„Rozumiem teraz namiętność, szaleństwo i oszustwo
opowieści podróżniczych. Przynoszą one złudzenie tego,
co już nie istnieje, a powinno jeszcze dziś istnieć, abyśmy
mogli uciec od przygnębiającej świadomości, że
20 000 .lat historii już się rozegrśio”.
(Claude Lćvi-Strauss — Smutek tropików)
5
W S T Ę P
To, że płynę na Antarktydę, w dodatku jako członek załogi żaglowca, było
wśród m oich krewnych i znajomych sensacją.Jeszcze większą sensacją było —
jak podejrzewam — to, że wróciłem: cały, zdrowy, opalony, odchudzony o
zbyteczne kilogramy.
Przez mniej więcej dwa tygodnie po powrocie zadawano mi pytania.
Wszystkie spotkania towarzyskie w tym okresie wyglądały mniej więcej tak
samo. Zaczynało się od sakramentalnego:„No, to opowiadaj, jak tam było?”, a
kiedy porażony zakresem pytania mruczałem coś bez sensu lub ratowałem się
wszechmogącym słowem-hasłem „Fajnie!”, następował atak bardziej skon
centrowany.
Po trzech takich spotkaniach byłem w stanic przewidzieć z dokładnością do
99 procent wszystkie pytania, jakie padną ze strony spotkanego na ulicy
znajomego czy towarzystwa zebranego na kolejnym odwiedzonym przeze
m nie (co tu kryć) bankiecie. Cóż, przytłaczająca większość zainteresowanych
nie znała się zupełnie na morzu i żegludze, trzeba zresztą lojalnie przyznać, że
przed wypłynięciem moje doświadczenia w tej dziedzinie były podobne.
Wiedziałem doskonale, że pół roku wcześniej zadawałbym pytania podobne
do tych, które teraz wydawały mi się zupełnie nieistotne, bądź tak bezsen
sowne, że aż śmieszne. Zastanawiałem się zatem , jak odpowiedzieć sobie
samemu (tj. tem u sprzed pól roku), by być jednocześnie i zrozumianym, i nic
posądzonym o pozerstwo, blagierstwo, wymądrzanie, czy — Boże broń —
lekceważenie rozmówców.
N a szczęście jednak zestaw tortur byl ograniczony, poza tym zawsze zna
lazło się kilka pytań, na które-jakoś można było odpowiedzieć. Niestety —
trafiały się rzadko. Klasyczny zestaw wyglądał najczęściej tak:
— M ocno rzygałeś? (ale cię m usiało wymęczyć!);
— Bardzo kiwało?
— Najgorsze były sztormy, prawda?
— Nie zamarzłeś na tej Antarktydzie?
— Widziałeś pingwina? (jakby ich nie było w ZOO);
6
— W ytrzymałeś tyle dni ma morzu?
— N a takim małym jachcie, tak daleko...
— A jaki jest ten Baranowski, bo ja słyszałem (— łam), że...
— Głodzili was?
— Ale musisz mieć dość...
Każdy z tych strzałów był praktycznie nie do obrony. Rozwinięcie które
gokolwiek z nich zajęłoby cały wieczór, ale wtedy z bankietu zrobiłaby się
prelekcja, a na to nikt (a najmniej chyba pytający) nie miał ochoty. Odpowiedzi
krótkie były z kolei podejrzane i przyjmowane z niewiarą.
Musiałem się jednak na coś zdecydować. Z pobudek egoistycznych, chcąc
jak najszybciej rzucić się w w ir uciech, udzielałem odpowiedzi krótkich i
zwięzłych. Powodowało to zawsze demonstracyjne oznaki zawiedzenia, na
szczęście bardziej głośne niż trwałe. W krótce zebrani, widząc, że nic więcej nie
wyciągną, przechodzili nade m ną do porządku dziennego, a dalej wszystko
toczyło się w edług uświęconego tradycją rytuału obowiązującego na bankie
tach w domach prywatnych i nie tylko.
Po paru tygodniach moja podróż spowszedniała i — w natłoku wydarzeń
bieżących — zeszła na dalszy plan, a spotkania towarzyskie szczęśliwie wróciły
(przynajmniej w tym względzie) do normy. Mimo wszystko mam niejasne
poczucie winy wobec kilku przynajmniej osób, które — jak sądzę — podej
rzewają m nie o traktowanie ich byle zbyć, od czego zresztą byłem jak najdalszy.
Korzystam więc z okazji i mówię: nic bardziej błędnego. N awet teraz, na
wszystkie powyższe pytania odpowiedziałbym tak, jak wówczas:
— że rzygnąłem tylko raz, a w ogóle to źle się czułem przez pierwsze trzy dni
' i teraz ledwo to sobie przypominam;
— że do kiwania przyzwyczailiśmy się wszyscy bardzo szybko i na ogół
przestaliśmy je zauważać;
— że najgorsza była cisza i wtedy n a sztorm czekaliśmy wszyscy, żyfrząc
sobie nawet najsilniejszego, byle z właściwego kierunku;
— że najzimniej było na Bałtyku, a na Antarktydzie byłem przeważnie (z
różnych przyczyn) spocony;
— że pingwinów widziałem setki (tysiące?) i to naraz;
— że nie nudziłem się w tym rejsie ani przez chwilę;
— że ten „mały jacht” to drugi co do wielkości żaglowiec pływający pod
polską banderą;
— że kapitan Baranowski, czy raczej po prostu (od 24 grudnia 1980):
Krzysztof, był — w mojej przynajmniej opinii — najlepszym (bo pierwszym?)
kapitanem, jakiego można sobie wyobrazić;
— że „karmili nas” nader obficie, a pow rót do przepisowej wagi zawdzię
czam ruchowi na świeżym powietrzu, brakowi stresów i szwajcarskiej w prost
regularności posiłków;
— że n a p r a w d ę wcale nie chciało mi się wracać (no, może: aż tak bardzo
7
m i się nie chciało) i że najchętniej znów wrzuciłbym do worka trochę ciuchów
i znowu popłynął w rejs nawet jeszcze dłuższy, oczywiście gdyby znalazł się
kapitan, który by zechciał m nie zabrać.
Nikogo zatem nie lekceważyłem, choć wiem, że trudno w to wszystko
uwierzyć. Przecież na m orzu należy rzygać, kiwanie musi być straszne, a w
sztorm ach statki obowiązkowo giną, jak to widać na kilku obrazach i słychać
od czasu do czasu w dziennikach — sam byłem o tym przekonany i to nie tak
dawno.
Żeby zrozumieć, że tak być może, ale nie m usi, że na morzu niezależnie od
pogody jest naprawdę pięknie, że żegluga jest wartością samą w sobie —
najlepiej spróbować samemu, ale przecież pod żaglami na Antarktydę nie
pływa się codziennie. Ponadto o powodzeniu rejsu decyduje nie jego trasa, a
załoga — jestem zaś przekonany, że taką bandę jak nasza trudno będzie
skompletować po raz drugi.
Pozostaje więc książka, która — oby jej się to udało — może przynajmniej
pewne rzeczy przybliżyć, a nad prelekcją mająca tę przewagę, że czas i miejsce
jej realizacji zależy tylko od zainteresowanego sprawą czytelnika.
Takim właśnie czytelnikom tę książkę dedykuję.
Praw da, zapomniałem jeszcze o jednym pytaniu, które pierwszy raz padło,
kiedy kilku z nas, już po rejsie, spotkało się w staromiejskiej kawiarni. Zapy
tano nas wówczas: „Jak pisaliście te swoje piosenki?”
A wtedy odpowiedział Geograf: „Swobodnie”, i jego odpowiedź przywłasz
czyłem natychmiast, nie myśląc jeszcze o tym, że będzie to najlepsze m otto
mającej nastąpić tu opowieści.
A więc — swobodnie.
I. D A L E K A J E S T D R O G A DO F A LM O U T H
1. Pierw szy sm ak morza — Bałtyk
Wskazówka wiatromierza dochodzi do 60 węzłów. „Pogoria” orze Bałtyk
topornie, robi 2-3 węzły, a cały czas m a w iatr przeciwny, więc halsujemy pod
Bornholm i z pow rotem , nie posuwając się praw ie wcale w pożądanym
kierunku.
Leżę na koi. Z a czteromilimetrową warstwą blachy szaleje morze. W oda
uderza w burty jak toporem , a statek drży i podskakuje, jakby jechał po bruku.
D w a dni tem u wyszliśmy z Gdyni. Śnieg skrzył się w słońcu, grupka ludzi na
•kei machała rękami, a woda w zatoce była gładka jak stół i nic — przynajmniej
w m oim pojęciu— nie zapowiadało tego, co dzieje się teraz. W ściekła fala wali
w statek, jak gdyby koniecznie chciała przełamać gp na pół. Dziób tłucze o
w odę podnosząc z obu stron fontanny, które spadają na pokład, a wiatr miecie
prosto w oczy wodnym pyłem i pianą.
Żołądek mam w gardle, choć rzygałem tylko raz. Zaaplikowałem sobie post
i mijają już 24 godziny od ostatniego posiłku. N a szczęście wszystko prze
chodzi w pozycji leżącej, przesypiam zatem każdą w olną chwilę. Również n a
pokładzie samopoczucie w raca do norm y, tyUco że tam w iatr wali w t^ a rz z
taką siłą, że trzeba się odwracać, aby złapać oddech.
Kolejne wachty mijają jak zły sen; czas między nim i wypełniają sny jak
koszmarna jawa. Najgorsza jest służba nocna — omamy krążą wokół głowy,
po morzu snują się całe gromady znajomych z lądu, którzy podchodzą tuż-tuż,
by rozwiać się z kolejnym bryzgiem piany. W tym czasie strzałka kompasu
błądzi po całej tarczy, wskazując wszystkie możliwe kierunki oprócz właści
wego. Co parę m inut, które wydają się długie jak wieczność, odzyskuję
świadomość i widzę, gdzie jestem. Szarpię wtedy manetkę steru, który wydaje
się maszynerią absolutnie nie do opanowania, a kiedy z powrotem trafiam na
kurs, wtedy znów nadchodzi senny kryzys i wszystko zaczyna się od począt
ku.
W co ja się wplątałem! Oczywiście, zawsze marzyła m i się podróż na
żaglowcu, ale w tej chwili nie myślę o tym zupełnie.Jest mi zimno, m okro i źle.
O to sam siebie skazałem na reżim, przy którym dryl wojskowy wydaje się
9
przedszkolem, a sytuację pogarsza świadomość, że tu się nie musi — tu trzeba i
po prostu wypada. Poczucie wyobcowania pogłębia jeszcze fakt, że wszyscy
dookoła traktują to jako rzecz normalną, widzą sens i odnajdują przyjemność w
tym, co dla mnie jest katorżniczą pracą. Gdzieś są przecież granice zabawy i
przyjemności, więc co ja tu robię? Przypominają mi się wszystkie moje
dotychczasowe wojaże — dw ukrotne przemierzenie Europy wzdłuż i wszerz
autostopem, piekielne upały Afganistanu, m orderczy m onsun w Indiach,
kilka tysięcy kilometrów przejechanych po drogach i bezdrożach Turcji —
teraz wszystko to zdaje się dziecinną igraszką.
W idzę siebie, jeszcze w G dańsku, jak stoję przed stołem, za którym Kapitan
przegląda moją nieskazitelnie nową, wystawioną dwa dni wcześniej książeczkę
żeglarską. „Czy pan wie” — pyta — „że to będzie ciężki, nawet bardzo ciężki
rejs?” „Domyślam się”. „1 że nie będzie się m ożna wycofać po drodze?”
„U hm ”. „N o i co, decyduje się pan?” „Oczywiście!” — oświadczam i od tej
chwili wiem, że powiedzieliśmy sobie na ten tem at wszystko, i że — cokolwiek
by się nie stało— klamka zapadła. A potem była pierwsza wycieczka na reje—
wejście na dziesiąte piętro po sznurowej drabince — z których zlazłem cały
drżący i spocony, mimo że żaglowiec stał nieruchom o przy- kci. „Jak tam
było?” — spytał Kapitan. „Znam większe przyjemności” — odpowiedziałem,
ale w uszach miałem to swoje „oczywiście”.
Teraz płyniemy w głębokim przechyle i rozkołysie. N a samą myśl o rejach
robi m i się jeszcze zimniej, tym bardziej że wiem, iż nie będę mógł tam nie
pójść, gdyż u Baranowskiego na reje chodzą tylko ochotnicy. Moja dusza
anarchisty z pewnością rozgrzeszyłaby mnie, gdybym się wymigał od rozkazu,
ale nie pozwoli nigdy, bym odrzucił wyzwanie w formie zaproszenia.
Mam więc, czego chciałem. Czarne myśli przelatują przez głowę i nawet nie
próbuję ich odpędzać, choć głęboko w podświadomości doświadczenie i
wrodzony optymizm podszeptują, że ten nastrój wcześniej czy później m inie, a
frycowe zawsze zapłacić trzeba.
Przed wypłynięciem w morze pojawiła się na pokładzie „Pogorii” jakaś
panienka z radia i podtykając pod nos mikrofon spytała, czy się nie boję. „Jak
spadać, to z dobrego konia” — odpowiedziałem bardzo pewnie, ale w tej
chwili mam tej pewności jakby trochę mniej. W oda chłodnym strumyczkiem
cieknie po plecach, w ciemności majaczą sylwetki kolegów z wachty. Nie
mówimy do siebie prawie nic i może przez to czuję się tak, jakby w promieniu
stu mil nie było n ik o li, tylko ja, noc i to wściekłe morze.
A przecież to dopiero Bałtyk i dopiero trzeci dzień. Stoję zaledwie godzinę, a
już, m im o sztormiaka, jestem mokry — w oda wciska się dosłownie wszędzie.
Znów przychodzi kryzys senny, jak przetrwać te cholerne cztery godziny
pokładu dzielące mnie od ośmiu godzin spokoju w koi? I nawet nie myślę, że
później będą znów cztery godziny na górze, a później cztery co najmniej
miesiące.
10
O statnie m inuty wachty ciągną się w nieskończoność, ale wreszcie jest
czwarta rano i zgłasza się następna zmiana. Rozbieram się pól godziny, tak
wykańcza ten sakramencki wiatr, w oda i żołądek, który pod pokładem
natychmiast wraca na swoje miejsce, czyli do gardła. W alę się do koi i zasypiam
prawie natychmiast, nieczuły nawet na kopniaki wymierzane burtom przez
fale. Ledw ie jednak zdążyłem zamknąć oczy, ktoś szarpie mnie za ramię:
„W stawaj, jesteśmy podwachta — zw rot przez sztagl”.
Jest 5.30
2. A zaczęło się tak
Rozdział pierwszy przepisałem z prywatnego dziennika, który przez cały rejs
prowadziłem skrupulatnie niemal dzień po dniu. Teraz uśmiecham się pod
wąsem: kto to pisai?Ja? — doprawdy, wierzyć się nie chce. A przecież tak było
naprawdę — pierwsze dni na Bałtyku, kiedy sztormowaliśmy pod wiatr, dały
mi się m ocno we znaki. M ało rozmawialiśmy wówczas ze sobą, wykorzystując
każdą wolną chwilę na sen, nie wiedziałem więc, że wszyscy dostajemy w kość
prawie tak samo. Miałem jednak powody, by sądzić, że zbieram największe
cięgi-
Żeglarstwem zajmowałem się z -redakcyjnego przydziału, nie uprawiając
nigdy tej dyscypliny na poważnie, jeśli nie liczyć niedzielnych rejsów po
Zalewie Zegrzyńskim pod czujnym okiem doświadczonych kolegów, co prak
tycznie zdejmowało ze m nie wszelką odpowiedzialność za czynności odby
wające się na pokładzie. Chciałem oczywiście zdobyć odpowiednie szlify, ale
na myśl o kursach dostawałem gęsiej skórki. „Żeby tak raz — a dobrze”
myślałem sobie i na tej myśli poprzestawałem, wykorzystując kolejne wakacje i
urlopy na wędrówki wprawdzie dalekie, ale lądowe.
W szystko to nie przeszkadzało m i oczywiście z powodzeniem umieszczać w
zagranicznych gazetach i czasopismach artykułów o sukcesach polskiej ban
dery sportowej, zwłaszcza że było ich sporo. Samotny rejs dookoła świata
Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz, zwycięstwo Jerzego Rakowicza w AZAB
’79, pow rót Henryka Jaskuły z sam otnego rejsu non-stop wokół Ziemi, sukces
„Kuby” Jaworskiego w O STAR ’80, podwójne zwycięstwo „D aru Pomorza”
w T A L L SHTPS’ RACES’80 (dawniej zwanych po prostu O PERACJA
ŻA G IEL) i miano najszybszej jednostki tych regat przyznane polskiej bar-
kentynie „Pogoria”.
Później był sierpień, a w raz z nim , w śród wielu innych spraw, słynna afera
„Pogorii”, o której jednak za granicę pisać było wstyd, a w kraju — niezbyt na
czasie. O „Pogorii” wiedziałem akurat tyle, ile było mi trzeba. Że zwodowano
ją w styczniu, a ochrzczono w czerwcu 1980 roku, że przeznaczona była dla
Bractwa Żelaznej Szekli, że jest to barkentyna, a więc m a trzy maszty, w tym
11
pierwszy z rejami, a chva pozostałe z ożaglowaniem gaflowym Ponadto,
podczas bytności w Trójmieście, korzystając z okazji, tuż przed wypłynięciem
na O PER A C JĘ, wcisnąłem się na jej pokład. W izyta nie trwała długo, bo
rozgardiasz był nieprawdopodobny, ale i te kilka chwil wystarczyło, by póź
niejsze opowieści o gaierii sztuki i boksie dia konia włożyć między bajki.
Przekonany, że sprawa „Pogorii” wcześniej czy później się wyjaśni, nie
zaprzątałem nią sobie specjalnie głowy pochłonięty bez reszty tym, co działo
się wówczas w kraju, w w olnych chwilach przygotowując się do urlopu.
Po przejechaniu wzdłuż i wszerz całej Turcji, którą zwiedziłem podróżując
miejscowymi autobusami od Kurdystanu, przez Kapadocję, całe wybrzeże
M orza Śródziemnego od Iskendcrun do Dardaneli, aż po Istambuł, wróciłem
do redakcji. Na biurku zastałem całą stertę wycinków prasowych i teleksów,
zgromadzoną przez zapobiegliwych kolegów.
W śród nich była wiadomość wprost nieprawdopodobna — „Pogoria”
poszła pod młotek!
Było to jednak na tyle dawno, że zanim zdążyłem ochłonąć, decyzja ta
została odwołana. Popełniłem w tedy artykuł „K oniec czarnych chm ur nad
POGORIĄ?” w którym pisałem m.in.:
„Pogoria” — wspaniały, nowoczesny statek żaglowy zostaje w Polsce! Taką
właśnie decyzję podjęto na posiedzeniu w gdańskiej stoczni im. Lenina. Cieszy
fakt, że poczucie realnej potrzeby społecznej wzięło górę nad partykularnym
interesem, tym niemniej owa decyzja to dopiero połowa drogi. Nie zdecydowano
bowiem jeszcze, kto przejmie pieczę nad „Pogorią” — wiadomo tylko, że jacht
będzie służył młodzieży, a w okresie, kiedy na naszych szerokościach geograficz
nych jest martwy sezon nawigacyjny, zostanie wynajęty armatorowi zagranicz
nemu lub krajowemu.
Dyskusje trwają, tymczasem „Pogoria” cierpliwie czeka. Jej historia była tyleż
dramatyczna, co pouczająca, nie od rzeczy będzie więc garść przypomnień i
refleksji — zarówno dla odświeżenia pamięci, jak i dla nauki.
