Opracowanie graficzne
EWA KULESZA i WANDA RODOWICZ CEDROŃSKA
W C IE N IU GÓR SK A LISTY CH
Do Kanady dostałem się drogą, jak na Polaka,
całkiem niezwykłą, a mianowicie wprost...
z Alaski. M iałem więc już za sobą pobyt w tym
najdziwniejszym ze stanów USA, gdzie naftę
wydobywa się spod lodu, a jednocześnie hoduje
marchewkę-karotkę. Gdzie jeżozwierze giną pod
kołami ciężarówek z napisem „Przewóz pia
nin” , a łosie blokują jedyną linię kolejową. Gdzie
są wulkany i lodowce, wieczna zmarzlina i gi
gantyczne świerki, prawosławni Eskimosi, wy-
jące odrzutowce, indiańskie słupy totemowe,
kolorowa telewizja...
Z niejakim żalem opuszczałem ten zwario
wany stan, w którym odległość między skraj
nymi jego punktam i równa się przestrzeni m ię
dzy Krymem a Portugalia. Ale oto, na pocie
szenie, miałem przed sobą wizytę w niemniej
dziwnej Krainie Klonowego Liścia.
Kanada, biorąc pod uwagę jej obszar, zaj
muje, jako państwo, drugie miejsce na świecie po
ZSRR, ale pod względem ilości mieszkańców
pozostaje daleko w tyle za Polską. Olbrzymi ten
kraj ma za sąsiadów tylko Stany Zjednoczone i...
trzy oceany. Lądowe granice kanadyjskie wykreś
lone zostały linijką na mapach przy stole konfe
rencyjnym przez ludzi, którzy nie wiedzieli
nawet, jak wyglądają tereny przez nich po
dzielone. Kanada, kraj wielkości Europy, mieści
na swoim obszarze jedną trzecią powierzchni
wszystkich słodkich wód świata. Dziewięć dzie
siątych ludności zamieszkującej Kanadę skupia
się w pasie 300 kilometrów, ciągnącym się
wzdłuż całej południowej granicy państwa.
W zachodniej części tych zagęszczonych osiedli
mieszkają w przeważającej mierze Kanadyj
czycy mówiący po angielsku, po przeciwnej
stronie, nad Atlantykiem — Kanadyjczycy
używający również języka francuskiego, zwłasz
cza w Quebec. Tak bowiem historia pokierowała
losami Kanady, że państwo to stało się krajem
dwujęzycznym o dwoistej kulturze. W dwóch ję
zykach zatem występują napisy na opakowa
niach artykułów codziennego użytku; również
banknoty, znaczki, urzędowe dokumenty dru
kowane są jednocześnie w języku angielskim
i francuskim.
Taka to kraina, kryjąca w sobie wiele dziwów,
otwierała się przede mną, kiedy w stołecznym
4
mieście Alaski Juneau wchodziłem na pokład
statku, aby dopłynąć do Prince Rupert — ka
nadyjskiego portu nad Pacyfikiem.
Trasa, jaka czekała mój statek, uchodzi za
najbardziej malowniczą wśród wszystkich
morskich szlaków świata. Droga ta liczy około
500 mil i cały czas prowadzi wśród prześlicz
nych wysp archipelagu Aleksandra. Pasaże
rów, płynących tym szlakiem, stale zaskakują
zmiany krajobrazu. Statek często wpływa bo
wiem raz w cień zadrzewionego, stromego brze
gu, to znowu równie gwałtownie skręca na roz-
świetloną gładź rozlewiska, zwieńczonego gdzieś
na horyzoncie bielą ośnieżonego szczytu. W tej
krainie wysp i wysepek nawet powietrze ma
swoistą barwę. Strome wodospady, pasma mgieł,
goszczące często wśród tych fiordów, dają przy
rodzie okazję do fascynujących przedstawień.
Żegluga tą „morską autostradą” odbywa
się w całości na wodach amerykańskich, gdyż
Alaska tworzy w tym miejscu rodzaj półwyspu,
zwanego popularnie „rączką od patelni” , który
odpycha jak gdyby Kanadę od wód Oceanu
Spokojnego. Dopiero w pobliżu 55 równoleżni
ka, a więc na wysokości mniej więcej Gdyni,
Kanada dociera do Pacyfiku.
Na pokładzie motorowego statku, płynącego
krętym szlakiem na południe, można zadumać
się nad odwagą dawnych rosyjskich kupców
i odkrywców, którzy na kruchych żaglowcach
spływali tędy od Cieśniny Beringa aż w rejon
dzisiejszego San Francisco. Można rozmyślać
nad wielkością Cooka, który także i tutaj pro
wadził swoje badania. Trzeba wreszcie wspom-
6
nieć Vancouvera, którego
nazwisko oznacza dzisiaj
największe kanadyjskie
miasto nad Pacyfikiem.
W ielu było zresztą in
nych, mniej znanych pio
nierów, odkrywców czy
wreszcie traperów. Milo
jednak, że i Polaków nie
zabrakło wśród tych najodważniejszych. Ich
nazwiska upamiętnione są na współczesnych
mapach tego rejonu i potwierdzają dobitnie
zasługi naszych rodaków.
Jest nawet takie miejsce na „morskiej auto
stradzie” , które można by określić jako „małą
Polskę” . I tak, kiedy statek wpływa na wody
cieśniny Sum ner, przed jego dziobem piętrzy
się W yspa Zaremby, z prawej burty rysuje się
niewielka W yspa Wojewódzkiego, u wylotu
cieśniny zaś majaczy w dali Góra Krzyża
nowskiego, znajdująca się na W yspie Kościusz
ki. A więc nazwiska czterech wybitnych Pola
ków w tak odległym od ojczystego kraju rejo-
nie. Polacy znaczyli coś jednak w odkrywaniu
świata: bo przecież Zaremba, Wojewódzki
i Krzyżanowski to tylko cząstka wielkiego pol
skiego wysiłku włożona w odkrywanie i budo
wanie świata dla obcych. Szkoda, że tak mało
uczy się o tym w naszych szkołach.
Dionizy Zaremba i Stefan Wojewódzki —
obaj byli kapitanami marynarki w służbie car
skiej, piastowali wysokie stanowiska w zarzą
dzie Kompanii Rosyjsko-Amerykańskiej, oczy
wiście, zanim car sprzedał Alaskę. Generał
Krzyżanowski zaś był z ramienia USA... pierw
szym gubernatorem amerykańskiej Alaski.
Wkład Polaków w rozwój Kanady, podobnie
jak ich wysiłki w innych krajach, jest ogromny.
Z bardziej znanych w Kanadzie postaci wymie
nić należy Karola Błaszkiewicza, mierniczego
w służbie angielskiej, Pawła Edm unda Strze
leckiego, który odkrył bogate złoża miedzi i ba
dał życie Indian, a wreszcie Kazimierza Gzow-
skiego, budowniczego sieci dróg, kanałów i m o
stów, któremu poczta kanadyjska poświęciła
specjalny znaczek. Obok nich było wielu, bez
imiennych dziś, Polaków; ich pot i trud przy
czyniły się, a zresztą nadal się przyczyniają,
do rozwoju Kanady. Obecnie przecież szacuje
się, że Kanadę zamieszkuje w przybliżeniu
trzysta pięćdziesiąt tysięcy obywateli pochodze
nia polskiego.
Tak więc, jak się rzekło, pierwszy raz dotkną
łem stopą kanadyjskiego lądu na nabrzeżu por
towym w Prince Rupert. A ląd to niemały.
Obszar Kanady wynosi prawie 10 milionów
kilometrów kwadratowych i jest podzielony
na dziesięć prowincji'i dwa terytoria, z których
każde ma swój herb oraz kwiat-symbol. W arto
tu dodać, że swoje obecne rozmiary Kanada
osiągnęła stosunkowo niedawno. Jeszcze bo-
8
CANAOA
WHITC TRILUUM
CANADA
aAROCN Lii.V ]WHITC
C A N A D ACANADA
P U R P L E VIOLET P R A IR IE LILY
CANADAC A N A D A
wiem nieco ponad sto lat tem u (w r. 1867) po
wierzchnia Krainy Klonowego Liścia wynosiła
tylko niecałe 3 miliony km 2. Dopiero wskutek
łączenia, - dawniej samodzielnych, kolonii bry
tyjskich — powstało państwo w znanym nam
obecnie kształcie. Ostatnią, dziesiątą, prowincją
kanadyjską została Nowa Fundlandia wraz z L a
bradorem, która przyłączyła się do Federacji
dopiero w roku 1949.
Prince Rupert, jakkolwiek stanowi pierwszy
od północy punkt styku Kanady z Pacyfikiem,
nie jest, jak na europejskie stosunki, miastem
wielkim. Niemniej jednak jest jedyną w tym
rejonie miejscowością połączoną z resztą kraju
komunikacją drogową i kolejową. Niedostępne
góry wykluczają bowiem dostęp do morza w in
nym miejscu i dopiero miasto Vancouver leżące
daleko na południe, tuż przy granicy ze Stana
mi Zjednoczonymi, daje Kanadyjczykom m oż
ność ponownego kontaktu z oceanem.
W Prince Rupert tedy przesiadłem się na
chybotliwy pokład dalekobieżnego autobusu
należącego do wielkiej kompanii „G reyhound”
(„Szary Pies” ). Autobus ostro ruszył sprzed
dworca i po paru kilometrach droga zaczęła
piąć się w górę. Mieliśmy sforsować w poprzek
pasmo G ór Nadbrzeżnych. W krótce autobus
przecinał już górską puszczę, jakiej nie widziały
oczy moje. Kilkudzies.ięciometrowe olbrzymy
leśne — choiny górskie, tuje, świerki, daglezje —
rwały po prostu wzrok. Słynny pacyficzny las
Kanady przekracza swoim wyglądem wszystko,
co mieszczuch z Europy zwykł nazywać zbio
rowiskiem dużych drzew. Patrząc na kanadyj
skie lasy łatwo zrozumieć, dlaczego zasoby
drzewne jednej tylko prowincji (Brytyjskiej
Kolumbii) stanowią prawie 10% wszystkich
zasobów świata!
10
W pewnej chwili autobus ostro zahamował.
Na trasie niezwykła przeszkoda. Na środku
drogi stoi osobnik z „lizakiem” , a tuż za nim,
dwa metry nad szosą, wisi huczący helikopter.
Na skraju drogi zahaczają mu na linę pojemnik
z cementem. Po drugiej stronie rzeki Skeena
buduje się linię wysokiego napięcia i nie ma
innego sposobu transportu materiałów na prze
ciwległy zalesiony stok.
Autobus contra helikopter. Nie Indianin,
nie łoś, nie grizzli z kanadyjskiej puszczy, tylko
- helikopter! Zmieniają się czasy, zmienia się
świat. ^
Autobus rusza w dalszą drogę. Kierowca,
odrabiając postój, pędzi
jak szalony i na krętej
drodze tłucze pasażerami
o ściany pojazdu aż miło.
W stosunkowo krótkim
czasie pokonujemy góry.
Zaczynamy zjeżdżać w dół.
W krajobrazie zaznaczają
się wyraźnie zmiany. Kolosy leśne znikają, pusz
cza karłowacieje. Sprawa jest jasna. Wysokie
góry zatrzymują ciągnące od oceanu wilgoć
i opady, wszystko to wpływa na gigantyczne
rozmiary drzew na zachodnich stokach gór.
Po przeciwnej, wschodniej stronie wilgoci jest
mniej, a zatem i drzewa nie osiągają już takich
rozmiarów.
Autobus jęczy na zakrętach, ale zdarzają się
już i większe odcinki prostej drogi. Coraz częś
ciej też dają się zauważyć jeziorka jak drogocen
ne klejnoty oprawne w ciemną zieleń drzew;
lustrzane tafle przypominają płynny nefryt.
Smukłe świerki odbijają się w wodzie z niezwyk
łą wyrazistością, przypominając obraz odwró
cony w lustrzance aparatu fotograficznego.
Teren coraz bardziej się spłaszcza, wysokie
góry zostały w tyle. Droga wiedzie wprost na
zachód. Gdyby autobus utrzymywał ten kieru
nek jazdy, ,,już” po... pięciu dniach dojechali
byśmy do wschodniej granicy Kanady, czyli
do Atlantyku.
Pierwsze większe miasteczko. Kierowca z fa
sonem zajeżdża przed miejscowy dworzec auto
busowy. Zgodnie z regułami ruchu dalekobież
nych autobusów, mamy kwadrans na wzmoc
nienie się kanapką i rozprostowanie nóg. Wokół
drewniane domostwa, magazyny — styl ame
rykański. Miasteczko mogłoby właściwie równie
dobrze leżeć na terenie USA, żadnych różnic.
Po przerwie znowu zna
jomy fotel w wozie. Piękna
jest ziemia kanadyjska, tyl
ko Europejczykowi brak
na niej ludzi. Po drodze
z rzadka widać niewielkie
skupiska domków. Asfal
towa szosa przypomina
nieco żyłkę klonowego liś
cia, tego samego, który
podniesiony został do god
ności państwowego godła.
