarzy i wreszcie przypomina śobie:
— Ach, to pan — mówi. — Skąd pan przybywa?
— Spod Pułkowa — odpowiadam. Służę tam w obronie. A
co u pana? Co pan tu robi?
— Co robię? — powtarza moje pytanie i na jego twarzy
pojawia się zdumienie. Jest zaskoczony, zdziwiony: jakże mo
żna pytać o coś takiego? — Jak to? — mówi. — Piszę o florze
Iranu! — I milknie. — Czyżby pan o tym nie wiedział? — I za
raz wyjaśnia rzeczowo: — I wie pan, praca idzie mi dobrze.
Teraz jest cicho, nikt nie przeszkadza. Najlepsze warunki do
pracy.
Tak mówi uczony, pracujący nad florą Iranu pod codzien
nym ostrzałem i w czasie bombardowań w oblężonym Lenin
gradzie.
I ostatnie już spotkanie, w ciężkim powojennym okresie.
Wieczorem, w wigilię Nowego Roku, kończę pracę w herba
rium, gdzie opracowuję materiały pamirskie. Dowiaduję się,
że Wielki Systematyk czuje się żle. Potrzebne są lekarstwa,
trzeba gdzieś pójść i coś załatwić, ale nie ma kto tego zrobić.
Wielki Systematyk mieszka nadal na terenie Ogrodu Bota
nicznego. Jest bardzo stary i bardzo chory. Pracuje jednak
od rana do południa. Po południu zaczynają' się' zawsze bóle,
następują długie i dokuczliwe zabiegi. Wieczorem czuje się
lepiej.
Pędzę gdzieś z receptami, kartkami żywnościowymi, talona
mi, coś zdobywam, a kiedy zjawiam się z tym wszystkim około
jedenastej, wołają mnie do niego. Siedzi wsparty na wysoko
ułożonych poduszkach, patrzy na mnie przez te swoje nieby
wale grube okulary i uśmiecha się.
Podaje mi maleńki tomik zawierający tezy jakiejś konfe
rencji; zadedykował go dla mnie. Tomik zawiera jego artykuł
o rejonizacji flory Pamiru.
4 W poszukiw aniu yeti
49
— A jednak jestem pierwszy! — stwierdza, uśmiechając się
szeroko i radośnie.
Bo to jest rzeczywiście niebywała sprawa: ten stary, umie
rający człowiek, który do końca kroczył na czele zdrowych
i młodych, pierwszy dokonał rejonizacji flory Pamiru.
Zadziwiający charakter, zadziwiający upór i pracowitość do
ostatniej chwili.
Dokumentalista
A oto kolejna postać, prawdziwy as wielu ekspedycji, który
całe życie przepracował na szlaku, najlepszy znawca flory za
chodniego Tadżykistanu.
Urodził się tuż po wybuchu rewolucji w chutorze w pobli
żu Dikanki. Pochodził z potomków zaporoskich kozaków. Stu
diował w instytucie pedagogicznym, walczył. Po pobycie
w szpitalu trafił pod koniec wojny do Tadżykistanu. Początko
wo nauczał w szkole przyrodoznawstwa, potem rozpoczął stu
dia aspiranckie. Otrzymał temat pracy i pojechał badać florę
Gór Kuramińskich. Miał do pokonania trzysta kilometrów
przez dwie przełęcze, a jechał tam z prawdziwym koczowni
kiem — Kalmukiem. Żołnierz, który niedawno opuścił szpital,
i któremu brakowało kawałka ciała wyrwanego przez szrapnel,
jechał na koniu. Ten brakujący kawałek ciała przeszkadzał
właśnie dlatego, że go nie było. Kiedy podróżnicy dotarli w
Góry Kuramińskie Kałmuk — koczownik ledwie trzymał się
w siodle, konie były wykończone, a żołnierz czuł się nie naj
gorzej.
Od tej wyprawy właśnie rozpoczyna się ekspedycyjny żywot
człowieka poszukującego zasobów pasz naturalnych, geobota-
nika — dokumentalisty. Pod koniec lat czterdziestych zbada
on Góry Kuramińskie. Na początku lat pięćdziesiątych nasz
bohater wędruje przez góry i doliny, poszukując miejsc dla
stacji geobotanicznych, które winny się znaleźć we wszystkich
strefach klimatycznych Tadżykistanu — na pustyniach, w la
sach, w strefie wysokogórskiej. W stacjach tych — w Garau-
50
tach, Anzobie, Rengetau i innych — rozpoczynają się wielo
letnie prace nad zbadaniem flory, zasobów paszowych, studia
nad biologią roślin.
Zakończywszy wybór terenów pod stacje nasz geobotanik
udaje się w trwającą nieprzerwanie wiele lat wyprawę doku-
mentalistyczną, która trwa po dziś dzień. Pracuje z końmi
i zna je tak dobrze, że bez wahania kieruje je do właściwej
pracy: tego przydzielić temu i temu, ten jest narowisty, tego
dosiądę sam, tego pod juki. Co najdziwniejsze, kiedy popraco
wał z końmi, to potem konie same za nim chodziły. Kochają
go. Obserwowałem to wielokrotnie, kiedy spotykałem się z nim
na szlakach.
Odbył wiele wypraw, co roku inną — Ilisar, Matcza, Ku
ronia, Aktau, Darwaz, pieszo i na osłach, potem konno, wre
szcie przyszły samochody, śmigłowce. A każda z wypraw kryla
w sobie nieoczekiwane wydarzenia.
Góry Piotra I, wysokość 3500 metrów, najbliższa osada
w odległości pięćdziesięciu kilometrów. Późna jesień, śnieg,
mróz, a na śniegu sześciu ludzi i sześć psów. To grupa nie
doświadczonych myśliwych. Zapada noc, żywność się skoń
czyła, myśliwi popadają w panikę. Właśnie w'tedy napotkał ich
nasz bohater. On nie boi się śniegu i mrozu. Śmieje się. Bez
nerwów, chłopcy! — mówi. — Nie tracić animuszu! Kopać
śnieg, zbierać kiziak! Bez gadania! Myśliwi, nie wierząc w ra
tunek, niechętnie przystępują do zbierania kiziaku. Niebawem
pali się jasne ognisko i ktoś strzela: przywabiony światłem
nadleciał puchacz. Myśliwym wraca ochota do życia!
Ludzie ogrzali się, każdy zjadł kawałeczek upieczonego na
poły puchacza, nawet psom coś się dostało. A potem każdy
myśliwy wziął swego psa do śpiwora i usnął zadowolony. Nasz
bohater był bez psa. Rozgarnął palenisko, rozłożył swój śpi
wór na miejscu ogrzanym przez ognisko i zasnął. Wieczorem
było mu ciepło, a w nocy zrobiło się gorąco: wszystkie psy
pouciekały ze śpiworów swych panów i przytuliwszy się do
siebie spały na ciepłej ziemi wokół geobotanika, a nawet na
nim samym. .
«• 51
Tytuł oryginału rosyjskiego „W górach Pamira i Tian-Szana” Redaktor Otton Gross Redaktor techniczny Bożena Rola © Copyright by Wydawnictwo „Myśl”, Moskwa 1977 C Copyright for the Polish edition by Zrzeszenie Księgarstwa Warszawa 1988 ISBN 83-85004-37-8 Zrzeszenie Księgarstwa Warszawa 1988 Wydanie I. Nakład 30 000 + 350 egz Ark wyd 14,8, ark druk 17,5 Papier druk. kl. V 70 g Zam. wydaw. 68, zam, druk. 70268/87 — U-59 Poznańskie Zakłady Graficzne im. M. Kasprzaka. E K S P E D Y C J A W niniejszym rozdziale mgjwić będziemy ogólnie o ekspe dycji i jej członkach, o karawanie i jej przewodnikach oraz o kierowcach samochodów. A potem już w kolejnych rozdzia łach, opowiemy o poszczególnych ekspedycjach i rozmaitych przygodach. Ka?~awana Szlakiem prowadzącym przez' góry Pamiru kroczy wolno ka rawana wielbłądów, a towarzyszy jej głuchy, smętny dźwięk. Olbrzymie dwugarbne wielbłądy, przyzwyczajone do pracy w śniegach, idą powiązane po dziesięć — dwanaście zwierząt. Uzda i uprząż wiełbłąda-przewodnika każdej grupy ozdobione są wspaniałymi czerwonymi pomponami; wielbłąd ma na szyi 3
miedziany dzwonek, podobny do łuski trzycalowej armaty. Głuchy, smętny dźwięk tych dzwonków towarzyszy nieustan nie całej karawanie. Zwykle karawana była duża, bo ongiś obawiano się podró żować w małych karawartach. Obawiano się wojowniczych ple mion koczowników i zwyczajnych rozbójników, których daw niej było aż nadto wzdłuż wszystkich karawanowych szlaków. Karawana posuwała się więc wolno, oglądając się wokół, roz- cir gając się to znów zbijając bojaźliwie w ciasną grupę. Na grzbietach wielbłądów spoczywały worki z kaszą, mąką, cukrem, bańki z naftą, skrzynie z nabojami, wyroby tekstylne, lekarstwa, broń, materiały budowlane. Szły kolejno grupki wielbłądów: jedna, dwie, dziesięć, pięćdziesiąt... Szły i końca nie było widać. Kołysząc się miarowo, szerokim wielbłądzim krokiem, pod dźwięk dzwonków, szła przez zimne doliny Pa miru wiosenna karawana z Oszu do Murgabu, z Oszu do Ky- zyłrabotu, z Oszu do Chorogu. Karawana przewoziła wszystko: żywność, odzież, paliwo. Tak podróżowały karawany w 1900 roku, w osiemdziesią tych latach ubiegłęgo wieku, a także dwieście, pięćset lat te mu. Także w latach trzydziestych naszego wieku karawany po dróżowały tak samo, dopóki na pamirskie szlaki nie ruszyły samocnody. • Po śliskiej powierzchni Lodowca Fedczenki, między zie jącymi szczelinami, sięgającymi dziesiątków, setek metrów w głąb lodowca, między małymi i dużymi potokami, spływa jącymi bezpośrednio po lodowcu, ni to biegnie, ni to kroczy dwadzieścia objuczonych koni. Konie idą samodzielnie, każdy sam wybiera sobie drogę. Na końskich grzbietach żywność, drewno, przyrządy — wszystko, czego potrzebuje zimowa za łoga Obserwatorium „Lodowiec Fedczenki”. Z tyłu, raz popę dzając, raz powściągając konie, jedzie czterech przewodników, a wśród nich znany „karawan-baszy” (przewodnik karawany) Sułtan. Tak wygląda karawana Obserwatorium „Lodowiec Fed czenki”. 4 Były to przykłady dwóch tylko typów karawan — wielbłą dziej i końskiej. Ale karawany bywają rozmaite. W Azji Środ kowej jakikolwiek juczny transport nazywa się karawaną. Karawana może się składać z koni, osłów, byków, jaków, a nie tylko z wielbłądów; mogą je tworzyć jakiekolwiek zwierzęta juczne dźwigające ładunki. Chcę właśnie napisać o tych milczących uczestnikach ekspe dycji w Azji, którzy służą im od wieków, aż po dziś dzień. Koitie Przez wiele lat podróżowałem z karawanami, kiedy badałem różne rejony Pamiru, Ałaju, Tien-śzanu, Darwazu i Kuchista- nu. Z wielbłądów nie korzystałem zbyt często, przeważnie mo je karawany składały się z koni. Z takimi właśnie karawanami przemierzałem długie i krótkie trasy, przez góry i pustynie. Całą moją młodość spędziłem w siodle, nie schodząc z niego czasami przez sześć-siedem miesięcy, przez cały ciepły okres — od zimy do zimyy Dzięki temu nauczyłem się podkuwać konie, leczyć końskie choroby, opiekować się końmi i pracować z ni mi. Pokochałem konie, przyzwyczaiłem się do nich i bardzo boleję nad tym, że zostało ich już tak mało, że minął już ich czas. W latach pięćdziesiątych do naszego życia ekspedycyjne go w Pamirze wtargnęły na stałe samochody — ostatnio po dróżowaliśmy konno tylko tam, gdzie kończyła się już droga dla pojazdów silnikowych. Na przykład podczas ekspedycji w 1958 roku, kiedy szukaliśmy człowieka śniegu, konie stano wiły nasz podstawowy transport. Chciałbym opowiedzieć o kilku koniach. W 1935 roku, kiedy Trakt Pamirski nie był jeszcze czynny w całości, otrz'ymałem polecenie szefa Pamirskiej Ekspedycji Uniwersytetu Azji Środkowej, profesora Pawła Baranowa, aby wyruszyć w Pamir na bryczkach. Wiosna była późna, samo chody nie mogły wyjechać na szlak. Nie pomnę już, ile mia- 5