W tzw. sprawie „Pogorii” o samym żaglowcu nic mówi się nic lub mało. A
przecież prototypowa „Pogoria" jest jednostką udaną i znakomicie spisuje się na
morzu, o czym dobitnie świadczy czołowa lokata w ostatniej OPERACJI
ŻAGIEL. Wyobraźnię ludzi zajmowało jednak zupełnie co innego: oto jacht
wybudowano z pieniędzy przeznaczonych na zupełnie inne cele, patronem
budowy był Don Corkoac polskiej telewizji, a o samym wyposażeniu jednostki —
wgtego, co niosła wieść gminna — dałoby się napisać książkęz serii „przewodnik
po muzeach”, choć to ostatnie byio wierutną bzdurą.
Wtedy właśnie zapadła decyzja, by „Pogorię” sprzedać.[...J Dodatkowego
smaczku przydaje temu werdyktowi to, żc [^stanowiono upłynnić jacht nawet za
połowę wartości, byłe tylko inwestorowi zwróciły się koszty produkcji — 75
milionów złotych. Mało tego. Przyjęto, że jakiekolwiek inne rozwiązanie... abso
lutnie się nic opłaca, a jeden zc specjalistów od naszej ekonomii ostatniej dekady, w
liście do „Życia Warszawy” wylicza nawet dokładnie, ile tracimy na utrzymaniu
„Pogorii”, ile możemy stracić puszczając ją w czarter, a jednocześnie ile zarobimy
na jej sprzedaży za cenę kosztów produkcji.[...]
O pozostawienie „Pogorii” w kraju rozpoczęła się walka. Przerażające, żc trzeba
było tłumaczyć rzeczy tak oczywiste społeczeństwu pretendującemu do miana
„morskiego”, któreo morzu śniłoprzezcale wieki. O tym, że służba nażaglowcach
12
jest najlepszą szkolą dla przyszłych marynarzy i oficerów wypowiadali się niejed
nokrotnie najwybitniejsi znawcy żeglugi,a przecieżjednostek szkoleniowych było
— i jest — wciąż mała. I oto w momencie, gdy nad ogólnopolską akcją budowy
„Daru Młodzieży” coraz wyraźniej rysuje się znak zapytania, gdyż zbiórka fun
duszów idzie coraz oporniej — na piękną i doskonałą, a co ważniejsze —
potrzebną „Pogorię”, wydaje się równie okrutny, co bezmyślny wyrok.[...]
Nie sposób oprzeć się refleksji, skądinąd oczywistej i banalnej, ale przez to
jeszcze smutniejszej. W perspektywie kilkudziesięciu lat morskiej służby, które
niewątpliwie czekają otoczoną staranną opieką „Pogorię”, owe 75 milionów
doraźnego zysku wydaje się być sumą śmiesznie małą, tym bardziej że niezależnie
od funkcji szkoleniowych żaglowiec jest w stanie zarobić na siebie i to z dużą
nadwyżką. Czy nie za długo więc zwlekano z decyzją wymagającą myślenia
perspektywicznego, z dostrzeżeniem faktu, zc taki zysk byiby de facto stratą i to
stratą niepowccowaną.
Być może „Pogoria” powstała z czyjegoś snu o luksusie, pamiętajmy jednak, że
najdrożej kosztuje luksus bezmyślności.
Artykuł ten, mimo starań, nie ujrzał nigdy światła dziennego. W róci
łem właśnie z kolejnej rozmowy, w trakcie której oświadczono mi, żc „jest on
dobry tylko nieaktualny”, gdy za szafą rozdzwonił się redakcyjny teleks. D o
aparatu podszedł Szef, a później bez słowa podał mi kartkę, na której prze
czytałem, że jacht „Pogoria”, pod banderą Polskiego Związku Żeglarskiego,
płynie na zlecenie PAN do stacji antarktycznej im. Arctowskiego na wyspie
K ingG eorge i żc po uiszczeniu odpowiedniej opłaty w wysokości (tu zmilczę,
by nie urazić co wrażliwszych uszu) „jest możliwość włączenia do załogi
przedstawiciela waszej redakcji”.
Ponieważ dla mojego Szefa nie ma. rzeczy' niemożliwych do sforsowania,
dziesięć dni później, uginając się pod ciężarem worka i torby podróżnej oraz
sakwojaża ze sprzętem fotograficznym, przekroczyłem bram ę Stoczni Gdań
skiej.
3. Wa początku był paw
— Geograf, jak ty to robisz, że ci papieros nie gaśnie?
— W prawnym ruchem zawodowca — odpowiada G eograf i w tym
m om encie przechył rzuca go w kąt między gretingiem a ścianą nawigacyjnej.
M rucząc coś przez zęby podnosi się, ałe papierosa nie puszcza z ust ani na
moment. „Spokojnie, jak na wojnie!” — kwituje całą sprawę i zaciąga się. Po
chwili niedopałek niknie za burtą, a G eograf — we w nętrzu nawigacyjnej.
G eograf to mój oficer wachtowy. Nazwa jego funkcji jest bardzo oficjalna,
nic więc dziwnego, że zaraz chce mi się napisać w tym samym tonie, iż
„zawdzięczam m u bardzo wiele”, tyle tylko, że tego typu stylistyka pasuje do
Geografa jak kożuch do kwiatka. Ruchiiwy do granic możliwości, czujący się
na „Pogorii” od pierwszego dnia jak w dom u, zdążył już opowiedzieć całą
masę dykteryjek, każdemu przypiąć łą k ę i zaraz ją odpiąć. Jako posiadacz
patentu jachtowego kapitana żeglugi bałtyckiej, opływany przy tym odpo
wiednio (płynął np. ,,Maciejewiczem” wokół Islandii w 1975 r.), czuje się na
pokładzie jak stary wyga i wszystko przyjmuje z niewzruszonym spokojem,
13
powtarzając bez końca swoją ma tsymę „jesteśmy przygotowani na najgorsze”.
W chwilach zadumy śpiewa rozdzierającym serce głosem: „Ciało Johna
Browna, ow inięte w płótno...”, i jego głównym zajęciem jest wpajanie swoim
m arynarzom podstawowych liter morskiego abecadła.
Liczby mnogiej użyłem tu nieprzypadkowo. W naszej czteroosobowej
wachcie nie jestem wyjątkiem: W ojtek wykupił sobie książeczkę żeglarską
zaledwie kilka godzin przede m ną, Andrzej — choć jest sternikiem jachtowym
i dla nas dwóch mógłby być kapitanem — również ostatnio do żeglarstwa się
nie przykładał, ponadto cała trójka wypłynęła na morze pierwszy raz.
G eograf trafił więc na niezłe Towarzystwo i w nietypowym układzie, który
zjeżyłby włos na głowie niejednego oficera, okazał się po prostu znakomitym
kolegą. Po tym wstępie, już bez żenady, przesady i patosu mogę stwierdzić, że
jemu przede wszystkim zawdzięczam to, co najważniejsze — podstawy żeglar
skiej edukacji. Iie go to kosztowało — wie chyba tylko on sam. Zamęczałem go
pytaniami i wątpliwościami, kontrowałem — żeby wprowadzić nieco ele
m entów dram atycznych— prawie wszystko, co powiedział, poza poleceniami
„służbowymi” rzecz jasna. A leż tu dawałem popisy, zwłaszcza w dziedzinie
sterowania, z czego oczywiście nikt inny, tylko G eograf tłumaczył się przed
Kapitanem. Później za to stukał wymownie palcem w kompas, ale kiedy
otwierał usta, żeby coś powiedzieć, dobijałem go jego własnym: „Najgorsze
jest pierwsze dziesięć lat”.
A poza tym — co tu dużo gadać: te moje z Geografem rozmowy ułatwiły mi
przejście przez najgorszy okres aklimatyzacji i złagodziły trudny proces w ra
stania w jachtowe życie.
N a początku było rzeczywiście koszmarnie. Przede wszystkim organizm
lądowego szczura ża nic w świecie nie chciał pogodzić się ż alarmami, które
podrywały z koi i wyciągały na pokład właśnie wtedy, kiedy udało się zasnąć.
Inna rzecz, że z budzeniem miałem trudności do końca rejsu... Trzeba jednak
przyznać, że alarmów mieliśmy wyjątkowo dużo, ale dzieje się tak zawsze przy
halsowaniu w zmiennym wietrze z niekorzystnego kierunku. Niestety, wtedy
o tym nie wiedziałem.
Sprawą kolejną były liny. W siało ich na pokładzie całe mnóstwo i dosta
wałem wysypki, gdy „życzliwi” stwierdzali, że to proste („łatwo się nauczyć,
byle w kolejności”), po czym zaczynali litanię: szoty latacza, bomkliwra,
kliwra, forsztaksla; szot, gejtawa i gordingi foka, m arsla dolnego i górnego,
bram a i bombrama; pikfał, gafelgaja, dirki i gardafał grota; fał latacza... Było
mi to zupełnie obojętne. Nie rozróżniałem żadnych lin, a ich nazwy raziły mnie
zawsze swoją barbarzyńską cudzoziemczyzną, czemu zresztą — ku oburzeniu
prawowiernych żeglarzy — dawałem głośno wyraz. Dostrzegałem co prawda
logikę tej nomenklatury, ale jednocześnie nie robiłem nic w kierunku jej
przyswojenia, zdając się całkowicie na czas i praktykę. Być może metoda
okazałaby się naw et niezła, gdyby nie to, że zanim owa osmoza została
14
zakończona, popełniłem błąd, który omal nie zakończył się tragedią. Co się
stało? Pomyliłem pedał hamulca z gazem — powiedziałby automobilista. D o
szczegółów jeszcze powrócę, tu dodam tylko, że po tym wydarzeniu wyuczy
łem się nazw i funkcji wszystkich sznurków w ciągu lulku godzin.
Było to jednak dużo, dużo później, tymczasem zaś, kiedy trzeba było
m ocować się z linami, dołączałem tam, gdzie było najmniej ludzi i ciągnąłem
razem z nimi. M ożna i tak, ale czułem podskórnie, że pow inno mi być głupio. I
chyba było.
Teraz rewia mody. Stopy — skarpetki cienkie, skarpety wełniane i kalosze.
Zabrane buty skórzane nie nadają się na deszcz zupełnie, bo piją wodę jakby im
kto za to zapłacił. Dylemat: co lepiej — zimno i sucho, czy zimno i m okro
został więc rozstrzygnięty jednoznacznie na korzyść suchych przynajmniej
kaloszy. A gumofilce? — spyta ktoś. Płacę podwójnie ża dostarczenie mi pary
o rozmiarze „dwanaście”.
Nogi — kalesony, dżinsy (w dzień) lub spodnie od m oleskinu czyli ortalion
+ watolina (na wachty nocne), dół od sztormiaka.
Tułów — podkoszulek, koszula flanelowa, dw a swetry, kurtka od mole
skinu z podpinką lub bez (zależy znów od aury i pory dnia), sztormiak. N a tym
wszystkim szelki, do których przyczepiony jest pas bezpieczeństwa.
Szyja — golf, szalik lub ręcznik.
G łow a— czapka wełniana, kaptur moleskinu, kaptur sztormiaka, wszystko
razem w razie potrzeby wiązane pod brodą.
Ręce — rękawiczki wełniane i robocze irchowo-drelichowe, ponadto sku
tecznie zasłaniają je rękawy od sztormiaka. Mimo wszystko rękawiczki są
suche co najwyżej przez 2 godziny i to tylko jeśli nie dotykać niczego mokrego,
zwłaszcza lin, a przez ostatnią godzinę wachty są dosłownie jak gąbki.
Taki zestaw stosuję na wachty. Proszę sobie wyobrazić, jak czuje się
człowiek ubierający się w to wszystko w ciasnym pomieszczeniu, w tempe
raturze +25 stopni. Na mostek wychodzę po tej operacji zgrzany jak ruda mysz,
a przecież zakładanie tego na pokładzie zlewanym bez przerwy wodą nie ma
najmniejszego sensu. Rzecz jasna — jeśli trzeba pracować przy żaglach,
ubranie takie staje się małą, przenośną, jednoosobową sauną, jednak nie
sposób przestać za sterem lub „na oku” nawet pól godziny bez podobnego
zabezpieczenia.
Kiedy wyskakuję na pokład tylko do manewru, rzecz m a się inaczej.
Kalesony, koszula, kalosze, na to sztormiak — i do roboty, bo wtedy nie ma
mowy o zmarznięciu!, a jeśli naw et, nie trw a to długo.
Łatwo teraz pisać, ale wtedy, jak na nowicjusza, było tego trochę za dużo.
Alarmy, liny, koszmar ubierania i dodatkowo ciągłe przeświadczenie, żć jeśli
statek jeszcze się nie rozleciał, a my nie jesteśmy na dnie, to tylko czysty
przypadek. W tedy właśnie złapałem się na myśli, żeby rzucić to wszystko w
cholerę. Myśl ta przeraziła m nie do tego stopnia, że sam sobie udzieliłem ostrej
15
nagany. Teraz, gdy spoglądam wstecz, m ogę powiedzieć, że od tej właśnie
chwili rozpoczął się mój pow rót do normy. Był 12 grudnia, szósty dzień
rejsu.
A paw? Racja, zapomniałem o nim zupełnie, gdyż zginął trzeciego dnia i od
tej pory nie pokazał się ani razu. Została po nim tylko piosenka, którą ułożyłem
na jakiejś wachcie nocnej do własnej melodii i nazwałem „Paw blues”:
Przyszedł do m nie paw,
powiedział mi: „P zień dobry panu!”
Och! A niech go szlag!
D o strasznego przywiódł m nie stanu.
0 pawiu! U top w m orzu swój wstrętny łeb!
Żołądek m i skręcił
1 wątrobę m i wynicował.
Och! A niech go szlag!
Dlaczego chce, bym chorował?
O pawiu! U top w morzu swój wstrętny łeb!
Ten wstrętny' paw
przez burtę już wpół mnie kładzie.
Och! Treści i kwasy
szlajają się po pokładzie!
O pawiu! Utop w m orzu swój w strętny łeb!
Poszedł już paw.
Cholera wie; kiedy znów przyjdzie.
Och! A niech go szlag!
Przez niego znów obiad wystygnie.
O pawiu! U top w m orzu swój w strętny łeb!
N ie wróżąc jej dalszej kariery zapisałem słowa w zeszycie i odłożyłem ad
acta. Ale był to kolejny dobry znak — chorem u zdrowie poczęło wracać.
4. Kim jesteśm y?
Nasz statek liniowy Gdynia-Antarktyka-Gdynia /G A G / zaprasza
miłych gości na ekspresową przejażdżkę na trasie południkowej 62°S —
54°N.
Pokład naszego żaglowca nadaje się idealnie do zażywania ruchu na
świeżym powietrzu — 7 m od nagelbanków lewej burty do. nagelbanków
prawej burty i 40 m od kontrafałów kliwrów do szotów bezana. D odat
16
kową atrakcją jest możliwość przemieszczania się w pionie do wysokości
.bombramrei (30 m wzwyż) i głębokości zęz (5 m pod pokładem). W
przestrzeni zawartej w tych ekstremach znajduje się wiele obiektów
gwarantujących aktywny wypoczynek naszych miłych gości.
Tak witał polarników na Wyspie K róla Jerzego nasz podpokładowy nie-
regularnik „G łos z Kubryku” artykułem uzyskanym przez redakcję od Dyrek
tora G A G (dodatkowo zatrudnionego na stanowisku kierownika obiektu
pływającego s.y. „Pogoria”). Ponieważ odznacza się o n celnością charaktery
styki (pisany był przecież po dwóch miesiącach wspólnej żeglugi) i doskonale
pasuje właśnie w tym miejscu, posłużmy się nim jako swoistym mottem.
Po tym wprowadzeniu w ypada przedstawić głównych bohaterów. W pre
zentacji niech obowiązuje.podział klasyczny, oparty na oficjalnej liście załogi,
bez wdawania się w niuanse nieformalnych grup towarzyskich tworzących się
samoistnie pod pokładem — owe podskórne tendencje i tak wyjdą na jaw w
dalszych partiach naszej opowieści. Idąc za wspom nianym artykułem, cha
rakteryzacji dokonamy w trzech podstawowych grupach, zaczynając rzecz
jasna od najważnejszej, choć jednoosobowej.
A więc — kim jesteśmy? m g r 1HŻ. J a c e k K o n ie c z k o
Kapitan wydaje się osobnikiem nijakim, poza jego dziwną skłonnością
do choroby morskiej pod wpływem zapachu zapałki przy zapalaniu
papierosa.
K r z y s z t o f B a r a n o w s k i , lat 42, jachtowy kapitan żeglugi wielkiej
/j.k .ż.w ./, zwany dalej również: Kapitan, D yrektor, Grotm aszt, Naczelnik,
Master, Kierownik O biektu Pływającego, a także Krzysztof. Inżynier elek
tronik, dziennikarz, pisarz, filmowiec, żeglarz. Z nany szeroko z ekscentrycz
nych wybryków: m.in. odbył samotną podróż dookoła świata na jachcie
„Polonez”, wokół trzech przylądków — Agulhas, Leeuwin i Horn. Poza tym
gra na gitarze i śpiewa (również po hiszpańsku), a w kabinie nawigacyjnej
hoduje Myszkę Miki (o czym przy okazji).
Załoga stała składa się z osobników spokojnych, nie posuwających się
do brutalności, przygotowanych do udzielenia W am kompletnych infor
macji n a tem at interesujących obiektów wspomnianych wyżej, ze szcze
gólnym uwzględnieniem okresu od kiedy obiekty te nie były czyszczone,
skrobane, malowane, myte, szyte itp.
A n d r z e j M a r c z a k, lat 42, j.k.ż.w., zastępca Kapitana, zwany dalej
Chief. Z wykształcenia inżynier. Płynął z Ludom irem Mączką na „M arii” do
P eru w 1973 - 74, startował też kilka razy w Bałtyckich Regatach Samotników.
Zw olennik ścisłej dyscypliny i porządku. To, że nie doznał ataku serca na
pierwszy widok niezsubordynowanej i krnąbrnej zbieraniny, jaką stanowiła
17
załoga, zawdzięczać należy jego dużej odporności. („Andrzeju, nie przesadzaj”
— powiedział d o niego pod koniec rejsu Kapitan z łagodną perswazją — „to i
tak chyba najlepsza załoga, z jaką pływaliśmy kiedykolwiek”. „N ie podlizuj się
załodze” — odpowiedział m u wtedy Chief, co jednak nie przeszkadzało mu
później przyznać Kapitanowi racji).
W o j c i e c h F o k, lat 29, instruktor żeglarski, zwany dalej Bosman.
W ieloletni bosman szkunera „Zew M orza”, na którym opłynął dookoła świat
(w ośmioosobowej załodze!) w 1973 -74, brał udział w Operacji Żagiel ’76 z
okazji 200-lecia Stanów Zjednoczonych oraz w wyprawie płetwonurków
„Karaiby ’78”. Dokładne przeciwieństwo głównego bohatera piosenki „na
pokładzie od rana ciągle słychać ...”, pełen zadumy i filozoficznego spokoju.
W olny od nałogów.
S t a n i s ł a w B o j a r u n i e c, lat 35, ongiś żeglarz, aktualnie zawodowy
kucharz z 13-letnim stażem, na etacie PLO. Zwany dalej Kuk, K ucharz lub po
prostu Stasio. Absolutnie rewelacyjny w swoim fachu, towarzysko groźny w
pierwszym starciu. Jedna ze zwrotek piosenki, krórą ułożyliśmy dla niego,
brzmiała:
Różne rzeczy już widziałem,
na „Batorym” gotowałem —
dzięki mnie jeszcze zasłynie
kuchnia na tej barkentynie.
Słowa te okazały się prorocze.
R o m u a l d M i n c y k o, lat 28, sternik jachtowy /s t. ]./, szef maszyny,
zawodowiec, również z PLO; zwany dalej Romek. Nie pali, za to gra na gitarze
i śpiewa (i to jak!).