M onotonia jazdy w bla
szanym pudle. Tracą
z wolna urok wielokrotnie
powtarzające się jeziorka,
kępy drzew i kopiaste
wzgórza, niezmiennie pokryte zieloną pleśnią
drzew. Tępieje wrażliwość. Człowiek zmienia
się w podróżnego. M onotonny szum silnika
działa usypiająco.
Na koła autobusu na
wija się kolejna setka mil.
Z chwilą postawienia
pierwszych kroków na uli
cach Prince Rupert, zna
lazłem się na terenie Bry
tyjskiej Kolumbii — dzi
siaj kanadyjskiej prowin
cji, a niegdyś angielskiej kolonii. Obecnie ma
ona ściśle ustalony obszar (na północy graniczy
aż z Terytorium Jukon), ale nie zawsze tak by
wało. Dawniej kolonia ta miała granice płynne,
rozszerzane w miarę wykrywania coraz to in
nych minerałów.
Brytyjska Kolumbia, jako prowincja kreso
wa, dopiero od czasów drugiej wojny światowej
poczęła rozwijać się dynamicznie. Przemysł
drzewny, rybny, odkrycia geologiczne, budowa
gigantycznego zespołu hydroenergetycznego
w rejonie Peace River, kopalnictwo, bogate
źródła energii — wskazują na ogromne zna
czenie tej prowincji w życiu całej Kanady.
A trzeba dodać, że mimo iż prowincja ta ma
w herbie zachodzące słońce, to rzec by można,
stoi ona dopiero przed świtem swojej pomyślnoś
ci. Z drugiej strony jednak Brytyjska Kolumbia,
jak cała zresztą Kanada, odczuwa brak ludzi.
Na jej obszarze, obejmującym prawie milion
kilometrów kwadratowych, mieszka zaledwie
dwa miliony obywateli, z czego prawie jedna
czwarta w samym Vancouver.
W autobusie coraz więcej pasażerów drze
mie, budzi się na chwilę i znów zasypia. Przy
drodze migają od czasu do czasu indiańskie
totemy. Autobus gna w noc, a fotel zmienia
się powoli w narzędzie tortur. Niewidoczna
prawie szosa wije się teraz w rozległej niecce
14
rozdzielającej Góry Nad
brzeżne od G ór Skalistych.
Do Prince George, nie
zwykle ważnego dla całej
Kanady węzła komunika
cyjnego, docieram późno
w nocy. Stąd południowym
szlakiem można dojechać
do transkanadyjskiej drogi
num er jeden i do Vancou-
ver. I am właśnie się wy
bierałem. Jadąc zaś na pół
noc, dociera się do Daw-
son Greek, gdzie rozpo
czyna się zerowa mila Alas-
kańskiej Autostrady, dzięki
której można osiągnąć osła
wione gorączką złota Klon
dike na Terytorium Ju
kon. Z Prince George moż
na oczywiście także po
gnać nad Atlantyk.
Autobus mknie na p o -* ^
ludnie. Przed przybyciem
do Vancouver, raz jeszcze
przyjdzie nam przebijać
się przez góry. W pobliżu
Cache Creek poszerza się
nagle asfaltowa wstęga.
Dotarliśmy do najważniej
szej drogi kraju — high-
wayu num er 1, łączącej
brzegi obu oceanów. Kil
kanaście mil dalej przy
autostradzie pojawia się tor
kolejowy Canadian Pacific
Railways, zwanej w skró
cie CPR (czyt. Sipiar).
Dla obcego przybysza wątła nitka żelaznej drogi
nie wyróżnia się niczym szczególnym, dla K a
nadyjczyka jednak CPR to niemal świętość na
rodowa, a w każdym razie kawał Kanadyjskiej
historii. Bez przesady można bowiem stwier
dzić, że właśnie CPR stworzyła Kanadę w takim
kształcie, w jakim ją dzisiaj znamy. Kolej żelazna
stworzyła państwo! Jak do tego doszło?
Sto lat temu kolonie brytyjskie w Ameryce
Północnej poczuły się zagrożone zapędami USA.
Zakup Alaski w roku 1867 wskazywął niedwu
znacznie, że Amerykanie chętnie „wyzwoliliby”
nie tylko północ, lecz także tereny należące do
Brytyjskiej Kolumbii. W tej sytuacji, jako obro
na przeciw tym tendencjom, powstała federacja
kanadyjska nad Atlantykiem, obejmująca O n
tario, Quebec, Nową Szkocję oraz Nowy Brun-
szwik. Brytyjską Kolumbię także pozyskano
dla Unii po zobowiązaniu się przez federalny
parlament do wybudowania w ciągu dziesięciu
lat transkontynentalnej kolei, która tę Unię
miała scementować.
Obietnicę łatwiej było jednak dać, niż dotrzy
mać. Olbrzymia trasa i pokonanie G ór Skali
stych było przecież przedsięwzięciem niezwykle
trudnym . Ostatecznie Brytyjska Kolumbia za
groziła wystąpieniem ze związku, jeśli szlak
kolejowy nie zostanie wybudowany. Wówczas
parlament federalny zdecydował się odwołać
do kapitału prywatnego.
Powstał syndykat, któremu państwo kanadyj
skie przekazało dotację w wysokości 25 milionów
dolarów, zwolniło na dwadzieścia lat od podat
ków i przydzieliło wiele milionów hektarów
dobrej ziemi nad Pacyfikiem. Dawano ją w pasie
szerokości 32 km po obu stronach szlaku. Resztę
terenu rozdano bezpłatnie osadnikom. Powstały
w ten sposób podwaliny pod jedyne w swoim
16
rodzaju imperium kolejowe. Ostatecznie w ciągu
piętnastu lat kolej dotarła do Pacyfiku. W listo
padzie 1885 roku szlak był gotowy, a Federacja
uratowana. Od tamtych czasów znane jest w K a
nadzie nazwisko sir Williama VarTHorna, głów
nego budowniczego linii Canadian Pacific.
Autobus jechał teraz ciasnym kanionem.
W dole wiła się rzeka Frasera. Na jednym jej
brzegu, mniej więcej w połowie stoku, biegła
nasza szosa, po przeciwnej stronie błyskał szlak
CPR. Autobus raz po raz nurkował w różnej
długości tunelach, podobnie po przeciwnej
stronie nikł tor kolejowy. Teraz dopiero naocz
nie można było stwierdzić, że Van H orn nie
dla kaprysu kazał budować jednocześnie z torami
kolejowymi liczne fabryki dynamitu. Jakże ol
brzymie ilości tego materiału musiano zużyć,
aby jakoś przecisnąć przez góry kolejową nić.
Postój w miejscowości Spuzzum. Znowu cu-
CANADA
C A N A D A
downy kwadrans w górskiej scenerii. Dla mnie
stal się on dodatkowo okazją do poznania no
wego pasażera autobusu, którym okazał się —
oczywiście Polak, doktor Adam Szczawiński —
były lotnik z czasów wojny, a obecnie naczelny
botanik Brytyjskiej Kolumbii, mieszkający w sto
licy tej prowincji, Victorii. Znajomość ta po
przybyciu do Vancouver zaowocowała wspania
le. Któż bowiem byłby lepszym przewodnikiem
po kanadyjskiej kniei niż ustosunkowany nauko
wiec.
18
Tak szybko więc, jak tylko mogłem, uporałem
się ze swoimi najpilniejszymi sprawami w Van-
couver i przeprawiwszy się promem przez cieś
ninę Georgia zameldowałem się u Adama w Vic-
torii. Następnego dnia o świcie już wyruszyliśmy
w knieję.
Bór był potężny. Na skraju leśnych polan
huczały roje dzikich pszczół, gęsto było od
smacznych jagód rosnących na... wysokości
twarzy dorosłego człowieka. Coraz wyższe ko
rony drzew wznosiły się nad naszymi głowami.
W miarę zagłębiania się w puszczę poszycie
stawało się dość mizerne, a powietrze wilgotne,
nasycone wonią grzybów i mchów. Strzeliste
pnie i delikatne kurtyny słonecznego blasku -
nastrój jak w gotyckiej katedrze.
Jesteśmy już w prawdziwym mateczniku.
Raz po raz zwalone pnie zmuszają nasado zmia
ny kierunku marszu. Próchniejące drzewa są
w różnych stadiach rozkładu. Niektóre z nich
dały już życie nowym, całkiem solidnym drze
wom, czerpiącym swe soki ze spróchniałego
matuzalema. W spaniałe girlandy mchów oble
piają grubym kożuchem nisko zwisające ko
nary; ten bór nie pachnie żywicą. Tak musiał
wyglądać on za czasów indiańskich tropicieli,
tak samo zapewne podczas bitwy pod Salaminą,
i wówczas, kiedy budowano piramidę Cheopsa.
Dostojeństwo pierwotnej puszczy spowite gru
bą firanką pajęczyn, na których perliła się wilgoć.
Adam zatrzymał się pod gigantyczną, stum e
trową chyba daglezją i nakazał ciszę. Przed nimi
odkryła się duża polana.
Nagle z zarośli wytoczył się czarno-biały
kłębek pręgowanej sierści, który na moich
oczach rozpadł się na trzy... małe szopy. Zwie
rzęta zbytkowały na całego. Szopięta, jak m ło
dzież wszystkich chyba ssaków świata, wzbu-
19
dzały żywiołową wprost sympatię. Drobne
ciałka miotały się po sporej przestrzeni, pu
szyste ogony dokonywały nadzwyczajnych wy
czynów. W pewnej chwili zwierzątka zderzyły
się z jednym z okrągłych głazów tkwiących
w trawie. O dziwo, głaz potoczył się z wielką
łatwością, jakby był z tektury. Sapnąłem mimo
woli ze zdziwienia, a wtedy na polankę wpadł
stary szop, prawdopodobnie matka i w jednej
chwili cała czwórka zniknęła jak sen.
20
Dopiero wtedy przypo
mniałem sobie o okrąg
łym kamieniu, który po
ruszyły szopy.
Adam musiał mieć dużą
uciechę obserwując moją
minę, kiedy podniosłem
ów „głaz” . To, co trzym a
łem w ręku, było supergi-
gantyczną purchawką wielkości plażowej piłki!
Adam wyjaśnił mi flegmatycznie, że takie pur
chawki są jadalne i że zrobione z nich grzybowe
befsztyki, wielkości kapelusza, smakująwspaniale.
Dużo jeszcze dziwów zobaczyłem na owej
wycieczce... Były i bobry, symbol pracy Kana
dyjczyków przy budowie tamy, i jeleń wapiti,
wspaniały król pacyficznej kniei. Były także
drzewiaste wrzosy, wspaniałe pstrągi, szyszki
wielkości ananasa. Były wreszcie na biwaku
nocne odgłosy puszczy, z których wprawne
ucho Adama wyławiało dobiegające z ciemności
wycie kojota lub hukanie sowy; raz, podobno,
odezwała się nawet puma.
Przy wieczornym ognisku potoczyła się roz
mowa o Indianach, którzy przed przybyciem
białych byli panami nie tylko lasów, lecz całego
północnoamerykańskiego kontynentu. Szacuje
się, że było ich wtedy około miliona, z czego
połowa żyła w Kanadzie. Kontakt z Europej
czykami przyniósł czerwonej rasie upadek i zgu
bę. Także obecnie większość Indian wykazuje
niewiele zainteresowania dla spraw ogólnokana-
dyjskich, trwa biernie w obojętności. Dzisiaj
większość z nich żyje w rezerwatach zajmują
cych około dwa promile powierzchni Kanady.
Tylko nieliczni Indianie, na podstawie stosun
kowo świeżej ustawy, uzyskali pełnię praw oby
watelskich, wyuczyli się zawodu i włączyli się
w pełni w życie białych ludzi.
Na wyspie Vancouvera zachowało się trochę
oryginalnych słupów totemowych rzeźbionych
w pniach cedrowych. Niestety, w innych rejo
nach Kanady pierwsi misjonarze — którzy
dotarli na tereny zamieszkane przez Indian -
niszczyli te niewątpliwe dzieła sztuki, niesłusz
nie podejrzewając, że słupy totemowe przed
stawiają pogańskie idole. Tymczasem były to
najczęściej utrwalone w drewnie kroniki ro
dowe klanów i szczepów indiańskich.
Dzięki Adamowi Wyspę Vancouvera, pierw
szą zdobycz brytyjskich kolonistów w tym rejo
nie świata, obejrzałem dość dokładnie, łącznie
ze stolicą całej Brytyjskiej Kolumbii. Victoria
doby obecnej jest ciągle miastem staroświeckim.
Potomkowie dawnych pionierów zadbali już
o to, aby miasto przypominało im mglistą ro
dzinną wyspę. Wiktoriańskie kamieniczki, sty
lowe herbaciarnie, schludność, porządek, kwiaty
na ulicznych słupach — wszystko żywcem prze
niesione z początków X IX wieku znad M orza
Północnego. Rentierzy, których sporo żyje
22
w łagodnym klimacie wyspy, zafundowali sobie
nawet filię londyńskiego muzeum figur wosko
wych, ciągle też pamiętają, że niegdyś na miejscu
Victorii powstała pierwsza placówka osławionej
lludson’s Bay Company, czHi Towarzystwa
Zatoki Hudsońskiej.