lem do dyspozycji koni wierzchowych, lecz dobrze pamiętam, że było sześć parokonnych bryczek. Trasa była trudna, wąska, w wielu miejscach nie oczysz czona ze śniegu i lawin. Na przełęczach także leżał śnieg. Wszystko to nie byłoby jednak istotne, gdyby w naszej kara wanie złożonej z bryczek nie znalazł się pewien duży ogier karej maści, Cygan. Była wiosna i o tej porze roku nasz Cygan był nie do znie sienia. Mało tego, że sam dostawał bzika, to jeszcze wprowa dzał zamęt w całej karawanie. Jeśli szedł przodem, a klacze zostawały z tyłu, oglądał się bez przerwy, dziko rżał i ciągle próbował zawracać. Jeśli jego bryczka znalazła się z tyłu, usi łował dopędzić zaprzęgi złożone z klaczy, by znalezć się obok nich, co ze względu na stan szlaku, było absolutnie niemożliwe. Jeśli umieszczaliśmy zaprzęg Cygana w środku karawany, wiercił się w swej uprzęży jak żywe srebro, rzucał się do pi zo- 6 du, to znów do tylu. Nie można go było uspokoić. Rzecz cha rakterystyczna, że wszystkie swoje „psikusy” próbował robić tam, gdzie szlak przebiegał nad rzeką, w najwęższym jego miejscu lub nad niebezpiecznym urwiskiem. Próbując uspokoić Cygana, wyprzęgałem go kilkakrotnie, dosiadałem i pędziłem galopem do przodu, potem z powrotem (jakieś pięć-sześć kilometrów), żeby go zmęczyć. Wszystko na nic: odpoczywał trochę i znowu zaczynał od nowa. Na posto jach bałamucił i ganiał wszystkie nasze konie, wariował przez całą noc, wierzgał, gryzł, nie dając ani chwili wytchnienia lu dziom i koniom. Dziwne, że wystarczyło mu sił na to wszystko. Wyjątkowe cięgi zbierał wałach Major, który1 znajdował się w jego zaprzęgu. Wystarczyło chlasnąć Cygana nahajem, gdy natychmiast wpijał się kłami w bark lub szyję biednego Ma jora. Wobec mnie zachowywał się spokojnie; mogłem go bić, pod nosić mu każdą z nóg, kiedy go podkuwałem, mogłem go do siadać i nawet nie próbował wierzgać czy ugryźć. Innych je dnak usiłował i gryźć, i kopać. Przez całą podróż wymęczył wszystkich okropnie, a kiedy dotarliśmy do celu, uspokoił się nagle i już do końca sezonu pracowałem z nim niemal bez kłopotów. Przed zakończeniem robót, na polecenie przełożonych, oddałem Cygana do drugiego oddziału. Ze wspólnego miejsca postoju obydwu oddziałów od szedłem wczesnym rankiem i widziałem, jak Cygan, obserwu jąc wymarsz naszej grupy, okazywał wielki niepokój, kręcił się, szalał, starając się wyrwać kołek, do którego był przywią zany, i głośno rżał. Byliśmy przez cały dzień w drodze, przebyliśmy trzydzieści kilometrów, spędziliśmy noc, a rankiem, kiedy już oddaliliśmy się od miejsca postoju jakieś dziesięć kilometrów, dopędził nas osiodłany Cygan. Jak się potem okazało, chciał bardzo iść z na mi, przez cały dzień szalał, nie' żarł, w nocy też był niespokoj ny, ale nie mógł opuścić obozu, gdyż był mócno przywiązany. Kiedy rano osiodłano go i dosiadł go jego nowy pan, zrzucił go i zniknął. Dopędził nas następnego dnia. 7
Najbardziej jednak zaskakujące wydarzenie miało miejsce dopiero za kilka dni. Musiałem wspiąć się na pewną górę i lam pracować. Podjechałem do zbocza, wspiąłem się na nie na koniu, dokąd tylko się dało, potem pognałem Cygana, aby wrócił do obozu, sam zaś zacząłem wspinać się po skałach. Pra cowałem przez cały dzień i skończyłem nieco wcześniej, gdyż do obozu miałem około sześciu kilometrów. Jakież było moje zdziwienie, kiedy napotkałem Cygana w tym samym miejscu, w którym pognałem go do obozu! Czekał na mnie, witając z dala rżeniem, zbliżył się spokojnie i zawiózł do obozu. Za dziwiające przywiązanie, rzecz rzadka i niezrozumiała, jeśli wziąć pod uwagę, że wcale go nie rozpieszczałem i nigdy nie próbowałem go przekupić. Wiosną 1936 roku ekspedycja pamirska otrzymała konie z ta bunu zakupionego w Kaszgarze. Nasza grupa dostała dwadzie ścia koni. Konie wybierali Baranów i Rajkowa, po czym wy puścili je na powrót do tabunu. Następnego dnia wysłano mnie po konie. Znalazłem je bez trudu; każdy koń miał przy wiązaną do ogona metkę z napisem: „Profesor Baranów”. Konie były małe, włochate, z dużymi głowami, przysadzi ste — prawdziwe kirgiskie konie, trochę dzikie, wyjątkowo wytrzymałe. Przypadły mi dwa konie — niewielka, ruda, nie mal bułana klacz Kuldża i ciemnokary Kaszgar. Z Kuldżą pracowałem przez kilka lat i muszę powiedzieć, że nigdy ani przedtem, ani potem, nie miałem takiego konia. Nigdy też z ża dnym koniem nie. nawiązałem takiej przyjaźni. Początkowo Kuldża nie chciała ani słuchać, ani pracować .— przybyła niedawno ze stada i nie była jeszcze ujeżdżona. Ja jednak nie darmo byłem członkiem leningradzkiego klubu jeździeckiego i dobrze siedziałem w siodle. W ciągu dwóch dni, mimo iż się wściekała, wierciła, gryzła, wierzgała — przy czym potrafiła kopać nie tylko tylnymi, lecz także przednimi nogami — nie potrafiła mnie zrzucić. W tym czasie nasze stosunki były fatalne. Kuldża próbowała wielokrotnie ugryźć mnie w głowę, a kiedy dosiadając jej schylałem się, próbowała ca- pnąć mnie za kolano. Jedyne czego nie czyniła, a co należy do 8 repertuaru zachowań, jakie objawiają narowiste i nie ujeżdżo ne konie, aby uwolnić się od jeźdźca — to nie kładła się na grzbiet, nie próbowała wziąć mnie pod siebie. Czyniła tak je dnak nie dlatego, że brakowało jej pomysłów lub złości, lecz po prostu nie miała siły, aby stanąć dęba, kiedy miała mnie na grzbiecie. Byłem duży i ciężki, a ona mała. Nie trwało to jednak długo. Zacząłem dawać jej cukier, chleb, sól, ona zaś brała chętnie z ręki. Należy tu dodać, że kaszgarskie konie nie widziały nigdy ani owsa, ani jęczmienia. W ciągu kilku dni klacz tak bardzo przywiązała się do mnie, że czasami nawet w nocy słysząc mój gwizd przybiegała po cukier. W ciągu dnia, na postoju, zbliżała się do mnie, stawała za plecami i bodła mnie głową, prosząc o chleb. Kuldża miała rzadki wrodzony talent: była fenomenalnym inochodźcem. Mówię „wrodzony”, bo czasami można nauczyć inochodu młode konie: wiąże się im dwie lewe lub dwie prawe nogi, zmuszając, aby tak chodziły i biegały. Kuldża nie była jednak ujeżdżona, kiedy trafiła do mnie, jej inochód był więc czymś naturalnym. Jazda na Kuldży. była prawdziwą rozkoszą. Nawet kiedy bie gła szerokim truchtem, szła inochodem, a więc naraz dwiema lewymi albo dwiema prawymi nogami. Jeździec nie odczuwał wstrząsów, nie podskakiwał w siodle, jak to się zdarza, kiedy się dosiada zwykłego konia, który biegnie truchtem wyrzuca jąc jednocześnie przednią prawą i tylną lewą nogę. Jadąc tru chtem na takim koniu podlega się wstrząsom. Po każdym kro ku wierzchowca trzeba się unosić w strzemionach. W tamtych latach w Azji Środkowej koń był najpopular niejszym środkiem transportu, jak dzisiaj samochód i samolot. Dzięki temu wszyscy cenili konie, rozumieli je, znali się na nich. Jazda na mojej Kuldży po Oszu lub Chorogu sprawiała mi wielką przyjemność. Kirgizi, Uzbecy i Rosjanie — dosłownie wszyscy patrzyli z wytrzeszczonymi oczami na takie cudo, jak inochodziec z „szerokim krokiem”. A ja jechałem sobie przez rynek albo ulicę, ręce pod boki i tylko lekko kołysałem się w siodle. 9
Kuldża była ze mną przez kilka lat. Potem miałem wiele innych koni, ale żaden z nich nie był' mi nigdy tak bliski, tak sympatyczny, żadnego tak nie rozpieszczałem, żadnemu nie dawałem tylu przysmaków. Właśnie dlatego inne konie nie bardzo mnie lubiły: pracy było zbyt wiele, trasy długie, ła dunki ciężkie, a wszystko na wysokości trzech-czterech tysię cy metrów. Koniom było więc ciężko, męczyły się. Męczyli się także ludzie. Nie tylko z koni, ale z samych siebie, trzeba było wyciskać wszystkie siły. Może właśnie dlatego inne konie nie przywiązywały się już tak do mnie; żywiłem je nie za dobrze, a wymagałem wiele. Koń bardzo dobrze rozumie i pamięta, jak się go traktuje. Koń zresztą nie myśli o wielu rzeczach na raz, lecz zawsze konkretnie: jednego lubi, innego nie lubi i ko niec. W leningradzkim klubie jeździeckim zdarzył się następują cy przypadek. Mój koń, który zawsze bardzo dobrze brał prze szkody, przestraszył się czegoś i zaczął przeszkody- omijać. Prowadzony na przeszkodę nie brał jej, lecz w ostatniej chwili skręcał w bok. Trener, który był starym koniarzem, powiedział mi: „Weźcie sznurek i przewieźcie klaczy nogę’ . Ściągnąłem jej pęcinę szńurkiem, niezbyt mocno, lecz tak, aby poczuła. Po takim zabiegu moja klacz zupełnie spokojnie wzięła wszyst kie przeszkody; wzięła je czysto, jedną za drugą. Gdyby tak skoczyła na zawodach, mógłbym zająć spokojnie jedno z pier wszych miejsc. — Rozumiecie — wytłumaczył mi trener — ona nie chciała brać przeszkody i ciągle o tym myślała. Przewiązaliście jej nogę, zaczęła więc myśleć tylko o tym, że coś się stało z jej nogą. W żaden sposób nie mogła tego pojąć i cały czas myślała tylko o nodze, a nie o przeszkodzie. Dzięki temu skoczyła bez żadnych zahamowań. Bardzo często chodziłem z końmi po bardzo wąskich, gór skich drogach. Po owringach też chodziłem. Owring to taka wąska, niebezpieczna ścieżka, wytyczona na stromej ścianie. Gdybyście tylko widzieli, jak mądry koń wybiera drogę, jak bada kopytem wytrzymałość mostku lub owringu! Absolutnie nie wolno go wtedy ciągnąć za uzdę. Koń zacznie się cofać, na ciągnięta uzda powoduje, że wyciąga szyję i nie widzi, co znaj duje się poza nim. To bardzo niebezpieczne, jeśli koń przesta je widzieć co znajduje się z tyłu i jednocześnie się cofa — mo że wtedy spaść ze ścieżki. Miałem też wspaniałego konia, Kariuchę — olbrzymią karą klacz, bardzo mądrą i rozsądną, lecz ogromnie zlą. Na wąs kich górskich ścieżkach, na owringach zachowywała się ostroż nie, jak kozica, badając kopytem wszystkie mostki i kamienie na niebezpiecznych przejściach. Dobrze też forsowała rzeki. B \la jednak niesłychanie przebiegła i podczas długich tras próbowała zwiać do bazy. Jeśli zakładałem jej pęta ze sznura, przegryzała sznur. .Jeśli przywiązano ją do kołka, uderzała weń kopytem, obluzowywała i wyciągała zębami. Zresztą nie uciekała sama, uprowadzała ze sobą wszystkie konie, które dało się uprowadzić, troszcząc się jak gdyby o to, żeby nie było jej na czym dogonić. Pewnego razu oddala mi jednak przysługę. W 1936 roku nasza pamirska ekspedycja urządzała wystawę swoich osią gnięć. Dzięki wysiłkom naszych szefów, P. Baranowa i I. Raj- kowej, w różnych placówkach ekspedycji dowiedziono i poka zano, że w Pamirze można wyhodować wiele upraw, których wcześniej niemal tam nie było: ziemniaki, zboża, kapustę, m ar chew, brukiew, rzepę, pomidory i wiele innych. Na takiej wła śnie wystawie w kiszłaku Porszniew, nie opodal Chorogu, po pokazach proponowano wprowadzenie nowych gatunków upraw w Pamirze. Jednocześnie urządzono w Porszniewie jarmark i zawody konne o kozła. Są to zawody ciekawe i dość ryzykowne dla jeźdźców. Tuszę niedużego kozła rzuca się do środka kręgu ze branych jeźdźców. Wszyscy rzucają się do tuszy, każdy usiłuje ją podnieść, przegalopować z nią dokoła wyznaczonego terenu i cisnąć przed sędziów, aby otrzymać nagrodę. Jeźdźcy robią wszystko, aby poderwać tuszę z ziemi: popychają się, najeżdża ją na siebie końmi, tworząc wokół kozła pierścień nie do prze bicia. Kiedy któryś z nich pochyli się, aby podnieść kozła,