M a r e k K l e b a n , lat 33, st.j. Również maszynista, choć nieetatowy.
Ognisty dyskutant, oprócz żeglarstwa uprawia też bojery.
Pozostała część załogi stanowi niezwykle barw ną zbieraninę artystów i
rzemieślników (każdy w swoim zawodzie), godną naukowych opraco
wań etnograficznych. W takim towarzystwie nasi mili goście będą mieli
zapewnioną rozrywkę i wiele różnorakich emocji.
W ACHTA 1
D a r i u s z B o g u c k i , lat 53, j.k.ż.w., zwany również „Dziadek”, „Sza
man Morski”. Inżynier budownictwa okrętowego. Inicjator, uczestnik i kapi
tan wielu rejsów w rejony polarne, m.in. na jachcie „Gedania”, w trakcie
18
14-miesięcznej podróży za oba kręgi polarne, odwiedził W yspę KrólaJerzego.
Aktualnie — pierwszy oficer (odpowiedzialny za nawigację), w drodze
powrotnej, razem z Chiefem, pełnił obowiązki zastępcy Kapitana.
T o m a s z G a s i r i s k i , lat 21, zwany również Młody. Student z Krako
wa, członek Bractwa Żelaznej Szekli, dwukrotny uczestnik OPERACJI
ŻA G IEL („Zew Morza” i „Pogoria”). Bez stopnia /b .s ./.
W ł o d z i m i e r z L a w a c z ,, lat 43, b.s., biogeochcmik. Jadł chleb z
niejednego pieca, teraz jedzie jako polarnik na stację im. Arctowskiego, by
spędzić tam cały rok.
R y s z a r d M o k r z y c k i , lat 26, st.m., zwany również Ranzo, Człowiek
M ajora (lub nawet „Major”), M róweńka. Inżynier elektronik, niegdyś krako
wianin, obecnie z Piły (szukać pod „U nitra Scrvice”). Najszybciej awansujący
członek załogi — w drodze pow rotnej oficer trzeciej, a później drugiej wachty.
M istrz piosenki żeglarskiej i obyczajowej
Z b i g n i e w S t u d z i ń s k i , lat 24, st.m., zwany od pewnego czasu
Makaron. Student Politechniki W arszawskiej, nie do zagięcia w regulaminach
i przepisach żeglarskich. W drodze powrotnej (od równika) — trzeci oficer,
czyli szef trzeciej wachty.
W ACHTA H
J a n K ł o s s o w s k i, lat 29, j.k.ż.w., zwany też Dżonny. Geolog. Mąż
zaufania załogi o dużych zdolnościach oratorskich. Niezmordowany astrona-
wigator. W drodze powrotnej — pierwszy oficer na miejsce Dariusza Boguc
kiego. Stopień żeglarski i awans mówią same za siebie.
Z b i g n i e w K l e b a n , lat 28, b.s., pracownik Gdańskiej TV, działacz
Bractwa Żelaznej Szekli. N a pokładzie pełnił również funkcję intendenta.
Człowiek absolutnie pozbawiony nerwów, niemożliwy do wyprowadzenia z
równowagi. Brat Marka.
S t e f a n M i s i a s z e k, lat 43, st. j. Elektronik płynący na stację im.
Arctowskiego, by (tak jak Włodek) spędzić tam cały rok. Na „Pogorii” główny
opiekun urządzeń radiowych.
Z d z i s ł a w S z c z e p a n i a k , lat 39, st.m., zwany wyłącznie Sławek.
Dziennikarz, kierownik działu kultury „Dziennika Łódzkiego”.
19
spokój po tej piekielnej bałtyckiej huśtawce. Szeroki tor wodny oświetlony z
obu stron — istna autostrada statków. Po obu stronach czyste i schludne
domki ozdobione świecącymi choinkami. Przez duże okna z firankami bez
zasłon widać wzorowe porządki wewnątrz. N a ich widok pomyślałem, że za
nic nie chciałbym — przynajmniej teraz — zamienić się z ludźmi, którzy w
nich mieszkają, że jest przede m ną coś więcej. A później patrzałem na samo
chody pędzące prawdziwą autostradą przerzuconą nad Kanałem i jakoś
zupełnie nie fascynował mnie ich pęd ani otwierająca się przed nimi dro
ga-
Przed kilkoma laty jechałem sobie tędy, wygodnie rozparty w jakimś oplu.
„Nord-Ostseekanal” — powiedział kierowca, .który zgodził się podrzucić
mnie do granicy duńskiej, ale kanał przemknął pod nam i i zdążyłem zobaczyć
tylko komin jakiegoś statku. N a liczniku było wtedy dobrze powyżej setki, a ja
cieszyłem się, że może przed wieczorem uda m i się dotrzeć do Kopenhagi.
Teraz płynęliśmy z prędkością 6 węzłów, nogi w kaloszach miałem prze
marznięte, ale przede mną było jeszcze pół świata i ta świadomość wystarczała
mi za wszystko. Co parę m inut meldowałem, że widzę jakieś statki płynące z
przeciwka, promy na kursie, aż wreszcie skończył się kanał, a z nim nasza
wachta.
M orze Północne dmuchnęło nam znowu w tw arz silnym przeciwnym
sztormem, było jednak zupełnie inaczej niż na Bałtyku— inna, długa fala, inny
kolor wody, a poza tym nareszcie od czasu do czasu pokazywało się niebo. W
nocy widać było gwiazdy i sierp księżyca, a morze w ich świetle wyglądało
niesamowicie i pięknie, choć wciąż jeszcze nocne wachty straszyły omamami,
a z różnych zakamarków wywlekały się senne mary i zwidy, nie zawsze
najprzyjemniejsze.
Kolejne dni sztormujemy pod wiatr pomagając silnikiem, próbując najroz
maitszych kombinacji żagli. Mozolnie wspinamy się na kolejne fale, które
otaczają nas ze wszystkich stron, jak ruchomy górski krajobraz, Dziób w
bryzgach piany to celuje w niebo, to spada w dół. Za rufą cały czas szybują
mewy. Szybują to najwłaściwsze słowo — potrafią godzinami nic poruszać
skrzydłami, a jednak, kiedy tylko chcą, wyprzedzają nas i okrążają, /.męczone
— siadają zgrabnie na fali i razem z nią'kręcą zagmatwane piruety. Czekają na
kubeł z kambuza, którego zawartość trzy razy dziennie ląduje za burtą. Że też
im się chce, dla tych kilku obierek?
W sobotę zatarasował nam drogę brudny, czarny „D orthe O ldendorf’ z
Singapuru. Kręcił się bez sensu, a później, ni z tego ni z owego wywiesił
światła „nie odpowiadam za swoje ruchy”. Z trudem zmieściliśmy się za jego
rufą, która szybko rozmazała się w strugach deszczu.
Niedziela, poniedziałek — leje. We wtorek nasza wachta ma służbę w
kuchni, ale pada komenda: „Ochotnicy...” Wskakuję więc w kalosze, na
koszulę zakładam mołeskin. Biegam, ciągnę, luzuję, wybieram. Kiedy wróci
łem pod pokład, napisałem w liście:
„...żałuj, że nie możesz tego widzieć. M orze m a kolor głębokiego szmarag
du, łagodna fala, słońce. Horyzont w wianuszku chm ur, a za rufą — tęcza. I
ten obłędny kolor wody. Nad nami dwa żagle rozpięte na rejach i gafel na
grocie. Biel, szmaragd i błękit — cóż za zestawienie!”
A później znowu leje i dm ucha prosto z dziobu. Czy na tej ziemi nie ma
innych w iatrów niż przeciwne? Cale szczęście, że przynajmniej chmury pędzą
razem z nimi, tak że czasami prześwituje niebo. „Niech żałują c i, co nie są na
«Pogorii» razem z nami — Panie Boże przenajświętszy zmiłuj się nad waria
tam i” podśpiewuję sobie stojąc za sterem, a do listu dopisuję:
„Strasznie ciągną się te nocne godziny, kiedy borykamy się ze sztormem*
morską pianą, deszczem. Oszalały statek... N aw et gwiazdy zwariowały: Wielki
W óz stanął na czubku dyszla i wierzga kołami do góry, a Mały, spadając,
balansuje n a Polarnej. Ona jedna jest tylko nieruchoma, jakby chciała zatrzy
m ać i uporządkować cały ten rozpędzony i zwariowany zwierzyniec”.*
Wieczorem we czwartek, 18 grudnia, weszliśmy w Cieśninę Dover. Noc
była bezwietrzna, pogodna, rozjaśniona światłem księżyca. Stałem wtedy na
mostku jako wachta pokładowa: w przejrzystym powietrzu doskonale
widoczne światła miast na brzegu angielskim, błyski francuskich latarni
m orskich, a między nimi pozycyjne światełka .statków tworzyły niezwykłą
scenerię. Płynąca w srebrzystej poświacie „Pogoria”, na tle mijających ją
nowoczesnych jednostek, wyglądała jak zjawisko przeniesione z innej epo
ki.
I znow u sztorm od dziobu, deszcze i bezustanna praca przy żaglach. Pęka w
połowie grotżagiel, więc zdejmujemy go i przenosimy na jego miejsce bezana,
choć palce drętwieją w lodowatej wodzie. Tymczasem jacht płynie do tyłu —
przy tym wietrze i kursie robimy maksymalnie 1,5 węzła, a ponieważ wdał się
jeszcze do sprawy przeciwny prąd mający 3 węzły, rachunek jest prosty. Całe
szczęście, że za kilka godzin ten prąd popłynie w drugą stronę...
W e wtorek, 23 grudnia, późnym wieczorem rzuciliśmy wreszcie kotwicę na
redzie Falmouth, Przed skokiem przez A tlantyk żagle i silnik wymagają
przeglądu na spokojnej wodzie, zwłaszcza po takiej harówce. Niecałe 900 mil
w 17 dni. T o daje średnią ledwo ponad 2 węzły.
6. ...dokąd płyniem y?
Ależ to oczywiste. Na Wyspę K róla Jerzego leżącą w archipelagu Szetlandy
* Byl to mój pierwszy Ust pisany na poktłdzic podczas żegłtijj. Zgroza w oczach, a później i w glosie
Wpjtka-Bosmanasprawiły,je byitotejlistostatni.Odry!tocopisałemnamoranazywałosię„notatki"lub„/.spiski
z pokładu", natomiast „korespondencję" prowadziłemtylkoa portów. Listy r.morza - teżcoś!
22
Południowe, w pobliżu Półwyspu A ntarktycznego (zwanego również Ziemią
Graham a lub Półwyspom Palmera), a dokładnie do Zatoki Admiralicji, nad
brzegiem której leży Polska Stacja' Ąntarktyczna im. Henryka Arctowskie-
g°-
Cel? W jak najkrótszym czasie zawieźć i przywieźć polarników tworzących
załogę stacji — dlatego właśnie „Pogoria” została wynajęta przez Polską
Akademię Nauk. Ponadto rejs miał sprawdzić, czy żaglowiec jest w stanie
pokonać trasę prowadzącą przez najtrudniejsze rejony żeglugowe — w pobliżu
przylądka H orn, przez Cieśninę Drake’a, wreszcie przez strefę wód polarnych
w pobliżu Szetlandów Południowych. Jeśli tak — PA N miał poważnie
rozważyć możliwość stałego wykorzystywania ..pogorii” do transportu ludzi
na stację, przede wszystkim ze względu n a konkui^jcyjną cenę, 10-krotnie
niższą od kosztów wynajmu statku handlowego.
Takie były cele wyprawy podawane zarówno przez polski Związek Żeglar
ski jał^ P A N . Dopiero na miejscu, w Gdyni usłyszałem trzecią, jakby nieo
ficjalną — a przecież najbardziej oczywistą — przyczynę: nowy i to w dodatku
prototypowy żaglowiec trzeba po prostu sprawdzić w trudnym rejsie, zwłasz
cza że w myśl starej żeglarskiej prawdy, statki niszczeją w portach. Tak więc
okazja wysłania „Pogorii” na całą zimę w transatlantycki rejs spadała arma
torowi jak z nieba, nie mówiąc już o tym, że w przypadku powodzenia
wyprawy, sylwetka pingwina na nadbudówce byłaby znakomitym atutem
reklamowym żaglowca; mającego przecież w przyszłości, „w wolnych chwi
lach”, zarobkować w rejsach czarterowych, najchętniej u zagranicznych kon
trahentów.
Oficjalnie jednak funkcjonowały głównie dwie pierwsze przyczyny, co
spowodowało szereg wątpliwości z różnych stron, przede wszystkim ze strony
środków masowego przekazu. Pamiętajmy, że słowo „Pogoria” wciąż jeszcze
budziło niezdrowe emocje i.namiętności. Ł
„D okąd płynie POGORIA?” zapytałem nawet ja sam w tytule artykułu
wysłanego jeszcze z Gdyni.Polarników na stację płynęło tylko dwóch. Trzeba
było wyjaśnić, żę byl to najtańszy sposób wysłania ich na „Acctowskiego”.
Kwestia możliwości dopłynięcia żaglowcem na Szetlandy Południowe wyda
wała się być już dawno rozstrzygnięta, podobnie zresztą jak sprawa term inu i
poprawki na ewentualne kaprysy aury) Rzecz jasna, że wchodziły w grę
sprawy nieprzewidziane — kataklizmy, katastrofy, ale im podlega przecież
wszystko i wszyscy. Poza tym miałem przeczucie, oparte na licznych prze
słankach (by nie rzec: pewnikach), że polarnicy na Stacji nie powitają „Po
gorii” zbyt entuzjastycznie. Pytałem jeszcze i o to, czemu nie m ożna postawić
sprawy na nogach i bez kokieterii wobec sponsora stwierdzić, że rejs jest
konieczny dla sprawdzenia jachtu, dla reklamy, szkolenia (wiele osób z załogi
to potencjalna kadra oficerska w przyszłych rejsach barkentyny), zaś zbieżność
23
24
z interesami PA N jest szczęśliwym zbiegiem okoliczności, tak dla chwały
nauki polskiej, jak i kiesy PZZ. Tego rodzaju ujęcie ukręciłoby od razu łeb
wszystkim plotkom, domniemaniom i napaściom, jakich nie szczędzono
„Pogorii” w czasie jej antarktycznej podróży.
Oczywiście pytania postawione w pierwszej części artykułu były obcesowe i
zgoła nieoczekiwane, jako że padły od strony najmniej spodziewanej— zadał je
przecież członek załogi (nieodparte skojarzenie z piątą kolumną). Niemniej
jednak w dalszym ciągu sądzę, że było to absolutnie konieczne i na miejscu,
ponieważ rzeczą dziennikarza jest m. in. publicznie formułować najbardziej
nawet drastyczne pytania, po to by doczekały się one publicznej odpowiedzi w
tym przypadku udzielonej zresztą na miejscu przez autora.
Jak się później okazało, artykuł ten narobił wiele hałasu w środowiskach
zainteresowanych i zbliżonych do sprawy, gdyż zawistnie „życzliwa” sąsiednia
Redakcja Krajowa opublikowała tylko jego pierwszą część, co jednak wyszło
na jaw jeszcze później. Dzięki tem u „przeoczeniu” opacznie zrozumiano jego
treść, tak że w rezultacie, więcej przyniósł szkody niż pożytku. No, ale co się
stało...
N a razie płyniemy na W yspę K róla Jerzego.
7. Pierw sza Gw iazdka na „Pogorii"
W Falm outh nie było mowy, żeby ktokolwiek zszedł na ląd. D o miasta
pojechał tylko Dyrektor, który wziął po drodze listy i spis sprawunków.
Odpływającą szalupę oglądałem z rei — obsługujący silnik Zbyszek Kleban
zręcznie m anewrował między statkami radzieckiej flotylli rybackiej, których
cała chm ara schroniła się tu przed sztormem, aż zniknął w przybrzeżnej mgle.
A my — do pracy. Romek ż M arkiem całą noc dłubali w maszynie, naszym
zadaniem było doprowadzenie do porządku żagli. Zdejmowanie podartych,
szycie, zakładanie zeszytych — wszystko to, choć w gruncie rzeczy nieskom
plikowane, było niezwykle czasochłonne. Szczególnie długo mozoliliśmy się
nad ciężkim i nieporęcznym rulonem dakronu, który trzeba było podnieść na
reję. N a dodatek znowu rozpadał się deszcz. Zwariować można. Czy naprawdę
istnieją gdzieś ci.epłe morza?— pytaliśmy od czasu do czasu, nie odrywając się
jednak od roboty. Przecież dziś wigilia.
Zdążyliśmy. Na wieczerzę wigilijną czekamy już dokładnie umyci, ogoleni,
odświętnie ubrani. W kambuzie szaleje Stasio, zapewniający bezustannie, że
nie tylko wieczerzy, ale nawet żadnej kolacji nie będzie i przeganiający
wszystkich postronnych obserwatorów. Kam buz i mesa nabrały teraz cha
rakteru twierdzy obronnej chronionej ciosami ścierki i wielopiętrowymi
związkami frazeologicznymi rzucanymi przez uwijającego się Kuka. Tylko
Wojtek Przybyszewski przycupnął w kącie, ale jego chroni prawo speqalne —
25
on przystraja plastykowe drzewko szeklami, raksami, igłami owiniętymi w
staniol, długim łańcuchem ze sznurka splecionego w misterne węzły. Praw
dziwi żeglarze choinkę muszą mieć żeglarską.
Tymczasem ja zauważam dziwne spiętrzenie wydarzeń, niby zwyczajnych,
ale w tym dniu niezwykłym sugerujących — już tylko swą mnogością —
wyjątkowość i mistycyzm jakiś. Spisałem je więc na wypadek, gdyby czas miał
wyświetlić symbolikę znaczeń, bowiem czyżby to był tylko przypadek, że na
przestrzeni kilku godzin:
— wysiadł agregat, pogrążając wszystko w ciemnościach na kilkanaście
minut;
, — zacięła się (co prawcia też tylko na kilkanaście m inut) w inda kotwiczna i
pracowała tylko na jednym biegu;
— sześć osób usiłowało wciągnąć na pokład szalupę bez najmniejszego
skutku, tak że niezbędne były posiłki;
— stwierdzono,, że akumulatory nie nadają się praktycznie do niczego
(brawo „Centra — Poznań”);
— radziecki radiotelegrafista, wezwany na pom oc z sąsiadującego z nami
statku rybackiego, wydusił co praw da znak życia z radiostacji głównej, ale
wysiadła za to ukaefka;
— rozgardiasz nagle zapanował straszliwy, tak że wachtom pokręciło się
wszystko i przez kilkanaście m inut nie było nikogo do zmiany na mostku,
czego zresztą nikt z dowództwa nie zauważył, gdyż porządek powrócił równie
niespodziewanie, jak był zniknął;
— „K to m a biegunkę?”— pytał gromko Chief, używając co prawda innego
słowa na okres'lenie dolegliwości, ale oferując chętnym po jednej sulfaguani-
dinie. Jeden tylko osobnik — nieświadom powagi pytania— zgłosił się, ale za
chwilę wycofał, tłumacząc, że myślał, iż dostanie piwo;
— G eografo mało co me zatrzasnął się w kingstonie (ale na szczęście się nie
zatrzasnął)...
... tu urywa się ta lista czarna, gdyż wachta kuchenna zaprosiła do
mesy.
Jak jednak wyświetliły się te tajemnicze zjawiska? — zapyta ktoś. W olałbym
zmilczeć odpowiedź, ale uszanować należy czytelnika, więc by osłodzić' mu
rozczarowanie, posłużę się m ową wiązaną i odpowiem słowami poety: „róż
nie powiadają o tern, lecz nikt pewnie me wiedział ni wtenczas, ni
potem”.