Na wyspie przyjrzałem się 1300-letniemu
świerkowi, zwiedziłem stary fort w Nanaimo
(z którego nie oddano ani jednego strzału do
pokojowo usposobionych Indian) oraz wyjścio
wą stację kabla komunikacyjnego łączącego K a
nadę z Australią. Na zachodnim wybrzeżu
wyspy miałem też okazję obserwować życie
morza w naturalnych akwariach, które powstają
w skałach przy każdym odpływie. Na południo
wym brzegu zaś patrzyłem w wodę Cieśniny
Juana de Fuca, oddzielającą W yspę Vancouvera
od USA. W roku 1955 niejaki pan Bert Thomas
przepłynął ją jako pierwszy śmiałek w ciągu
11 godzin i 17 m inut.
Wszystko to było pasjonujące, niemniej nad
szedł wkrótce czas powrotu na stały ląd : z W ys
py Vancouvera — do miasta Vancouver.
„SU PER C O N T IN E N T A L ”
M K N IE NA W SCH Ó D ' »
Vancouver, ten największy port kanadyjski
nad Pacyfikiem, ulega dziś normalnym proce
som, jakie zachodzą w innych miastach tego
kontynentu. Burzy się mianowicie całe dzielnice
śródmieścia, składające się z typowych dla
wszystkich dawnych kolonii brytyjskich sta
rych domów, a na ich miejsce strzelają w niebo
lśniące szkłem i niklem wieżowce. Kilka z nich
zresztą powstało według projektów Polaka, wy
chowanka Politechniki Warszawskiej, inżyniera
Babickiego.
23
W yburzenia te nie dotkną jednak zapewne
nigdy wielkiego staroświeckiego gmachu, przy^
pominającego pałac, a będącego w rzeczywi
stości zwykłym hotelem. Hotel ten należy do
potężnego CPR, a podobne budynki rozsiane
są wzdłuż szlaku kolejowego po całej Kanadzie.
Bo dzisiaj CPR to gigantyczny koncern z ko
palniami, flotą handlową, liniami lotniczymi,
o olbrzymim wpływie na całość życia ekono
micznego Kanady.
Mimo całego szacunku dla zasług CPR K a
nadyjczycy nie lubią jednak podróżować ko
lejami. Wolą samochód. Wali taki szaleniec
przez swoją rozległą ojczyznę pięć tysięcy mil
w ciągu tygodnia i jeszcze m u mało. W rozmo
wie z przeciętnym Kanadyjczykiem, z politowa
niem myśli się więc o warszawskich znajomych,
którzy miesiącami opowiadają z przejęciem
o „wyprawie” na trasie Warszawa-Zakopane.
No cóż, Kanadyjczycy mają zupełnie swoiste
poczucie odległości. Do rzeczy zwykłych w K rai
nie Klonowego Liścia należy stumilowa prze
jażdżka... na piwo do przyjaciela.
Na wschodnie wybrzeże Kanady mogłem,
lecieć samolotem, ale wybrałem pociąg, przede
wszystkim dlatego, że chciałem raz jeszcze przyj
rzeć się Górom Skalistym (można to robić bez
końca), po wtóre — ze względu na historyczną
rolę kolei w życiu Kanady.
Przy kasie kolejowej niespodziewany tłok.
Strajk wielkiej linii lotniczej napędził kolejarzom
klientów. Ostatecznie jednak udało mi się kupić
bilet (ponad sto dolarów), który gwarantował
mi trzy doby pobytu w pociągu i posiłki tamże.
W ybrałem kolej państwową Canadian National,
której szlak w górach dublował niemal trasę
słynnej Canadian Pacific. Mój pociąg nosił
piękną nazwę „Super Continental” .
24
■ ■ I
Canada 6
Canada 7
CANADA
PLAINS OK ABHAMAM
Canada
CANADA
CANADA
POSTfSPOSTAGE
gi864±CAN ADA
Samuel Hearne1745-1792
J&trr-J>1
........ s f / ' V ' '
CANADA
RiSOtłRCeSfOHIOMORHOW
RICMESSfSWFN0UVEIAIUE5
ANADA
CANADA
PE7ROLTUM IA>8 ił>#
TORONTO
Kiedy zjawiłem się na peronie, rzuciła się
na mnie zadziwiająco liczna drużyna — kon
duktor, bagażowy, kierownik wagonu i inni.
Z atencją zaprowadzono mnie na — ciężkimi
dewizami opłacone — miejsce.
Był to pokoik, tzw. roomette. Jego umeblowa
nie składało się z wygodnej kanapki, lustra,
umywalki, chowanego na dzień łóżka i z... gu
stownego sedesu do mojej wyłącznej dyspozycji.
Ten „tron” bardzo mi zaimponował: szczelnie
przykryty, mógł w pozycji neutralnej służyć
jako podnóżek. Różnie już zdarzało mi się po-
dróżować, lecz z własnym sedesem — jeszcze
nigdy. Mój jednoosobowy przedział miał także
cały pulpit sterowniczy do rozlicznych zainsta
lowanych w nim świateł. Solidne drzwi i m o
cowana na zamek błyskawiczny kotara mogły
mnie w razie potrzeby odizolować od życia
w pociągu. Wcale tego jednak nie pragnąłem.
Skoro tylko pociąg ruszył, niezwłocznie po
szedłem zwiedzać mojego „Super Continenta-
la” . T o jest — chciałem to zrobić, ale uprzejmy
steward wepchnął mnie do przedziału i uszczęś
liwił filiżanką kawy. Za drugim razem sie udało.
Po godzinie, mniej więcej, zorientowałem się
już w całym składzie.
Był więc i specjalny wagon klubowy, był
wagon-weranda do podziwiania widoków, był
oddzielny bar, a jakże, kafeteria, nie mówiąc
już o normalnym wagonie restauracyjnym i kilku
bufetach z sandwiczami i kawą.
Oczywiście, wykupione miejsca różniły się
od siebie zarówno komfortem, jak i ceną. N aj
tańszy był tzw. coach, obszerny wspólny wagon,
z dwoma fotelami przy każdym z szerokich
26
okien. Dalej szła „sekcja” ,
czyli dwuosobowy prze-
dzialik z kanapkami, które
na noc przekształcały się
w łóżka; potem wspom
niana już roomette oraz
„salonik” — luksusowe
pomieszczenie dla całej ro
dziny.
Pociąg pędził w' kierunku Edm onton. Prze
pięknych widoków w Górach Skalistych nie
trzeba nikomu zachwalać, mają od dawna usta
loną renomę. Rzeka w dole biegnie kapryśnie.
Niewolniczo naśladuje ją szosa i nasz kolejowy
tor. Przytulone do skalnych ścian domki, ślady
człowieczej działalności w tym pierwotnym kraj
obrazie, kazały mi się zadumać nad uporem
słabych przecież ludzkich istot, które potrafiły
jednak pokonać góry, postawić na swoim, przejść
naw^et przez W rota Piekieł (HelPs Gate), jak
nazwano jedno ze zw'ężeń rzecznego przełomu.
W pewnej chwili most nad rzeką pozwolił szy
nom zamienić się miejscami z asfaltową szosą.
Technika współczesna lepiej poradziła sobie
z twardą skałą, niż ta dostępna dziewiętnasto
wiecznym inżynierom kolejowym. Tunele za
gęściły się jeszcze bardziej.
Wspaniały masyw górski w pobliżu m iej
scowości Jasper zwiastował, że wjeżdżamy już
w granice Alberty.
Prowincja ta, razem z Saskatchewan i M anito-
bą, leży już w obszarze słynnych kanadyjskich
prerii, które w ciągu jednego urodzajnego roku
potrafią wyprodukować około dwudziestu milio
nów ton najlepszej na świecie pszenicy. Dzięki
tem u Kanada należy dziś do największych eks
porterów tego zboża. M imo to pamiętać trzeba,
że tylko niewielka część preryjnych prowincji
znajduje się pod uprawą. Obszary bowiem na
leżące do tych trzech prowincji sięgają daleko
na północ, w głąb nie zamieszkanych niemal
rejonów. Tam właśnie, stosunkowo niedawno,
odkryto wiele cennych kopalin, jak miedź, ni
kiel itp., a przede wszystkim... wielką ropę.
I tak, jednym z najistotniejszych dla Kanady
odkryć powojennych było odkrycie złóż uranu
w pobliżu północnych granic Saskatchewan oraz
wielkiego pola naftowego (rok 1947) w pobliżu
Edmonton. Wszystkie te bogactwa naturalne
w ogromnym stopniu przyczyniły się do dalszego
rozkwitu prerii.
Nasz pociąg zatrzymuje się na dworcu w E d
monton. T u, w mieście, nafta wyraźnie już
wypiera pszenicę. Lśniące srebrzyście zbiorniki
każą zapomnieć zupełnie o istnieniu zbożowych
silosów. Rurociągi, gazociągi, niezliczone sze
regi nowych domów, których ciągle przyby-
29
wa — zmieniły całkowicie krajobraz. Ludność
Edmonton w ciągu niespełna piętnastu lat po
większyła się prawie pięciokrotnie.
Obok płynnej ropy, swego rodzaju sensację
geologiczną Alberty stanowią piaski bitumiczne,
zalegające na przestrzeni wielu setek kilometrów
w pobliżu jeziora Athabasca. Ropa nasyciła
je aż do głębokości 70 metrów, tworząc coś
w rodzaju naftowego bagna. Są tam ogromne
rezerwy surowcowe, sięgające dziesiątków m i
liardów ton ropy.
Nad miastem bez przerwy niemal przelatują
wielkie maszyny odrzutowe i wiele mniejszych
samolotów, używanych tutaj jako taksówki po
wietrzne. Nasz luksusowy pociąg, ruszający
z dworca Edmonton na wschód, wydaje się
przy nich zabytkowym pojazdem z minionej
epoki.
Przejazd pociągiem przez obszar wielkich
prerii trwa ponad dobę. Krajobraz w tym czasie
zmienia się niewiele, ale sam ogrom tych prze
strzeni, nie kończące się pola uprawne farm —
dają podróżnym jedyne w swoim rodzaju wra
żenia.
Kontynentalny klimat tych rejonów spra
wia, że występują tu upalne lata, a średnia tem
peratura zimą waha się w granicach 20 stopni C
poniżej zera, jakkolwiek notowano już na pre
riach i 50 stopniowe mrozy. Z okien klimatyzo
wanego przedziału widać z rzadka ustawione,
najczęściej w czworobok,
zabudowania farmerskie
zagubione w oceanie up
rawnych pól. Na przestrze
ni wielu kwadratowych mil
należą one najczęściej do
jednego właściciela, z ko
nieczności w tym słabo
w tym zresztą dziwnego; granice prowincji na
prerii nie mają nic wspólnego z rzeką czy jakim
kolwiek zróżnicowaniem terenu. Ot, po prostu
wyznaczono je wzdłuż południków.
Leniwie biegną myśli. W ygodnie przemierza
się olbrzymi kraj z aromatyczną kawą na sto
liku, podaną przez uprzejmą obsługę pociągu.
A jak tu było przed niespełna stu laty, kiedy
budowano tu pierwszą transkontynentalną linię
kolejową ?
Dziesięć tysięcy robotników, o podejrzanej
zaludnionym kraju posługującego się najnowo
cześniejszymi maszynami rolniczymi. Bardzo
nieliczne przystanki, na których zatrzymuje
się nasz pociąg, w niczym nie przypominają
europejskich węzłów kolejowych. W Kanadzie
jest to zazwyczaj zbiorowisko kilkunastu lub
kilkudziesięciu drewnianych budowli, wyglą
dających jak dekoracja do kowbojskiego filmu.
1'lyną godziny w jednakowym krajobrazie
i podróżny nie potrafi nawet powiedzieć, kiedy
minął granicę, kiedy skończyła się mu Alberta,
a zaczęła Saskatchewan czy M anitoba. Nic
31
często przeszłości i bynajmniej nie anielskim
usposobieniu; kradzieże, bijatyki, zabójstwa.
Kraj dziki, surowy klimat, alkohol, walki z In
dianami. Jaki taki porządek można było wów
czas utrzymać tylko siłą.
Dwa lata przed rozpoczęciem budowy kolei
powstał więc pierwszy oddział słynnej potem
Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej
(RCM P), która początkowo jeszcze nosiła nazwę
Północno-Zachodniej Konnej Policji. Jej funk
cjonariusze mieli reprezentować prawo i wy
muszać dla niego posłuszeństwo. Zadania for
macji były trudne, ale postawa moralna jej
funkcjonariuszy bez zarzutu. Ściągali oni opłaty
celne, udzielali pomocy w chorobie i w razie
nieszczęśliwego wypadku, gasili pożary prerii,
chwytali morderców i złodziei, chronili obozy
górników czy budowniczych kolei.
Mimo wielu krzywd, jakie biali wyrządzili
Indianom, w złotej księdze policji kanadyjskiej
istnieje wypowiedź pewnego wodza Indian,
który powiedział: „Złe blade twarze i whisky
wyniszczyłyby nasze szeregi. Osłoniliście nas
tak, jak pióra ochraniają ptaki przed mrozem
i zimnem” . W uznaniu wielkich zasług, jakie
kanadyjscy policjanci położyli dla swego kraju,
król angielski Edward V II w roku 1904 nadał
całej formacji miano Królewskiej (Royal).