może dostać butem albo kamczą po głowie, którą każdy z jeźdźców trzyma w zębach, aby mieć wolne ręce. Kamcza — rodzaj nahaja, iskłada się z krótkiej rękojeści, do której umo cowany jest gruby bicz z drobnych rzemyków. Do takiego nahaja można wpleść co się tylko chce, aż po rdzeń z ołowiu. Uderzenie kamczą jest niebezpieczne — może nawet złamać rękę. U nasady bicza przymocowana jest mała pętla, aby mo żna było podczas zawodów trzymać kamczę w zębach. Jeśli któremuś z jeźdźców uda się wreszcie podnieść kozła z ziemi, reszta pędzi za nim, próbuje wyrwać mu go z ręki, staje w poprzek jego drogi. Jeśli kozioł został wyrwany, ale zgubiony, albo zgubił go jego właściciel, rozpoczyna się nowa walka; każdy chce w biegu podnieść kozła, wsadzić pod ko lano, żeby mu go nikt nie odebrał i pogalopować wokół placu, umykając przed resztą. Tak to sobie właśnie wyobrażałem, kiedy sam — niezale- ż lie od innych — przystąpiłem do gry, ale okazało się, że sprawa wygląda zupełnie inaczej. W grze nie biorą udziału poszczególni jeźdźcy, lecz grupy jeźdźców, na przykład z ję ci lego kiszłaku. Jeden łapie kozła, a pozostali mu pomagają — chronią go przed przeciwnikami. Długo galopowałem bez żadnego efektu — gdy tylko próbo wałem podnieść kozła, reszta robiła wokóf mnie tłok, dosta wałem butem albo kamczą w głowę i koniec. Jeżeli zaś uda wało mi się podnieść kozła z ziemi, doganiali mnie i odbierali zdobycz. Miałem lepszego konia, uprawiałem w klubie jeź dzieckim dżygitówkę, miałem więc wszelkie dane, aby z łat wością podnieść kozła, ale nic z tego,. Nabili mi guzów, dostałem parę razy kamczą, i tyle. Wtedy dopiero zrozumiałem, że muszę poszukać sobie sojuszników. Pomogłem takiej grupie raz, pomogłem drugi, trzeci. Za czwar tym razem oni pomogli mnie, podniosłem kozła w biegu, wsa dziłem go pod kolano i pognałem jak szalony. Wtedy właśnie moja szybka i zła Kariucha pokazała co jest warta. Dogonić mnie nie można było, Kariucha szła jak burza Kiedy moi przeciwnicy zatarasowali mi drogę koniem, trzasnąłem Kariu- 12 chę kamczą między uszy, a ta staranowała przeszkodę; zrobiła to tak, że drobny kirgiski koń przysiadł na zadzie i przewrócił się. Pod koniec trasy znów zasłonili mnie moi nowi przyja ciele. Zresztą moja klacz zaczęła tak kwiczeć i walić przedni mi kopytami, kiedy zacząłem jej ściągać wodze, że żaden jeź dziec nie mógł się do nas zbliżyć. W taki właśnie sposób zdo byłem nagrodę — czerwoną chusteczkę, którą przymocowałem do uzdy Kariuchy. Potem długo rozpoznawano mnie po tej właśnie chusteczce, mówiąc: „To ten wariat, który ma wście kłą klacz”. W Pamirskiej Stacji Biologicznej było w czasach przedwo jennych wiele koni i często się one zmieniały. Otrzymywa liśmy wtedy konie od wojsk ochrony pogranicza. Były to ko nie, które odsłużyły już swoje — zwykłe konie robocze, a nie żadne rumaki. Chciałbym opowiedzieć o jeszcze jednym koniu. Było to dawno, bo w 1931 roku. Ukończyłem akurat szkolę i udało mi się trafić do ekspedycji, która wyruszała do Ałatau Dżungarskiego. Co więcej — mianowano mnie szefem oddzia łu. Oddział był nieduży, składał się z trzech ludzi, z których tylko ja miałem „wykształcenie”, bo ukończyłem dziewięcio- latkę. Dwóch pozostałych członków oddziału było w moim wieku, ale bez „wykształcenia”. W Ałatau Dżungarskim trafiliśmy do rejonu działań jednej z band basmaczy i zostaliśmy zmobilizowani do oddziału zło żonego z miejscowej ludności. Nasz oddział miał powstrzymać olbrzymią bandę, która przedzierała się do Chin. Uzbrojono mnie w dwie berdanki, z których każda miała jeden nabój i w szablę z górną tylko częścią pochwy. Prócz tego uzbroje nia miałem też bojowego konia, na którego wgramoliłem się z dużym trudem. Wielkie to było konisko, narowistfe, złe i ku lało na prawą nogę. Zatrzymaliśmy bandę, odcięliśmy jej drogę. Wtedy właśnie nasz dowódca postanowił bandę zaatakować. Ruszyliśmy, cho ciaż było nas tylko jedenastu. Ja byłem młody i głupi, mój koń kulał, właściwie więc się nie liczyłem. A w bandzie było kil 13
kuset ludzi, choć ponad połowa to były kobiety i dzieci, które basmacze zmusili do ucieczki razem z nimi. Uzbrojona i zor ganizowana część bandy liczyła stu ludzi. Nasz dowódca, stary kawalerzysta, wydal rozkaz: „Szable w dłoń!”, potem „Na przód!” i ruszyliśmy do ataku. Wszyscy ruszyli, więc ja też, wszyscy zaczęli krzyczeć, ja także krzyczałem. Nie pamiętam już dobrze, co krzyczałem, ale chyba: — Kładź się, bo zabiję! Co jednak najdziwniejsze, rzeczywiście wierzyłem, że mo gę zabić, ale czym to miałem zrobić? Nie potrafiłem wycią gnąć szabli z resztek pochwy, nie wiedziałem też jak się nią posłużyć. A jednak byłem pewny, że mogę zabić. Co więcej — wierzyli w to ludzie, których atakowałem. Położyli się na zie mi. Mój kulawy koń wysforował się do przodu, gdyż, jak się potem wyjaśniło, należał kiedyś do dowódcy, zajął więc .miej sce, do którego już przywykł, zapominając o swej kulawej no dze. Galopowałem na przedzie, krzyczałem i wcale się nie bałem. Przestraszyłem się dopiero później, kiedy opadł ze mnie bojowy zapał i połapałem się w sytuacji. To jednak pra wda, że w kawalerii nie ma tchórzy. Mówi się o koniach, że mają „stadny instynkt”, ale to nie prawda. Moim zdaniem jest to instynkt towarzyski. Jak to się dzieje, że kulawy koń zapomina o swej dolegliwości, kiedy wszyscy pędzą, i galopuje naprzód, na swoje miejsce, nie zwa żając na ból? A kiedy wszyscy popędzili, a ja wraz z nimi, zapominając o strachu, to też był „stadny instynkt”? Konie to zdumiewające zwierzęta. Jszaki, czyli osły Iszak, czyli inaczej mówiąc osioł, jest zwierzęciem osobli wym, o trudnym czasami charakterze. Należy od razu'stw ier dzić, że słowo „osioł”, które stało się synonimem tępoty lub głupoty, jest absolutnie -niesłuszne. Iszak wcale nie jest głu pi — ma po prostu własny ośli, specyficzny stosunek do rze czywistości. Ten stosunek jest zupełnie inny niż stosunek psa, który ze wszystkich zwierząt domowych najbardziej zbliżył się do człowieka. Jednakże ten ośli rodzaj myślenia i zachowa nia nie ma nic wspólnego z uporem ani tępotą; jest on czymś innym, stanowi rodzaj innej logiki, innego traktowania oto czenia. Iszak sprawia wrażenie trochę nienormalnego i dzi wacznego zwierzęcia. Trzeba powiedzieć, że w aspekcie psy chologicznym iszak jest nieporównanie bardziej samodzielny 15
niż koń. Koń to niewolnik człowieka, iszak natomiast jest jego sługą, a więc istotą bardziej niezależną, choć przecież człowiekowi podporządkowaną. Przez wiele lat przemierzałem trasy z iszakami, gdyż koni zawsze brakowało, a ładunków zawsze było dużo. A jednak po dziś dzień nie wiem ostatecznie, co to za zwierzę, jak i o czym ono myśli. W 1934 roku, kiedy brałem udział w ekspedycji do Tien- -szanu pod kierownictwem.Danila Kaszkarowa, pod koniec za brakło nam koni, kupiliśmy więc kilka osłów i przemierzyli śmy z nimi cały środkowy Tien-szan. Te iszaki, a było ich trzy, jak wszystkie osły bały się panicznie wilków i każdej nocy, dopóki nasza trasa prowadziła przez doliny wysokogór skie, pchały się nam do namiotu. Gdy tylko zapadały ciemno ści i kładliśmy się spać, iszaki wchodziły do namiotu i najczę ściej stały przy wejściu, ale koniecznie wewnątrz; czasami kładły się na nas śpiących. Biliśmy je, przepędzali, sznurowa liśmy namiot dokładnie, lecz one, jeśli nie wpuszczaliśmy ich, wdzierały się siłą lub napierały na namiot i przewracały go. Trzeba się było z tym pogodzić i zrobić im miejsce. Tak działo się każdej nocy póki trasa wiodła przez doliny wysokogórskie i inne okolice, gdzie było pełno wilków. Gdy jednak zbliży liśmy się do osady Naryn, iszaki w nocy nie zbliżały się nawet uo namiotu, lecz pasły się spokojnie wraz z końmi. Gdy opu ściliśmy Naryn i znowu wkroczyliśmy w doliny — osły znów pchały się do namiotu! Czyż nie były one mądre? Doskonale wiedziały, że wobec wilków są absolutnie bezbronne. Normalny koń, a więc zdrowy i niestary, a zwłaszcza kilka koni, jeśli nie są spętane, z łat wością obronią się przed wilkami dzięki swym kopytom i kłom. 1 konie dobrze o tym wiedzą, i wilki też. Iszaki są tak bezradne wobec wilków, że nawet nie próbują się bronić, nawet nie uciekają przed nimi. To dziwne, ale tal: właśnie jest. Iszak tylko ryczy, ryczy przeraźliwie, rozdzie rająco. To ich zachowanie jest dobrze znane w całej Azji Środ kowej. Kirgizi i Uzbecy opowiedzą wam legendę o tym, że lfi iszak dlatego nie broni się przed wilkiem, że winien mu jest mięso i to, nie wiadomo dlaczego, cztery kilogramy. Pewnego razu pozostawiłem osła w dolinie na łączce, sam zaś ruszyłem w góry. Nie było mnie kilka godzin, pracowałem na zboczu. Nagle wyskoczyłem z rozpadliny, gdzie akurat prze bywałem, bo usłyszałem przenikliwy ryk iszaka. Scena, jaką ujrzałem, była zaiste tragiczna. Na środku niewielkiej łączki stał iszak i ryczał przeraźliwym głosem. Ryczał, przestawał na chwilę i znów ryczał, po prostu wrzeszczał, płakał. Nie uciekał, obracał się tylko bez ustanku, gdyż wilk obchodził go dokoła, zamierzając, prawdopodobnie, rzucić się nań, z boku, iszak zaś obracał się doń przodem lub tyłem. A wilk podchodził, pod chodził i nawet wcale się nie spieszył. Prawdopodobnie po chwili rzuciłby się na osła, ale tym razem ja wrzasnąłem i ru szyłem pędem po zboczu. Widocznie musiałem krzyczeć jesz cze bardziej przerażająco niż iszak, gdyż wilk zrezygnował na tychmiast z czterech kilogramów oślego mięsa i zniknął. O sprycie osłów świadczy fakt, że zdarzają się wśród nich złodzieje. Szperają po nocy w kotłach z resztkami kaszy, pró bują często, i to z powodzeniem, otwierać juki i skrzynie z żywnością, zdolne są spałaszować nie tylko kaszę i chleb, lecz także masło. Oto jeszcze jeden przykład ich pomysło wości. Miałem osła, którego nie sposób było przywiązać do kolka — wykopywał go szybko i zręcznie kopytem, a potem uciekał. Moim zdaniem właśnie swoistość myślenia, a nie głupota, skłania iszaki do wykorzystywania nawierzchni dróg do odpo czynku. Uważają, prawdopodobnie, że właśnie ta gładka i na grzana słońcem asfaltowa, a jeszcze lepiej piaszczysta prze strzeń przeznaczona jest specjalnie do spania i ludzie po pro stu tego nie rozumieją. Co zawsze bardzo mnie zaskakiwało to fakt, że iszaki dyspo nują jakimś własnym pojęciem sprawiedliwości. Jeśli osioł przywykł do tego, iż w karawanie dźwiga codziennie na swoim grzbiecie worek owsa, to będzie to czynił bez oporu. Gdy jed nak dodamy do tego ładunku coś jeszcze, na przykład kazań, 2 W poszukiw aniu yeti 17
\ czyli kocioł do gotowania, który nie waży wiele, to bywają osły, które czegoś takiego nie tolerują. Miałem takiego osła. Je śli obarczano go dodatkowym ładunkiem, zginał nogi i kładł się. Podnoszony za ogon i uszy — podkurczał nogi i nie wstawał albo przemierzał kawałek trasy i dopiero się kładł; przy czym mógł się położyć gdziekolwiek, na przykład pośrodku rzeki, chociaż groziło mu to utonięciem, i robić to raz za razem póki kocioł nie został zdjęty z jego grzbietu. Bicie takiego indywi dualisty było bez sensu — biło się go i miało jednocześnie wrażenie, że wcale nie czuje bólu, że nie boi się batów. Iszak nie ma sobie równych, jeśli idzie o ciężar dźwiganego ładunku. W stosunku do wagi i rozmiarów własnego ciała może udźwignąć dwukrotnie, a nawet trzykrotnie więcej niż wielbłąd lub koń. Oczywiście może dźwigać ładunek o ciężarze równym własnej wadze, a nawet większy, tylko w wyjątko wych wypadkach i niezbyt długo. Koń natomiast albo wielbłąd w żadnym razie nie udźwigną na swoim grzbiecie więcej niż połowę swojej wagi, bo się naderwą, złamią krzyże. A iszak dźwiga. To przerażające, ile on może udźwignąć. W daw nych latach gospodarz wiózł na targ na ośle sześćdzie- siąt-siedemdziesiąt kilogramów, sam się jeszcze na niego ła dował i brał synka na ręce. Ten okropny widok spotykało się na każdym kroku. Iszak jest niewybredny, jeśli chodzi o pożywienie, i zeżre takie zielsko lub kłujące rośliny, których koń nie ruszy. Koń może zdechnąć z głodu i nie ruszy takich roślin, a iszak je zeżre i będzie zadowolony. Iszak jest dobroduszny, niemal nigdy nie próbuje kopnąć ani ugryźć człowieka, bez oporu z.iosi wszelkie baty. Iszak świetnie wybiera sobie drogę, nię trzeba go prowa dzić. Można puścić przed sobą tuzin osłów, a one trochę tylko kierowane, pójdą tam, dokąd się chce. Trzeba je tylko pilnie obserwować na wąskich górskich trasach, ponieważ są to zwierzęta towarzyskie