Tymczasem w mesie nastrój panował niezwykły. Z honorowego miejsca na
ścianie spoglądał na nas nasz Papież, który od tej chwili towarzyszył nam do
ostatniego dnia rejsu. Pod białymi obrusami, specjalnie na tę okazję ze skrzyń
wydobytymi, leżało prawdziwe siano. Na wytwornej bieli pojawiać się zaczęły
półmiski — widomy znak kunsztu Kucharza, który tym razem przeszedł sam
26
siebie. Potraw było trzynaście, a wszystkie rzecz jasna, postne. W każdej z nich
tkwił też — dawnym obyczajem — kawałek opłatka.
Staliśmy wokół stołów w milczeniu, a wtedy przemówił Kapitan:
— Wieczerza wigilijna to m om ent szczególny. Zazwyczaj spędza się ten
wieczór w gronie rodziny i najbliższych. Nam los przeznaczył spędzenie go z
dala od dom u, ale przecież my też jesteśmy w jakimś sensie rodziną. D latego
pozwólcie, abym ja, jako głowa tej rodziny — ojciec was wszystkich —
przełamał się opłatkiem kolejno z każdym.
Słuchaliśmy tych słów — prostych, ciepłych, serdecznych — skupieni
głęboko. Było cicho i uroczyście. N awet ci, którzy zawsze i wszystko potrafili
obrócić w żart, teraz mieli swą chwilę powagi i tak jak wszyscy czekali, aż
wyciągnie się do nich ręka z opłatkiem.
1 podchodził do nas Kapitan podając każdemu biały, kruchy symbol wigi
lijnego wieczoru.Jego życzenia były krótkie, zwięzłe, ale zawsze celne. „Życzę
ci, Andrzeju” — powiedział np. do Makaca — „żebyś dokonał wyboru, który
jako jedyny będzie dla ciebie słuszny”. Andrzeja zatkało, „Parapsychologia!”
— m ruknął później, przy kolacji — „Skąd on wiedział o jakimś moim
wyborze, skoro n i e m ó g ł wiedzieć. Parapsychologia!”
Tak było prawie ze wszystkimi. Kiikuzdaniowe co najwyżej wypowiedzi
Kapitana dowodziły, że poznał nas przez te kilkanaście dni lepiej, niż można
było przypuszczać, wiedział bowiem — jak to stwierdził Andrzej — o rze
czach, o których nie mógł wiedzieć. W ięc zgadywał?Jeżeli tak,w niczym to nie
umniejsza, a w ręcz przeciwnie — przynosi zaszczyt jego intuicji, znajomości
ludzkich charakterów i .umiejętności ich rozgryzania.
Po życzeniach były toasty. Kapitan w swoim oznajmił, że odtąd jest ze
wszystkimi po imieniu.
— Jak rodzina, to rodzina — stwierdził — a poza tym będzie mi bardzo
miło. A teraz dajmy przemówić Chiefowi.
„D o roboty!” — zagrzmiał z końca stołu tubalny glos Marka, na co cała
mesa pękła ze śmiechu. Chiefowi, choć śmiał się razem z innymi, tego dnia
toast już nie wyszedł.
W rękach Kapitana pojawiła się gruba i wielka księga — angielska locja
Atlantyku „Ocean Passages”. Niczym z Biblii odczytał on z niej kilka stoso
wnych akapitów zapowiadających to, co według wszelkiego prawdopodo
bieństwa miało nas czekać przez paręnaście najbliższych dni. Zrobiło się cicho,
bo ow e suche sformułowania nabrały nagle przedziwnej mocy i zabrzmiały
niczym surowy wyrok żeglarskiego prawa. Kapitan podniósł brw i dó
góry:'
— Przeczytałem, żeby nikt mi nie stawiał zarzutów, że jak Amundsen,
dopicró na Maderze... Musicie wiedzieć, co nas czeka. N o, ale może się nie
sprawdzi. Znakomita ryba, Stasiu.
T o mówiąc ujął za widelec.
27
Kiedy zaspokoiliśmy pierwszy głód, znów powróciliśmy do tradycji. Spod
choinki popłynęły kolędy, a wśród nich ta najbardziej ściskająca za gardło,,
ułożona przez Sławka kilka godzin wcześniej —- nasza, pogoriowa kolęda
żeglarska:
Lulajże żeglarzu — morza perełko,
Lulajże wichrowe ty pieścidelko,
Lulajże żeglarzu — wiatr m orzem hula,
A „Pierwszy Po Bogu” do snu utula...
Lulajże żeglarzu, lecz nie śpij długo,
Czas wstawać na wachtę świtem, szarugą,
Nie zwlekaj żeglarzu — czekają reje,
Z wysoka zobaczysz, co wiatr przywieje...
Rozterkę, tęsknotę, serca niepokój,
Sztorm wielki, huragan, po burzy spokój...
Lulajże żeglarzu, niech ci się przyśni
Rodzina, dom , miłość, wszyscy najbliżsi...
Lulajże żeglarzu, lulajże lulaj,
A ty go kolędo z płaczu utulaj,
Lulajże żeglarzu, fala ci s'piewa,
A twoją kolędę w świat weźmie mewa...
Śpiewaliśmy długo w noc, a była w nas ta sama co wcześniej powaga,
uroczyste przejęcie, celebracja każdego gestu i słowa, żarliwość wynikająca z
uświadomienia wyjątkowości tej nocy N arodzenia — jedynej chwili spokoju
wśród przeciwhie wiejącego losu.
Lecz byliśmy przecież na morzu. Padła więc komenda: „Kotwicę rwij!” i
światła Falm outh z wolna zniknę!)' za rufą. Pomyślałem wtedy, że taka wigilia
thoże przytrafić się tylko ludziom oddalonym od tego co najbliższe, gdyż tylko
oddalenie tale intensyfikuje przeżycia, jakże szczęśliwi, wśród tej rzeszy tuła
czy, są ci, którzy wierzą, że powrócą i którym ta wiara pozwała przetrwać
trudne chwile samotności.
Wrzuciłem kawałek opłatka do morza. W świetle latarni rufowej krążyły
mewy jak tańczące gwiazdy. Przed dziobem otwierał się Atlantyk.
28
II. R Ó W N IK I IN N E A T R A K C J E T R O P IK Ó W
1. D o siego roku, M r. Atlantyk!
Z PR Y W A TN EG O DZIEN N IK A :
„25 grudnia 1980: O d rana jesteśmy w przedpokojach Jego Wysokości
Atlantyku. Przepuszcza nas jego odźwierny, straszliwy, owiany legendarną,
zlą sławą Biskaj. Ale dziś jest on łaskawy dla żeglarzy. Słońce nie schodzi
prawie z nieboskłonu, a deszcz niosące chmury szybko przepędza wiatr.
Atlantyk wysłał ponadto na nasze przywitanie swych heroldów — delfiny, a
to ponoć dobry znak. A więc — delfiny po raz pierwszy”.
„Sierra-papa-piądca-alfa-tango-wiktor-dwie marysie”, „sierra-papa-piądca-
alfa-tango-wiktor-miki maus”, „sierra-papa...” słychać na mostku bez końca
glos Kapitana, aż wreszcie z trzasków wyłoni się jakiś głos i odpowie mu
podobnym hasłem.
Ten rytuał powtarza się codziennie. Krzysztof siedzi wówczas w nawiga
cyjnej, w jednym ręku trzyma m ikrofon, a palcam i drugiej przebiera po gałkach
i przełącznikach nowoczesnej japońskiej radiostacji krótkofalowej. *
Z początku bawiło nas to jego „sierra-papa” i dyskusje toczone po polsku,
angielsku i hiszpańsku z nieznajomymi facetami, których nagle interesowało
wszystko, co działo się na naszym jachcie. Po kilku dniach żarty się jednak
skończyły. Etatowa radiostacja „Pogotii” okazała się do kitu i chociaż Stefa
nowi, który pracowicie rozkładał ją na czynniki pierwsze, udawało się niekiedy
zmuszać bestię do pracy, ale zazwyczaj nie trwało to długo. Jedyną szansą na
łączność z krajem i przesłanie do dom u lakonicznej, ałe jakże oczekiwanej
wiadomości, że „wszystko w porządku”, stało się kapitańskie hobby.
Roli pośredników podejmowali się pochwyceni w eterze rozmówcy. Prze
ważnie uprzejmość tę wyświadczał pewien kolega Krzysztofa, choć na dobrą
sprawę chętnych nigdy nie brakowało.
Krótkofałarze mają zwyczaj potwierdzać uzyskane połączenia wysłaniem do
rozmówcy specjalnej kartki pocztowej z nadrukiem swych znaków
29
■rozpoznawczych. Prestiż w tym s'rodowisku gwarantuje oprócz ilości, także i
to skąd ow e kartki pochodzą, no bo przecież jest chyba różnica, czy nawiąże się
łączność z kolegą z sąsiedniej ulicy, czy np. z królem Jordanii. Znak rozpo
znawczy Krzysztofa — SP-5 A TV MM (porównaj z szyfrem na wstępie) byl
szczególnie cenny na krótkofalarskiej giełdzie, a to z racji dwóch ostatnich
liter', będących skrótem od angielskiego określenia „m aritim e mobile”, czyli
„ruchom a (radiostacja) morska”. Złapanie.„M M ” to duża sztuka, właśnie ze
względu n a ow ą mobilność i dość rzadkie występowanie, tak więc „dwie
Marysie” (dla Polaków), a „M ary-M ary” czy też „Mickey Mouse” (dla Ang-
losasów i reszty) podrywają każdego krótkofalowca, będącego w danej chwili
na nasłuchu.
Tyle wprowadzenia teoretycznego. Jak już jednak się rzekło, żarty poszły na
bok, gdy stwierdziliśmy przydatność, ba — nawet niezbędność, dwóch nie
wielkich czarnych pudełek, które natychmiast zyskały nową ńazwę. „Gdzie
jest Kapitan?” — pytał ktoś. „Z Myszką Miki” — padała odpowiedź 'i już
wszystko było jasne: do nawigacyjnej, jak długo słychać z niej było „sierra-
papa”, miał w stęp tylko Chief i oficer wachtowy. Raz jednak, ku zgorszeniu
Kapitana, udało się tam dostać osobom postronnym , w celach... ale o tym za
chwilę.
D n i świąteczne przyniosły zmianę pogody. Słońce świeciło niemal bez
przerwy, coraz częściej pojawialiśmy się na pokładzie nie tylko w chwilach
alarm ów czy podczas wacht, a po prostu dla przyjemności. Powiał korzystny
wiatr, na reje wędrowały kolejne żagle, a wskazania logu po raz pierwszy
zaczęły budzi6optymizm: nareszcie wynik dwucyfrowy — 11 węzłów. Coraz
częściej też skakały przed dziobem delfiny.
Zbliżał się wieczór sylwestrowy i Nowy Rok. Ośmioosobowy kubryk — w
którym wypadło m) spać, ponieważ trafiła tam pierwsza (poza Dziadkiem,
śpiącym osobno) i trzecia w achta — pracował gorączkowo. Trzeba przyznać,
że dobraliśmy się w korcu maku — nie przesadzę, jeżeli powiem, że wszystkie
bardziej wariackie inicjatywy wzięły swój początek właśnie w „ósemce”, a jej
lokatorzy przez cały rejs wnosili do jachtowego życia ożywczy ferm ent anar
chii oraz świeży powiew warcholstwa. Tym razem wymyśliliśmy sobie, że
sylwestrowy wieczór uczcimy prawdziwą kukiełkową szopką. W ojtek i
Andrzej zabrali się więc za produkcję lalek i pacynek, ja zaś podjąłem się
skompletowania tekstów, które wydobyłem od wśpółlokatorów i zaproszo
nego do współpracy Sławka, bądź pisałem sam.
O statniego dnia grudnia, po kolacji, mesa zmieniła swój wygląd. Rozciąg
nięty n a sznurze koc osłaniał jcden-ze stołów i siedzących za nim animatorów.
W tle rysowały się malownicze palmy uwiecznione fabrycznym haftem na
ręcznikach produkcji krajowej, oświetlone rozproszonym światłem biurowych
lamp. Po drugiej stronie tłoczyli się widzowie. Byli wszyscy poza oficerem
wachtowym i sternikiem {obejrzeli próbę generalną) oraz Stasiem, który nie
30
i>irzymawsży odpowiedzi na pytanie: „K to za m nie w stanie o wpół do
••zóstej?”, poszedł spać.
Punktualnie o 22.00 brzęknął dzwonek. Zza koca wychyliła się Tuba
mosiężna: „K abaret NASZA W ACHTA prezentuje niniejszym jedyny, nie
powtarzalny, oryginalny, eksterytorialny program noworoczny pod tytułem
SZOPKA, CZYLI SAMO ŻY CIE” — oświadczyła i zniknęła. N a jej miejscu
pojawiła się osadzona n a W ojtkowym palcu głowa, w jakże dobrze wszystkim
znanej granatowej wełnianej czapce z czerwoną, czteroram ienną gwiazdą na
górze. Przywitała ją salwa śmiechu, tymczasem Głowa zaśpiewała:
Kiedy płynę tak „Pogorią” kosztującą wręcz majątek,
W tedy często wracam myślą w późne lata sześćdziesiąte,
Kiedy sam załogą całą byłem w miarę potrzeb:
Kapitanem , kukiem, majtkiem, na posyłki chłopcem —
I najbardziej m i żal:
mojego „Poloneza” —
— błędnego rycerza,
trzech oceanów
i wywrotek wśród bałwanów,
reportaży dla „Trybuny”,
koralowej laguny,
australijskich piasków
i w eterze trzasków ...
...sierra-papa-piątka-alfa-tango-wiktor-dwie marysie — odezwał się z'mag
netofonu znajomy głos i potoczyła rozmowa, którą po wielu trudach udało się
nam „upolować” tego dnia rano. T raf chciał, że zawierała ona jzczeg^ły
dotyczące naszego wejścia do Las Palmas, czego do tej pory nikt nie był
pewien, z braku oficjalnego potwierdzenia ze strony Dyrekcji, a czego wszyscy
serdecznie sobie życzyli. K u ogólnej uciesze, Szopka stanęła więc ponad
tajemnicą korespondencji.
Nie będziemy zanudzać Czytelnika pełnymi cytatami. Dość wspomnieć, że
w Szopce pojawili się:
— trzej „komandosi”, czyli Andrzej, Stachu i W ojtek, nazwani tak dla
swych niecodziennych w końcu umiejętności i ogólnej sprawności, za których
kwestię wypowiadały trzy olbrzymie noże używane _przez płetwonurków.
„Ale oto komandosi, więc już lepiej się wynosić” — stwierdziła Głowa w
kapitańskiej czapce z gwiazdą i przezornie schowała za kocem;
— kukiełka w czerwonym sztormiaczku i z oryginalną brodą uzyskaną
dzięki uprzejmości Młodego, który... ogolił się specjalnie na tę cześć. Te dwa
rekwizyty były tak jednoznaczne, że brawa rozległy się zanim jeszcze postać
31
zdążyła się przedstawić: „Bosman ci ja Bosman, na pięknym żaglowcu” i
poskarżyć: „trzy czwarte pływania żagle mam w pokrowcu”;
— dw a długopisy — Żurnaliści, pew nym głosem śpiewający w rytmie
minionej epoki: „bo srebro i złoto to nic, chodzi o to, by prasę mieć”;
— dwa duże klucze francuskie, czyli Mechanicy. „Każdy z nich to złota
rączka, daję na to słowo, znajdą każde zwarcie, tylko ruszą głową — zanim
żeśmy się spostrzegli, prąd nam wyłączyli i, niby przypadkiem, wentylację
też!”;
— siwowłosa pacynka Szamana M orskiego (czytelnikom książek K.O.
Borchardta wyjaśniam, że to nie lapsus ani plagiat, a jedynie podwójne
zapożyczenie — tak nazywała niekiedy załoga „Gedanii” swego kapitana),
która dziarsko zapewniła: „Hej-ha, gdzie m róz okropny, hej-ha, gdzie śniegu
więcej, gdzie normalny nikt nie pływa — ja popłynę chętnie!”;
brzuchata biała postać w kucharskiej mycce na głowie, śpiewająca na
melodię popularnego niegdyś „Furm ana” o kucharzu, co to „lewą nogą
wstanie z rana i ochrzani Kapitana!”;
— dwie kukiełki Polarników: „Sami w taką noc pośród pingwinów” i „Ja ci
śrubkę wkręcę z gracją, o najdroższa Radiostacjo!”;
— była wreszcie (i to od samego początku aż do ostatniej sceny) OSOBA w
dżinsowym kombinezonie, w czapce z beżowego sztruksu, z nieodłącznym
papierosem w kąciku ust — węzeł intrygi, klucz fabuły i m otor akcji, jednym
słowem spiritus movens całego spektaklu, czyli pacynka Chiefa, na którego
widok — i głos — nawet kukiełki brały się żwawiej do swej kukiełkowej
pracy.
Udało się nam ustrzec w Szopce niepotrzebnych złośliwości. Teksty kup
letów były uszczypliwe, dialogi brane prosto z życia, a jednak dbaliśmy o to, by
nikt, nawet w skrytości ducha, nie poczuł się urażony, by natrząsać się z
przywar — nie z osób, i raczej szczypać niż kąsać.
Powie ktoś: koniunkturalizm. Nieprawda, o wiele łatwiej jest chlastnąć na
odlew niż umiejętnie stonować drwinę, a przecież przeżyć mieliśmy ze sobą
jeszcze kilka miesięcy, po cóż więc było stwarzać zadrażnienia, notabene
całkowicie fikcyjne.
Uderzyło nas to już podczas pisania tekstów — n a dobrą sprawę nie było
wśród nas nieporozumień, czy poważniejszych zatargów, które dałyby
pożywkę satyrze i urozmaiciły fabułę. Choć nam utrudniało to pracę, nie
stwarzaliśmy jednak ich na siłę, a czas wykazał słuszność naszych założeń. D o
końca rejsu ani jedno spotkanie przy gitarze — a odbyło się ich wiele — nie
obeszło się bez śpiewania szopkowych kupletów, choć przecież w repertuarze
mieliśmy dość innych piosenek i to zarówno „ogólnożeglarskich”, jak i tych
powstałych na „Pogorii”.
N ie wybiegajmy jednak w przyszłość, trw a przecież sylwestrowy wieczór.
Na jachcie wygląda on jednak inaczej niż na lądzie. Nieprzerwanie kręci się
32
iiiżbowy kołowrotek — wachty zmieniają się jedna po drugiej, dziób odkłada
,u boki rów ne odkosy fal. Ocean nie zna świąt ani wypoczynku i trzeba o tym
pamiętać nawet wśród najlepszej zabawy. Jednak zabawy i rozrywki pragną
wszyscy — pozwala ona przetrwać codzienną monotonię, a co dopiero, kiedy
trafia się taka okazja, jak Nowy Rok.
( ipisywałem już wigilię. Pó skończeniu tam tego rozdziału zastanawiałem
się, czy nie ma w nim za dużo wzniosłości i patosu, a choć doszedłem do
wniosku, że nastrój wtedy był właśnie taki, to jednak na Nowy Rok posta
nowiłem spojrzeć cudzymi oczami.' Pożyczyłem więc notatnik od Wojtka
Przybyszewskiego licząc na pewne urozmaicenie. Rezultat oceń czytelniku
"Un: Jesteśmy na pozycji 0 3 3 W N , 014°24’W. Punktualnie o godzinie
24.00 naszego, okrętowego czasu dwanaście razy rozbrzmiewa dzwonek
alarmowy. T o pełniący funkcję oficera wachtowego Janek z sekundową
dokładnością daje znać, że zaczyna się rok 1981. W ychodzimy wszyscy
razem na pokład. Przy zapalonych na masztach reflektorach ukazujących
w całej krasie m ocno przechylony na burtę żaglowiec, którego dziób raz
po raz ginie w bryzgach piany, w silnym wietrze składamy sobie nawza
jem życzenia.