Dzisiaj Królewska Kanadyjska Policja Konna
koni używa, oczywiście, tylko od święta, podob
nie jak i swoich ceremonialnych m undurów,
składających się z brązowego kapelusza, jaskra-
wo-czerwonej kurtki ze złoconymi guzikami
i czarnych bryczesów z żółtym lampasem. N ie
mniej jednak na dalekich wysuniętych posterun
kach często jeszcze korzysta z psich zaprzęgów.
Funkcjonariusze tej formacji pełnią swą służbę
z ramienia rządu federalnego na lądzie, morzu
32
i w powietrzu. Obok bowiem kilkunastu dywi
zjonów lądowych, RCM P ma oddzielny dywi
zjon morski, zwalczający przemytników i han
dlarzy narkotykami na wybrzeżach obu ocea
nów i na Wielkich Jeziorach, a także dywizjon
lotniczy poszukujący przestępców przy użyciu
samolotów.
Funkcjonariuszy RCM P czeka twarda, od
powiedzialna służba, zwłaszcza na wielu set
kach posterunków granicznych rozległej, a wciąż
jeszcze niedostatecznie zagospodarowanej K rai
ny Klonowego Liścia.
„Super Continental” dojeżdżał właśnie do
W innipeg, największego, a zarazem stołecznego
miasta M anitoby. Ćwierćmilionowe miasto, sku
piające w swoich granicach jedną czwartą miesz
kańców całej ogromnej prowincji, wita przyby
sza, rzecz jasna, wiktoriańskim hotelem-pała-
cem.
Półgodzinny postój pozwolił mi rozprostować
nieco nogi. W ędruję więc po peronie, po olbrzy
mim hallu dworca, gawędzę z ludźmi, przysłu
chuję się rozmowom. A warto pamiętać, że
w Kanadzie, obok dwóch oficjalnych języków,
można porozumieć się chyba dwudziestoma
językami europejskimi. I nie ma w tym nic
dziwnego, jeśli się pamięta, że 98 procent dzi
siejszych Kanadyjczyków pochodzi pośrednio
lub bezpośrednio z Europy. Do zupełnie typo
wych zdarzeń w tym kraju należało zatem moje
małe doświadczenie w W innipeg. Otóż w ciągu
kilkunastominutowego pobytu w tym mieście
rozmawiałem z Niemcem-kolejarzem, w sklepie
Polaka kupiłem owoce, u Ukraińca pocztówki,
a piwo w kiosku sprzedał mi Węgier. Wszyscy
ci ludzie mówili lepiej czy gorzej po angielsku
i byli przeważnie zadowoleni ze swojej nowej
ojczyzny.
Stosunkowo niewiele czasu upłynęło od mo
mentu opuszczenia rozległych peronów' dworca
W innipeg, kiedy żelazny szlak przywiódł nas
w granice prowincji Ontario.
Od Ottawy dzieliła nas jeszcze mniej więcej
taka sama przestrzeń, jaką przebył pociąg przez*
trzy preryjne prowincje razem wzięte. Ontario
bowiem rozciąga się szeroko, oddzielając na
całej niemal szerokości Zatokę Hudsona od
Wielkich Jezior Amerykańskich. Prowincja ta,
podobnie jak i inne pro
wincje Kanady, składa się
z prawie nie zasiedlonej,
znacznie większej części
północnej i mniejszej — bo
wynoszącej zaledwie 10°o
całości obszaru — części
południowej, która, zwła-
AA*.
t f a s a s
szcza w swej wschodniej części, wciśniętej
między trzy Wielkie Jeziora, skupia do 90 pro
cent całej ludności prowincji. Jest to tzw. „serce
przemysłowe” Kanady. Miejscowe bogactwa
naturalne i duże moce energetyczne spowodo
wały wraz z korzystnym układem szlaków kom u
nikacyjnych, że na małym stosunkowo skrawku
ziemi mieszka i pracuje prawie jedna czwarta
całej ludności Kanady, a także znajduje się
największe zagęszczenie miast i miasteczek,
w tym jedna z dwóch największych kanadyj
skich metropolii — Toronto.
POSTES
C A n a D 4
POSTAGE
przygodnego sąsiada w wagonie restauracyjnym
Chwilowo jednak nic nie wskazywało na
przemysłowe przewag, prowincji, która w herbie
ma biały kwiat trillium. Dokoła widać było
typowy krajobraz tzw. Tarczy Kanadyjskiej
stanowiącej jedną z najstarszych formacji geolo
gicznych naszego globu. Kra,na ta rozciąga się
Serce przemysłowe Kanady, ozdobione na
skraju wodospadami Niagara, koresponduje
ściśle z rozległym rejonem skoncentrowanego
przemysłu amerykańskiego, rozlokowanego na
przeciwległych brzegach Wielkich Jezior. W re
jon ten docierają rzeką Świętego Wawrzyńca
liczne statki pełnomorskie, w tym również
statki noszące polską banderę.
Wykład ten, zawierający najistotniejsze infor
macje o prowincji, która otwierała się przed
lokomotywą naszego pociągu, usłyszałem z ust
łukiem wokół Zatoki Hudsona i pokrywa niemal
pół Kanady. Obszar ten to głównie prastare
skały uformowane w postaci łagodnych pagór
ków, pokrytych niezliczonymi jeziorami i lasami
pełnymi bagien. Ten górzysty przed milionami
lat kraj uległ w czasie wielu epok przeobraże
niom; w zamierzchłych czasach zsuwające się
lodowce zniosły niemal całą glebę.
Z okien wagonów, zaraz po przejściu granicy
Ontario, widać rzadkie, ciągnące się setkami
kilometrów, lasy, przetykane powtarzającymi
się do znudzenia bliźniaczo podobnymi do
siebie jeziorkami. Żyć tu z pewnością można,
jest wiele zwierzyny, ryb, ale wytwarzać cokol
wiek — tak jak tego wymaga dwudziesty wiek —
jest rzeczywiście niezmiernie trudno.
Nasz ekspres zatrzymuje się w miasteczku
Sioux Lookout, „węzłowej stacji” , tak na oko
liczącej może z tysiąc mieszkańców. Oprócz
znaczącej nazwy — Czatownia Siuksów, W ypa
trywanie Siuksów — miasteczko nie może się
niczym pochwalić. Najwyżej sprowadzi falę
wspomnień z młodzieńczych lektur, gdzie głów
nymi bohaterami byli Skórzana Pończocha,
Irokezi i Huroni.
W miarę upływu czasu nasz żelazny rumak,
ciągle sterując na południowy wschód, zaczął
się zagłębiać powoli we współczesny, znany
Europejczykowi krajobraz. Osiedla ludzkie gęst
niały coraz bardziej, tu i ówdzie zaczęły się
pojawiać dymiące kominy, zabudowania fab
ryczne. Aż wreszcie ukazały się podmiejskie
osiedla Ottawy, federalnej stolicy państwa,
i wspaniały nowoczesny dworzec.
„Super Continental” w ciągu 72 godzin
przebył trzy strefy czasu i na dworcu w Ottawie
stawił się z... dziesięciosekundowym opóźnie
niem. Dzisiaj czas jest drogi, a kanadyjskie
38
koleje — w konkurencyjnej walce z autobusem
czy samolotem — starają się wozić swoich pasa
żerów z maksymalną punktualnością.
W E H IK U Ł CZASU
Po przybyciu do Ottawy każdy „prawdziwy”
turysta spieszy zwykle co tchu do przepięknie
usytuowanego gmachu Parlamentu, aby obej
rzeć dorodnych funkcjonariuszy Królewskiej
Kanadyjskiej Policji Konnej, trzymających tam
40
wartę w paradnych m un
durach: siedzą oni, zgod
nie z tradycjami formacji,
na dobrze utrzymanych
wierzchowcach. Po doko
naniu rytualnych zdjęć
zdyszany turysta poczuwa
się również do obowiązku
wdrapania się na charakte
rystyczną wieżę budynku, stąd istotnie roztacza
się znana z urody panorama miasta, położo
nego nad brzegami trzech rzek: Ottawy, Gati-
neau i Rideau.
HITCMMOWWK)ftOMIVlNJWmM*
Z wysokości kilkudziesięciu metrów bez
trudu rozpozna Skwer Konfederacji z wojen
nym pomnikiem i nowoczesnymi gmachami
rządowymi, administracyjnymi i wojskowymi,
wypełniającymi tę część miasta. Dojrzy on
również wielkie wiadukty i mosty, reszta zaś
mniej go zainteresuje, bo Ottawę tworzą właś
ciwie ciche dzielnice mieszkaniowe zatopione
w zieleni. Stolica Kanady pomijając wszelkie
dworce, muzea i inne gmachy wyższej użytecz
ności publicznej — jest miastem nad podziw
cichym, nobliwym, z całym wachlarzem archi-
C A B O T IN T H E ' M A T T H E W ' '
O F F C A P E B O N AVI S T A 14-97.
tektury zaczerpniętej z wzorów angielskich,
francuskich czy irlandzkich.
Turysta, spoglądając z góry na półmilionową
stolicę Krainy Klonowego Liścia, nie wie naj
częściej, że patrzy na młodą stosunkowo osadę
ludzką, która dopiero \y-1847 otrzymała rangę
miasteczka (town). W dwadzieścia lat później
kiedy awansowało ono już do rangi stolicy
wielkiego państwa, Ottawa liczyła ciągle nie
wiele ponad trzydzieści tysięcy mieszkańców.
Dla bardziej świadomego turysty widok z *
Wieży Pokoju, nie tracąc nic ze swego uroku
utkanego z błękitno-zielonych barw tej części
prowincji — nieodparcie jednak kojarzy się
z historią Kanady. Historią pełną dramatycz
nych spięć, których nie uniknął właściwie
żaden z nowszych i starszych narodów zamiesz
kujących nasz niespokojny glob.
Za odkrywcę dzisiejszej Kanady, jeśli pom i
niemy chwilowo wyprawy Wikingów, należy
uznać, rzecz jasna, Jana Cabota, przedsiębior
czego Genueńczyka w służbie brytyjskiej. W po-
43
POSTAĆHfo
mtn^-łc/ia-u
szukiwaniu wonnych korzeni W schodu wy
płynął on z Bristolu w 1497 r., a ujrzawszy po
wielu dniach żeglugi rozczłonkowane wybrzeże
Nowej Fundlandii ogłosił je terytorium angiel
skim, entuzjazmując się przy tym, że morze
oblewające nową posiadłość ,,pełne jest ryb,
które łowi się nie tylko siecią, ale wręcz kosza
m i” . Od tej pory niemal już nieustannie euro
pejscy rybacy nawiedzali wody oblewające wy
brzeża Nowej Fundlandii.
Pamiętać trzeba, że Cabot dokonał swego
dzieła w okresie, kiedy zaczął się rozwijać wielki
dram at walk o Nowy Świat, dopiero co odkryty
przez Kolumba. Nieznane ziemie nęciły; na
wybrzeżu atlantyckim zaczęły wyrastać więc
osady Brytyjczyków, Francuzi zaś osiedlali się
wzdłuż Rzeki Świętego Wawrzyńca. Korzysta
jąc z tej arterii usiłowali oni opanować połowę
kontynentu, a przy okazji odszukać nie istnie
jącą drogę wodną w poprzek lądowego masywu,
która dałaby dostęp do bogactw legendarnych
Chin, tak oszałamiająco zareklamowanych przez
Marco Polo.
Sztandarową postacią wśród francuskich eks-
plorerów w tym rejonie świata był żądny przy
gód Bretończyk, Jakub Cartier. W roku 1534^
kładzie on podwaliny pod Nową Francję (nie
byli zbyt pomysłowi w nazewnictwie ludzie
Epoki Wielkich Odkryć, oj, nie byli!), stawiając
krzyż na cyplu Gaspe. W swoich późniejszych
podróżach uparty Francuz dociera w górę
majestatycznej Rzeki Św. Wawrzyńca, aż do
miejsca, w którym znajduje się dzisiejszy M on
treal.
Godnym kontynuatorem dzieła Cartiera był
Samuel de Champlain, najsławniejszy z fran
cuskich odkrywców. Zdawał on sobie, sprawę
z futrzanych zasobów Nowej Francji, nic dziw-
45
nego też, że przez następne ćwierć wieku niez
mordowanie przemierzał nowo odkryty ląd,
w pogoni za włochatym runem.
Champlain w roku 1604 założył pierwsze
francuskie osiedle Port Royal w Nowej Szkocji,
a w cztery lata później położył kamień węgielny
pod miasto Quebec, które
do dziś stanowi bastion
francuskich wpływów w
Kanadzie i świadectwo m i
nionej potęgi w Ameryce
Północnej. Słusznie też na
leżą mu się pomniki, któ
re zafundowali m u po
tomni w Ottawie, jak i w
Quebecu. Wielki odkrywca, płynąc wzdłuż
rzeki Ottawa, dotarł daleko na zachód, aż do
jeziora Huron. Po drodze „wsławił się” jako
pierwszy biały człowiek, który zastrzelił dwóch
wodzów z plemienia Irokezów.
Champlain następnie zręcznie sprzymierzył
się ze śmiertelnymi wrogami Irokezów —
Huronami — i w ten sposób futra kanadyjskie
płynęły do Europy niemal bez zakłóceń. W ślad
bowiem za Champlainem podążali osadnicy.