i często z uporem chcą iść grupą po najwęższe] ścieżce, mogą się więc zaczepić jukami i zepchnąć jeden drugiego ze ścieżki. Sprawa polega na tym, że osły 18 dobrze znają swe wymiary, jeśli więc idą bez ładunku, nic się z nimi nie stanie, nie czują jednak szerokości ładunku. Na przeprawach przez wartkie rzeki osły mają trudności. '1 utaj te niskie zwierzęta nie mogą konkurować z końmi. Zdarzało się wielokrotnie, że wraz z kolegami musieliśmy we dwóch przeprowadzać przez rzekę każdego osła. Jeden ciągnął osła za wodze, drugi przytrzymywał za ogon, gdyż inaczej przewróciłby go prąd rzeki; osły są przecież nieduże i lekkie. Jeszcze jedna osobliwość osłów polega na tym, że niektóre z nich nie lubią chodzić po nieprzetartej drodze. Wąchają niespokojnie drogę i nie chcą iść. Pewnego razu musiałem iść z całym stadem obładowanych osłów przez przełęcz pod czas padającego śniegu, który przykrył wszelkie ślady. Iszaki rzucały się, zbijały w kupę, cofały się, a przed siebie iść nie chciały. Nie chciały tak długo, aż wpadłem na pomysł, abv wysłać przodem laborantkę. Dziewczyna zostawiała ślad i tym śladem osły spokojnie ruszyły. W innym przypadku, podczas śnieżycy, pozostawione bez dozoru osły rozbiegły się i kara wana przestała istnieć. Trzeba było wiele wysiłku, aby ję odnaleźć i uformować. W ielbłądy Duży azjatycki wielbłąd dwugarbny, którego w Pamirze nazywają zazwyczaj śniegolazem, od dawien dawna odgrywał olbrzymią rolę jako zwierzę juczne. Dziś jednak, z pojawie niem się samochodów, wielbłądy utraciły dawne znaczenie. Jest ich coraz mniej. Wielbłądy giną, a jeszcze nie tak dawno odgrywały główną rolę w wędrówkach Kirgizów i Kazachów, przy przenosinach z pastwisk zimowych na letnie, z jednego koczowiska na drugie. Wielbłąd był podstawową siłą juczną w transporcie towarów na duże odległości. Dawniej kara wany wielbłądów z towarami przemierzały tysiące kilometrów, na przykład z Mongolii do Jakucji. 2* 19
Wielbłądy są silnymi zwierzętami i mogą długo dźwigać do stu pięćdziesięciu kilogramów, najbardziej zaś potężne nawet do dwustu kilogramów. Wielbłąd podporządkowuje się człowiekowi niechętnie i z trudem. Przegroda nosowa wielbłąda jest przedziurawiana w młodości i tam wstawia się patyk albo przewleka arkan z włosia. Wielbłądem można kierować tylko za pomocą tego sznura przeciągniętego przez przegrodę nosową. Jest to dość okrutne, lecz powszechnie stosowane; za pomocą uzdy wiel błądem kierować nie sposób — jest zbyt uparty. Wielbłądy poruszają się dość szybko, ale jazda na nich nie należy do przyjemności, a już jazda galopem jest prawdzi wą męczarnią. Gdy wielbłąd biegnie, kołysze się bardzo mocno, a człowiek, który go dosiada, pochyla się nieustannie do przodu i odchyla do tyłu; nie przyzwyczajony jeździec po po dniu takiej jazdy jest absolutnie wyczerpany. Jazda truch tem jest absolutnie nie do zniesienia; wielbłąd biegnie szybkim truchtem, czasami szybciej niż koń, lecz tak trzęsie jeźdżcem, że po przebyciu kilku kilometrów zamienia go w drętwą kukło 20 Wielbłądy są niezastąpione w podróży przez piaski, spisują się świetnie podczas przepraw przez rzeki (jeśli tylko nie ma na dnie ostrych kamieni), dobrze idą zimą przez śniegi. Wiel błąd ma stosunkowo delikatne poduszeczki, które na skali stych górskich drogach ścierają się szybko do krwi, a wówczas trzeba czasu, aby zagoiły się i zarosły świeżym naskórkiem. Zdarzało się, że przyszywano wielbłądom podeszwy ze skóry, aby mogły iść dalej. Widziałem kiedyś takie barbarzyńskie „zelówki” przyszyte do palczastych kończyn. Zazwyczaj wielbłądy są obojętne, dobrotliwe, lecz czasami potrafią być bardzo złośliwe. Pewnego razu przybyliśmy całą grupą do pewnej bezludnej górskiej doliny w Pamirze. Okazało się, że w dolinie pasło się stado wielbłądów. Kiedy przecho dziliśmy obok nich, patrzyły na nas tępo, lecz nie ruszyły się z miejsca. Kiedy oddaliliśmy się już jakiś kilometr, całe stado z piekielnym hałasem przygalopowało do nas, łamiąc po drodze krzaki, otoczyło nas ze wszystkich stron i zaczęło s_ię na nas gapić. Postały jakiś czas, popatrzyły, a potem uciekły. Czego chciały? Może nie były agresywne, lecz ciekawe? Nie wiem. W każdym razie przebywanie w otoczeniu tych olbrzymich zwierząt było bardzo nieprzyjemne. Po upływie pół godziny wielbłądy powtórzyły swoją wizytę, dopędzając nas i otacza jąc, ale nie atakowały. Dzisiaj wielbłąd jest wypierany przez samochody. W Pa mirze ^spotyka się już tylko pojedyncze egzemplarze hodowane jako źródło wełny. Tak więc wielbłąd pełni rolę barana, tylko nie daje mięsa.'.. Jaki Olbrzymie kudłate jaki, wykorzystywane jako zwierzęta juczne, można zobaczyć jedynie w wysokogórskich partiach Pamiru, środkowego Tien-szanu, Ałtaju i Tybetu. Jaki mogą żyć tylko wysoko w górach Jeśli spędzi się je w niziny, giną, prawdopodobnie z przegrzania. Chodzi o to, 21
że jaki pokryte są bardzo gęstą i diugą sierścią. Niestraszne im zimno i zamiecie. Znoszą największe mrozy, lecz cierpią w upalne dni. Nawet chłodne pamirskie lato jest dla nich nieszczęściem, toteż uciekają w dzień w wysokie partie gór, kładą się na śniegu i lodzie, ale i tam jest im gorąco. Na brzuchu sierść jaka zwisa niemal do ziemi, więc choć zwierzę leży na lodzie, to jednak na własnym wełnianym „materacu”. Latem jaki bardzo lubią się kąpać. Woda w rzekach Pamiru jest zimna, niemal lodowata, co bardzo im odpowiada Biada niedoświadczonej ekspedycji, jeśli zaryzykuje z jakami prze prawę przez większą rzekę. Zdarzyło się, że karawana jaków z całym majątkieift ekspedycji i jej uczestnikami na grzbietach zatrzymała się pośrodku nurtu, utykając tam na dłużej, póki jaki nie zażyły kąpieli. Dramat takiej sytuacji polega na tym, że jaki mogą się zatrzymać w dość głębokim miejscu, gdzie ja ko wielkie i ciężkie zwierzęta wytrzymują napór rozszalałej wody, ale człowieka, który zeskoczy do wody, nurt natychmiast przewraca i wlecze za sobą, a to jest bardzo niebezpieczne. A jak może stać w rozszalałym nurcie, ile mu się spodoba. Prąd może zerwać z niego siodło, jeźdźca, juki, a on sobie stoi... 22 Takie przygody zdarzają się, oczywiście, tylko niedoświad czonym członkom ekspedycji. Starzy pamirczycy przywołają do porządku każdego jaka. Rzecz w tym, że kierowanie jakiem jest bardzo trudne: mają one tak gęstą i mocną sierść, że nie czują żadnych uderzeń. Jakiem trzeba kierować' za pomocą sznura przeciągniętego przez nozdrza. Należy stwierdzić, że w warunkach bezdroży, na wysoko ściach ponad cztery — pięć tysięcy metrów, jak jest zwierzę ciem niezastąpionym. Po pierwsze, nie obawia się żadnych skał ani kamieni. Na fatalnych ruchomych piargach, gdzie koń szybko obciera nogi, a czasami uszkadza sobie kopyta, jak po rusza się bez’kłopotów. Nie upada, nie ma „tuteku” (choroby górskiej), nie trzeba go kłuć szydłem w nos, aby puścić mu krew, co na wysokich przełęczach górskich Kirgizi robią ko niom, które z powodu dużej wysokości i wysokiego ciśnienia tracą przytomność. Ponadto jak, pozornie niezgrabny,- potrafi pokonywać ol brzymie odległości, jest niezwykle zwinny, świetnie pokonuje przeszkody terenu: może wejść po stromym zboczu, skacząc ostrożnie z kamienia na kamień, jak kozica, może stanąć na kamieniu wszystkimi czterema nogami i skoczyć na sąsiedni kamień, przy czym ów skok może być nawet długi, mimo że dorosły jak waży pięćset, a czasami tysiąc kilogramów. Jeśli w takiej chwili na grzbiecie jaka znajduje się niedoświadczony jeździec, to ryzykuje upadek. Wiele ekspedycji, w tym także alpinistyczne i geologiczne, przede wszystkim korzystało z jaków. Część trasy pokonywa no samochodami, potem wyżej, gdzie nie ma dróg, lecz tylko ścieżki, przesiadano się na konie i korzystano z nich jak długo się dało. Gdzie nie było już żadnej drogi, gdzie ledwie dawało się przejść — przesiadano się na jaki. Jak nie jest wybredny, pracuje na takim mrozie i takich wysokościach, gdzie nie mogą pracować inne zwierzęta. Jak nie jest złośliwy, lecz dobroduszny, a przypadki zaatakowania przezeń człowieka, nawet jeśli ten traktuje go brutalnie, są bardzo rzadkie. Tam gdzie nie ma dróg! jak jest bardzo sahro- 23
dzielny w wyborze trasy. I wcale nie jest tępy, jak to niesłu sznie twierdzili niektórzy podróżnicy. Mówiąc o tępocie dzikich jaków, napotkanych w wysokogór skich rejonach Tybetu, jeden z podróżników ubiegłego wieku opisuje następujące wydarzenie. Napotkał stado dzikich jaków, które dopuściły go dość blisko i zaczął do nich strzelać. Stado nie ruszyło się z miejsca. Kilka byków rzuciło się w jego stro nę, ale zatrzymały się przed nim. Podróżnik nadal strzelał, byki padały. Stado rzuciło się do ucieczki, ale odbiegłszy na niewielką odległość, stanęło i patrzyło w stronę człowieka. Myśliwy podszedł bliżej, znów strzelał, znów padały zabite zwierzęta... Na podstawie tego epizodu podróżnik wyciągnął wniosek o absolutnej tępocie jaków. Wydaje mi się, że z takiej lekcji można wyciągnąć zupełnie inne wnioski, i to bardzo niepo chlebne dla podróżnika. Po pierwsze, człowiek ten był okrutny. Po co strzelał do ja ków? Po co ich tyle zabił? Nie mógł przecież wykorzystać mięsa z tylu jaków, gdyż jego karawana była niewielka, zaledwie osiem osób. Jeden jak mógł ich.zaopatrzyć w mięso na dwa ty godnie, a skóry nie były im potrzebne. Po drugie, jaki nie są złośliwe, lecz dobroduszne. Po raz pierwszy zobaczyły człowieka z bronią palną, a ten zaczął do nich strzelać; mimo że silne i mogłyby zabić człowieka, nie rzucają się na niego, chcą go jedynie odpędzić. Człowiek je dnak strzela nadal, stado ucieka w popłochu. Po chwili stado zatrzymuje się, chce powrócić i jakoś pomóc powalonym i za bitym jakom. W odpowiedzi grzmią nowe wystrzały... Obecnie w Pamirze pozostało już niewiele jaków. Istnieje jeden sowchoz w Bułunkule zajmujący się ich hodowlą. Dzi siaj już rzadko korzysta się z jaków jako zwierząt jucznych. Dawniej wykorzystywaliśmy je powszechnie do pracy na naj wyższych wysokogórskich trasach. Na lodowcu Zor-Czeczekty została kiedyś zbudowana stacja, stąd prowadzono obserwacje meteorologiczne, tenologiczne i dynamiki rozwoju roślin na wysokości 4800 metrów. Materiały do budowy tej stacji do 24 I starczaliśmy na jakach. Także na pierwszych przedwojennych szlakach Pamirskiej Ekspedycji Uniwersytetu Azji Środkowej do pracy na lodowcach Tanymas i Bałandkiik zabierałem ze sobą jaki. Należy jednak dodać, że jaki mają pewną cechę, która nie jest zbyt dogodna dla ekspedycji. Każdy członek ekspedycji zna dobrze takie przypadki, a obfituje w nie zwłaszcza począ tek wyprawy, kiedy konie i osły uciekają. Wieczorem zostały spętane lub przywiązane do kołków, a rankiem ich nie ma: kołki wyrwane, sznury przegryzione, zwierzęta pouciekały. W takiej sytuacji jedzie się samemu na poszukiwania lub wy syła ludzi do bazy, dokąd zwierzęta uciekły, bo tam jest ich dom. W przypadku jaków sprawa wygląda zupełnie inaczej. Uciekną, oczywiście, przy lada okazji, ale zupełnie nie wia domo, gdzie się podziały! Mogą się udać w jakieś oddalone miejsce i nikomu nie wpadnie do głowy, aby tam ich właśnie szukać. Jaki to zwierzęta ciekawe i pożyteczne, choć nieco dzikie. Prawdopodobnie oswojone zostały stosunkowo niedawno i dzię ki temu nie utraciły jeszcze niezależności.