W szklankach szampan, wokół uśmiechnięte twarze brodaczy. T rudno
utrzymać równowagę. Uściski, ucałowania, dla każdego kilka ciepłych
słów... Po jakimś czasie przy jachtowym dzwonie stają obok siebie naj
młodszy (Wojtek Burkot) i najstarszy (Darek Bogucki) członek załogi.
W ciszy wysłuchujemy ośmiu uderzeń — „szklanek”, które kolejno
wybija każdy z nich. Kiedy milknie dzwon, Rysiek, podaje na gitarze
tonację i na pokładzie „Pogorii” rozbrzmiewają słowa „Marsz, marsz
Polonia”.
Śpiewamy donośnie, tale, by m ożna nas usłyszeć z dała, choć przecież
jak okiem sięgnąć pustka i migoczą tylko gwiazdy... Nie krzyczymy
jednak — to śpiew uroczysty, dostojny, niczym nabożeństwo odpra
wiane w intencji czegoś, co każdy z nas czuje i czego nigdy nie utraci. Po
ostatniej zwrotce niebo rozcinają białe rakiety. Powoli schodzimy pod
pokład. N a mostku zostaje tylko wachta nawigacyjna.
2. Jeśli dziś piątek, to jesteśmy... na Kanarach
— Kurwy, nędze! — zezwał nas wczoraj G rotm aszt w mesie p o śniadaniu.
Słowa te, absolutnie niezwykłe w jego ustach, bowiem Krzysztof znany jest z
tego, że nie używa i nie toleruje tzw. mocnych wyrażeń, skierowane były do
mnie i do Andrzeja. Oczywiście nie dosłownie pod naszym adresem, gdyż
M aster użył formy inwokacyjnej (a więc: „ d o .....nędzy!”), ale wrażenie było
piorunujące. Żeby jednak pewne sprawy wyjaśnić, cofnijmy się nieco w czasie,
do wydarzeń poprzedzających ów wykrzyknik.
2 - „Pogorią”... 33
W piątek, 2 stycznia, wpłynęliśmy do Las Paimas, by uzupełnić zapasy
wody i paliwa przed skokiem przez Atlantyk. W yspę G ran Canaria dostrzeg
liśmy tuż po wschodzie słońca. Przed dziobem rosły zwały chm ur, niczym
gigantyczne góry wypiętrzające się w prost z morza. Później dał się widzieć lad
— jego wąski pasek rósł w oczach, aż wreszcie rozróżnialne stały się domy,
drzewa, stojące przy nabrzeżu statki, a później samochody i ludzie. Rów no
cześnie docierał do nas, nasilający się od szmeru aż do denerwującej wibracji,
wielkomiejski gwar.
Patrzyłem n a to z wysokości kilku pięter, siedząc na rei górnego marsla.
Żagiel był już zwinięty, wszyscy zeszli na pokład, ja zostałem, by patrzeć. W
górze wszystko nabierało innego wymiaru. Maleńki pokład w dole, a na tle
pulsujących chmur szeroka panoram a m orza i zbliżającego się, jak przy najeź-
dzie kamery, lądu. W idok ten miał w sobie swoistą dramaturgię: to nie my
zbliżaliśmy się do lądu, a zbliżanie d z i a ł o s i ę wokół nas; sytuacja, którą
wywołaliśmy sami, przerosła nas nagle, z podm iotu czyniąc przedmiotem —-
cóż za inwersja przedziwna.
Las Pąlmas od strony portu jest banalne i brzydkie. Dopiero, gdy wejdzie się
trochę w głąb miasta, nabiera ono życia, zaczyna się zauważać jego rytm i
charakter. Trzeba jednak przyznać, że egzotyki tam niewiele — ot, Sopot w
zachodnim wydaniu: zwyczajne ulice, dom y, hotele, sklepy, deptak przy plaży
nad zatoką po drugiej stronie półwyspu. Tylko palmy rosnące przy trótuarach i
ciepłe powietrze styczniowego dnia nie pozwalały zapomnieć, gdzie jeste
śmy.
W achta polegała na kurtuazyjnej wizycie u polskich rybaków kotwiczących
tuż obok, od których chcieliśmy wydębić nieco zasady potasowej do akumu
latorów. Rybacy — lud gościnny — zasadę oczywiście dali, podjęli nas też
czym chata bogata, po czym zaopatrzeni w odpowiednie wiktuały („wy
żeglarze, to zawsze bieda z nędzą”) pospieszyli z rewizytą na „żaglówkę”. Tam
czekała już zmiana warty. Wykręciłem się koniecznością zatelefonowania do
dom u (pomyśleć, że z Las Paimas działa kierunkowy!), a że czas wachty minął
' bop!, na keję i do automatu! Połączenie było błyskawiczne, biegnę więc do
jachtu, by zawiadomić resztę, że „działa”. Po drodze wpadam na Andrzeja.
„Chodź, reszta już idzie”. Jasna sprawa,' potem skoczymy jeszcze na mia
sto
Andrzej rozmawia, ja tymczasem — nie wiedzieć czemu — łaps!, rękami za
dach budki, żeby do góry się podciągnąć. A tu blacha sfąłdowana, pęknięta,
zakrzywiona i moja lewa dłoń na długości dziesięciu centymetrów sztachnięta
jak nożem.
Krew. Ściskam rękę i napieram się na miasto, ale Andrzej — jak na m nie
łypnął, więc ja uszy po sobie i na jacht. Po opatrunku jednak, żadna siła nie
mogła m nie zatrzymać — znowu hyc: pokład— trap— keja— i miasto.
D o reszty grupy dołączyłem bez problemów, ale czasu było już niewiele i
skończyło się na spacerze wzdłuż bulwaru i głównej ulicy. Oczywiście oblegają
34
n,is roje sprzedawców, przeważnie czarnych, którzy łam aną angielszczyzną
usiłują zachęcić do kupna m asowo produkowanej tandety „z samego serca
Afryki”. Targujemy się z nim i przepisowo, a jakże, chociaż doskonale wiemy,
żc i tak nic nie kupimy.
— My wam węgiel, wy nam Danana...
— O h, yes, banana!
— Węgiel, coal, you know.
— Coal?
— Tak, coal, black stone.
— Yes, black good, very good, Tm black, sorry no stone, banana yćs...
Cieszy nas jednak gwar, ludzie i rozmowy z nimi, choćby tylko takie, jak ta.
Później ja się gubię zostawszy w budce telefonicznej, aż wreszcie biegiem
docieramy wszyscy do portu i tak już spóźnieni.
Brakuje jeszcze kilka osób, później tylko jednej, czekamy więc wszyscy
niecierpliwie, część na rejach, w pogotowiu, inni przy linach na pokładzie.
Zdenerwowanie rośnie z m inuty na m inutę, a m inut tych przybywa. Master,
jak chmura gradowa, zastanawia się całkiem serio, czy nie dzwonić na policję
— może naprawdę coś się stało?
Wreszcie — komplet. O pierwszej trzydzieści, ą więc z ponad godzinnym
opóźnieniem, spadły cumy, a kiedy minęliśmy główki portu, na tle rozgwież
dżonego nieba załopotały pierwsze żagle.
— Fał latacza wybieraaaaj! — dobiegło do nas z m ostka, a atmosfera ciągle
jeszcze była napięta.
— Fał latacza, wuj Lawącza — wszystko jedno! — zaburczał Wtedy W łodek
i uwiesił się na linie. ,
T o wystarczyło. Wszyscy stojący na pokładzie zatoczyli się ze śmiechu, a
tekst ten na stałe wszedł do naszego słownika, jako antidotum na sytuacje
stresowe.
W iatr kaprysił, trzeba więc było napracować się przy żaglach tak, że obejmu
jąca o czwartej rano „świtówkę” trzecia wachta nie była zbyt szczęśliwa i
wypoczęta.
Przetrwaliśmy jakoś do rana. Poranny apel był krótki.
— Spuśćmy zasłonę na to, co się działo wczoraj — powiedział Krzysztof—
wiemy wszyscy, o co chodzi, zbyt wiele osób trzeba by tu wymieniać, a na
dobrą sprawę nikt nie jest bez winy. Pocieszające jest tylko to, że załatwiliśmy
wszystko co było do załatwienia, a wnioski z tego postoju zostawiam do
rozpatrzenia indywidualnego. Tymczasem zaraz przystępujemy do zwrotu.
— Czy my, po świtówce, zostajemy, czy schodzimy na śniadanie?— zapytał
Dyrektora Andrzej.
— N a śniadanie — brzmiała odpowiedź.
Czując się więc rozgrzeszeni, nie drgnęliśmy naw et na dźwięk dzwonka
alarmowego zajęci jajecznicą, nie zauważając i tego, że Geograf z Wojtkiem
zniknęli. Razem z nimi jadła wachta kambuzowa.
35
podnosząca się zwolna w górę bandera o dziwnie znajomych barwach, j
W ojennomorskij Flot Sowietskogo Sojuza!
— Cholera! — dobiegło z dachu nadbudówki.
Obróciłem się dyskretnie, po to tylko, by ujrzeć, jak w czasie, gdy radziecka
bandera przepisowo opus'ciła się i podniosła, nasza ani drgnęła. Flaglinka
okazała się wyjątkowo oporna — nie pomagało szarpanie, ciągnięcie: po
prostu nie chciała puścić i już. Biało-czerwona dumnie łopotała na samym
noku gafla, nie zmieniając swego położenia ani na centymetr, całkowicie
nieczuła na wysiłki ciągnącego linkę żeglarza.
Niszczyciel jakby chwilkę odczekał, a potem gwałtownie dodał gazu. N a ryk
jego silników pierwszy oprzytomniał Kucharz.
Kapitanie! — zawołał — Prędko!
— Co jest?
— Trzeba zapytać. Jak to są ruskie, to na pewno mają pietruszkę.
4. Co można zawiązać 25 m etrów nad pokładem ?
Jak to co?
Gazetę.
„Dokładnie w miesiąc od rozpoczęcia rejsu, dn. 7.01.81 o godz. 1200 GM T,
na pozycji 14°26’N, 21°36’W , pod pokładem s.y. «Pogoria» (ściślej w niele
galnej palarni znajdującej się w kubryku dziobowym) zawiązała się węzłem
ławkowym (łatwy do rozwiązania, gdyby coś...). Redakcja nieregularnika
podpokładowego pod nazwą «Głoą z Kubryku» w składzie: Przewodniczący,
Zastępca Przewodniczącego, Sekretarz, Redaktor Odpowiedzialny i Redaktor
Nieodpowiedzialny...”
...i tak dalej, w stylu podobnym do tego, w jakim utrzymane są wszystkie
wstępy now o powstających periodyków, na końcu zaś owego program u
— deklaracji widniał podpis:
„(-) Redakcja, (tekst zatwierdzono do druku dn. 07.01.81 o godz, 14. 10
G M T, na wysokości fok bram rei”).
Tak było naprawdę. Pierwszy rzucił projekt Zbyszek „M akaron”, ale na
dobre wziął się do tego W ojtek Przybyszewski. Nie mogąc jakoś zmusić nas do
pierwszego działania, napisał sam ów w stępniak r wdrapał się z nim na maszt,
gdzie przy szyciu żagla pracował Andrzej i ja.
Gazeta, o dziwo, przetrwała, mimo że po wydaniu pierwszego num eru
byliśmy przekonani, że na tym się skończy.
„W ydanie” — toladnie brzmi, w rzeczywistości przepisywaliśmy teksty na
maszynie w sześciu egzemplarzach. Jeden w ędrował do Kapitana, cztery
rozchodziły się wśród członków redakcji i ich sympatyków, zaś ostatni
— przeznaczony do czytania ogólnego — rozklejany był na stole w tzw. mesie
38
" l" ' skicj, której podczas rejsu praktycznie nikt nie używał:.
Podejrzewam, ic najwięcej radości „Głos z Kubryku” sprawiał zespołowi
redakcyjnemu, bowiem tworząc kolejne num ery' bawiliśmy się doskonale.
H\ io ich dziewięć, w tym specjalne wydanie dźwiękowe utrw alone na kasecie
i przesiane z Falklandów na Stację Arctowskiego dla Stefana i Włodka, oraz
numer dziesiąty — lądowy, napisany na spotkanie załogi z okazji pierwszej
rocznicy wypłynięcia w rejs, jako spóźnione (nigdy nie grzeszyliśmy praco
witością) podsumowanie żeglugi, odbity techniką powielaczową w 27
egzemplarzach.
„Głos” wychodził rzeczywiście bardzo nieregularnie, z reguły wtedy, kiedy
już po raz n-ty zagadywano nas — z nudów, czy z ciekawości, któż to wie?
— o kolejny num er. Zarywaliśmy wtedy jakąś noc, klepiąc do rana na
maszynie, by później cały następny dzień ziewać rozgłośnie podczas wacht i
prac pokładowych.
Nasze hobby znalazło uznanie w oczach Krzysztofa, który uważał je zdaje się
/a doskonałe antidotum na nudę i smutek tropików. Nie mieliśmy z tego
powodu żadnych przywilejów, to zrozumiałe, jednak odnieśliśmy kilka cen
nych sukcesów wychowawczych.
Razu pewnego sparafrazowałem tekst jednej z piosenek Macieja Zembate-
go:
Raz się spierał Fok z Lataczem
całe przedpołudnie
czy się mówi: „maryśpikel”
czy: „marszpikiel” również?
N a to spór im przerwał Grotmaszt
autorytatywnie,
twierdząc, że się mówi: „śpilor”,
chociaż brzmi to dziwnie! Ł
— Podaj mi ten śpilor! — poprosił kogoś kilka dni później Krzysztof,
pokazując zaskoczonemu rozmówcy przedmiot, który w żeglarskim slangu ma
stałą nazwę, właśnie „marspikiel”.
Tenże sam Krzysztof, zasugerowany widać naszą tytulofilią, zaczął w
pewnym momencie określać sam siebie jako: „kierownik obiektu pływające
go”
Z biegiem czasu stawaliśmy się coraz bardziej wymagający. O to pewnego
dnia „kierownictwo obiektu” dowiadywało się, że absolutnie powinno napi
sać w najbliższym czasie jakąś piosenkę (redakcja nie tolerowała lenistwa u
innych, zwłaszcza u kadry), lub że ufundowało (czas przeszły!) nagrodę dla
zwycięzcy ogłoszonego przez „G zK ” plebiscytu, po czym... piosenka powsta-
39
■waław terminie, a nagrodzony laureat otrzymywał cenne kapitańskie troieum J
wzbogacone uściskiem dłoni w przyjaznej i serdecznej atmosferze.
„Głos”, jak każda przyzwoita gazeta, miał swoje działy i rubryki stałe. Te 9
ostatnie to przede wszystkim krzyżówki, logogryfy, eliminatki, szarady, spi- J
rale, dwójniaki — wyłączna dom ena M akarona, których jednak jako żywo nikt.]
nie rozwiązywał. Nawet Wojtek i ja, m imo że korzystaliśmy z pomocy autora,
mieliśmy poważne kłopoty ze znalezieniem haseł, cóż więc mówić o pozo- i
stałych. Zamieszczaliśmy je jednak regularnie, informując z uporem, że na I
zwycięzcę czeka w lodówce flaszka piwa. Piw o co prawda znikało, ale żadne ]
rozwiązania nie wpływały.
Poszczególne numery przynosiły też krótkie, utrzymane w konwencji )
„piurblagizmu” opowiadanka, również autorstw a Zbyszka. Przygody po-
czwarnej czwórki stworów Ffy, Ggy, Hhy i Kky, zaczynające się niezmiennie ;
od zdania „Ffy wyszedł z szafy”, budziły wśród czytających różne reakcje, j
najżarliwszego adwersarza mając jednak w Kuku, który — jako że potrzeba, ]
czy choćby wyczucie absurdu było m u całkowicie obce — do końca nie mógł ;
darować ich Makaronowi.
Miał wreszcie „Głos” — i to na długo przed zawinięciem do Rio — swoją \
sam bę, której kolejne zwrotki, na melodię „Sikoreczki” grupy Nasza Basia
K ochana, pisałem z num eru na num er pod wspólnym tytułem „Sam ba j
w odcinkach”.
Wszystkie wydania „Głosu” były do siebie podobne, choć może bardziej |
pasowałoby tu słowo „jednolite”. Wyjątkiem był num er drugi: w całości (14 i
stron) wypełnił go artykuł Jasia Kłossowskiego pt. „Astronawigacja dla
ubogich”, czyli fachowe acz żartobliwe vademecum dla tych, którzy chcą się
wyuczyć określania pozycji statku z ciał niebieskich. Nietypowa była też kaseta
przesłana na stację, przede wszystkim dlatego, że wypełniały ją prawie same ‘ j
piosenki.
Czy jednak na pewno nietypowa? „G łos” w ogóle przypominał bardziej
scenariusz programu kabaretowego niż gazetkę pokładową załogi. Zauważy
łem to już po wydaniu pierwszego num eru i teraz, kiedy z dystansu to
spostrzeżenie staje się bardziej niż oczywiste, żałuję, że nie zdobyliśmy się na
wysiłek, by przedstawić go w pokładowej wersji scenicznej, czy jak kto woli —
estradowej. No, ale nic straconego — może następnym razem.
5. Jednak żegluga I
Strefa zwrotnikowa oprócz ciepła przyniosła prace pokładowe. Tylko tu -9
mogliśmy przygotować „Pogorię” do najtrudniejszego odcinka: Falklandy a
— W yspa K róla Jerzego, który prowadzi przez Cieśninę Drake’a, zmorę
i postrach wszystkich żaglowców. Pracowaliśmy wiec zalewajac się potem, nie , 9
c.', .u a,.... ż upału tężejącego z dnia nadzień. T u jednak przyznać .
;nu że ow e upały nieco m nie rozczarowały — po doświadczeniach naby-
i\ ch w m onsunowym klimacie Indii, gdzie, nawet nie zbliżyłem się do zwrot
nik i, tu, przy równiku, oczekiwałem prawdziwego pieklą. Tymczasem, choć
słońce przypiekało mocno, chłodził nas skutecznie wiatr, pozwalający (mnie
przynajmniej) znosić tropiki znakomicie, co nie znaczy jednak, że życzyłbym
sobie ciszy na morzu i całkowitego bezruchu powietrza — podejrzewam, że
wtedy samopoczucie miałbym nieco gorsze.
Nasze dni wyglądały podobnie. Pobudka o siódmej rano nie oznaczała co
praw da natychmiastowego wyprucia z ióżka, ale o ósmej musieliśmy wszyscy .
sławić się (już po śniadaniu) na rufie.Towarzyszyły tem u niezwykłe widowi
ska, które dawała nam przyroda — wschody słońca na tle podświetlanych
kolejno różnych warstw obłoków, tworzących mozaikę o tysiącach barw
i kształtów.
Trzaskały wówczas migawki aparatów, ale zbiórka nie miała bynajmniej na
celu wychowania estetycznego załogi. O ósmej jeden z wachtujących oznaj
miał: „Bandera do stawienia — klar!”, a wtedy padały komendy oficera:
„Baczność! — N a banderę patrz!” i nasza biało-czerwona z orłem jechała do
góry. Później było kapitańskie podsumowanie dnia poprzedniego, omówienie
sytuacji nawigacyjnej „na dziś”, rozdzielenie robót przez Chiefa i praca aż do
obiadu. O d południa — trzygodzinna sjesta, podwieczorek, praca, kolacja,
składanie narzędzi i wieczorne spotkania towarzyskie -— wszystko oczywiście
przeplatane godzinami wacht. A później znów pobudka o siódmej rano.