W roku 1642 powstała największa obecnie
metropolia Kanady — M ontreal. W krótce po
tem jednak Francuzi doczekali się gorzkich
owoców swego postępowania. Potężna konfede
racja Irokezów zaatakowała obozowiska Huro-
nów i zniszczyła je doszczętnie. W gruzach
legły również misje jezuitów będące forpocztami
francuskich wpływów. W ten sposób zachwiało
się poważnie życie ekonomiczne Nowej Francji
które zależało wówczas od handlu futrami
i pośrednictwa Huronów. Francuskiej kolonii
groziła zagłada.
Ratunek dla niej obmy
ślił Colbert, minister L ud
wika XIV. W roku 1663
położył on kres rządom
uprzywilejowanych kom
panii dla handlu futrami
i wprowadził władzę kró-
8*H«”
'Ar.i/ ~y '/y
COM M EM O R ATI NG THE
2 0 0 1 ” AN N IVER S AR Y
OF THE B ATT L E OF THE
P L A IN S O F U K A ilM
ik iŁ
"V/diour gave them a common death,
O History a common fam ę C ^ y
and Posterity a common memoriał
/>? SEP 10 T
f e io m f
1 !953
— uay or is s u l -—
JOUR d" EMlSStUN-
•N S C R I P T I O N O N M O N U M E N T
Opracowanie graficzne EWA KULESZA i WANDA RODOWICZ CEDROŃSKA W C IE N IU GÓR SK A LISTY CH Do Kanady dostałem się drogą, jak na Polaka, całkiem niezwykłą, a mianowicie wprost... z Alaski. M iałem więc już za sobą pobyt w tym najdziwniejszym ze stanów USA, gdzie naftę wydobywa się spod lodu, a jednocześnie hoduje marchewkę-karotkę. Gdzie jeżozwierze giną pod kołami ciężarówek z napisem „Przewóz pia nin” , a łosie blokują jedyną linię kolejową. Gdzie są wulkany i lodowce, wieczna zmarzlina i gi gantyczne świerki, prawosławni Eskimosi, wy-
jące odrzutowce, indiańskie słupy totemowe, kolorowa telewizja... Z niejakim żalem opuszczałem ten zwario wany stan, w którym odległość między skraj nymi jego punktam i równa się przestrzeni m ię dzy Krymem a Portugalia. Ale oto, na pocie szenie, miałem przed sobą wizytę w niemniej dziwnej Krainie Klonowego Liścia. Kanada, biorąc pod uwagę jej obszar, zaj muje, jako państwo, drugie miejsce na świecie po ZSRR, ale pod względem ilości mieszkańców pozostaje daleko w tyle za Polską. Olbrzymi ten kraj ma za sąsiadów tylko Stany Zjednoczone i... trzy oceany. Lądowe granice kanadyjskie wykreś lone zostały linijką na mapach przy stole konfe rencyjnym przez ludzi, którzy nie wiedzieli nawet, jak wyglądają tereny przez nich po dzielone. Kanada, kraj wielkości Europy, mieści na swoim obszarze jedną trzecią powierzchni wszystkich słodkich wód świata. Dziewięć dzie siątych ludności zamieszkującej Kanadę skupia się w pasie 300 kilometrów, ciągnącym się wzdłuż całej południowej granicy państwa. W zachodniej części tych zagęszczonych osiedli mieszkają w przeważającej mierze Kanadyj czycy mówiący po angielsku, po przeciwnej stronie, nad Atlantykiem — Kanadyjczycy używający również języka francuskiego, zwłasz cza w Quebec. Tak bowiem historia pokierowała losami Kanady, że państwo to stało się krajem dwujęzycznym o dwoistej kulturze. W dwóch ję zykach zatem występują napisy na opakowa niach artykułów codziennego użytku; również banknoty, znaczki, urzędowe dokumenty dru kowane są jednocześnie w języku angielskim i francuskim. Taka to kraina, kryjąca w sobie wiele dziwów, otwierała się przede mną, kiedy w stołecznym 4 mieście Alaski Juneau wchodziłem na pokład statku, aby dopłynąć do Prince Rupert — ka nadyjskiego portu nad Pacyfikiem. Trasa, jaka czekała mój statek, uchodzi za najbardziej malowniczą wśród wszystkich morskich szlaków świata. Droga ta liczy około 500 mil i cały czas prowadzi wśród prześlicz nych wysp archipelagu Aleksandra. Pasaże rów, płynących tym szlakiem, stale zaskakują zmiany krajobrazu. Statek często wpływa bo wiem raz w cień zadrzewionego, stromego brze gu, to znowu równie gwałtownie skręca na roz-
świetloną gładź rozlewiska, zwieńczonego gdzieś na horyzoncie bielą ośnieżonego szczytu. W tej krainie wysp i wysepek nawet powietrze ma swoistą barwę. Strome wodospady, pasma mgieł, goszczące często wśród tych fiordów, dają przy rodzie okazję do fascynujących przedstawień. Żegluga tą „morską autostradą” odbywa się w całości na wodach amerykańskich, gdyż Alaska tworzy w tym miejscu rodzaj półwyspu, zwanego popularnie „rączką od patelni” , który odpycha jak gdyby Kanadę od wód Oceanu Spokojnego. Dopiero w pobliżu 55 równoleżni ka, a więc na wysokości mniej więcej Gdyni, Kanada dociera do Pacyfiku. Na pokładzie motorowego statku, płynącego krętym szlakiem na południe, można zadumać się nad odwagą dawnych rosyjskich kupców i odkrywców, którzy na kruchych żaglowcach spływali tędy od Cieśniny Beringa aż w rejon dzisiejszego San Francisco. Można rozmyślać nad wielkością Cooka, który także i tutaj pro wadził swoje badania. Trzeba wreszcie wspom- 6 nieć Vancouvera, którego nazwisko oznacza dzisiaj największe kanadyjskie miasto nad Pacyfikiem. W ielu było zresztą in nych, mniej znanych pio nierów, odkrywców czy wreszcie traperów. Milo jednak, że i Polaków nie zabrakło wśród tych najodważniejszych. Ich nazwiska upamiętnione są na współczesnych mapach tego rejonu i potwierdzają dobitnie zasługi naszych rodaków. Jest nawet takie miejsce na „morskiej auto stradzie” , które można by określić jako „małą Polskę” . I tak, kiedy statek wpływa na wody cieśniny Sum ner, przed jego dziobem piętrzy się W yspa Zaremby, z prawej burty rysuje się niewielka W yspa Wojewódzkiego, u wylotu cieśniny zaś majaczy w dali Góra Krzyża nowskiego, znajdująca się na W yspie Kościusz ki. A więc nazwiska czterech wybitnych Pola ków w tak odległym od ojczystego kraju rejo-
nie. Polacy znaczyli coś jednak w odkrywaniu świata: bo przecież Zaremba, Wojewódzki i Krzyżanowski to tylko cząstka wielkiego pol skiego wysiłku włożona w odkrywanie i budo wanie świata dla obcych. Szkoda, że tak mało uczy się o tym w naszych szkołach. Dionizy Zaremba i Stefan Wojewódzki — obaj byli kapitanami marynarki w służbie car skiej, piastowali wysokie stanowiska w zarzą dzie Kompanii Rosyjsko-Amerykańskiej, oczy wiście, zanim car sprzedał Alaskę. Generał Krzyżanowski zaś był z ramienia USA... pierw szym gubernatorem amerykańskiej Alaski. Wkład Polaków w rozwój Kanady, podobnie jak ich wysiłki w innych krajach, jest ogromny. Z bardziej znanych w Kanadzie postaci wymie nić należy Karola Błaszkiewicza, mierniczego w służbie angielskiej, Pawła Edm unda Strze leckiego, który odkrył bogate złoża miedzi i ba dał życie Indian, a wreszcie Kazimierza Gzow- skiego, budowniczego sieci dróg, kanałów i m o stów, któremu poczta kanadyjska poświęciła specjalny znaczek. Obok nich było wielu, bez imiennych dziś, Polaków; ich pot i trud przy czyniły się, a zresztą nadal się przyczyniają, do rozwoju Kanady. Obecnie przecież szacuje się, że Kanadę zamieszkuje w przybliżeniu trzysta pięćdziesiąt tysięcy obywateli pochodze nia polskiego. Tak więc, jak się rzekło, pierwszy raz dotkną łem stopą kanadyjskiego lądu na nabrzeżu por towym w Prince Rupert. A ląd to niemały. Obszar Kanady wynosi prawie 10 milionów kilometrów kwadratowych i jest podzielony na dziesięć prowincji'i dwa terytoria, z których każde ma swój herb oraz kwiat-symbol. W arto tu dodać, że swoje obecne rozmiary Kanada osiągnęła stosunkowo niedawno. Jeszcze bo- 8 CANAOA WHITC TRILUUM CANADA aAROCN Lii.V ]WHITC C A N A D ACANADA P U R P L E VIOLET P R A IR IE LILY CANADAC A N A D A
wiem nieco ponad sto lat tem u (w r. 1867) po wierzchnia Krainy Klonowego Liścia wynosiła tylko niecałe 3 miliony km 2. Dopiero wskutek łączenia, - dawniej samodzielnych, kolonii bry tyjskich — powstało państwo w znanym nam obecnie kształcie. Ostatnią, dziesiątą, prowincją kanadyjską została Nowa Fundlandia wraz z L a bradorem, która przyłączyła się do Federacji dopiero w roku 1949. Prince Rupert, jakkolwiek stanowi pierwszy od północy punkt styku Kanady z Pacyfikiem, nie jest, jak na europejskie stosunki, miastem wielkim. Niemniej jednak jest jedyną w tym rejonie miejscowością połączoną z resztą kraju komunikacją drogową i kolejową. Niedostępne góry wykluczają bowiem dostęp do morza w in nym miejscu i dopiero miasto Vancouver leżące daleko na południe, tuż przy granicy ze Stana mi Zjednoczonymi, daje Kanadyjczykom m oż ność ponownego kontaktu z oceanem. W Prince Rupert tedy przesiadłem się na chybotliwy pokład dalekobieżnego autobusu należącego do wielkiej kompanii „G reyhound” („Szary Pies” ). Autobus ostro ruszył sprzed dworca i po paru kilometrach droga zaczęła piąć się w górę. Mieliśmy sforsować w poprzek pasmo G ór Nadbrzeżnych. W krótce autobus przecinał już górską puszczę, jakiej nie widziały oczy moje. Kilkudzies.ięciometrowe olbrzymy leśne — choiny górskie, tuje, świerki, daglezje — rwały po prostu wzrok. Słynny pacyficzny las Kanady przekracza swoim wyglądem wszystko, co mieszczuch z Europy zwykł nazywać zbio rowiskiem dużych drzew. Patrząc na kanadyj skie lasy łatwo zrozumieć, dlaczego zasoby drzewne jednej tylko prowincji (Brytyjskiej Kolumbii) stanowią prawie 10% wszystkich zasobów świata! 10 W pewnej chwili autobus ostro zahamował. Na trasie niezwykła przeszkoda. Na środku drogi stoi osobnik z „lizakiem” , a tuż za nim, dwa metry nad szosą, wisi huczący helikopter. Na skraju drogi zahaczają mu na linę pojemnik z cementem. Po drugiej stronie rzeki Skeena buduje się linię wysokiego napięcia i nie ma innego sposobu transportu materiałów na prze ciwległy zalesiony stok. Autobus contra helikopter. Nie Indianin, nie łoś, nie grizzli z kanadyjskiej puszczy, tylko - helikopter! Zmieniają się czasy, zmienia się świat. ^ Autobus rusza w dalszą drogę. Kierowca, odrabiając postój, pędzi jak szalony i na krętej drodze tłucze pasażerami o ściany pojazdu aż miło. W stosunkowo krótkim czasie pokonujemy góry. Zaczynamy zjeżdżać w dół. W krajobrazie zaznaczają
się wyraźnie zmiany. Kolosy leśne znikają, pusz cza karłowacieje. Sprawa jest jasna. Wysokie góry zatrzymują ciągnące od oceanu wilgoć i opady, wszystko to wpływa na gigantyczne rozmiary drzew na zachodnich stokach gór. Po przeciwnej, wschodniej stronie wilgoci jest mniej, a zatem i drzewa nie osiągają już takich rozmiarów. Autobus jęczy na zakrętach, ale zdarzają się już i większe odcinki prostej drogi. Coraz częś ciej też dają się zauważyć jeziorka jak drogocen ne klejnoty oprawne w ciemną zieleń drzew; lustrzane tafle przypominają płynny nefryt. Smukłe świerki odbijają się w wodzie z niezwyk łą wyrazistością, przypominając obraz odwró cony w lustrzance aparatu fotograficznego. Teren coraz bardziej się spłaszcza, wysokie góry zostały w tyle. Droga wiedzie wprost na zachód. Gdyby autobus utrzymywał ten kieru nek jazdy, ,,już” po... pięciu dniach dojechali byśmy do wschodniej granicy Kanady, czyli do Atlantyku. Pierwsze większe miasteczko. Kierowca z fa sonem zajeżdża przed miejscowy dworzec auto busowy. Zgodnie z regułami ruchu dalekobież nych autobusów, mamy kwadrans na wzmoc nienie się kanapką i rozprostowanie nóg. Wokół drewniane domostwa, magazyny — styl ame rykański. Miasteczko mogłoby właściwie równie dobrze leżeć na terenie USA, żadnych różnic. Po przerwie znowu zna jomy fotel w wozie. Piękna jest ziemia kanadyjska, tyl ko Europejczykowi brak na niej ludzi. Po drodze z rzadka widać niewielkie skupiska domków. Asfal towa szosa przypomina nieco żyłkę klonowego liś cia, tego samego, który podniesiony został do god ności państwowego godła. M onotonia jazdy w bla szanym pudle. Tracą z wolna urok wielokrotnie powtarzające się jeziorka, kępy drzew i kopiaste wzgórza, niezmiennie pokryte zieloną pleśnią drzew. Tępieje wrażliwość. Człowiek zmienia się w podróżnego. M onotonny szum silnika
działa usypiająco. Na koła autobusu na wija się kolejna setka mil. Z chwilą postawienia pierwszych kroków na uli cach Prince Rupert, zna lazłem się na terenie Bry tyjskiej Kolumbii — dzi siaj kanadyjskiej prowin cji, a niegdyś angielskiej kolonii. Obecnie ma ona ściśle ustalony obszar (na północy graniczy aż z Terytorium Jukon), ale nie zawsze tak by wało. Dawniej kolonia ta miała granice płynne, rozszerzane w miarę wykrywania coraz to in nych minerałów. Brytyjska Kolumbia, jako prowincja kreso wa, dopiero od czasów drugiej wojny światowej poczęła rozwijać się dynamicznie. Przemysł drzewny, rybny, odkrycia geologiczne, budowa gigantycznego zespołu hydroenergetycznego w rejonie Peace River, kopalnictwo, bogate źródła energii — wskazują na ogromne zna czenie tej prowincji w życiu całej Kanady. A trzeba dodać, że mimo iż prowincja ta ma w herbie zachodzące słońce, to rzec by można, stoi ona dopiero przed świtem swojej pomyślnoś ci. Z drugiej strony jednak Brytyjska Kolumbia, jak cała zresztą Kanada, odczuwa brak ludzi. Na jej obszarze, obejmującym prawie milion kilometrów kwadratowych, mieszka zaledwie dwa miliony obywateli, z czego prawie jedna czwarta w samym Vancouver. W autobusie coraz więcej pasażerów drze mie, budzi się na chwilę i znów zasypia. Przy drodze migają od czasu do czasu indiańskie totemy. Autobus gna w noc, a fotel zmienia się powoli w narzędzie tortur. Niewidoczna prawie szosa wije się teraz w rozległej niecce 14 rozdzielającej Góry Nad brzeżne od G ór Skalistych. Do Prince George, nie zwykle ważnego dla całej Kanady węzła komunika cyjnego, docieram późno w nocy. Stąd południowym szlakiem można dojechać do transkanadyjskiej drogi num er jeden i do Vancou- ver. I am właśnie się wy bierałem. Jadąc zaś na pół noc, dociera się do Daw- son Greek, gdzie rozpo czyna się zerowa mila Alas- kańskiej Autostrady, dzięki której można osiągnąć osła wione gorączką złota Klon dike na Terytorium Ju kon. Z Prince George moż na oczywiście także po gnać nad Atlantyk. Autobus mknie na p o -* ^ ludnie. Przed przybyciem do Vancouver, raz jeszcze przyjdzie nam przebijać się przez góry. W pobliżu Cache Creek poszerza się nagle asfaltowa wstęga. Dotarliśmy do najważniej szej drogi kraju — high- wayu num er 1, łączącej brzegi obu oceanów. Kil kanaście mil dalej przy autostradzie pojawia się tor kolejowy Canadian Pacific Railways, zwanej w skró cie CPR (czyt. Sipiar).