Przewodnicy karawan Od dawien dawna u podnóży Pamiru i Tien-szanu, na grani cy pustyń i gór, mieszkali odważni i niespokojni ludzie, którym przypadła w udziale niebezpieczna i ciężka praca przewodni ków karawan. Są to oryginalni, najbardziej odważni z ludzi, dla których wyprawa stała się zawodem na całe życie. Przewodnicy kara wan, woźnice, poganiacze zwierząt — jakże niewiele o nich pisano i jako szybko zaczyna się zapominać o tych odlważnych żołnierzach lądowych dróg. Prowadzili i prowadzą karawany z geologami, geobotąnikami, gleboznawcami do najbardziej trudno dostępnych miejsc, dokąd nie można dotrzeć ani samo chodem, ani samolotem. Dziś jest już ich niewielu i z każdym rokiem liczba ich maleje, gdyż coraz więcej mamy dobrych dróg i coraz mniej karawan. A przecież jeszcze nie tak dawno olbrzymie przestrzenie Azji Środkowej, a także Syberii'prze mierzane były przez karawany wielbłądów. Na początku lat trzydziestych widziałem karawany złożone z tysięcy wielbłądów, które, zanim otwarto pamirski trakt sa 26 mochodowy, wiozły do Pamiru, do sklepów i strażnic granicz nych odzież, żywność i wszystko co potrzebne. Każdą grupę wielbłądów prowadził przewodnik. Ten człowiek juczył ran kiem zwierzęta, szedł pieszo przez cały dzień, rozjuczał wiel błądy wieczorem, już w ciemnościach, spał niewiele, a jadł jeszcze mniej. Rano — placek i herbata, wieczorem — herbata i placek. Coś gorącego gotowano tylko w święta. I to w Pa mirze, na wysokości 3500—4500 metrów! Nie pojmuję, jak ci ludzie mogli wytrzymać całą trasę z Oszu do Murgabu i z powrotem. Nie opowiadam o nich na podstawie cudzych relacji — widziałem ich na własne oczy. Na początku lat trzydziestych Ekspedycję Tadżycko-Pamir- ską obsługiwała niemal setka małych i dużych karawan. Po dziś dzień dziesiątki karawan obsługują różne ekspedycje, stacje meteorologiczne i inne placówki w górach Ałtaju, Sa- janów, Tien-szanu, w najbardziej oddalonych miejscach Pa miru, na przykład nad Jeziorem Sarezskim. Przez śnieżne przełęcze, lodowce, gdzie ślizgają się końskie kopyta, a na każdy nieostrożny krok czyhają głębokie szcze liny, przez bardzo niebezpieczne, brody, gdzie mętne od tają cych śniegów wody rzek gnają kamienie zwalające konie z nóg, przez wąskie przejścia nad przepaściami, przez gorące piaski szły nieustannie karawany. Przewodnicy dobrze znali konie, wielbłądy, jaki, karmili je, podkuwali i leczyli. Potrafili przy troczyć takie ładunki, które, wydawać się mogło, nie sposób przetransportować na końskim lub wielbłądzim grzbiecie. Je śli trzeba było, umieli przytroczyć łódź i silnik, deski i butlę z kwasem siarkowym. Dzisiaj z każdym dniem przewodników karawan jest coraz mniej, wielu z nich zestarzało się i korzystają z odpoczynku, inni nie wrócili do domu, bo zginęli w drodze. Właśnie dlatego chciałbym przypomnieć mego pierwszego nauczyciela, jednego z najbardziej zasłużonych spośród „karawan-baszów” w Tien- -szanie, Urusbaja Kiczkentajewa, który w 1934 roku prowadził ekspedycję Uniwersytetu Leningradzkiego przez cały środko wy Tien-szan, od Przewalska do Andiżanu. 27
Profesor Danił Kaszkarow, który przez wiele lat stał na cze le naszej ekspedycji, przyjaźnił się z Urusbajem i wielokrotnie przemierzał wraz z nim górskie szlaki. Na początku wspomnia nej ekspedycji ustawił nas, studentów, przed Urusbajem i po wiedział: — Macie słuchać Urusbaja jak samego Boga i uczyć się od niego sztuki prowadzenia karawany! Tu Tien-szan, a nie uni wersytet! Tutaj trzeba myśleć! W tamtych czasach Urusbaj był już starcem, lecz starcem bardzo żywotnym i dziarskim. Uczył nas kucia zwierząt, ju- czenia, siodłania, opieki nad końmi, a także zachowania na przeprawach i przełęczach. Jeśli chodzi o wybór drogi, miej sca pod obóz lub wszystkiego co dotyczyło koni, autorytet Urusbaja był niepodważalny, jego zaś wiedza w tych dziedzi nach była, że się tak wyrażę, encyklopedyczna. Był to zawo dowy przewodnik i „karawan-baszy”, który całe życie poświę ci] tym zajęciom. Przepracował w Tien-szanie całe życie — początkowo w urzędzie celnym, a potem w' ekspedycjach. Urusbaj traktował studentów surowo, czasami ordynarnie, próbował nawet przyłożyć nam kamczą, lecz takie zachowanie wybaczaliśmy mu ze względu na to, że był człowiekiem mimo wszystko sympatycznym, a przede wszystkim doświadczonym, który nie z jednego pieca chleb jadał. Pewnego razu uratował naszą ekspedycję przed basmacza- mi, a w tamtych czasach wypadki rozboju jeszcze się zdarzały. W drodze powrotnej ekspedycja zrobiła dłuższy odpoczynek w osadzie Naryn. Niedaleko za Narynem zaczęliśmy się nagle przeprawiać przez rzekę, by stanąć w gęstym lesie. Nie wia domo dlaczego zboczyliśmy z drogi. Należy stwierdzić, że rze ka miała wysoki stan wody, przeprawa przez nią była więc trudna, a nawet niebezpieczna. Zatrzymaliśmy się na polanie i nie zdążyliśmy jeszcze rozbić obozu, kiedy na zejściu prowa dzącym do rzeki ujrzeliśmy dużą grupę uzbrojonych jeźdźców, którzy podążali naszym tropem. Widać było wyraźnie, że cze goś szukają. Nie widzieli nas, osłoniętych krzewami i drzewa mi. Dość długo oglądali ślady naszej karawany, które ginęły 28 w rzece. Dwóch ludzi znajdujących się na czele grupy roz poczęło nawet forsować rzekę, lecz kiedy ich konie zaczęły wchodzić na głębię, przestraszyli się widocznie wysokiego sta nu wody i zawrócili. Grupa rozproszyła się po tamtej stronie rzeki — jedni robili rekonesans w dół biegu rzeki, inni poje chali w górę, podjeżdżali do brzegu, patrzyli w naszą stronę. Ukryliśmy konie i siedzieliśmy w krzakach cichutko jak za jące. Nasi prześladowcy jeździli wzdłuż brzegu, zjeżdżali się, rozjeżdżali, ale nie zdecydowali się na przeprawę i odjechali. Gdy tylko grupa zniknęła nam z oczu, przeprawiliśmy się z powrotem na tamten brzeg i szybkim marszem, to stępa, to znów truchtem, jechaliśmy przez całą noc. A to przecież wła śnie Urusbaj skłonił nas do tego, byśmy przeprawili się przez rzekę i ukryli w zaroślach. Nasz przewodnik był wyjątkowo mądrym człowiekiem. Za równo podczas marszu, jak i w obozie, na przeprawie, a także podczas spotkań z basmaczami był odważny, pomagał nam i dzielnie nami dowodził. 0 słynnym „karawan-baszy” Sułtanie, który przez wiele lat prowadził karawany do Lodowca Fedczenki, opowiem w rozdziale „Przez Lodowiec Fedczenki”. Sułtan chodził ze swymi ludźmi tam i z powrotem między Darautkurganem w Dolinie Ałajskiej i Obserwatorium „Lodowiec Fedczenki”, które stało na samym lodowcu. Jeden dzień szedł z Darautkur- ganu 40 Ałtynmazaru przez Przełęcz Tersagar w Górach Za- ałajskich, dzień zaś od Ałtynmazaru — po skalach złożonych z otoczaków, przez cztery przeprawy i dwadzieścia kilometrów lodowcem — do nocnego postoju w Diabelskiej Trumnie (to taka kotlinka obok lodowca, gdzie stawali na noc). Następnego dnia piętnaście kilometrów lodowcem, cały czas między szcze linami i przepaściami, do obserwatorium; tam wyładowywali karawanę i tego .samego dnia znów do Diabelskiej Trumny. Następnego dnia do Ałtynmazaru, a stamtąd przez Tersagar do Darautkurganu. 1 tak przez całe życie. Jeżeli karawana miała cztery prze prawy w ciągu dnia, kiedy szła przez otoczaki na Lodowiec 29
Fedczenki, to Sułtan jako „karawan-baszy” musiał ich przebyć osiem, a jeśli trzeba było, to i szesnaście. Nie można było prze cież pozwolić, aby koń dostał zawrotu główmy, trzeba go było poderwać dzikim okrzykiem, przebijającym się przez łoskot w'ody, a czasami poderwać mocnym uderzeniem kamczy, aby nie bal się wody, lecz nahaja Sułtana. Jeśli zachodziła taka konieczność, trzeba było galopować brzegiem w dół rzeki, aby skoczyć do wody i wyrwać konia, którego silny nurt przewró cił i porw'ał za sobą. Pracowałem kiedyś z Sułtanem i zapamiętałem na całe ży cie jego wykrzywione usta i zachrypnięty glos, kiedy na swo im, takim narwanym jak on sam ogierze, skakał do rozszala łej rzeki na spotkanie objuczonego konia, którego porwał nurt. Pamiętam jego krzyk i zamachnięcia nahaja, kiedy chwytał wodze konia i ciągnął go do brzegu. Już na brzegu, mokry, gładził wystraszonego konia, mówiąc: — To nic, to nic. Już w porządku. Kiedy po raz pierwszy zacząłem brać udział w poważnych przeprawach, z delikatności zapewne, nie robił mi żadnych uwag. Prawdopodobnie dlatego, że na pierwszych przeprawach zmieniała się trochę barwa mojej twarzy. Rzucał tylko jak gdyby mimochodem: — No widzisz, Cyryl. Taki praca. Potem, przez wiele lat, kiedy sam zrozumiałem, czym są wody górskich rzek, kiedy nauczyłem się wynajdywać prze prawę i prowadzić przez nią karawanę, niejeden raz patrząc na jakąś rzekę, którą trzeba było sforsować, przypominałem sobie słowa Sułtana: „To nic, to nic. Już w porządku”. Chciałbym jeszcze opowiedzieć o Mumedżanie, który w la tach trzydziestych, pierwszych latach mej pracy w Pamirze, prowadził moją karawanę, a który potem zginął na wojnie, o człowieku wyjątkowo pogodnym i absolutnie samokrytycz- nym. Kiedy popełnił jakiś błąd, denerwował się tak bardzo, że walił się pięścią po głowie i twarzy, obrzucając przy tym samego siebie najgorszymi słowy. Nie ma chyba takich tarapatów, których nie jprzeżywalibyś- 30 my razem: chorowaliśmy na dużych wysokościach, spadaliśmy w dół i pokonywali pięciotysięczne przełęcze po obsuwających się piargach. I im nam było gorzej, tym delikatniejszy, ujmu jący uśmiech pojawiał się na jego twarzy. To niebywałe, kie dy uśmiechając się mówił: — Dżiuda (bardzo) ciekawy przypadek. Pamiętam, jak zadarłszy głowy, patrzyliśmy na pięcioty sięczną Przełęcz Zulumart. Było to w 1936 roku. Mieliśmy się wdrapywać po fatalnych, stromych piargach; ścieżka wiodąca na przełęcz zniknęła wiele lat wcześniej. Kiedy -napatrzywszy się do woli na tę niedostępną, wydawać by się mogło, twier dzę, którą trzeba było zdobyć, zapytałem: „No i co?” — Mume- dżan pokiwał głową i odpowiedział jak zwykle: — Dżiuda ciekawy przypadek! Pamiętam, kiedy po przejściu tego przeklętego Zulumartu utopiliśmy w Bałandkiiku juki z żywnością i przez dwa ty godnie żywiliśmy się tylko dwa razy dziennie jakąś polewką, bo ocalało nam tylko osiem kilogramów mąki, Mumedżan uśmiechał się jak zawsze, twierdząc, że to „dżiuda ciekawy przypadek”! Przypominałem sobie tę polewkę wielokrotnie podczas zimowej blokady Leningradu w 1941 roku. Mamai Tasztambekow, z którym chodziłem i pracowałem przez wiele lat po wojnie, niezmienny mój towarzysz i „ka rawan-baszy” w ekspedycjach, był Kirgizem. Prawdziwych Kirgizów w Pamirze, którzy mieszkają tam od dawna, jest tylko kilka rodzin. Są to rośli, wysocy i silni ludzie, obdarzeni . rzadką wytrzymałością i swoistą urodą. Takim też był Mamat: rosły, silny, dobroduszny — i w miarę religijny. Mówię „w mia rę”, gdyż chociaż celebrował niezmiennie w ciągu dnia wszyst kie przepisane modły, to jednak zgodnie z umową, jaką za warliśmy, dzienne modły, kiedy cała karawana musiała na niego czekać, odmawiał w skróconej wersji, za to wieczorem, na postoju, modlił się, ile chciał. Mamat umiał wszystko. Umiał poprawdzić karawanę w do wolne miejsca Pamiru, świetnie znajdował przeprawy, juczyć i podkuwać konie, mógł nocować na lodowcu, tygodniami od 31