Tymczasem pasat dmuchał równo. Żagli prawie nie dotykaliśmy, idąc bez
przerwy jednym halsem, co najwyżej od czasu do czasu korygując kurs.
Rzeczy proste bywają najtrudniejsze do odkrycia. Ileż to ja się nabiedziłem
z tym nieszczęsnym sterem, zanim nauczyłem się patrzeć n a morze, dostrze
gać, że nigdy nie jest ono takie samo. Widać przecież wyraźnie, nawet przy
bezchmurnym niebie i niedużej fali, jak przesuwa się na tle horyzontu dziób
jachtu.’ Obserwując ruchy fal przewidzieć można, kiedy i w którą stronę
przesuną one dziób czy rufę. A wtedy wystarczy lekko skontrować sterem, by
w chwilę po przechyle jacht wrócił na swój dawny kurs. Jeszcze prościej jest w
nocy, kiedy widać gwiazdy. Zanim drgnie wskazówka kompasu, jej ruch
przewidzieć można, widząc jak przesuwają się na tle gwiazd maszty, reje czy
wanty. I znów — starczy tylko dotknąć steru.
G eograf cierpliwie czekał obserwując moje zmagania, aż wreszcie, kiedy
stwierdził, że dojrzałem do poważnej rozmowy, w przeciągu godziny zrobił mi
poglądowy wykład z teorii sterowania. W rezultacie po raz pierwszy poczu-
41
łom, że cały olft«ym i żaglowiec jest napraw a. rai-pt-słuszny - jakaż to ‘•■tuj-'
sfakcja.
Nagle sterowanie przestałobyś nudnym obowiązkiem, a stało się wspa
niałą przygodą i przyjemnością. Nie było przez to łatwiejsze czy mniej skom
plikowane :— „Pogoda” wciąż uciekała m i z kursu — tyle tylko, że ja
wiedziałem już dlaczego, więc z pełną świadomością potrafiłem eliminować
błędy. „N ie przejmuj się” — pocieszał G eograf, gdy jednak wjeżdżałem w
„krzaki” zbyt daleko — „najtrudniejsze jest pierwsze dziesięć lat”. Ałe teraz to
jego powiedzonko brzmiało zupełnie inaczej niż kiedyś, a poza tym okazji do
jego cytowania dawałem coraz mniej.
Z PR Y W A TN EG O D ZIEN N IK A :
„Kiedy siedzę na rei, lubię patrzeć zgóry na wodę. Jej barwa? O d ciemnego
szafiru i granatu aż do jasnego błękitu i seledynu. Zmienia się tp wszystko jak w
kalejdoskopie, w zależności od kąta padania prom ieni słonecznych, planktonu
i tysiąca innych rzeczy, które tam w górze wcale m nie nic obchodzą.W tym
wypadku wolę nic nie wiedzieć, tylko patrzeć, jak płyniemy w takim, koloro
wym roztworze przyozdobionym białymi grzywami piany.
Przed kilkoma dniami odwiedziło nas stado delfinów. Ich przybycie to
okazja dó przerwania pracy przez całą załogę, przy pełnej aprobacie dowódz
twa. Zbieramy się wtedy przy burtach, a tymczasem delfiny skaczą i kręcą się
wokół statku, czasem nawet godzinę, by później zniknąć równie szybko i
niespodziewanie, jak przybyły.
Wczoraj wpadł do maszynowni kompletnie zmoczony czarny ptak o dłu
gich nogach, nieco większy od szpaka. Posadziliśmy go na schodach w
kubryku. Otrząsał się i wycierał dziobem bardzo starannie, później — prze
niesiony na pokład — długo rozkładał skrzydła susząc je na wietrze. W końcu,
spłoszony ruchem i hałasem podczas próbnego alarmu »człowiek za burtą« —
odleciał”.
6. Równik, równik
Pamiętasz dzień, kiedyś był neofitą
I równikowym cieszyłeś się chrztem?
Kiedy sam N eptun ze swoją kobitą
Przybył zobaczyć, jak dają ci w „de”.
(z piosenki „Studniówka”; słowa, — Sławek)
Chrzest równikowy zapisał m i się w pamięci jako doskonała zabawa. Nie
znaczy to, by nie zostały dopełnione jakiekolwiek tradycją uświęcone form al
ności — skądże znowu. Było badanie, golenie, strzyżenie, próba sprawności,
42
kąpiel i poczęstunek tak obrzydliwy, że jeszcze teraz na jego wspomnienie
czuję w żołądku starą ścierkę. A wszystko to pod okiem N eptuna, Amfitryty i
w asyście Trytona, Medicusa, Diabła, Podczaszego.
Bardzo to piękny zwyczaj — przekroczenie równika jest bowiem ważną
cezurą w żeglarskim życiu, a dyplom to potwierdzający ma — oprócz zaba
wow ego— znaczenie również prestiżowe, nawet dla tych którzy zjedli zęby na
wodach naszej półkuli. Tylko jeden dokum ent może zrównoważyć świadec
two chrztu równikowego — dyplom przecięcia koła podbiegunowego, ale to
już zupełnie inna historia...
Nasz chrzest był nietypowy — neofici stanowili przytłaczającą większość.
Zaledwie siedem osób miało za sobą równik (wśród nich Sławek, który jednak
nic dostał wówczas dyplomu i — na własne życzenie — reprezentował oba
obozy), dlatego też rozdaniem ról i opracowaniem scenariusza zajęła się
oczywiście cela nr osiem, a przede wszystkim trzecia wachta.
Najwięcej czasu zajęło przygotowanie dyplomów. Przez 10 dni G eograf
pracowicie wypisywał gotyckim pismem na kawałkach starych m ap trady
cyjną formułkę zaczynającą się od słów: „My, N eptun, wszech mórz i oceanów
władca...”. Wojtek zajął się produkcją lakowych pieczęci, a na Andrzeju i na
mnie spoczywała cała reszta spraw związanych^z przygotowaniem rekwizy
tów , bo przecież potrzebne były nie tylko dyplomy. N o a poza tym musieliśmy
wymyśleć morskie imiona dla wszystkich kandydatów.
Wreszcie nadszedł poniedziałek, 12 stycznia. Osiągnięcie szerokości geo
graficznej zero stopni oznajmiono z nawigacyjnej syreną. Na ten sygnał dwaj
dyżurni stojący na dziobie w pogotowiu z bosakami, „przenieśli” pod pokła
dem niewidzialną linę opasującą Ziemię wzdłuż najdłuższego równoleżnika.
W dzienniku pokładowym zapisano zaś sucho: „G odz.14.30 — przecięcie
równika, 28°55’W”.
Zaraz potem pojawił się na pokładzie stw ór z ogonem, w dużej białej czapce,
spódniczce uplecionej ze sznurków i podkoszulku, trzymający w ręku d{ugi
harap*'. T o Chief występował w roli Trytona — herolda i oznajmiciela
N eptuna i jego orszaku.
— Nie odmawiaj, o Trytonie, skromnego poczęstunku — powitał gościa
Kapitan w galowym m undurze. T ryton smagnął po nogach najbliżej stojących
i ruszył pod pokład. Kiedy skończyła się tajna narada i poczęstunek w
kapitańskiej kajucie, zawołano i nas, byśmy dostąpili zaszczytu uściśnięcia
trytonowej ręki. Każdemu uściskowi towarzyszyło uderzenie pieczątki — tak
stem plowano kandydatów ubiegających się o przyjęcie do równikowego
bractwa.
Mówi się, że marynarze są przesądni. Jak jednak w racjonalnych kategoriach
• Dla ścisłości podać należy, żc czapka la, 10 dziełoWojtka Burkota, misternie pleciony harapzrobił Stachu
Choiński, zaś koronę Neptuna— Rysiek Mokrzycki. Wbrew |jozoromto ważne!
43
rozpatrywać fakt, żfetuż po wizycie T rytona pojawi! się nad nami prawdziwy?
wysłannik oceanu— olbrzymi,brązowy petrel, pierwszy jakiego widzieliśmy?"
w tej podróży. Akurat teraz! Krążył diugo przed dziobem, lustrował uważnie •'
pokład i jakby umyślnie pozował przed wycelowanymi w niego obiektywa-
Punktualnie o łó.OO odskoczyła z hukiem klapa na dziobie. Wyłoniła się ż |
niej majestatyczna postać Neptuna, który podał rękę swej małżonce — Amfi-
trycie. Władca mórz prezentował się okazale — z białą szatą i srebrną koroną
(na pokładzie nie było farby żółtej) doskonale harmonizowała siwa broda i •;
włosy Dariusza Boguckiego. N eptun m iał w ręku obowiązkowy trójząb, zaś na
jednej nodze płetwę. D ruga stopa,, przystosowana do środowiska lądowego,
była bosa.
W postać Amfitryty wcielił się Sławek. D ługa peruka z rozplecionych
kawałków: lin opadała m u na ramiona, a pod jedwabną damską koszulą, którą
wyszperaliśmy w stosie starych szmat Wmaszynowni, falował olbrzymi biust z
buraków.
Z a królewską parą wynurzył się nasz znajomy — Tryton, za nim Diabeł, \
M edićus i Podczaszy, czyli Bosnłan, Romek i Stasio. ,
— Witaj Kapitanie! — zwrócił się N eptun do Krzysztofa.— Słyszałem, że
na tym okręcie znajdują się lądowe szczury, które za wszelką cenę chcą wejść w
poczet członków mojego królestwa, przyszedłem więc zębaczyć, kto zacz, a już
moi pomocnicy, za twym przyzwoleniem, zbadają, czy kandydaci godni są ;
tego zaszczytu.
Całym orszakiem, zaganiani harapem T rytona, udaliśmy się na rufę. Kapi
tan w raz z Neptunem i Amfitrytą zasiedli na nadbudówce. Neptun łaskawie
skinął głową... i wtedy się zaczęło.
Kolejne etapy niewiele odbiegały od ogólnie znanego standardu. Wcelo-
wanie rzutką do koła ratunkowego ukrytego.za zwojem lin lub wejście na linę
za pom ocą samych rąk, jako próba sprawności; golenie i strzyżenie za pom ocą 1
olbrzymich nożyc i brzytwy w gryzącej pianie; opukiwanie wielkim młotem;
mycie w szalupie pełnej morskiej wody i zakrytej plandeką, pod którą szalał j
hydrant bijący morską w odą w twarz; wreszcie poczęstunek i cmoknięcie w
kolano Amfitryty.
Ze swoją rozciętą dłonią nie próbowałem naw et wspinaczki po linie.
„Chory? A więc górskie powietrze!”— zawyrokował Tryton, po czym ubrano :
m nie w pas ratunkowy i błyskawicznie podciągnięto wysoko nad pokład, jj
„Kuracja m usi potrwać” — posłyszałem i dyndając w rytm kołysania jachtu
dojrzałem koniec liny obłożony na jakimś kołku. Przypomniano sobie o mnie
po dobrej chwili, która tam , w górze, wydawała się ciągnąć w nieskończoność:
pas; wrzynał się w ciało i bolało jak cholera.
W szystko jednak ma swój koniec. Kiedy wycisnąłem głośnego całusa na
kolanie Neptunowej małżonki, został-mi wręczony dyplom i nadane imię —
Uarbarossa, niedwuznacznie nawiązujące do koloru brody.
Obok m nie stał A ntenor, czyli opiekujący się radiostacją Stefan i Argonauta
- Geograf. Zbyszek’ „M akaron” został Nototenią, a dwaj najmłodsi —
Tom ek i W ojtek Burkot otrzymali imiona Junga M aris i Piętnastoletni Kapi-
tan. W ojtek Przybyszewski to A quanauta Speleus, Andrzej — Nautilus Suba-
cjuaticus. M arek i Zbyszek zamienili się w Kastora i Polluksa. Był też K ar
mazynowy Pirat — Stachu, Słoń M orski — Rysio, M ajordomus — Henio, ■
Meteor — Wojtek n r 3 iJazon czyli Jasio. Tylko Włodek, nie wiedzieć czemu,
zamiast Fał Latacza, otrzymał zupełnie indyferentne miano Konika Morskie-
go.
W doskonałych humorach powędrowaliśmy za N eptunem na dziób, gdzie
odbył się ostatni akt ceremonii — chrzest „Pogorii”, która również po raz
pierwszy wpływała na półkulę południową.
„...przeto przywilej jej nadajemy, by z imieniem swym przydomek BRAWA,
czyli D ZIELN A nosić mogła!” — zakończył swą tyradę Neptun wręczając
dyplom Kapitanowi. Później dzielnie łyknął pół szklanki straszliwego napoju,
który popił szampanem podsuniętym przez Podczaszego, obficie skrapiając
każdym z napojów pokład.
Jeszcze tylko toast, pamiątkowa fotografia i chrzest równikowy stał się dla
nas wspomnieniem.
7. Pierw sza burza tropikalna (w konwencji kiczu)
Nawis granatowych chm ur zbliżał się. Początkowo morze było spokojne,
powierzchnia wody pokryła się jednak drobną łuską. Nagle z ciszy podniósł się
wraz z gorącym tchnieniem sztorm, w ulewie deszczu i błyskawic. Potoki
słodkiej wody smagały po nagich plecach, morze dyszało wzburzone, a okręt
pędził w szaleńczych zrywach na szczytach fal, popędzany szkwałami i zlecany
deszczem. Język wyczuwał spływający z włosów i twarzy solny osad, którego
gorycz mieszała się w ustach ze wspaniałym smakiem w ody zdatnej do picia.
Cóż za orgia smaków, w niepowtarzalnej scenerii fal, błyskawic, dżdżu i
piorunów.
Jak wspaniale! Ach, płynąć tak bez końca, żeglować z pasatem w zawody, oko
w oko z żywiołami. I bronić się przed ich nieokiełznaną mocą, wyrywać żagle z
drapieżnych pazurów wiatru, kołysać się na wątłych nitkach przytulonym do
rei, zawieszonym między niebem a ziemią. I widzieć, jak po falach, w tropi
kalnym szkwale idzie O na — z nagimi piersiami, ona — Marianna mórz
tropikalnych!
45
III. H O R N T Y LK O W Z A S IĘ G U M A R Z E Ń
1. W zdłuż brzegów Am eryki (rekonstrukcja z zapisków
pokładowych)
17 stycznia, sobota. Plama. Alarm „człowiek za burtą”, sprawna akcja, po
powrocie szalupy obietnica kąpieli, trzeba tylko szybko zwinąć żagle. 1 wtedy
pan Robak zamiast szotu topsla luzuje pikfał bezana, czyli zamiast hamulca
naciska gaz. Olbrzymia masa żelastwa w postaci belki gafla wali się w dól,
zatrzymując dosłownie na włosku, dzięki czemu nie stało się nic nikomu, choć
paru ludzi oberwało linami. Pan R. na szczęście stał poza pętlami zbuchto-
wanej liny, więc zamiast nogi czy ręki stracił tylko rezon. Oczywiście o kąpieli
nie było mowy, bo ze ściągnięciem gafla, wybiciem zaklinowanego sworznia i
włożeniem nowego było roboty aż do wieczora.
Zgnębiony byłem niemożliwie. Na dodatek nie posłyszałem od nikogo
złego słowa — więc nawet dla odprężenia nie było się z kim pokłócić. „N o i
czym się przejmujesz” — klepnął mnie w ramię Bosman-matka — „każdemu
się może zdarzyć”, tymczasem ja mk-łem w uszach zgrzyt spadającego bezana i
świst wylatującej z buchty liny, a przed oczami — falujące zaczepy żuchwowe
Dyrektora, który na tem at sprawcy oczywiście ani mruknął, „ni wtenczas, ni
potem ”. Miało to jednak dobrą stronę — następnego dnia takielunek „P o
goni” nie miał dla m nie żadnych, ale to żadnych tajemnic.
2 0 stycznia, wtorek. Płyniemy wzdłuż brzegów Ameryki Południowej i
zostawiamy za trawersem kolejno: wyspę Fernando dc N oronha (brazylijskie
więzienie dla politycznych), Recife, Salem, Rio dejaneiro, Santos. A niedługo
będzie Montevideo, Buenos Aires... i też zostawimy je za rufą, zostawimy.
Czasami trzeba sobie mocno tłumaczyć, że ta egzotyka z filmów i książek
znajduje się o kilkadziesiąt dosłownie mil, o wyciągnięcie ręki. A tymczasem
do przodu i do przodu, popędzani czasem, um ową z PAN-em, ambicją
zdążenia w terminie i licho wie czym jeszcze. A ocean taki swojski, jak Bałtyk
niemalże i — dalibóg — łatwiej uwierzyć, że tam gdzieś za mgłą jest Szwecja,
Finlandia czy nawet Gdynia, niż takie abstraktu, jak BRAZYLIA, URU
G W A J, A RG ENTYNA?
I tylko radio gada po portugalsku, wypluwając czasami zrozumiałe słowa:
brasileiro, sao paulo, programas, musika. Ale nie robi to wrażenia.
24 stycznia, sobota. Z ewangelii kapitana Krzysztofa na dzień dzisiejszy:
46
,,)esteśmy na wysokości ujścia La Platy, w odległości około 100 mil od brzegu.
Być m oże uda nam się nawet zauważyć zmianę koloru w ody, ponieważ La
Plata, tak jak Amazonka, wbija się daleko w ocean. Idziemy dalej w klinie
wyżowym i oby tak jak najdłużej. N a południu dalej trw a sztorm, ale jest
ik(statecznie daleko, by się gt> nie obawiać.Jeśli wiatr nieco przybierze na sile,
|M>stawimy grota, by zmniejszyć kołysanie. N a razie idziemy na rejowych i pod
silnikiem”.
Po śniadaniu włażę z Andrzejełn na reje, żeby jak zwykle szyć rozdarty
żagiel. Z góry widać świetnie, jak z pobliskiej chmury opada do powierzchni
oceanu czarna nitka i podnosi ze sobą słup wody. T o trąba powietrzna, która
na szczęście przechodzi bokiem. Za jedną powstaje druga, trzecia, czwarta —
co kilka m inut jeden słup zostaje zamieniony przez inny. Wreszcie zaczyna się
robić niewyraźnie i nad nami, więc schodzimy. Skończyło się jednak tylko na
deszczu.
Wciąż trwają dyskusje i spekulacje na temat H ornu — zawadzimy o niego,
czy nie? a także na temat Cieśniny Drake’a i tego, co tam zastaniemy. Andrzej,
jako m eteorolog, kręci głową: — „Jedno centrum wyżu jest na Pacyfiku,
drugie przed nami. O ba przesuwają się i teraz panuje w cieśninie spokój, ale
spotkają się akurat wtedy, kiedy tam dopłyniemy”.
25 stycznia, niedziela. „Płetwę rekina w niedzielę ujrzeć — ciężka robota
przez cały dzień” — zawyrokował przed apelem porannym Chief na okrzyk
Ryśka — ' „Rekin! Rekin!”
„Idziemy wciąż w klinie wyżowym i nic nie zapowiada zmiany pogody” —
powiedział w słowie porannym Krzysztof. — „Również i przed nami prog
nozy podają drogę czystą. Ponieważ dziś jest niedziela, pięćdziesiąty dzień,
rejsu, a ponadto Rysiek widział płetwę rekina — zarządzam dzień \/olny od
pracy. Proszę tylko do południa posprzątać wkoło siebie: zmienić Bieliznę,
wymieść śmiecie, spakować niepotrzebne rzeczy. Jednym słowem —* klar
osobisty, a później sjesta”.
Tego samegodniapo wachciewieczprnej: I-ęk na morzu m a zupełnie inny wymiar
niż na lądzie — ma w sobie więcej szacunku i pokory wobec natury i
wszechświata niż zwykłego strachu.