Dla obcego przybysza wątła nitka żelaznej drogi nie wyróżnia się niczym szczególnym, dla K a nadyjczyka jednak CPR to niemal świętość na rodowa, a w każdym razie kawał Kanadyjskiej historii. Bez przesady można bowiem stwier dzić, że właśnie CPR stworzyła Kanadę w takim kształcie, w jakim ją dzisiaj znamy. Kolej żelazna stworzyła państwo! Jak do tego doszło? Sto lat temu kolonie brytyjskie w Ameryce Północnej poczuły się zagrożone zapędami USA. Zakup Alaski w roku 1867 wskazywął niedwu znacznie, że Amerykanie chętnie „wyzwoliliby” nie tylko północ, lecz także tereny należące do Brytyjskiej Kolumbii. W tej sytuacji, jako obro na przeciw tym tendencjom, powstała federacja kanadyjska nad Atlantykiem, obejmująca O n tario, Quebec, Nową Szkocję oraz Nowy Brun- szwik. Brytyjską Kolumbię także pozyskano dla Unii po zobowiązaniu się przez federalny parlament do wybudowania w ciągu dziesięciu lat transkontynentalnej kolei, która tę Unię miała scementować. Obietnicę łatwiej było jednak dać, niż dotrzy mać. Olbrzymia trasa i pokonanie G ór Skali stych było przecież przedsięwzięciem niezwykle trudnym . Ostatecznie Brytyjska Kolumbia za groziła wystąpieniem ze związku, jeśli szlak kolejowy nie zostanie wybudowany. Wówczas parlament federalny zdecydował się odwołać do kapitału prywatnego. Powstał syndykat, któremu państwo kanadyj skie przekazało dotację w wysokości 25 milionów dolarów, zwolniło na dwadzieścia lat od podat ków i przydzieliło wiele milionów hektarów dobrej ziemi nad Pacyfikiem. Dawano ją w pasie szerokości 32 km po obu stronach szlaku. Resztę terenu rozdano bezpłatnie osadnikom. Powstały w ten sposób podwaliny pod jedyne w swoim 16 rodzaju imperium kolejowe. Ostatecznie w ciągu piętnastu lat kolej dotarła do Pacyfiku. W listo padzie 1885 roku szlak był gotowy, a Federacja uratowana. Od tamtych czasów znane jest w K a nadzie nazwisko sir Williama VarTHorna, głów nego budowniczego linii Canadian Pacific. Autobus jechał teraz ciasnym kanionem.
W dole wiła się rzeka Frasera. Na jednym jej brzegu, mniej więcej w połowie stoku, biegła nasza szosa, po przeciwnej stronie błyskał szlak CPR. Autobus raz po raz nurkował w różnej długości tunelach, podobnie po przeciwnej stronie nikł tor kolejowy. Teraz dopiero naocz nie można było stwierdzić, że Van H orn nie dla kaprysu kazał budować jednocześnie z torami kolejowymi liczne fabryki dynamitu. Jakże ol brzymie ilości tego materiału musiano zużyć, aby jakoś przecisnąć przez góry kolejową nić. Postój w miejscowości Spuzzum. Znowu cu- CANADA C A N A D A downy kwadrans w górskiej scenerii. Dla mnie stal się on dodatkowo okazją do poznania no wego pasażera autobusu, którym okazał się — oczywiście Polak, doktor Adam Szczawiński — były lotnik z czasów wojny, a obecnie naczelny botanik Brytyjskiej Kolumbii, mieszkający w sto licy tej prowincji, Victorii. Znajomość ta po przybyciu do Vancouver zaowocowała wspania le. Któż bowiem byłby lepszym przewodnikiem po kanadyjskiej kniei niż ustosunkowany nauko wiec. 18 Tak szybko więc, jak tylko mogłem, uporałem się ze swoimi najpilniejszymi sprawami w Van- couver i przeprawiwszy się promem przez cieś ninę Georgia zameldowałem się u Adama w Vic- torii. Następnego dnia o świcie już wyruszyliśmy w knieję. Bór był potężny. Na skraju leśnych polan huczały roje dzikich pszczół, gęsto było od smacznych jagód rosnących na... wysokości twarzy dorosłego człowieka. Coraz wyższe ko rony drzew wznosiły się nad naszymi głowami. W miarę zagłębiania się w puszczę poszycie stawało się dość mizerne, a powietrze wilgotne, nasycone wonią grzybów i mchów. Strzeliste pnie i delikatne kurtyny słonecznego blasku - nastrój jak w gotyckiej katedrze. Jesteśmy już w prawdziwym mateczniku. Raz po raz zwalone pnie zmuszają nasado zmia ny kierunku marszu. Próchniejące drzewa są w różnych stadiach rozkładu. Niektóre z nich dały już życie nowym, całkiem solidnym drze wom, czerpiącym swe soki ze spróchniałego matuzalema. W spaniałe girlandy mchów oble piają grubym kożuchem nisko zwisające ko nary; ten bór nie pachnie żywicą. Tak musiał wyglądać on za czasów indiańskich tropicieli, tak samo zapewne podczas bitwy pod Salaminą, i wówczas, kiedy budowano piramidę Cheopsa. Dostojeństwo pierwotnej puszczy spowite gru bą firanką pajęczyn, na których perliła się wilgoć. Adam zatrzymał się pod gigantyczną, stum e trową chyba daglezją i nakazał ciszę. Przed nimi odkryła się duża polana. Nagle z zarośli wytoczył się czarno-biały kłębek pręgowanej sierści, który na moich oczach rozpadł się na trzy... małe szopy. Zwie rzęta zbytkowały na całego. Szopięta, jak m ło dzież wszystkich chyba ssaków świata, wzbu- 19
dzały żywiołową wprost sympatię. Drobne ciałka miotały się po sporej przestrzeni, pu szyste ogony dokonywały nadzwyczajnych wy czynów. W pewnej chwili zwierzątka zderzyły się z jednym z okrągłych głazów tkwiących w trawie. O dziwo, głaz potoczył się z wielką łatwością, jakby był z tektury. Sapnąłem mimo woli ze zdziwienia, a wtedy na polankę wpadł stary szop, prawdopodobnie matka i w jednej chwili cała czwórka zniknęła jak sen. 20 Dopiero wtedy przypo mniałem sobie o okrąg łym kamieniu, który po ruszyły szopy. Adam musiał mieć dużą uciechę obserwując moją minę, kiedy podniosłem ów „głaz” . To, co trzym a łem w ręku, było supergi- gantyczną purchawką wielkości plażowej piłki! Adam wyjaśnił mi flegmatycznie, że takie pur chawki są jadalne i że zrobione z nich grzybowe befsztyki, wielkości kapelusza, smakująwspaniale. Dużo jeszcze dziwów zobaczyłem na owej wycieczce... Były i bobry, symbol pracy Kana dyjczyków przy budowie tamy, i jeleń wapiti, wspaniały król pacyficznej kniei. Były także drzewiaste wrzosy, wspaniałe pstrągi, szyszki wielkości ananasa. Były wreszcie na biwaku nocne odgłosy puszczy, z których wprawne ucho Adama wyławiało dobiegające z ciemności wycie kojota lub hukanie sowy; raz, podobno, odezwała się nawet puma.