żywiać się nie dogotowanym pożywieniem, bo kiedy pracuje się na wysokości 4300—4500 metrów, to nie sposób ugotować ryż, nie mówiąc już o mięsie. Nie grzeszył również brakiem apetytu. Jak mi opowiadał (a nigdy nie kłamał), w młodości poszedł o zakład na jakiejś uroczystości plemiennej, że zje ca łego barana. Jadł go od obiadu do pierwszej gwiazdy na nie bie i zjadł, dzięki czemu wygrał konia. Przyznał co prawda, że o mało od tego nie umarł, ale uratowali go krewni i przy jaciele, którzy przez dwie godziny po tej uczcie kąpali go i masowali w aryku. Dość często chodziliśmy z Mamatem na wyprawy we dwój kę; chodziliśmy też z całą ekspedycją, a wtedy pełnił obowiąz ki przewodnika karawany. Mamat był skarbnicą pamirskich legend; to on pierwszy opowiadał mi o tym, jak jego dziadek napotkał człowieka śniegu, a nawet z nim walczył. Mamat wierzył w to święcie i tą wiarą zaraził i mnie. Był człowiekiem niezwykle uczciwym. Jako przewodnik w górach, jako „ka- rawan-baszy”, towarzysz i gawędziarz, Mamat był niezastą piony i niezwykle uczynny. Mamat odmówił mi tylko raz. Jesienią 1958 roku, kiedy za kończyła się ekspedycja poszukująca śladów człowieka śniegu, chciałem ruszyć pod koniec listopada w dolinę rzeki Zachodni Pszart i obejrzeć na śniegu wszystkie ślady. Było to przed sięwzięcie Specjalnie dobrane dla amatora takich wypraw: temperatura spadła poniżej trzydziestu stopni, teren poszuki wań znajdował się na wysokości 4000—4300 metrów. Zachod ni Pszart zamarzł do samego dna, ale wody podziemne, spły wające ze zboczy lub płynące jeszcze pod lodem zamarznięte go koryta, często naciskały od wewnątrz z taką siłą, że roz rywały lód i wytryskiwaly fontannami na powierzchnię, two rząc lodową kaszę. Właśnie ta lodowa kasza pędziła przez wąską dolinę w postaci lodowatej fali o wysokości dwóch— —trzech, a nawet więcej metrów. Fala zmiatała wszystko ze swej drogi, wyrywała z korzeniami krzewy i drzewa, które zamarzały w niej w mgnieniu oka. I wtedy właśnie Mamat odmówił towarzyszenia mi w wyprawie, mówiąc, że żle się 32 czuje. Zamiast niego poszedł ze mną jego brat Sułtan. Prze szliśmy pomyślnie całą trasę, a była to jedna z najcięższych wypraw w moim życiu. Kiedy w grudniu 1958 roku wróciłem z tej wyprawy do stacji biologicznej, pożegnałem się z Mamatem i wyjechałem do Moskwy, aby podczas obrad Prezydium Akademii Nauk złożyć sprawozdanie z przebiegu ekspedycji. Więcej już go nie zobaczyłem. Wkrótce po moim wyjeździe Mamat zmarł. Okazało się, że chorował już wówczas, kiedy wybierałem się nad Pszart. Nie skarżył się, nie powiedział mi ani słowa, choć niewykluczone, że można było mu pomóc. Nic jednak nie wiedzieliśmy o jego stanie zdrowia, on zaś w myśl swoich nakazów religijnych unikał lekarzy. Niestety, nie ma już Mamata, ja żyję i piszę o nim, a przecież byliśmy równo- latkami. A teraz słów kilka o Trakcie Pamirskim, o jego ludziach i o kierowcach ekspedycji. Trakt Pamirski na odcinku Osz—Chorog został zbudowany w 1933 roku. Przez długie lata — w czasach przed rewolucją, a także w porewolucyjnych latach dwudziestych — cały Pa- 1 W poszukiw aniu yeti 33
mir zaopatrywany był w towary tylko przez karawany, które przemierzały górskimi ścieżkami trasę z Oszu do Duszanbe. Z Oszu szlak prowadził przez wiele przełęczy, takich, jak, na przykład, Akbajtał o wysokości 4650 m, poprzez śniegi i brody w górskich burzliwych rzekach. Zbudowanie tutaj drogi dla samochodów było niezwykle trudne. Na początku Trakt Pa- mirski dostępny był tylko dla kierowców najwyższej klasy. Jazda wymagała tutaj niebywałego mistrzostwa i wielkiej od wagi, a przede wszystkim wielkiego trudu. W ogóle w tamtych czasach warunki jazdy różniły się tutaj bardzo od dzisiejszych: samochody były słabsze, hamulce mniej pewne, a i droga dziesięć razy gorsza, chociaż kierowcy byli może i lepsi, i w ogóle zupełnie inni; byli bardziej samo dzielni, bardziej zdecydowani, odważniejsi. Słabych kierowców tutaj nie było, bo być nie mogło. Jeśli się nawet tacy znaleźli, to zmieniali praqę albo spadali w przepaść. Mosty nad wzburzonymi rzekami składały się po prostu z dwóch desek, po których posuwały się koła samochodu, a między nimi ziała pustka. Większość rzek nie miała jednak mostów, lecz przeprawy; podczas przeprawy często trzeba było okrywać silnik brezentem, żeby woda nie zalała świec, zdej mować pasek klinowy z dmuchawy i pokonywać głębokie miejsca, gdzie nie tylko silnik, ale i kierowca znajdował się po pas w wodzie. Na wielu skalnych odcinkach trakt był wytyczony na tak wąskim przesmyku, że kiedy na zakrętach lewa tylna opona px-zyciskała się do skały, to prawa co jakiś czas znajdowała się w powietrzu. Były takie odcinki, gdzie na długości kilome tra samochódy nie mogły się minąć. Jechać dwieście — trzysta metrów do tyłu po takim pasie mógł tylko prawdziwy artysta albo samobójca. W czasach przedwojennych i w czasie wojny kierowcą na Trakcie Pamirskim był nietuzinkowy chłopak, pełen inicjaty wy, pomysłowy, uparty. Spał na mrozie, w kabinie, żywił się tym, co zabrał z sobą, zawsze sam naprawiał samochód. Kie rowca nie mógł oczekiwać na trakcie warsztatów naprawczych 34 ani pomocy z bazy, w każdym razie nie mógł liczyć, że taka pomoc szybko nadejdzie — mógł liczyć tylko na siebie lub na pomoc kolegów. Czasy się jednak zmieniały: z każdym rokiem trakt był coraz lepszy, drogę poszerzano i wyrównywano, wysadzano w po wietrze ostre zakręty, samochody były coraz nowocześniejsze. Praca kierowcy zdecydowanie się zmieniła — przestała być tak bardzo niebezpieczna, warunki stały się bardzo dobre. Dzi siaj na postojacłi kierowca śpi w łóżku, jada w stołówce, otrzy muje natychmiastową pomoc w wypadku kraksy i opiekę le karską w razie choroby. Dyspozytorzy obserwują go na trasie. Kierowca upodobnił się dzisiaj do robotnika i nie ma już nic wspólnego z „wolnym włóczęgą” dawnych lat. Przez wiele lat pracowałem i mieszkałem w Pamirskiej Sta cji Biologicznej, położonej w Dolinie Czeczekty obok Traktu Pamirskiego, który huczał pod naszymi oknami. Sami też cią gle gdzieś jeździliśmy, do nas przyjeżdżano, całe nasze życie odbywało się na kółkach. W laboratorium, na polach doświadczalnych stacji, u siebie w domu dniem i nocą, zimą i latem, widziałem, słyszałem, wy czuwałem Trakt Pamirski, jego życie, tętno, oddech. Trakt tęt nił; z wysiłkiem i złością dudnił silnikami w nieprzejezdnych zimowych zaspach, a lekko i radośnie w miesiącach letnich i je siennych, kiedy droga była dobra i łatwa. Z Oszu do Chorogu, z Chorogu do Oszu pędziły nieustannie samochody, pędziły dniem i nocą, zimą i latem, przez całą dobę, przez cały rok. Trakt żyje swoim odrębnym życiem. Całe życie Pamiru, zwłaszcza tych, którzy mieszkają przy trakcie, zależy od niego, od samochodów, od kierowców. Powiedziałbym, że przede wszystkim od kierowców. Trakt zależy nie tylko od pogody, od deszczu czy też zimowych zasp — trzyma się, wspiera na ludziach, na kierowcach. Zamierzam o nich co nieco opowiedzieć — będzie w tej opo wieści bohaterstwo, szlachetność, podłość i tragizm, będzie też humor, bo przecież różnie układa się w życiu. Oto pewien przypadek, który miał miejsce niedługo po re s* 35
wolucji, kiedy w Pamirze królowały jeszcze układy patnar- chalne i wszyscy dobrze się znali. Mieszkałem na stacji w ma lutkim pokoiku, którego okno wychodziło na trakt, drzwi zaś na podwórze. W nocy obudziłem się, gdyż prosto w okno świe ciły reflektory, pod oknem hałasował silnik samochodu, a mnie ktoś szarpał za ramię, wołając przy tym po imieniu. Okropnie chciało mi się spać, nie miałem zamiaru się budzić i wycho dzić ze śpiwora. Jednak ten ktoś uparcie szarpał mnie za ra mię, wołając: — Cyryl, masz pieniądze? Masz pieniądze? Cyryl! No! Masz pieniądze? Nie wiedziałem kto mnie budzi i nie rozumiałem czego chce. Wreszcie spytałem: „Ile?”, a usłyszawszy odpowiedź: „Ty siąc”, wymamrotałem: „Weź sobie z biurka”, po czym od- ■ wróciłem się do ściany i zasnąłem. Rano w żaden sposób nie mogłem sobie uzmysłowić, kto mnie budził i dlaczego dałem mu pieniądze. Jedyne, co pa miętałem, to blask reflektorów i jakieś mgliste obietnice, że dostanę pieniądze przy następnej okazji W biurku było zre sztą więcej pieniędzy, ale reszta leżała nietknięta Musiał to byc ktoś znajomy, ktoś z kierowców, ale po dziś dzień nie wiem, kto to był, bo pieniądze wróciły do mnie w ten sam sposób: ujrzałem w oknie światło reflektorów, ktoś szarpnął mnie za ramię, a jakiś niby znajomy głos ciągle powtarzał: — Cyryl! Włożyłem ci forsę do biurka! Słyszysz? Włożyłem forsę do biurka! Zrozumiałeś? Nie zapomnij! Oddałem ci forsę! Rozumiesz? Ja chciałem spać, ale on trząsł mną tak długo, dopóki nie posłałem go do wszystkich diabłów. Nigdy nie dowiedziałem się, kto to był. Widywałem kierowców z Traktu Pamirskiego w różnych czasach. Chciałbym teraz opowiedzieć o kilku kierowcach, o kilku ludzkich losach i charakterach. O niektórych już kie dyś pisałem. W opowiadaniu „Kara-kul — czarne jezioro” wspomniałem o kierowcy imieniem Kola, z którym pracowałem w pierw 36 szych powojennych latach. Był asem wśród kierowców. Miał zadziwiającą szybkość i precyzję reakcji. Czasami mogło się wydawać, że pozwala sobie na niedopuszczalne ryzyko, lecz było ono oparte na jakiejś bardzo dokładnej intuicji. Niebywa ła szybkość, z jaką prowadził samochód, łączyła się u niego z bezbłędnym wyliczeniem. Niezależnie od szybkości, z jaką prowadził samochód, nigdy nie popełniał błędu. Po najbardziej rozjeżdżonej drodze, w wiosenne roztopy, a zimą w śnieżyce, wśród zasp, prowadził samochód zwinnie i miękko. Dla kogoś, kto zna się na prowadzeniu samochodu, podróż z Kolą była prawdziwą rozkoszą. Przez całe życie prowadziłem samochód, prowadzę do dziś, widziałem wielu kierowców, ale takiego jak Kola więcej już nie spotkałem. Był człowiekiem niezwykle kulturalnym. Znał wyśmienicie samochody, cieszył się wśród kierowców autorytetem. Potrafił wszystko świetnie wytłuma czyć i nauczyć innych. Podczas naszych wspólnych podróży nie raz i nie dwa po padaliśmy w takie perypetie, zdarzały się nam takie sytuacje, że katastrofa wydawała się nieunikniona. A jednak Kola zaw sze znajdował wyjście. Pewnego razu przed naszym samocho dem, który jechał z dużą szybkością, oberwała się droga pod myta przez rzekę. Nie umiem sobie wytłumaczyć, co wtedy pomyślał Kola, lecz rozpędził samochód i wjechał na strome zbocze. Samochód o mały włos nie nakrył się kołami, ale oca leliśmy. Przez wiele lat pracy w Pamirze Kola nie miał ani jednej awarii. Co więcej, nigdy nie stal na drodze z powodu uszko dzeń lub niesprawności wozu, które w stałych rozjazdach są nie do uniknięcia. Będąc człowiekiem niebywale pomysłowym, coś tam majstrował, coś wymyślał i zawsze docieraliśmy da celu. Pewnego razu, kiedy w drodze skończyła się nam benzyna, zaczął nalewać wodę do zbiornika. — No, wiesz — powiedziałem — nie udawaj głupka. Jak nie ma benzyny, to trzeba czekać aż ktoś będzie jechał albo udać się po nią na własnych nogach.