M orze żyje. Często mówi się, że falująca powierzchnia wody to oddech,
wielkie sztormowe fale — gniew, gładka tafla — spokój i odpoczynek, ale to
tylko przykłady antropocentryzmu, naszej skłonności do personifikacji wszys
tkiego, co nas otacza. Morze m ożna znać, kochać, podziwiać, bać się, ale pełne
jego zrozumienie przekracza możliwości ludzkiej percepcji, choć dokładamy
wszelkich starań, by przełamać i tę barierę.
Jeśli m ożna mówić o istotach czterowymiarowych na Ziemi, to jedną z nich
47
jest właśnie morze, które dzieje się w czasie. Trw a. Kumtilują się w nim setki
milionów, czy miliardy lat — icfi balast jest nieodłącznym atrybutem tych
olbrzymich przestrzeni, które przecież nie są li tylko zlewiskiem wody. W
morzu, podobnie jak w górach, zawiera się elem ent ponadczasowos'ci, wiecz
ność. T o inny świat, z którego obecności zdajemy sobie sprąwę, ale który jest
poza nami. M arynarze z zatopionych okrętów nie „topili się”, nie „ginęli”, nie
„umierali”. O ni schodzili w głąb morza, przekraczając wymiar rozszerzający
granice istnienia w większym nawet stopniu niż śmierć. Tak przynajmniej
wierzyli ci, którzy pozostawali przy życiu, a wiara ta przejawiała się zarów no w
legendach marynarskich, jak i w poetyckich baśniach: podm orskie pałace
Syren i władców wodnych z baśni Andersena, czyż nie są właśnie projekcją
tych wierzei! i tęsknot?
Łatwiej tó uświadomić sobie, gdy dookoła w olna przestrzeli, gdy wzrok nie
znajduje innych granic poza naturajnymi, gdy prócz ciebie nie m a wokół
nikogo. Jesteś tylko ty i tajemnicza, żywa, pulsująca własnym rytmem sub
stancja.
26 stycznia, poniedziałek. O 10.40 czasu okrętowego weszliśmy w „ryczące
czterdziestki”. Stałem wtedy tuż. u nasady bukszprytu, jako „oko”. Mgła
powoli zacieśniała horyzont. Robiliśmy ponad 10 węzłów, ale na dziobie tego
się nie czuło — „Pogoria” cięła wodę rów no, bez przechyłów i kołysań,
powierzchnia oceanu była gładka. Przed nam i wywijały pętle albatrosy i
petrele.
O party plecami o sztag jednego z kliwrów wsłuchiwałem się w ' szum
odrzucanej na boki wody, a wzrokiem starałem się przebić ścianę mgły.
Wiedziałem co prawda, że ktoś inny stale obserwuje ekran radaru — podczas
kiedy ja widziałem co najwyżej na półtorej mili przed sobą, radar pokazywał
pole o ośmio- lub szesnastomilowym prom ieniu. Tak, wiedziałem o tym, ale
na dziobie na ogół o takich rzeczach się zapom ina i wydaje się, że człowiek jest
zdany tylko na siebie. Nie m a wskaźników, zegarów, czujników, świecących
cyfr,, nie słychać dudnienia agregatów — jest tylko szum wody, trzepot żagli i
przestrzeń zapisywana zadartym w górę rylcem bukszprytu.
Oczywiście — to poezja, ale jest też i proza. Cóż bowiem by było, gdyby
urządzenie radarowe nagle zawiodło, co przecież jest zupełnie praw dopodob
ne. Trzeba się wciąż mieć na baczności, bo gdyby nagle wynurzył się sta
tek...
Kiedy tak wytrzeszczałem oczy, zaśpiewała mi się trzecia zwrotka „Samby
w odcinkach”:
48
od samego rana
zapach wierci w nosie
ktoś za nogę ciągnie" na śniadanie prosi
wstaję nieprzytomny
obijam o ściany
niech to krew zaleje — spać by jeszcze dali
codziennie bez wyjątku
od świątku aż do piątku
rankiem w wazie bieli się
jeść ją musisz chcesz czy nie
zupka!
owsianeczka!
Zaraz potem odezwał się przez ukaefkę Geograf. „Spokój przed dziobem,
tylko trochę wody, żą to mam trzeci odcinek samby” — zameldowałem.
Odpowiedział krótko: — „Dawaj”. Kiedy skończyłem „dawać”, po drugiej
stronie była cisza, po czym charknęło krótkie „cześć!”. Oczywiście — kolejny
seans łączności z rufą to :wyjaśnił — właśnie w trakcie mojego występu, do
kokpitu wkroczył’D yrektor i wysłuchał całej arii. „Powiedz Kazikowi, że
będzie do samej Warszawy pedałował na ładowaczu akumulatorów” —
skwitował do Geografa. Więcej nie było sprawy. I nie będzie — Romeo Oscar
Bravo Alfa Kilo już nie będzie śpiewać na falach eteru. A nuż na mostek
zamiast Kapitana wyjdzie Chief?
2. M a m y w łasny hym n
T o, że trzeba było napisać hym n „Pogorii”, wiedziałem od dawna, ale prawdę
m ówiąc, żadna siła nie była w stanie skłonić mnie do jakiegokolwiek działania.
Prace rozpoczął oczywiście Wojtek, po którymś tam wieczorze, kiedy K rzy
sztof wspomniał, jak Bractwo Żelaznej Szekli śpiewało swoją piosenkę co rano
przy banderze. Było to jeszcze w tropikach — W ojtek zniknął na kilka godzin,
po czym powrócił ze zwrotką pierwszą, zawołaniem „Pęgoria Brava — ahoj!”
i melodią. Nad resztą męczyliśmy się kilka dni. W prawdzie zwrotkę drugą i
trzecią napisałem niemal od ręki, ale refren zabił nam klina na blisko
tydzień.
W tym czasie podśpiewywaliśmy hymn co poniektórym — Chief zdecy
dowanie go odrzucił, zwłaszcza drugą zwrotkę za banał i szablon, Marek
również był zdecydowanie na „nie”. Reszta była na ogół „za” lub obojętna, ale
mimo wszystko początkowo chcieliśmy wszystko wyrzucić do kosza. Wresz
cie W ojtek stwierdził:„nie w olno chować głowy w piasek, drukujemy to w
G ŁO SIE jako propozycję, najwyżej się nie. przyjmie”.
Prem ierś miała miejsce w sobotę, 24 stycznia. N a wieczorku zapoznaw-
49
czym Wojtek poszedł na całość (och ta kokieteria i radosny niepokój m łodych
twórców). Inicjatywę podchwycił natychmiast Dyrektor, który po kilku
korekcjach melodii śpiewał tak, jakby hymn słyszał od kołyski. „Przez te
piosenki przejdziemy d o historii” — zażartował w stronę Dziadka, a później w
rozmowie z Chiefem udowodnił, że Chiefowi również, się to podoba.
W tedy właśnie okazało się, że wszystkie wierszyki zamieszczane w „Głosie”
m ożna śpiewać, i tak hymn wyzwolił kolejne premiery: „Paw blues”, „Sambę
w odcinkach” i inne. O d tego dnia, wieczorki przy gitarze i naszych piosen
kach weszły do stałego rytuału, zaczynaliśmy je zaś od „Pogoria Brava”:
Poprzez morza, oceany,
w świat daleki i nieznany,
pod żaglami, w tę bezkresną dal
płynąc w ciszy, sztormie, burzy,
kiedy niebo się zachmurzy
szuka przygód w śród spienionych fal
„Pogoria Brava” — ahoj!
— nasz żeglarski dom!
„Pogoria Brava” — ahoj!
chcemy płynąć z nią!
N a trzech masztach białe skrzydła,
jak albatros zwinna, śmigła
chwyta czule-wiatr w objęcia rej.
N a jej rufie, tuż przy sterze,
biel i czerwień na banderze,
a z niej orzeł się do lotu rwie.
„Pogoria Brava” — ahoj! ...
Jednym rytmem dla niej biją
serca tych, co tutaj żyją,
wszyscy bowiem dobrze wiedzą, że
wśród żaglowców najpiękniejsza
i o d dziewczyn stu wierniejsza —
— wzajemnością śwą odpłaci się.
„Pogoria Brava” — ahoj! .
I teraz niech ktoś powie, że druga zwrotka to banał. Prim o — jest bardzo
„hym nowa”; secundo — ciekaw jestem, kto powie, że biało-czerwona ban
dera z orłem jest banalna?; tertio — jest to typowa zw rotka „pod działaczy” i
50
„czynniki oficjalne”, które na ogół na poezji się nie znają i tylko takie rzeczy
przemawiają im do wyobraźni; quatro — m oże to być też „pod Polonię”, a
jakże; wreszcie quinto — na pytanie: „co chciał powiedzieć autor w drugiej i
trzeciej zwrotce?”, odpowiedź brzmi: „autor chciał powiedzieć, że «Pogoria»
powinna na zawsze zostać w Polsce i dla polskiej młodzieży, której serca dla
niej biją jednym rytmem”. Starczy? Dosyć!
M aster — szczwany lis — kupił od razu, że w tym wypadku nie ęhodzi o
formę, a A treść; nie o artyzm, a o ideę. A ja wcale nie dorabiam w tej chwili
teorii — wiedziałem już wtedy, kiedy siedzieliśmy z W ojtkiem w kucki przy
kokpicie nad brulionem tekstu, że taka zwrotka musi się po prostu znaleźć,
jako m anewr taktyczny z serii patriotyczno-duszoszczypatielnych. Dlatego
napisałem ją, jakbym wypełniał sjaradę, w której kilka punktów mam danych i
niezmiennych. Przecież my, w masie narodowej swojej, kochamy de facto
frazes, surm y bogoojćzyźniane, deklaracje, wzniosłość i fanfaronadę. A nie
stety to ostatnie idzie w parze z resztą.'
Dlatego też, na absolutny plus załogi naszej zapisać trzeba, że nigdy „Po
goria Brava” nie była wykonywana na apelach codziennych, ani z przyczyn
oficjalnych i że nigdy nikt. z taką propozycją nie wystąpił na poważnie.
Śpiewaliśmy ją za to wtedy, kiedy naprawdę mieliśmy na to ochotę, kiedy
chcieliśmy zaakcentować, że nasz dom znajduje się właśnie tu — bez wsta
wania, przyjmowania postawy zasadniczej, szykanów, honorów , tromtadracji
śpiewaliśmy ją zwyeżajnie. Chyba dlatego ten prosty i naprawdę banalny
skądinąd tekst urósł do rangi hymnu. Naszego hymnu.
I za to — dziękuję nam wszystkim. , , r
' ’ mgr inż. Jacek honieuko
3. Coraz bliżej końca św iata
Z PR Y W A TN EG O DZIEN N IK A :
28 styczniĄ,środa. „Pogodę mamy więc typow ą— powiedziałrano D yrektor
— wiatr odpędza nas od lądu, schodzimy powoli z szelfu, wchodzimy za to w
rejon zimnych prądów , szkwałów i gór lodowych. Dlatego też proszę obse
rw atorów o dużą uwagę, a sterników o szczególną precyzja. A teraz zapraszam
do żagli.”
Kontredans żaglowy trw ał ponad dwie godziny.
Po kolacji: Za nami sztormowa wachta w półmokrych ciuchach, rozdarty
wpół kliwer, bryzgi fal niesione wiatrem prosto w twarz, sól na wyschniętych
kawałkach skóry.
Jakże piękny jest ocean... N ie sposób uciec od banału, ale jest właśnie tak, a
nie inaczej... Chmury ustąpiły dość szybko. Pędziliśmy ponad niebieską kopu
łą, nad nami stało słońce. Ocean nabrał granatowozielonej barwy i burzył się
pod sztprmowym wiatrem. Z wierzchołków fal leciały białe grzywy, raz po raz
otulając pokład i nas na nim. „Pogoria” wspinała się na olbrzymie grzbiety
pełznące do niej, by zaraz zsunąć się w w odne doliny. D ziób odkładał rów ne,
ukośne ściany wody, za rufą fałdowała się niespokojna, ruchliwa powierz
chnia. Szliśmy w głębokim przechyle na praw ą burtę, ostro do wiatru, aż
niekiedy łopotały kliwry i sztaksle, jedyne żagle jakie nieśliśmy.
Porównywałem swoje wrażenia z tym i na Bałtyku i M orzu Północnym. A ni
śladu obaw , za to pełne zaufanie do jachtu, a także do siebie. Najmniejsze
nawet drganie steru wychyla dziób to w prawo, to w lewo — a więc pewna
ręka na kole i spokojne oparcie na linach zastępujących krzesło. K toś z boku
powiedziałby — „nonszalancja”, ale przecież z tą odprężoną pozycją idzie w
parze uwaga, skupienie i świadomość własnych możliwości. I głęboki szacu
nek dla natury, który tu dopiero objawia swój kolejny wymiar dostępny tylko
tym, „którzy dążyć będą do niego za wszelką cenę”.
Niczym nie ograniczona przestrzeń, która przesuwa się w raz z tobą, w
której jesteś sam i istniejesz dla siebie, w swoim mikrokosmosie, do którego
tylko ty masz prawo. A jeśli tylko natura jest w tobie, jeśli czujesz się częścią
tego, co cię otacza, wtedy wygrywasz samego siebie i to bez względu na
finał.
„Sam o ją dopełnienie rozmiata” — i w tej zamkniętej kopule, równoważnej i
spoistej; tu, w załączeniu obu brzegów nieskończoności, tnie od środka okruch
szkła, odprysk przywiany z lądu. Rozcina twoją jedność wewnętrzną w spom
nienie tego, co zostawiłeś tam , gdzie nie ma miejsca na cichość i równowagę,
gdzie ludzkie namiętności i dążenia burzą wszechspokój natury.
A przyniósł ten okruch eter. W iadomości z kraju. Nagle uświadamiasz
sobie, że nie m a ucieczki od spraw, które cię drążą, tak jak nie może być
ucieczki od siebie samego. Azyl, którem u tu podlegałeś, okazał się pozorny,
ucieczka od rzeczywistości — fałszem, spokój — iluzją, bo przecież im dalej
jesteś od swoich spraw, tym bardziej cię one drążą. Wystarczy kilka zaledwie
słów z daleką, by natychmiast zburzyć całą warstwę izolacyjną budowaną
przez tyle tygodni. Ucieczka w łatwość staje się udręką niepewności...
... pamięć podsuwa zaraz antidotum — wspomnienie nocnych godzin na
dziobie, kiedy stoisz sam nad wodą. Na twoich oczach ta pusta— wydawałoby
się w dzień — substancja żyje. Fosforyzują ławice ryb, glony, plankton.
Widzisz wyraźnie świetliste smugi, jakie zostawiają po sobie pojedyncze ryby
— większe i mniejsze, które stopniowo ciemnieją, gdy zanurzają się one coraz
głębiej. W idzisz gwiaździste rozpryski ławic uciekających przed nieznanym
ciałem tnącym powierzchnię wody. Nie słychać nic i— ani silnika, ani ludzi,
ani nawet łopotu żagli. N ic, tylko otaczająca cię zewsząd przestrzeń, grająca
wszystkimi tonami. I jeśli zdołasz się do niej dostroić, słyszysz ją całym sobą.
Twoje zmysły skupione są na spędziewanym niebezpieczeństwie — w patru
52
jesz się więc w ciemność, ale istniejesz i w innym wymiarze, widząc siebie
wobec tego, co cię otacza, a w tym uczuciu zawarte jest często wyznanie
wiary.
29 stycznia, troda. Ewang. w g kpt. K.: „Jesteśmy 100 mil od brzegów
Argentyny. Mamy kolejny układ baryczny. Jak szybko powstają tu falc i jak są
nieprzyjemne, mieliśmy okazję przekonać się sami, dlatego też — w interesie
ogólnym i osobistym — należy zasztauować wszystko wokół, siebie tak, by
wytrzymało każdy przechył. A przypominam — przy dużej fali jacht może się
nawet położyć masztami na wodzie, trzeba więc przewidzieć i to.
Wszyscy mają obowiązek wyfchodzić n a pokład tylko w pasach bezpieczeńs
twa. Przymocowana jest sztorm lina— proszę sprawdzać, czy jest napięta i czy
służyć może zgodnie ze swoim przeznaczeniem. A teraz proszę: kam buz— na
dól, resztę panów zapraszam do żagli”.
Pomyśleć, że te kilkupiętrowe fale i w iatr o prędkości 45 węzłów to nic w
porów naniu z tym, co może nas czekać w Drake’u. „Nasze” fale nie mają
rozbiegu, trwają zaledwie kilkaset mil, podczas gdy tam biegną one przez pół
świata spiętrzając się w przewężeniu między Ziemią O gnistą a Półwyspem
Antarktycznym do kilkudziesięciu m etrów , a gnają je przeważnie huragany o
sile przekraczającej skale wiatromierzy.
N a razie przekraczamy 46 równoleżnik południowy. Po „ryczących czter
dziestkach” czekają nas „wyjące pięćdziesiątki”, Wyspa K róla Jerzego leży zaś
na 62 równoleżniku.
— Jak nazywają się sześćdziesiątki? — spytałem przy obiedzie Krzyszto
fa.
— W ogóle się nie nazywają, bo tam nikt nie pływa — odparł, a po chwili
dodał — na ogół.
30 stycznia, czwartek. W czorajsza w achta wieczorna: w pierw niebo czyste ze
słońcem i ocean kołysany m artwą falą biegnącą spod sztorm u o setki mil.przed
nami — a to wszystko widziane z rej. Potem ster i zacfiód słońca oszałamiający
feerią barw — cała gama czerwieni grająca na różnych płaszczyznach i
zmieniająca się z m inuty na m inutę w otoczeniu krwistej tarczy zanurzającej się
w oceanie. W tym samym czasie horyzont z boków i z tyłu łączył ciemny
granat z czerwieniejącymi jak od pożaru górnym i w arstwam i chmur. A
później, gdy na zachodzie długo utrzymywała się świetlista poświata, nad nami
i za nami mnożyły się gwiazdy. G dy wreszcie ściemniało zupełnie, znaleźliśmy
się znów pod kopułą, a czyste, chłodne i wilgotne powietrze zdawało się
zawieszać Mleczną Drogę, Krzyż Południa, O riona tuż nad masztami.
Dziś rano: „Już zaledwie 300 mil mamy do Cieśniny Le Maire’a, która
wprowadzi nas prosto w Cieśninę Drake’a. Tam dostaniemy prawdopodobnie
ostry sztorm prosto w nos, czyli z południowego zachodu, zatem musimy
odpowiednio przygotować okręt”.