Przy wieczornym ognisku potoczyła się roz mowa o Indianach, którzy przed przybyciem białych byli panami nie tylko lasów, lecz całego północnoamerykańskiego kontynentu. Szacuje się, że było ich wtedy około miliona, z czego połowa żyła w Kanadzie. Kontakt z Europej czykami przyniósł czerwonej rasie upadek i zgu bę. Także obecnie większość Indian wykazuje niewiele zainteresowania dla spraw ogólnokana- dyjskich, trwa biernie w obojętności. Dzisiaj większość z nich żyje w rezerwatach zajmują cych około dwa promile powierzchni Kanady. Tylko nieliczni Indianie, na podstawie stosun kowo świeżej ustawy, uzyskali pełnię praw oby watelskich, wyuczyli się zawodu i włączyli się w pełni w życie białych ludzi. Na wyspie Vancouvera zachowało się trochę oryginalnych słupów totemowych rzeźbionych w pniach cedrowych. Niestety, w innych rejo nach Kanady pierwsi misjonarze — którzy dotarli na tereny zamieszkane przez Indian - niszczyli te niewątpliwe dzieła sztuki, niesłusz nie podejrzewając, że słupy totemowe przed stawiają pogańskie idole. Tymczasem były to najczęściej utrwalone w drewnie kroniki ro dowe klanów i szczepów indiańskich. Dzięki Adamowi Wyspę Vancouvera, pierw szą zdobycz brytyjskich kolonistów w tym rejo nie świata, obejrzałem dość dokładnie, łącznie ze stolicą całej Brytyjskiej Kolumbii. Victoria doby obecnej jest ciągle miastem staroświeckim. Potomkowie dawnych pionierów zadbali już o to, aby miasto przypominało im mglistą ro dzinną wyspę. Wiktoriańskie kamieniczki, sty lowe herbaciarnie, schludność, porządek, kwiaty na ulicznych słupach — wszystko żywcem prze niesione z początków X IX wieku znad M orza Północnego. Rentierzy, których sporo żyje 22 w łagodnym klimacie wyspy, zafundowali sobie nawet filię londyńskiego muzeum figur wosko wych, ciągle też pamiętają, że niegdyś na miejscu Victorii powstała pierwsza placówka osławionej lludson’s Bay Company, czHi Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej. Na wyspie przyjrzałem się 1300-letniemu świerkowi, zwiedziłem stary fort w Nanaimo (z którego nie oddano ani jednego strzału do pokojowo usposobionych Indian) oraz wyjścio wą stację kabla komunikacyjnego łączącego K a nadę z Australią. Na zachodnim wybrzeżu wyspy miałem też okazję obserwować życie morza w naturalnych akwariach, które powstają w skałach przy każdym odpływie. Na południo wym brzegu zaś patrzyłem w wodę Cieśniny Juana de Fuca, oddzielającą W yspę Vancouvera od USA. W roku 1955 niejaki pan Bert Thomas przepłynął ją jako pierwszy śmiałek w ciągu 11 godzin i 17 m inut. Wszystko to było pasjonujące, niemniej nad szedł wkrótce czas powrotu na stały ląd : z W ys py Vancouvera — do miasta Vancouver. „SU PER C O N T IN E N T A L ” M K N IE NA W SCH Ó D ' » Vancouver, ten największy port kanadyjski nad Pacyfikiem, ulega dziś normalnym proce som, jakie zachodzą w innych miastach tego kontynentu. Burzy się mianowicie całe dzielnice śródmieścia, składające się z typowych dla wszystkich dawnych kolonii brytyjskich sta rych domów, a na ich miejsce strzelają w niebo lśniące szkłem i niklem wieżowce. Kilka z nich zresztą powstało według projektów Polaka, wy chowanka Politechniki Warszawskiej, inżyniera Babickiego. 23
W yburzenia te nie dotkną jednak zapewne nigdy wielkiego staroświeckiego gmachu, przy^ pominającego pałac, a będącego w rzeczywi stości zwykłym hotelem. Hotel ten należy do potężnego CPR, a podobne budynki rozsiane są wzdłuż szlaku kolejowego po całej Kanadzie. Bo dzisiaj CPR to gigantyczny koncern z ko palniami, flotą handlową, liniami lotniczymi, o olbrzymim wpływie na całość życia ekono micznego Kanady. Mimo całego szacunku dla zasług CPR K a nadyjczycy nie lubią jednak podróżować ko lejami. Wolą samochód. Wali taki szaleniec przez swoją rozległą ojczyznę pięć tysięcy mil w ciągu tygodnia i jeszcze m u mało. W rozmo wie z przeciętnym Kanadyjczykiem, z politowa niem myśli się więc o warszawskich znajomych, którzy miesiącami opowiadają z przejęciem o „wyprawie” na trasie Warszawa-Zakopane. No cóż, Kanadyjczycy mają zupełnie swoiste poczucie odległości. Do rzeczy zwykłych w K rai nie Klonowego Liścia należy stumilowa prze jażdżka... na piwo do przyjaciela. Na wschodnie wybrzeże Kanady mogłem, lecieć samolotem, ale wybrałem pociąg, przede wszystkim dlatego, że chciałem raz jeszcze przyj rzeć się Górom Skalistym (można to robić bez końca), po wtóre — ze względu na historyczną rolę kolei w życiu Kanady. Przy kasie kolejowej niespodziewany tłok. Strajk wielkiej linii lotniczej napędził kolejarzom klientów. Ostatecznie jednak udało mi się kupić bilet (ponad sto dolarów), który gwarantował mi trzy doby pobytu w pociągu i posiłki tamże. W ybrałem kolej państwową Canadian National, której szlak w górach dublował niemal trasę słynnej Canadian Pacific. Mój pociąg nosił piękną nazwę „Super Continental” . 24 ■ ■ I Canada 6 Canada 7 CANADA PLAINS OK ABHAMAM Canada CANADA CANADA POSTfSPOSTAGE gi864±CAN ADA
Samuel Hearne1745-1792 J&trr-J>1 ........ s f / ' V ' ' CANADA RiSOtłRCeSfOHIOMORHOW RICMESSfSWFN0UVEIAIUE5 ANADA CANADA PE7ROLTUM IA>8 ił># TORONTO Kiedy zjawiłem się na peronie, rzuciła się na mnie zadziwiająco liczna drużyna — kon duktor, bagażowy, kierownik wagonu i inni. Z atencją zaprowadzono mnie na — ciężkimi dewizami opłacone — miejsce. Był to pokoik, tzw. roomette. Jego umeblowa nie składało się z wygodnej kanapki, lustra, umywalki, chowanego na dzień łóżka i z... gu stownego sedesu do mojej wyłącznej dyspozycji. Ten „tron” bardzo mi zaimponował: szczelnie przykryty, mógł w pozycji neutralnej służyć jako podnóżek. Różnie już zdarzało mi się po-
dróżować, lecz z własnym sedesem — jeszcze nigdy. Mój jednoosobowy przedział miał także cały pulpit sterowniczy do rozlicznych zainsta lowanych w nim świateł. Solidne drzwi i m o cowana na zamek błyskawiczny kotara mogły mnie w razie potrzeby odizolować od życia w pociągu. Wcale tego jednak nie pragnąłem. Skoro tylko pociąg ruszył, niezwłocznie po szedłem zwiedzać mojego „Super Continenta- la” . T o jest — chciałem to zrobić, ale uprzejmy steward wepchnął mnie do przedziału i uszczęś liwił filiżanką kawy. Za drugim razem sie udało. Po godzinie, mniej więcej, zorientowałem się już w całym składzie. Był więc i specjalny wagon klubowy, był wagon-weranda do podziwiania widoków, był oddzielny bar, a jakże, kafeteria, nie mówiąc już o normalnym wagonie restauracyjnym i kilku bufetach z sandwiczami i kawą. Oczywiście, wykupione miejsca różniły się od siebie zarówno komfortem, jak i ceną. N aj tańszy był tzw. coach, obszerny wspólny wagon, z dwoma fotelami przy każdym z szerokich 26 okien. Dalej szła „sekcja” , czyli dwuosobowy prze- dzialik z kanapkami, które na noc przekształcały się w łóżka; potem wspom niana już roomette oraz „salonik” — luksusowe pomieszczenie dla całej ro dziny. Pociąg pędził w' kierunku Edm onton. Prze pięknych widoków w Górach Skalistych nie trzeba nikomu zachwalać, mają od dawna usta loną renomę. Rzeka w dole biegnie kapryśnie. Niewolniczo naśladuje ją szosa i nasz kolejowy tor. Przytulone do skalnych ścian domki, ślady człowieczej działalności w tym pierwotnym kraj obrazie, kazały mi się zadumać nad uporem słabych przecież ludzkich istot, które potrafiły jednak pokonać góry, postawić na swoim, przejść naw^et przez W rota Piekieł (HelPs Gate), jak nazwano jedno ze zw'ężeń rzecznego przełomu. W pewnej chwili most nad rzeką pozwolił szy nom zamienić się miejscami z asfaltową szosą.
Technika współczesna lepiej poradziła sobie z twardą skałą, niż ta dostępna dziewiętnasto wiecznym inżynierom kolejowym. Tunele za gęściły się jeszcze bardziej. Wspaniały masyw górski w pobliżu m iej scowości Jasper zwiastował, że wjeżdżamy już w granice Alberty. Prowincja ta, razem z Saskatchewan i M anito- bą, leży już w obszarze słynnych kanadyjskich prerii, które w ciągu jednego urodzajnego roku potrafią wyprodukować około dwudziestu milio nów ton najlepszej na świecie pszenicy. Dzięki tem u Kanada należy dziś do największych eks porterów tego zboża. M imo to pamiętać trzeba, że tylko niewielka część preryjnych prowincji znajduje się pod uprawą. Obszary bowiem na leżące do tych trzech prowincji sięgają daleko na północ, w głąb nie zamieszkanych niemal rejonów. Tam właśnie, stosunkowo niedawno, odkryto wiele cennych kopalin, jak miedź, ni kiel itp., a przede wszystkim... wielką ropę. I tak, jednym z najistotniejszych dla Kanady odkryć powojennych było odkrycie złóż uranu w pobliżu północnych granic Saskatchewan oraz wielkiego pola naftowego (rok 1947) w pobliżu Edmonton. Wszystkie te bogactwa naturalne w ogromnym stopniu przyczyniły się do dalszego rozkwitu prerii. Nasz pociąg zatrzymuje się na dworcu w E d monton. T u, w mieście, nafta wyraźnie już wypiera pszenicę. Lśniące srebrzyście zbiorniki każą zapomnieć zupełnie o istnieniu zbożowych silosów. Rurociągi, gazociągi, niezliczone sze regi nowych domów, których ciągle przyby- 29
wa — zmieniły całkowicie krajobraz. Ludność Edmonton w ciągu niespełna piętnastu lat po większyła się prawie pięciokrotnie. Obok płynnej ropy, swego rodzaju sensację geologiczną Alberty stanowią piaski bitumiczne, zalegające na przestrzeni wielu setek kilometrów w pobliżu jeziora Athabasca. Ropa nasyciła je aż do głębokości 70 metrów, tworząc coś w rodzaju naftowego bagna. Są tam ogromne rezerwy surowcowe, sięgające dziesiątków m i liardów ton ropy. Nad miastem bez przerwy niemal przelatują wielkie maszyny odrzutowe i wiele mniejszych samolotów, używanych tutaj jako taksówki po wietrzne. Nasz luksusowy pociąg, ruszający z dworca Edmonton na wschód, wydaje się przy nich zabytkowym pojazdem z minionej epoki. Przejazd pociągiem przez obszar wielkich prerii trwa ponad dobę. Krajobraz w tym czasie zmienia się niewiele, ale sam ogrom tych prze strzeni, nie kończące się pola uprawne farm — dają podróżnym jedyne w swoim rodzaju wra żenia. Kontynentalny klimat tych rejonów spra wia, że występują tu upalne lata, a średnia tem peratura zimą waha się w granicach 20 stopni C poniżej zera, jakkolwiek notowano już na pre riach i 50 stopniowe mrozy. Z okien klimatyzo wanego przedziału widać z rzadka ustawione, najczęściej w czworobok, zabudowania farmerskie zagubione w oceanie up rawnych pól. Na przestrze ni wielu kwadratowych mil należą one najczęściej do jednego właściciela, z ko nieczności w tym słabo w tym zresztą dziwnego; granice prowincji na prerii nie mają nic wspólnego z rzeką czy jakim kolwiek zróżnicowaniem terenu. Ot, po prostu wyznaczono je wzdłuż południków. Leniwie biegną myśli. W ygodnie przemierza się olbrzymi kraj z aromatyczną kawą na sto liku, podaną przez uprzejmą obsługę pociągu. A jak tu było przed niespełna stu laty, kiedy budowano tu pierwszą transkontynentalną linię kolejową ? Dziesięć tysięcy robotników, o podejrzanej zaludnionym kraju posługującego się najnowo cześniejszymi maszynami rolniczymi. Bardzo nieliczne przystanki, na których zatrzymuje się nasz pociąg, w niczym nie przypominają europejskich węzłów kolejowych. W Kanadzie jest to zazwyczaj zbiorowisko kilkunastu lub kilkudziesięciu drewnianych budowli, wyglą dających jak dekoracja do kowbojskiego filmu. 1'lyną godziny w jednakowym krajobrazie i podróżny nie potrafi nawet powiedzieć, kiedy minął granicę, kiedy skończyła się mu Alberta, a zaczęła Saskatchewan czy M anitoba. Nic 31
często przeszłości i bynajmniej nie anielskim usposobieniu; kradzieże, bijatyki, zabójstwa. Kraj dziki, surowy klimat, alkohol, walki z In dianami. Jaki taki porządek można było wów czas utrzymać tylko siłą. Dwa lata przed rozpoczęciem budowy kolei powstał więc pierwszy oddział słynnej potem Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej (RCM P), która początkowo jeszcze nosiła nazwę Północno-Zachodniej Konnej Policji. Jej funk cjonariusze mieli reprezentować prawo i wy muszać dla niego posłuszeństwo. Zadania for macji były trudne, ale postawa moralna jej funkcjonariuszy bez zarzutu. Ściągali oni opłaty celne, udzielali pomocy w chorobie i w razie nieszczęśliwego wypadku, gasili pożary prerii, chwytali morderców i złodziei, chronili obozy górników czy budowniczych kolei. Mimo wielu krzywd, jakie biali wyrządzili Indianom, w złotej księdze policji kanadyjskiej istnieje wypowiedź pewnego wodza Indian, który powiedział: „Złe blade twarze i whisky wyniszczyłyby nasze szeregi. Osłoniliście nas tak, jak pióra ochraniają ptaki przed mrozem i zimnem” . W uznaniu wielkich zasług, jakie kanadyjscy policjanci położyli dla swego kraju, król angielski Edward V II w roku 1904 nadał całej formacji miano Królewskiej (Royal). Dzisiaj Królewska Kanadyjska Policja Konna koni używa, oczywiście, tylko od święta, podob nie jak i swoich ceremonialnych m undurów, składających się z brązowego kapelusza, jaskra- wo-czerwonej kurtki ze złoconymi guzikami i czarnych bryczesów z żółtym lampasem. N ie mniej jednak na dalekich wysuniętych posterun kach często jeszcze korzysta z psich zaprzęgów. Funkcjonariusze tej formacji pełnią swą służbę z ramienia rządu federalnego na lądzie, morzu 32 i w powietrzu. Obok bowiem kilkunastu dywi zjonów lądowych, RCM P ma oddzielny dywi zjon morski, zwalczający przemytników i han dlarzy narkotykami na wybrzeżach obu ocea nów i na Wielkich Jeziorach, a także dywizjon lotniczy poszukujący przestępców przy użyciu samolotów. Funkcjonariuszy RCM P czeka twarda, od powiedzialna służba, zwłaszcza na wielu set kach posterunków granicznych rozległej, a wciąż jeszcze niedostatecznie zagospodarowanej K rai ny Klonowego Liścia.