— Zobaczysz, że dojedziemy! — stwierdził Kola, siadając za kierownicą. 1 dojechaliśmy — dojechaliśmy „na wodzie”. Powiecie pań stwo, że to niemożliwe? Okazuje się, że możliwe. Potem Kola wyjaśnił mi, na czym to polegało. W zbiorniku jego samocho du przewód benzynowy znajdował się ponad poziomem dna: dolawszy wody, Kola podniósł poziom benzyny, która pozostała na dnie zbiornika, i dzięki temu dostała się do przewodu ben zynowego. 1 tak dojechaliśmy „na wodzie”. A oto inny człowiek, o zupełnie innych losach. Na lato przysłano nam z Moskwy mechanika i kierowcę, Iwana Iwanowicza. W zasadzie miał on pracować jako mecha nik, ale pragnął pojeździć, poznać Pamir. Zasiadł za kierow nicą GAZ-67 i wszystko wskazywało, że kierowcą jest raczej słabym. Tymczasem sława spadła nań gwałtownie, co, praw dopodobnie, zawróciło mu w głowie, stając się przyczyną jego zguby. Pewnego razu wracaliśmy gazikiem z Murgabu do stacji. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, była niezbyt szeroka, zwy czajna, ale można się było na niej swobodnie minąć lub wy przedzić. Ciężarówka, która jechała przed nami, nie chciała nas jednak przepuścić: specjalnie jechała zygzakiem, tarasując całą drogę. Trąbiliśmy, ile się dało, krzyczeliśmy, miotaliśmy się z jednej strony na drugą, ale nieubłaganie zagradzała nam drogę. My na prawo, ona też na prawo, my na lewo, ona to samo. Wyprzedzić tej ciężarówki nie było można: z prawej strony zbocze, w dole rzeka, z lewej zaś ściana stromego na sypu o kącie nachylenia około 40". Wtedy to Iwan Iwanowicz specjalnie pozostał w tyle, roz pędził gazik, ile się tylko dało, i nagle, kładąc niemal samo chód na bok, wyskoczył kołami na nasyp, wczepił się w niego i wyprzedził ciężarówkę. Gazik stanął przez moment na jed nym boku, przeleciał po nasypie,, by wyskoczyć na drogę przed samą chłodnicą ciężarówki. Pamiętacie państwo, jak w cyrku motocyklista jeździ w tzw. beczce śmierci? Kierowca "cięża rówki rozdziawił tylko gębę, a my nie zdążyliśmy się nawet 38 przestraszyć. Ten manewr wykonany był rzeczywiście brawu rowo, my zaś, pasażerowie, zawołaliśmy jednocześnie: — To wielka klasa! Ten manewr był tak świetnie wykonany, tak zaskakująco odważny, że Iwan Iwanowicz — mechanik i marny kierowca, u którym nasi szoferzy mówili: „E, tam, po nim nie ma czego oczekiwać, to mechanik!” — wzniósł się natychmiast na szczyty pamirskiego samochodowego Olimpu. Jednakże nieszczęście polegało na tym, że wyczyn, który średniego moskiewskiego kierowcę i mechanika przeistoczył w pamirskiego asa, okazał się sukcesem przypadkowym. Po pewnym czasie Iwan Iwanowicz wiózł tym samym ga zikiem pasażerów do Kyzyłrabotu, na daleki południowy wschód Pamiru. Do połowy drogi prowadził samochód kierow ca amator, Iwan Iwanowicz zaś siedział obok. Droga była m ar na, lecz bezpieczna. Następnie za kierownicą zasiadł Iwan Iwanowicz. Nie znał tej trasy, droga zaczęła się zwężać, biegła wysoko nad rzeką. Wtedy właśnie Iwan Iwanowicz postano wił zabłysnąć, żeby dla wszystkich stało się jasne, iż do tej pory samochód prowadził amator, a teraz prowadzi go mistrz kierownicy. Rozpędził samochód do ostatnich granic i na dro dze, biegnącej po wąskim paśmie wysoko nad rzeką, wysko czył na dużej szybkości z ostrego zakrętu na kolejny jeszcze ostrzejszy zakręt! Przestraszył się, przestał panować nad kier równicą i uczynił to, czego kierowcy czynić nie wolno: puścił kierownicę i wyskoczył z samochodu. Samochód stoczył się po urwisku, dachował siedemnaście metrów i spadł na piargi. Pa sażerowie powypadali. Jednemu z nich jakimś cudem nic się ,nie stało, drugi miał' poharataną twarz, trzeci ze złamaną miednicą długo przebywał w szpitalu, ale wrócił do zdrowia. Iwana Iwanowicza znaleziono u podnóża skały z rozbitą cza szką. Pochowano go na wzgórzu Czeczekty, nad Pamirską Stacją Biologiczną. O Wasi Kisinie pisałem już w opowiadaniu „W dół przez śniegi i przełęcze”. Opowiadałem tam, jak to w 1937 roku z łopatami w rękach przebijaliśmy się przez cały miesiąc 39
z Chorogu do Oszu. Był to wspaniały chłopak i kierowca, który jeździł po kawalersku. Następnego roku, w połowie zimy, znów ugrzązł nad Przełęczą Kyzyłart z samochodem wyładowanym tekstyliami. Zaspy były ogromne, benzyna się skończyła, żyw ność też. Kisin przesiedział luty i marzec w samochodzie. Raz na tydzień chodził pieszo trzydzieści kilometrów po chleb do dróżnika, a po powrocie zakopywał się w tekstyliach i czekał. W pobliżu nie było żadnych ludzi Często odwiedzały go wilki. Od czasu do czasu pojawiali się żołnierze straży granicznej i nie widząc go krzyczeli: — Ej! Żyjesz jeszcze, Wasia? Wasia wygrzebywał się ze stosu materiałów i odpowiadał, że jeszcze żyje. Żołnierze zostawiali mu trochę konserw i radzili: — Zejdź na dół, Waśka! Pluń na to wszystko, bo zginiesz... Waśka na to: — Nie mogę! Rozkradną mi samochód i tekstylia. I dalej siedział. Siedział tak głodny przez dwa miesiące, dopóki nie oczyszczono drogi przez Dolinę Ałajską. Przez wiele przedwojennych lat w Pamirskiej Ekspedycji Uniwersytetu Azji Środkowej pracował kierowca Pietia. Były to lata, kiedy dopiero co otworzono Trakt Pamirski, a każdy przejazd z Oszu do Chorogu był niemal tym samym, co prze marsz Livingstone a przez Afrykę Środkową. Pietia wyróżniał się zimną krwią, co graniczyło niemal z obojętnością, był nie zmordowany i bardzo pomysłowy. Kiedy wpadł do rowu (co zdarzyło się mu wiele razy, gdyż w tamtym okresie samochody naszej ekspedycji pracowały I na okrągło przez wiele dób), wcale go to nie przerażało ani nie ' dziwiło. Rozglądał się i spokojnie rozważał sytuację Zacho-1 wj wał przy tym kamienną twarz. Gdy już podjął decyzję, ] zaczynał działać i pracował tak długo, póki nie uruchomił samochodu. Pietia pracował bez zarzutu. Poprzez zaspy, przez roz-1 maite brody dowoził żywność do wszystkich oddziałów; przy czym mógł pracować dni i noce. Kiedy był już ostatecznie j zmęczony, zasypiał pod samochodem, za kierownicą lub przy I 40 stole. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć, żeby Pietia spał w łóżku. Pietia miał wysokie poczucie sprawiedliwości. Jeżeli ganiono go za niedbalstwo, za różne kombinacje, zawsze uczciwie przyznawał się do wszystkiego i nie oponował. Wzruszał wtedy ramionami, mówiąc, na przykład, coś w tym rodzaju: —1 W porządku, nic nie mówię! Oddam, zrobię! Załatwię to jak trzeba! W najcięższe mrozy mógł przez dwa tygodnie nie wypusz czać łopaty z rąk, kopać śnieg, oczyszczać drogę i dowoził żywność do zimowisk, aby ludzie nie byli głodni, a stacje mogły egzystować. Wiosną pierwszy ruszał w Pamir i przewo ził takie rzeczy, których, wydawało się, przewieźć się nie da. Na swoim malutkim samochodzie zawiózł, na przykład, dużą łódź nad jezioro Kara kul. Piętkę otaczała jednakże skandaliczna sława złodzieja, który o świcie próbował coś ściągnąć z cudzego samochodu, hołdując przysłowiu: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje . Nie chciałbym jednak snuć wspomnień o Pietce złodzieju, lecz 0 pietce — niezawodnym kierowcy, spokojnym i nieprawdopo- podobnie pracowitym, który dzień w dzień, miesiąc w miesiąc, rok za rokiem ganiał bez wytchnienia swój gazik, zaopatrując w żywność i sprzęt wszystkie oddziały i stacje, jakie powsta wały dzięki niebywałej energii szefa Pamirskiej Ekspedycji, Baranowa. Ale wieloletnia praca nie przyniosła Pietce zaszczytów. Pa miętają jednak o nim w Pamirze po dziś dzień z powodu nieudanej próby wywiezienia barana (było to zabronione). Piętka nałożył na barana kożuch, wsadził mu na głowę czapkę 1 posadził obok siebie jako pomocnika Cały Pamir śmiał się z nieudanej próby Piętki Sprawdzający samochód żołnierze w odpowiedzi na zaproszenie na herbatę usłyszeli „b-e-e-e”, jakie wyda! z siebie zawinięty w kożuch „pomocnik”. I jeszcze jedna postać: kierowca Pamirskiego Ogrodu Bo tanicznego Ogród pamiętam od samego początku, a wraz z nim J amina Zamirowa — pierwszego, a może jednego z pierwszych 41
pamirskich kierowców tadżyckich. We wszystkich ekspedy cjach Pamirskiego Ogrodu Botanicznego — do Irkesztamu po tien-szanskie świerki, nad Bartang po grusze i morwy, nad Wancz po jabłonie, do Duszanbe po ludzi, materiały i żyw ność, przez Osz, przez Kalai-Chumb — wszędzie jeździł swoją niedużą, starą, półtoratonową ciężarówką. Ile się on z tym samochodem namęczył, wiedzą tylko pamirskie drogi. W lis topadzie 1953 roku nadszedł wreszcie telegram, że Pamirski Ogród Botaniczny otrzymał w przydziale nowy samochód mar ki GAZ-51. Wybrali się w drogę tego samego dnia. Obawa, że ktoś inny zabierze samochód, popędziła natychmiast do Duszanbe dyre ktora ogrodu, Anatola Gurskiego, najstarszego pracownika ogrodu, Michała Zapriagajewa, i Jamina Pogoda była pasku dna, z minuty na minutę droga mogła zostać zamknięta, na Przełęczy Segirdaszt już padał śnieg. Trakt Pamirski na odcin ku Duszanbe — Chorog był w tamtych latach bardzo zły. Zbudowano go naprędce w okresie wojny i dopiero teraz za czynano go poprawiać i poszerzać. Trakt byl bardzo wąski, podjazdy strome, zakręty takie, że ledwie się można było zmieścić. Były tam takie miejsca, gdzie na długości kilometra, a czasami dwóch i trzech nadjeżdżające z przeciwka samocho dy nie mogły się minąć — jeden z kierowców musiał cofać samochód. Wszyscy kierowcy stwierdzali zgodnie, że stary samochód Jamina nigdy nie wdrapie się na Segirdaszt. Padał obfity śnieg i tuż przed przełęczą Gurski kazał Jaminowi zawracać; sam miał poczekać na jakąś okazję i jechać dalej. Jamin odmówił, bo tak bardzo pragnął sam odebrać nowy samochód. I stał się cud: stary samochód zdobył Segirdaszt! Pod Komsomotabadem trzeba było przebyć słynny „Błękitny Brzeg” lub jak go też nazywano „Żegnaj młodości” — siedmio- kilometrowe piargi, które właśnie teraz, podczas deszczu, osu wały się coraz bardziej Lało bez ustanku i kiedy samochód Jamina zbliżył się do „Błękitnego Brzegu”, kierowca ujrzał jak niknie po kawałku zasypywana droga. „Błękitny Brzeg” 42 osuwał się, drogi nie było i wkrótce za samochodem Jamina zebrało się niemal sto samochodów. Lało jak z cebra, na żadną pomoc albo traktory nie można było liczyć. Przez cztery dni kierowcy i pasażerowie sami naprawiali dro gę. Deszcz lał nadal, żywność się skończyła, nie było narzędzi — byli tylko przemoknięci, głodni i zmęczeni ludzie. Piątego dnia samochód Jamina przejechał jednak po naprawionej dro dze, a za nim jeszcze dziewięćdziesiąt siedem samochodów. Kiedy nasi otrzymali nowy samochód, natychmiast urucho- ‘mili go i tym razem dwoma samochodami ruszyli z powrotem. Było już jednak późno: trakt został oficjalnie zamknięty. Pierwszy samochód, stary gazik, nadal prowadził Jamin, ale samochód nie miał już hamulców ani świateł. Na początku podjazdu na Segirdaszt, w osadzie Kalai-IIusejn, okazało się, że trakt jest zasypany śniegiem. Słysząc to kierowcy samocho dów jadących z Duszanbe do Pamiru, zawrócili. Dwadzieścia samochodów, które zmierzały z Pamiru do Duszanbe, przebiły się z tamtej strony Segirdasztu do najwyższego punktu prze łęczy, lecz opuścić jej już nie mogły. Kierowcy porzucili samo chody i zeszli do Kalai-IIusejnu. Z tego kiszłaku po siedmiu dniach przybyli kierowcy i traktory, w tym także nasi pamir- czycy, szturmowali podjazd, oczyszczając drogę łopatami. Gdy wreszcie została oczyszczona do przełęczy i dwadzieścia samo chodów, które tam ugrzęzły, zostały uruchomione i zjechały w dół, samochody Pamirskiego Ogrodu Botanicznego ruszyły pod górę. Podjazd na przełęcz rozpoczął się o szóstej rano, ale kie dy nasi znaleźli się na przełęczy, zapadła głęboka noc. Rozpo czął się zjazd po siedmiu wielokilometrowych, wąskich, śliskich i zaśnieżonych serpentynach, wyrąbanych w najbardziej stro mych skałach nad Kalai-Chumbem. Była noc, a samochód Jamina nie miał ani świateł, ani hamulców. W nieprzenik nionych ciemnościach, nad dwukilometrowym urwiskiem Ja min przez sześć godzin zjeżdżał starym gazikiem. Gurski na nowym wozie jechał z tyłu i świecił Jaminowi pod kola. Jednak na zakrętach Jamin jechał w ciemnościach. 13
— Dlaczego, wariacie, postanowiłeś jechać bez hamulców i świateł? — zapytali Jamina kierowcy w Kalai-Chumbie. — Jaką masz kategorię? — Trzecią. — Patrzcie go, diabła! A ile lat prowadzisz samochód? — Trzeci rok. — Kłamie, szpanuje! Zaraz widać, że ma pierwszą kate gorię i co najmniej dziesięć lat praktyki! I tak Jamin pracował rok za rokiem: zaopatrzenie ogrodu, budowa ogrodu, ekspedycje ogrodu. Zawsze i wszędzie Jamin. Późną jesienią 1968 roku Jamin prowadził samochód z Du- szanbe do Chorogu okrężną drogą przez Bajsun, Ursatjewską, Kokand, Andiżan, Osz i Murgab. Przed przybyciem do Andi- żanu zepsuła mu się skrzynia biegów. Musiał ją demontować i naprawiać w zimnym listopadowym deszczu i przy świetle reflektorów. Zabrakło mu już sił, żeby wstawić ją na miejsce. Przemoczony do nitki przenocował w kabinie, rano (znów lało!) zamontował skrzynię i pojechał. Gdy przyjechał do Oszu, le karz w bazie powiedział mu, że ma zapalenie płuc. Wyleczono go, ale pozostało jakieś niedomaganie. Wkrótce okazało się że Jamin ma gruźlicę. Potem w ciągu kilku lat był niejednokro tnie w szpitalu, potem w domu i znów praca w Pamirskim Ogrodzie Botanicznym. Co dalej? Po prostu Jamin, na którym lekarze postawili już krzyżyk, wyzdrowiał! Jego samochód znowu uwija się po Pa mirskim Ogrodzie Botanicznym, znowu ekspedycje, Duszanbe, Osz, znów polowania na rośliny. Jamin pracuje w ogrodzie po dziś dzień. Nie wyobrażam sobie w ogóle Pamirskiego Ogrodu Botanicznego bez Jamina. Ostatni wreszcie człowiek, którego chciałbym przypomnieć, ostatni portret kierowcy w tej galerii postaci. Poświęcam go Dżumamatowi Musajewowi, jednemu z najlepszych kierowców Pamirskiej Stacji Biologicznej. Ten człowiek, na którego zawsze można liczyć, pierwszy Kir giz z Pamiru, który zrobił prawo jazdy, związał się z Pamirską Stacją Biologiczną całe swoje życie. Był twardy i opanowany 44 na najbardziej niebezpiecznych mostach i przeprawach, zacho wywał spokój podczas lawin i wylewów rzek. Był jednak zu pełnie niepoczytalny, gdy w grę wchodziła jego urażona am bicja Gdy dochodził do wniosku, że został urażony, rzucał mi pod nogi narzędzia i czapkę, klął jak stary bosman i z krzy kiem biegł, gdzie go oczy poniosły. Boję się wyznać, ile razy rezygnował z pracy. Byłaby to liczba z kilkoma zerami. Bardzo często oddawał nieocenione przysługi Pamirskiej Sta cji Biologicznej. W jakimkolwiek mieście trzeba było nato miast pomagać jemu Na widok milicyjnej czapki dostawał nie mal drgawek. W Duszanbe, dokąd przybyliśmy na otwarcie Akademii Nauk w Tadżykistanie, czterokrotnie mijał ze stra chu bramę tej instytucji, bo na rogu dyżurował milicjant Ze strachu uciekał sprzed bramy i robi! objazd wokół całej dziel nicy. Kręcił się tak długo, aż zatrzymał go ten sam milicjant, który w żaden sposób nie mógł zrozumieć, co właściwie Dżu- mamat wyprawia i dlaczego jeździ w kółko. Dopiero po upły wie paru godzin Jamin ubłagał milicjanta, aby oddał Dżuma matowi prawo jazdy. Dżumamat Musajew nie miał jednak szczęściaa. Pierwszy kierowca-mechanik wśród pamirskich Kirgizów przeżył tra gedię: kilka lat temu stracił wzrok. Dzisiaj mieszka wraz z ro** dziną w Darautkurganie.
Ludzie ekspedycji Pisać o swoich kolegach nie jest rzeczą łatwą. Gdy jednak napisałem o przewodnikach, o kierowcach, to jakże nie napi sać o bezpośrednich pracownikach ekspedycji, o ich życiu i lo sach. To bardzo interesujący ludzie, z barwnymi życiorysami. lak więc naszkicuję kilka portretów pracowników ekspe dycji, kilka życiorysów przypominających ludzi, których spo tykałem w wielkich ekspedycjach. Nie będę jednak wymie niać żadnych nazwisk. Wybiane dla tej książki portrety ludzkie są w pewnym sen sie uogólnieniem cech charakterystycznych i losów tych ludzi, których znałem. Chciałem więc opowiedzieć nie tyle o real nych postaciach, ile o różnych typach ludzkich, jakich napo tykałem podczas długich lat pracy. Wielki Systematyk O Wielkim Systematyku słyszałem od dzieciństwa. Słysza łem o nim, o jego słynnej matce, która podczas nocnej zamieci sprowadziła z lodowca Mont Blanc jego ojca, porzuconego przez przewodników. Kiedy kończyłem przy Akademii Nauk kursy zbieraczy pró bek geologicznych, przyszedłem do niego i oświadczyłem, że bardzo chcę wziąć udział w ekspedycji do Azji Środkowej. Wielki Systematyk, który przez długie lata prowadził badania nad florą Azji Środkowej, w tamtych latach kończył już swe uczestnictwo w wielkich ekspedycjach. Przyjął mnie w budynku herbarium, gdzie teraz spędzał więcej czasu niż w górach i na pustyniach. Herbarium to wielki budynek, który stoi przy wejściu do Ogrodu Botanicznego. Każde jego piętro stanowi bardzo długą salę zastawioną ciasno rzędami szaf, wznoszących się od po dłogi do samego sufitu. W tych szafach znajdują się tysiące półek, na półkach setki tysięcy tek, a w tekach miliony arku szy tektury. Do każdego arkusza przyczepiony jest zasuszony egzemplarz rośliny. Do tego herbarium trafiały niemal wszyst kie rośliny zebrane przez botaników naszego kraju. Roślin było miliony, a pracowników herbarium niewielu. W tej gigantycznej skarbnicy roślin zawsze królowała cisza. Na piętrze, gdzie się znalazłem, siedziało kilku milczących i nie rzucających się w oczy ludzi, a wśród nich pewien młody systematyk roślin. Poruszał się bezszelestnie, uśmiechał, a jego duże białe dłonie z wielkimi bladymi palcami, podobnymi do askolotli, tych mieszkańców podziemnych jaskiń, nieustannie sortowały zielnik. Nawet zielnik nie szeleścił w jego rękach! Na tym samym piętrze znajdował się gabinet Wielkiego Sy stematyka. Był to mężczyzna olbrzymi, ciężki, zawsze miał po targane włosy i zawsze połamane okulary na wytrzeszczonych oczach. Był największym specjalistą w dziedzinie roślinności Azji Środkowej, autorem opasłych monografii i setek pomniej- 47
szych prac naukowych. Fiszki z tytułami jego prac zajmowały w katalogu bibliotecznym pół metra. To on był budowniczym i założycielem herbarium. Wielki Systematyk był wówczas w rozkwicie sil i odznaczał się zadziwiającą pracowitością. Od rana do wieczora selekcjo nował zbiory, a jego asystenci i on sam pracowali jak ma szyny. . Przyglądał mi się długo, a potem rzekł: — Chce pan jechać do Azji Środkowej? — Bardzo chcę. — Nie będzie pan żałował? — Sądzę, że nie — powiedziałem. Znowu długo mi się przyglądał. —*Tam jest gorąco, panuje malaria i w ogóle życie jest ciężkie — stwierdził, i znów długo milczał. Następnie podpisał moje podanie o przyjęcie do ekspedycji i raczej już do siebie niż do mnie powiedział zamyślony: — A ja przecież nigdy nie żałuję, że kiedyś tam pojechałem! Potem mieliśmy jeszcze wiele spotkań. Opowiem o jednym z nich. Było to latem 1943 roku w oblężonym Leningradzie. Służę w obronie gdzieś pod Pułkowem. Na froncie panuje cisza, z ła twością można otrzymać przepustkę do miasta, często bywam w Leningradzie. Dokąd mam jednak pójść Nie ma przyjaciół ani krewnych — jedni zmarli, drudzy zostali ewakuowani, jeszcze inni walczą. W tym wielkim mieście, moim mieście, nie mam do kogo pójść. Idę do Ogrodu Botanicznego, siedzę w cieniu drzew, a my ślami jestem w mojej kompanii, rozmyślam o fatalnej łącz ności na moim odcinku, o wodzie w okopach. Obok mnie sie dzi dozorca — rozmawiamy i nagle dowiaduję się, że Wielki Systematyk jest w Leningradzie, że pracuje w domu i często bywa w herbarium. Idę do niego ■— mieszka tuż obok, na terenie Ogrodu Bota nicznego. Siedzi przy biurku zawalonym rękopisami, zielnikiem, książ- 48 kami. Nadal jest taki olbrzymi, potężny, choć wychudzony; ma, tak jak zawsze, potargane włosy. Przerywa lekturę, pa trzy na mnie długo z niedowierzaniem przez przekrzywione metalowe okulary z bardzo grubymi szkłami. Przygląda się memu mundurowi, potem twarzy i wreszcie przypomina śobie: — Ach, to pan — mówi. — Skąd pan przybywa? — Spod Pułkowa — odpowiadam. Służę tam w obronie. A co u pana? Co pan tu robi? — Co robię? — powtarza moje pytanie i na jego twarzy pojawia się zdumienie. Jest zaskoczony, zdziwiony: jakże mo żna pytać o coś takiego? — Jak to? — mówi. — Piszę o florze Iranu! — I milknie. — Czyżby pan o tym nie wiedział? — I za raz wyjaśnia rzeczowo: — I wie pan, praca idzie mi dobrze. Teraz jest cicho, nikt nie przeszkadza. Najlepsze warunki do pracy. Tak mówi uczony, pracujący nad florą Iranu pod codzien nym ostrzałem i w czasie bombardowań w oblężonym Lenin gradzie. I ostatnie już spotkanie, w ciężkim powojennym okresie. Wieczorem, w wigilię Nowego Roku, kończę pracę w herba rium, gdzie opracowuję materiały pamirskie. Dowiaduję się, że Wielki Systematyk czuje się żle. Potrzebne są lekarstwa, trzeba gdzieś pójść i coś załatwić, ale nie ma kto tego zrobić. Wielki Systematyk mieszka nadal na terenie Ogrodu Bota nicznego. Jest bardzo stary i bardzo chory. Pracuje jednak od rana do południa. Po południu zaczynają' się' zawsze bóle, następują długie i dokuczliwe zabiegi. Wieczorem czuje się lepiej. Pędzę gdzieś z receptami, kartkami żywnościowymi, talona mi, coś zdobywam, a kiedy zjawiam się z tym wszystkim około jedenastej, wołają mnie do niego. Siedzi wsparty na wysoko ułożonych poduszkach, patrzy na mnie przez te swoje nieby wale grube okulary i uśmiecha się. Podaje mi maleńki tomik zawierający tezy jakiejś konfe rencji; zadedykował go dla mnie. Tomik zawiera jego artykuł o rejonizacji flory Pamiru. 4 W poszukiw aniu yeti 49
— A jednak jestem pierwszy! — stwierdza, uśmiechając się szeroko i radośnie. Bo to jest rzeczywiście niebywała sprawa: ten stary, umie rający człowiek, który do końca kroczył na czele zdrowych i młodych, pierwszy dokonał rejonizacji flory Pamiru. Zadziwiający charakter, zadziwiający upór i pracowitość do ostatniej chwili. Dokumentalista A oto kolejna postać, prawdziwy as wielu ekspedycji, który całe życie przepracował na szlaku, najlepszy znawca flory za chodniego Tadżykistanu. Urodził się tuż po wybuchu rewolucji w chutorze w pobli żu Dikanki. Pochodził z potomków zaporoskich kozaków. Stu diował w instytucie pedagogicznym, walczył. Po pobycie w szpitalu trafił pod koniec wojny do Tadżykistanu. Początko wo nauczał w szkole przyrodoznawstwa, potem rozpoczął stu dia aspiranckie. Otrzymał temat pracy i pojechał badać florę Gór Kuramińskich. Miał do pokonania trzysta kilometrów przez dwie przełęcze, a jechał tam z prawdziwym koczowni kiem — Kalmukiem. Żołnierz, który niedawno opuścił szpital, i któremu brakowało kawałka ciała wyrwanego przez szrapnel, jechał na koniu. Ten brakujący kawałek ciała przeszkadzał właśnie dlatego, że go nie było. Kiedy podróżnicy dotarli w Góry Kuramińskie Kałmuk — koczownik ledwie trzymał się w siodle, konie były wykończone, a żołnierz czuł się nie naj gorzej. Od tej wyprawy właśnie rozpoczyna się ekspedycyjny żywot człowieka poszukującego zasobów pasz naturalnych, geobota- nika — dokumentalisty. Pod koniec lat czterdziestych zbada on Góry Kuramińskie. Na początku lat pięćdziesiątych nasz bohater wędruje przez góry i doliny, poszukując miejsc dla stacji geobotanicznych, które winny się znaleźć we wszystkich strefach klimatycznych Tadżykistanu — na pustyniach, w la sach, w strefie wysokogórskiej. W stacjach tych — w Garau- 50 tach, Anzobie, Rengetau i innych — rozpoczynają się wielo letnie prace nad zbadaniem flory, zasobów paszowych, studia nad biologią roślin. Zakończywszy wybór terenów pod stacje nasz geobotanik udaje się w trwającą nieprzerwanie wiele lat wyprawę doku- mentalistyczną, która trwa po dziś dzień. Pracuje z końmi i zna je tak dobrze, że bez wahania kieruje je do właściwej pracy: tego przydzielić temu i temu, ten jest narowisty, tego dosiądę sam, tego pod juki. Co najdziwniejsze, kiedy popraco wał z końmi, to potem konie same za nim chodziły. Kochają go. Obserwowałem to wielokrotnie, kiedy spotykałem się z nim na szlakach. Odbył wiele wypraw, co roku inną — Ilisar, Matcza, Ku ronia, Aktau, Darwaz, pieszo i na osłach, potem konno, wre szcie przyszły samochody, śmigłowce. A każda z wypraw kryla w sobie nieoczekiwane wydarzenia. Góry Piotra I, wysokość 3500 metrów, najbliższa osada w odległości pięćdziesięciu kilometrów. Późna jesień, śnieg, mróz, a na śniegu sześciu ludzi i sześć psów. To grupa nie doświadczonych myśliwych. Zapada noc, żywność się skoń czyła, myśliwi popadają w panikę. Właśnie w'tedy napotkał ich nasz bohater. On nie boi się śniegu i mrozu. Śmieje się. Bez nerwów, chłopcy! — mówi. — Nie tracić animuszu! Kopać śnieg, zbierać kiziak! Bez gadania! Myśliwi, nie wierząc w ra tunek, niechętnie przystępują do zbierania kiziaku. Niebawem pali się jasne ognisko i ktoś strzela: przywabiony światłem nadleciał puchacz. Myśliwym wraca ochota do życia! Ludzie ogrzali się, każdy zjadł kawałeczek upieczonego na poły puchacza, nawet psom coś się dostało. A potem każdy myśliwy wziął swego psa do śpiwora i usnął zadowolony. Nasz bohater był bez psa. Rozgarnął palenisko, rozłożył swój śpi wór na miejscu ogrzanym przez ognisko i zasnął. Wieczorem było mu ciepło, a w nocy zrobiło się gorąco: wszystkie psy pouciekały ze śpiworów swych panów i przytuliwszy się do siebie spały na ciepłej ziemi wokół geobotanika, a nawet na nim samym. . «• 51