„Super Continental” dojeżdżał właśnie do W innipeg, największego, a zarazem stołecznego miasta M anitoby. Ćwierćmilionowe miasto, sku piające w swoich granicach jedną czwartą miesz kańców całej ogromnej prowincji, wita przyby sza, rzecz jasna, wiktoriańskim hotelem-pała- cem. Półgodzinny postój pozwolił mi rozprostować nieco nogi. W ędruję więc po peronie, po olbrzy mim hallu dworca, gawędzę z ludźmi, przysłu chuję się rozmowom. A warto pamiętać, że w Kanadzie, obok dwóch oficjalnych języków, można porozumieć się chyba dwudziestoma językami europejskimi. I nie ma w tym nic dziwnego, jeśli się pamięta, że 98 procent dzi siejszych Kanadyjczyków pochodzi pośrednio lub bezpośrednio z Europy. Do zupełnie typo wych zdarzeń w tym kraju należało zatem moje małe doświadczenie w W innipeg. Otóż w ciągu kilkunastominutowego pobytu w tym mieście rozmawiałem z Niemcem-kolejarzem, w sklepie Polaka kupiłem owoce, u Ukraińca pocztówki, a piwo w kiosku sprzedał mi Węgier. Wszyscy ci ludzie mówili lepiej czy gorzej po angielsku i byli przeważnie zadowoleni ze swojej nowej ojczyzny. Stosunkowo niewiele czasu upłynęło od mo mentu opuszczenia rozległych peronów' dworca W innipeg, kiedy żelazny szlak przywiódł nas w granice prowincji Ontario. Od Ottawy dzieliła nas jeszcze mniej więcej taka sama przestrzeń, jaką przebył pociąg przez* trzy preryjne prowincje razem wzięte. Ontario bowiem rozciąga się szeroko, oddzielając na całej niemal szerokości Zatokę Hudsona od Wielkich Jezior Amerykańskich. Prowincja ta, podobnie jak i inne pro wincje Kanady, składa się z prawie nie zasiedlonej, znacznie większej części północnej i mniejszej — bo wynoszącej zaledwie 10°o całości obszaru — części południowej, która, zwła-
AA*. t f a s a s szcza w swej wschodniej części, wciśniętej między trzy Wielkie Jeziora, skupia do 90 pro cent całej ludności prowincji. Jest to tzw. „serce przemysłowe” Kanady. Miejscowe bogactwa naturalne i duże moce energetyczne spowodo wały wraz z korzystnym układem szlaków kom u nikacyjnych, że na małym stosunkowo skrawku ziemi mieszka i pracuje prawie jedna czwarta całej ludności Kanady, a także znajduje się największe zagęszczenie miast i miasteczek, w tym jedna z dwóch największych kanadyj skich metropolii — Toronto. POSTES C A n a D 4 POSTAGE przygodnego sąsiada w wagonie restauracyjnym Chwilowo jednak nic nie wskazywało na przemysłowe przewag, prowincji, która w herbie ma biały kwiat trillium. Dokoła widać było typowy krajobraz tzw. Tarczy Kanadyjskiej stanowiącej jedną z najstarszych formacji geolo gicznych naszego globu. Kra,na ta rozciąga się Serce przemysłowe Kanady, ozdobione na skraju wodospadami Niagara, koresponduje ściśle z rozległym rejonem skoncentrowanego przemysłu amerykańskiego, rozlokowanego na przeciwległych brzegach Wielkich Jezior. W re jon ten docierają rzeką Świętego Wawrzyńca liczne statki pełnomorskie, w tym również statki noszące polską banderę. Wykład ten, zawierający najistotniejsze infor macje o prowincji, która otwierała się przed lokomotywą naszego pociągu, usłyszałem z ust
łukiem wokół Zatoki Hudsona i pokrywa niemal pół Kanady. Obszar ten to głównie prastare skały uformowane w postaci łagodnych pagór ków, pokrytych niezliczonymi jeziorami i lasami pełnymi bagien. Ten górzysty przed milionami lat kraj uległ w czasie wielu epok przeobraże niom; w zamierzchłych czasach zsuwające się lodowce zniosły niemal całą glebę. Z okien wagonów, zaraz po przejściu granicy Ontario, widać rzadkie, ciągnące się setkami kilometrów, lasy, przetykane powtarzającymi się do znudzenia bliźniaczo podobnymi do siebie jeziorkami. Żyć tu z pewnością można, jest wiele zwierzyny, ryb, ale wytwarzać cokol wiek — tak jak tego wymaga dwudziesty wiek — jest rzeczywiście niezmiernie trudno. Nasz ekspres zatrzymuje się w miasteczku Sioux Lookout, „węzłowej stacji” , tak na oko liczącej może z tysiąc mieszkańców. Oprócz znaczącej nazwy — Czatownia Siuksów, W ypa trywanie Siuksów — miasteczko nie może się niczym pochwalić. Najwyżej sprowadzi falę wspomnień z młodzieńczych lektur, gdzie głów nymi bohaterami byli Skórzana Pończocha, Irokezi i Huroni. W miarę upływu czasu nasz żelazny rumak, ciągle sterując na południowy wschód, zaczął się zagłębiać powoli we współczesny, znany Europejczykowi krajobraz. Osiedla ludzkie gęst niały coraz bardziej, tu i ówdzie zaczęły się pojawiać dymiące kominy, zabudowania fab ryczne. Aż wreszcie ukazały się podmiejskie osiedla Ottawy, federalnej stolicy państwa, i wspaniały nowoczesny dworzec. „Super Continental” w ciągu 72 godzin przebył trzy strefy czasu i na dworcu w Ottawie stawił się z... dziesięciosekundowym opóźnie niem. Dzisiaj czas jest drogi, a kanadyjskie 38
koleje — w konkurencyjnej walce z autobusem czy samolotem — starają się wozić swoich pasa żerów z maksymalną punktualnością. W E H IK U Ł CZASU Po przybyciu do Ottawy każdy „prawdziwy” turysta spieszy zwykle co tchu do przepięknie usytuowanego gmachu Parlamentu, aby obej rzeć dorodnych funkcjonariuszy Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej, trzymających tam 40 wartę w paradnych m un durach: siedzą oni, zgod nie z tradycjami formacji, na dobrze utrzymanych wierzchowcach. Po doko naniu rytualnych zdjęć zdyszany turysta poczuwa się również do obowiązku wdrapania się na charakte rystyczną wieżę budynku, stąd istotnie roztacza się znana z urody panorama miasta, położo nego nad brzegami trzech rzek: Ottawy, Gati- neau i Rideau. HITCMMOWWK)ftOMIVlNJWmM*
Z wysokości kilkudziesięciu metrów bez trudu rozpozna Skwer Konfederacji z wojen nym pomnikiem i nowoczesnymi gmachami rządowymi, administracyjnymi i wojskowymi, wypełniającymi tę część miasta. Dojrzy on również wielkie wiadukty i mosty, reszta zaś mniej go zainteresuje, bo Ottawę tworzą właś ciwie ciche dzielnice mieszkaniowe zatopione w zieleni. Stolica Kanady pomijając wszelkie dworce, muzea i inne gmachy wyższej użytecz ności publicznej — jest miastem nad podziw cichym, nobliwym, z całym wachlarzem archi- C A B O T IN T H E ' M A T T H E W ' ' O F F C A P E B O N AVI S T A 14-97. tektury zaczerpniętej z wzorów angielskich, francuskich czy irlandzkich. Turysta, spoglądając z góry na półmilionową stolicę Krainy Klonowego Liścia, nie wie naj częściej, że patrzy na młodą stosunkowo osadę ludzką, która dopiero \y-1847 otrzymała rangę miasteczka (town). W dwadzieścia lat później kiedy awansowało ono już do rangi stolicy wielkiego państwa, Ottawa liczyła ciągle nie wiele ponad trzydzieści tysięcy mieszkańców. Dla bardziej świadomego turysty widok z * Wieży Pokoju, nie tracąc nic ze swego uroku utkanego z błękitno-zielonych barw tej części prowincji — nieodparcie jednak kojarzy się z historią Kanady. Historią pełną dramatycz nych spięć, których nie uniknął właściwie żaden z nowszych i starszych narodów zamiesz kujących nasz niespokojny glob. Za odkrywcę dzisiejszej Kanady, jeśli pom i niemy chwilowo wyprawy Wikingów, należy uznać, rzecz jasna, Jana Cabota, przedsiębior czego Genueńczyka w służbie brytyjskiej. W po- 43 POSTAĆHfo
mtn^-łc/ia-u szukiwaniu wonnych korzeni W schodu wy płynął on z Bristolu w 1497 r., a ujrzawszy po wielu dniach żeglugi rozczłonkowane wybrzeże Nowej Fundlandii ogłosił je terytorium angiel skim, entuzjazmując się przy tym, że morze oblewające nową posiadłość ,,pełne jest ryb, które łowi się nie tylko siecią, ale wręcz kosza m i” . Od tej pory niemal już nieustannie euro pejscy rybacy nawiedzali wody oblewające wy brzeża Nowej Fundlandii. Pamiętać trzeba, że Cabot dokonał swego dzieła w okresie, kiedy zaczął się rozwijać wielki dram at walk o Nowy Świat, dopiero co odkryty przez Kolumba. Nieznane ziemie nęciły; na wybrzeżu atlantyckim zaczęły wyrastać więc osady Brytyjczyków, Francuzi zaś osiedlali się wzdłuż Rzeki Świętego Wawrzyńca. Korzysta jąc z tej arterii usiłowali oni opanować połowę kontynentu, a przy okazji odszukać nie istnie jącą drogę wodną w poprzek lądowego masywu, która dałaby dostęp do bogactw legendarnych Chin, tak oszałamiająco zareklamowanych przez Marco Polo. Sztandarową postacią wśród francuskich eks- plorerów w tym rejonie świata był żądny przy gód Bretończyk, Jakub Cartier. W roku 1534^ kładzie on podwaliny pod Nową Francję (nie byli zbyt pomysłowi w nazewnictwie ludzie Epoki Wielkich Odkryć, oj, nie byli!), stawiając krzyż na cyplu Gaspe. W swoich późniejszych podróżach uparty Francuz dociera w górę majestatycznej Rzeki Św. Wawrzyńca, aż do miejsca, w którym znajduje się dzisiejszy M on treal. Godnym kontynuatorem dzieła Cartiera był Samuel de Champlain, najsławniejszy z fran cuskich odkrywców. Zdawał on sobie, sprawę z futrzanych zasobów Nowej Francji, nic dziw- 45
nego też, że przez następne ćwierć wieku niez mordowanie przemierzał nowo odkryty ląd, w pogoni za włochatym runem. Champlain w roku 1604 założył pierwsze francuskie osiedle Port Royal w Nowej Szkocji, a w cztery lata później położył kamień węgielny pod miasto Quebec, które do dziś stanowi bastion francuskich wpływów w Kanadzie i świadectwo m i nionej potęgi w Ameryce Północnej. Słusznie też na leżą mu się pomniki, któ re zafundowali m u po tomni w Ottawie, jak i w Quebecu. Wielki odkrywca, płynąc wzdłuż rzeki Ottawa, dotarł daleko na zachód, aż do jeziora Huron. Po drodze „wsławił się” jako pierwszy biały człowiek, który zastrzelił dwóch wodzów z plemienia Irokezów. Champlain następnie zręcznie sprzymierzył się ze śmiertelnymi wrogami Irokezów — Huronami — i w ten sposób futra kanadyjskie płynęły do Europy niemal bez zakłóceń. W ślad bowiem za Champlainem podążali osadnicy. W roku 1642 powstała największa obecnie metropolia Kanady — M ontreal. W krótce po tem jednak Francuzi doczekali się gorzkich owoców swego postępowania. Potężna konfede racja Irokezów zaatakowała obozowiska Huro- nów i zniszczyła je doszczętnie. W gruzach legły również misje jezuitów będące forpocztami francuskich wpływów. W ten sposób zachwiało się poważnie życie ekonomiczne Nowej Francji które zależało wówczas od handlu futrami i pośrednictwa Huronów. Francuskiej kolonii groziła zagłada. Ratunek dla niej obmy ślił Colbert, minister L ud wika XIV. W roku 1663 położył on kres rządom uprzywilejowanych kom panii dla handlu futrami i wprowadził władzę kró-
8*H«” 'Ar.i/ ~y '/y COM M EM O R ATI NG THE 2 0 0 1 ” AN N IVER S AR Y OF THE B ATT L E OF THE P L A IN S O F U K A ilM ik iŁ "V/diour gave them a common death, O History a common fam ę C ^ y and Posterity a common memoriał />? SEP 10 T f e io m f 1 !953 — uay or is s u l -— JOUR d" EMlSStUN- •N S C R I P T I O N O N M O N U M E N T