53
„Rozumiem teraz namiętność, szaleństwo i oszustwo opowieści podróżniczych. Przynoszą one złudzenie tego, co już nie istnieje, a powinno jeszcze dziś istnieć, abyśmy mogli uciec od przygnębiającej świadomości, że 20 000 .lat historii już się rozegrśio”. (Claude Lćvi-Strauss — Smutek tropików) 5
W S T Ę P To, że płynę na Antarktydę, w dodatku jako członek załogi żaglowca, było wśród m oich krewnych i znajomych sensacją.Jeszcze większą sensacją było — jak podejrzewam — to, że wróciłem: cały, zdrowy, opalony, odchudzony o zbyteczne kilogramy. Przez mniej więcej dwa tygodnie po powrocie zadawano mi pytania. Wszystkie spotkania towarzyskie w tym okresie wyglądały mniej więcej tak samo. Zaczynało się od sakramentalnego:„No, to opowiadaj, jak tam było?”, a kiedy porażony zakresem pytania mruczałem coś bez sensu lub ratowałem się wszechmogącym słowem-hasłem „Fajnie!”, następował atak bardziej skon centrowany. Po trzech takich spotkaniach byłem w stanic przewidzieć z dokładnością do 99 procent wszystkie pytania, jakie padną ze strony spotkanego na ulicy znajomego czy towarzystwa zebranego na kolejnym odwiedzonym przeze m nie (co tu kryć) bankiecie. Cóż, przytłaczająca większość zainteresowanych nie znała się zupełnie na morzu i żegludze, trzeba zresztą lojalnie przyznać, że przed wypłynięciem moje doświadczenia w tej dziedzinie były podobne. Wiedziałem doskonale, że pół roku wcześniej zadawałbym pytania podobne do tych, które teraz wydawały mi się zupełnie nieistotne, bądź tak bezsen sowne, że aż śmieszne. Zastanawiałem się zatem , jak odpowiedzieć sobie samemu (tj. tem u sprzed pól roku), by być jednocześnie i zrozumianym, i nic posądzonym o pozerstwo, blagierstwo, wymądrzanie, czy — Boże broń — lekceważenie rozmówców. N a szczęście jednak zestaw tortur byl ograniczony, poza tym zawsze zna lazło się kilka pytań, na które-jakoś można było odpowiedzieć. Niestety — trafiały się rzadko. Klasyczny zestaw wyglądał najczęściej tak: — M ocno rzygałeś? (ale cię m usiało wymęczyć!); — Bardzo kiwało? — Najgorsze były sztormy, prawda? — Nie zamarzłeś na tej Antarktydzie? — Widziałeś pingwina? (jakby ich nie było w ZOO); 6 — W ytrzymałeś tyle dni ma morzu? — N a takim małym jachcie, tak daleko... — A jaki jest ten Baranowski, bo ja słyszałem (— łam), że... — Głodzili was? — Ale musisz mieć dość... Każdy z tych strzałów był praktycznie nie do obrony. Rozwinięcie które gokolwiek z nich zajęłoby cały wieczór, ale wtedy z bankietu zrobiłaby się prelekcja, a na to nikt (a najmniej chyba pytający) nie miał ochoty. Odpowiedzi krótkie były z kolei podejrzane i przyjmowane z niewiarą. Musiałem się jednak na coś zdecydować. Z pobudek egoistycznych, chcąc jak najszybciej rzucić się w w ir uciech, udzielałem odpowiedzi krótkich i zwięzłych. Powodowało to zawsze demonstracyjne oznaki zawiedzenia, na szczęście bardziej głośne niż trwałe. W krótce zebrani, widząc, że nic więcej nie wyciągną, przechodzili nade m ną do porządku dziennego, a dalej wszystko toczyło się w edług uświęconego tradycją rytuału obowiązującego na bankie tach w domach prywatnych i nie tylko. Po paru tygodniach moja podróż spowszedniała i — w natłoku wydarzeń bieżących — zeszła na dalszy plan, a spotkania towarzyskie szczęśliwie wróciły (przynajmniej w tym względzie) do normy. Mimo wszystko mam niejasne poczucie winy wobec kilku przynajmniej osób, które — jak sądzę — podej rzewają m nie o traktowanie ich byle zbyć, od czego zresztą byłem jak najdalszy. Korzystam więc z okazji i mówię: nic bardziej błędnego. N awet teraz, na wszystkie powyższe pytania odpowiedziałbym tak, jak wówczas: — że rzygnąłem tylko raz, a w ogóle to źle się czułem przez pierwsze trzy dni ' i teraz ledwo to sobie przypominam; — że do kiwania przyzwyczailiśmy się wszyscy bardzo szybko i na ogół przestaliśmy je zauważać; — że najgorsza była cisza i wtedy n a sztorm czekaliśmy wszyscy, żyfrząc sobie nawet najsilniejszego, byle z właściwego kierunku; — że najzimniej było na Bałtyku, a na Antarktydzie byłem przeważnie (z różnych przyczyn) spocony; — że pingwinów widziałem setki (tysiące?) i to naraz; — że nie nudziłem się w tym rejsie ani przez chwilę; — że ten „mały jacht” to drugi co do wielkości żaglowiec pływający pod polską banderą; — że kapitan Baranowski, czy raczej po prostu (od 24 grudnia 1980): Krzysztof, był — w mojej przynajmniej opinii — najlepszym (bo pierwszym?) kapitanem, jakiego można sobie wyobrazić; — że „karmili nas” nader obficie, a pow rót do przepisowej wagi zawdzię czam ruchowi na świeżym powietrzu, brakowi stresów i szwajcarskiej w prost regularności posiłków; — że n a p r a w d ę wcale nie chciało mi się wracać (no, może: aż tak bardzo 7
m i się nie chciało) i że najchętniej znów wrzuciłbym do worka trochę ciuchów i znowu popłynął w rejs nawet jeszcze dłuższy, oczywiście gdyby znalazł się kapitan, który by zechciał m nie zabrać. Nikogo zatem nie lekceważyłem, choć wiem, że trudno w to wszystko uwierzyć. Przecież na m orzu należy rzygać, kiwanie musi być straszne, a w sztorm ach statki obowiązkowo giną, jak to widać na kilku obrazach i słychać od czasu do czasu w dziennikach — sam byłem o tym przekonany i to nie tak dawno. Żeby zrozumieć, że tak być może, ale nie m usi, że na morzu niezależnie od pogody jest naprawdę pięknie, że żegluga jest wartością samą w sobie — najlepiej spróbować samemu, ale przecież pod żaglami na Antarktydę nie pływa się codziennie. Ponadto o powodzeniu rejsu decyduje nie jego trasa, a załoga — jestem zaś przekonany, że taką bandę jak nasza trudno będzie skompletować po raz drugi. Pozostaje więc książka, która — oby jej się to udało — może przynajmniej pewne rzeczy przybliżyć, a nad prelekcją mająca tę przewagę, że czas i miejsce jej realizacji zależy tylko od zainteresowanego sprawą czytelnika. Takim właśnie czytelnikom tę książkę dedykuję. Praw da, zapomniałem jeszcze o jednym pytaniu, które pierwszy raz padło, kiedy kilku z nas, już po rejsie, spotkało się w staromiejskiej kawiarni. Zapy tano nas wówczas: „Jak pisaliście te swoje piosenki?” A wtedy odpowiedział Geograf: „Swobodnie”, i jego odpowiedź przywłasz czyłem natychmiast, nie myśląc jeszcze o tym, że będzie to najlepsze m otto mającej nastąpić tu opowieści. A więc — swobodnie. I. D A L E K A J E S T D R O G A DO F A LM O U T H 1. Pierw szy sm ak morza — Bałtyk Wskazówka wiatromierza dochodzi do 60 węzłów. „Pogoria” orze Bałtyk topornie, robi 2-3 węzły, a cały czas m a w iatr przeciwny, więc halsujemy pod Bornholm i z pow rotem , nie posuwając się praw ie wcale w pożądanym kierunku. Leżę na koi. Z a czteromilimetrową warstwą blachy szaleje morze. W oda uderza w burty jak toporem , a statek drży i podskakuje, jakby jechał po bruku. D w a dni tem u wyszliśmy z Gdyni. Śnieg skrzył się w słońcu, grupka ludzi na •kei machała rękami, a woda w zatoce była gładka jak stół i nic — przynajmniej w m oim pojęciu— nie zapowiadało tego, co dzieje się teraz. W ściekła fala wali w statek, jak gdyby koniecznie chciała przełamać gp na pół. Dziób tłucze o w odę podnosząc z obu stron fontanny, które spadają na pokład, a wiatr miecie prosto w oczy wodnym pyłem i pianą. Żołądek mam w gardle, choć rzygałem tylko raz. Zaaplikowałem sobie post i mijają już 24 godziny od ostatniego posiłku. N a szczęście wszystko prze chodzi w pozycji leżącej, przesypiam zatem każdą w olną chwilę. Również n a pokładzie samopoczucie w raca do norm y, tyUco że tam w iatr wali w t^ a rz z taką siłą, że trzeba się odwracać, aby złapać oddech. Kolejne wachty mijają jak zły sen; czas między nim i wypełniają sny jak koszmarna jawa. Najgorsza jest służba nocna — omamy krążą wokół głowy, po morzu snują się całe gromady znajomych z lądu, którzy podchodzą tuż-tuż, by rozwiać się z kolejnym bryzgiem piany. W tym czasie strzałka kompasu błądzi po całej tarczy, wskazując wszystkie możliwe kierunki oprócz właści wego. Co parę m inut, które wydają się długie jak wieczność, odzyskuję świadomość i widzę, gdzie jestem. Szarpię wtedy manetkę steru, który wydaje się maszynerią absolutnie nie do opanowania, a kiedy z powrotem trafiam na kurs, wtedy znów nadchodzi senny kryzys i wszystko zaczyna się od począt ku. W co ja się wplątałem! Oczywiście, zawsze marzyła m i się podróż na żaglowcu, ale w tej chwili nie myślę o tym zupełnie.Jest mi zimno, m okro i źle. O to sam siebie skazałem na reżim, przy którym dryl wojskowy wydaje się 9
przedszkolem, a sytuację pogarsza świadomość, że tu się nie musi — tu trzeba i po prostu wypada. Poczucie wyobcowania pogłębia jeszcze fakt, że wszyscy dookoła traktują to jako rzecz normalną, widzą sens i odnajdują przyjemność w tym, co dla mnie jest katorżniczą pracą. Gdzieś są przecież granice zabawy i przyjemności, więc co ja tu robię? Przypominają mi się wszystkie moje dotychczasowe wojaże — dw ukrotne przemierzenie Europy wzdłuż i wszerz autostopem, piekielne upały Afganistanu, m orderczy m onsun w Indiach, kilka tysięcy kilometrów przejechanych po drogach i bezdrożach Turcji — teraz wszystko to zdaje się dziecinną igraszką. W idzę siebie, jeszcze w G dańsku, jak stoję przed stołem, za którym Kapitan przegląda moją nieskazitelnie nową, wystawioną dwa dni wcześniej książeczkę żeglarską. „Czy pan wie” — pyta — „że to będzie ciężki, nawet bardzo ciężki rejs?” „Domyślam się”. „1 że nie będzie się m ożna wycofać po drodze?” „U hm ”. „N o i co, decyduje się pan?” „Oczywiście!” — oświadczam i od tej chwili wiem, że powiedzieliśmy sobie na ten tem at wszystko, i że — cokolwiek by się nie stało— klamka zapadła. A potem była pierwsza wycieczka na reje— wejście na dziesiąte piętro po sznurowej drabince — z których zlazłem cały drżący i spocony, mimo że żaglowiec stał nieruchom o przy- kci. „Jak tam było?” — spytał Kapitan. „Znam większe przyjemności” — odpowiedziałem, ale w uszach miałem to swoje „oczywiście”. Teraz płyniemy w głębokim przechyle i rozkołysie. N a samą myśl o rejach robi m i się jeszcze zimniej, tym bardziej że wiem, iż nie będę mógł tam nie pójść, gdyż u Baranowskiego na reje chodzą tylko ochotnicy. Moja dusza anarchisty z pewnością rozgrzeszyłaby mnie, gdybym się wymigał od rozkazu, ale nie pozwoli nigdy, bym odrzucił wyzwanie w formie zaproszenia. Mam więc, czego chciałem. Czarne myśli przelatują przez głowę i nawet nie próbuję ich odpędzać, choć głęboko w podświadomości doświadczenie i wrodzony optymizm podszeptują, że ten nastrój wcześniej czy później m inie, a frycowe zawsze zapłacić trzeba. Przed wypłynięciem w morze pojawiła się na pokładzie „Pogorii” jakaś panienka z radia i podtykając pod nos mikrofon spytała, czy się nie boję. „Jak spadać, to z dobrego konia” — odpowiedziałem bardzo pewnie, ale w tej chwili mam tej pewności jakby trochę mniej. W oda chłodnym strumyczkiem cieknie po plecach, w ciemności majaczą sylwetki kolegów z wachty. Nie mówimy do siebie prawie nic i może przez to czuję się tak, jakby w promieniu stu mil nie było n ik o li, tylko ja, noc i to wściekłe morze. A przecież to dopiero Bałtyk i dopiero trzeci dzień. Stoję zaledwie godzinę, a już, m im o sztormiaka, jestem mokry — w oda wciska się dosłownie wszędzie. Znów przychodzi kryzys senny, jak przetrwać te cholerne cztery godziny pokładu dzielące mnie od ośmiu godzin spokoju w koi? I nawet nie myślę, że później będą znów cztery godziny na górze, a później cztery co najmniej miesiące. 10 O statnie m inuty wachty ciągną się w nieskończoność, ale wreszcie jest czwarta rano i zgłasza się następna zmiana. Rozbieram się pól godziny, tak wykańcza ten sakramencki wiatr, w oda i żołądek, który pod pokładem natychmiast wraca na swoje miejsce, czyli do gardła. W alę się do koi i zasypiam prawie natychmiast, nieczuły nawet na kopniaki wymierzane burtom przez fale. Ledw ie jednak zdążyłem zamknąć oczy, ktoś szarpie mnie za ramię: „W stawaj, jesteśmy podwachta — zw rot przez sztagl”. Jest 5.30 2. A zaczęło się tak Rozdział pierwszy przepisałem z prywatnego dziennika, który przez cały rejs prowadziłem skrupulatnie niemal dzień po dniu. Teraz uśmiecham się pod wąsem: kto to pisai?Ja? — doprawdy, wierzyć się nie chce. A przecież tak było naprawdę — pierwsze dni na Bałtyku, kiedy sztormowaliśmy pod wiatr, dały mi się m ocno we znaki. M ało rozmawialiśmy wówczas ze sobą, wykorzystując każdą wolną chwilę na sen, nie wiedziałem więc, że wszyscy dostajemy w kość prawie tak samo. Miałem jednak powody, by sądzić, że zbieram największe cięgi- Żeglarstwem zajmowałem się z -redakcyjnego przydziału, nie uprawiając nigdy tej dyscypliny na poważnie, jeśli nie liczyć niedzielnych rejsów po Zalewie Zegrzyńskim pod czujnym okiem doświadczonych kolegów, co prak tycznie zdejmowało ze m nie wszelką odpowiedzialność za czynności odby wające się na pokładzie. Chciałem oczywiście zdobyć odpowiednie szlify, ale na myśl o kursach dostawałem gęsiej skórki. „Żeby tak raz — a dobrze” myślałem sobie i na tej myśli poprzestawałem, wykorzystując kolejne wakacje i urlopy na wędrówki wprawdzie dalekie, ale lądowe. W szystko to nie przeszkadzało m i oczywiście z powodzeniem umieszczać w zagranicznych gazetach i czasopismach artykułów o sukcesach polskiej ban dery sportowej, zwłaszcza że było ich sporo. Samotny rejs dookoła świata Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz, zwycięstwo Jerzego Rakowicza w AZAB ’79, pow rót Henryka Jaskuły z sam otnego rejsu non-stop wokół Ziemi, sukces „Kuby” Jaworskiego w O STAR ’80, podwójne zwycięstwo „D aru Pomorza” w T A L L SHTPS’ RACES’80 (dawniej zwanych po prostu O PERACJA ŻA G IEL) i miano najszybszej jednostki tych regat przyznane polskiej bar- kentynie „Pogoria”. Później był sierpień, a w raz z nim , w śród wielu innych spraw, słynna afera „Pogorii”, o której jednak za granicę pisać było wstyd, a w kraju — niezbyt na czasie. O „Pogorii” wiedziałem akurat tyle, ile było mi trzeba. Że zwodowano ją w styczniu, a ochrzczono w czerwcu 1980 roku, że przeznaczona była dla Bractwa Żelaznej Szekli, że jest to barkentyna, a więc m a trzy maszty, w tym 11
pierwszy z rejami, a chva pozostałe z ożaglowaniem gaflowym Ponadto, podczas bytności w Trójmieście, korzystając z okazji, tuż przed wypłynięciem na O PER A C JĘ, wcisnąłem się na jej pokład. W izyta nie trwała długo, bo rozgardiasz był nieprawdopodobny, ale i te kilka chwil wystarczyło, by póź niejsze opowieści o gaierii sztuki i boksie dia konia włożyć między bajki. Przekonany, że sprawa „Pogorii” wcześniej czy później się wyjaśni, nie zaprzątałem nią sobie specjalnie głowy pochłonięty bez reszty tym, co działo się wówczas w kraju, w w olnych chwilach przygotowując się do urlopu. Po przejechaniu wzdłuż i wszerz całej Turcji, którą zwiedziłem podróżując miejscowymi autobusami od Kurdystanu, przez Kapadocję, całe wybrzeże M orza Śródziemnego od Iskendcrun do Dardaneli, aż po Istambuł, wróciłem do redakcji. Na biurku zastałem całą stertę wycinków prasowych i teleksów, zgromadzoną przez zapobiegliwych kolegów. W śród nich była wiadomość wprost nieprawdopodobna — „Pogoria” poszła pod młotek! Było to jednak na tyle dawno, że zanim zdążyłem ochłonąć, decyzja ta została odwołana. Popełniłem w tedy artykuł „K oniec czarnych chm ur nad POGORIĄ?” w którym pisałem m.in.: „Pogoria” — wspaniały, nowoczesny statek żaglowy zostaje w Polsce! Taką właśnie decyzję podjęto na posiedzeniu w gdańskiej stoczni im. Lenina. Cieszy fakt, że poczucie realnej potrzeby społecznej wzięło górę nad partykularnym interesem, tym niemniej owa decyzja to dopiero połowa drogi. Nie zdecydowano bowiem jeszcze, kto przejmie pieczę nad „Pogorią” — wiadomo tylko, że jacht będzie służył młodzieży, a w okresie, kiedy na naszych szerokościach geograficz nych jest martwy sezon nawigacyjny, zostanie wynajęty armatorowi zagranicz nemu lub krajowemu. Dyskusje trwają, tymczasem „Pogoria” cierpliwie czeka. Jej historia była tyleż dramatyczna, co pouczająca, nie od rzeczy będzie więc garść przypomnień i refleksji — zarówno dla odświeżenia pamięci, jak i dla nauki. W tzw. sprawie „Pogorii” o samym żaglowcu nic mówi się nic lub mało. A przecież prototypowa „Pogoria" jest jednostką udaną i znakomicie spisuje się na morzu, o czym dobitnie świadczy czołowa lokata w ostatniej OPERACJI ŻAGIEL. Wyobraźnię ludzi zajmowało jednak zupełnie co innego: oto jacht wybudowano z pieniędzy przeznaczonych na zupełnie inne cele, patronem budowy był Don Corkoac polskiej telewizji, a o samym wyposażeniu jednostki — wgtego, co niosła wieść gminna — dałoby się napisać książkęz serii „przewodnik po muzeach”, choć to ostatnie byio wierutną bzdurą. Wtedy właśnie zapadła decyzja, by „Pogorię” sprzedać.[...J Dodatkowego smaczku przydaje temu werdyktowi to, żc [^stanowiono upłynnić jacht nawet za połowę wartości, byłe tylko inwestorowi zwróciły się koszty produkcji — 75 milionów złotych. Mało tego. Przyjęto, że jakiekolwiek inne rozwiązanie... abso lutnie się nic opłaca, a jeden zc specjalistów od naszej ekonomii ostatniej dekady, w liście do „Życia Warszawy” wylicza nawet dokładnie, ile tracimy na utrzymaniu „Pogorii”, ile możemy stracić puszczając ją w czarter, a jednocześnie ile zarobimy na jej sprzedaży za cenę kosztów produkcji.[...] O pozostawienie „Pogorii” w kraju rozpoczęła się walka. Przerażające, żc trzeba było tłumaczyć rzeczy tak oczywiste społeczeństwu pretendującemu do miana „morskiego”, któreo morzu śniłoprzezcale wieki. O tym, że służba nażaglowcach 12 jest najlepszą szkolą dla przyszłych marynarzy i oficerów wypowiadali się niejed nokrotnie najwybitniejsi znawcy żeglugi,a przecieżjednostek szkoleniowych było — i jest — wciąż mała. I oto w momencie, gdy nad ogólnopolską akcją budowy „Daru Młodzieży” coraz wyraźniej rysuje się znak zapytania, gdyż zbiórka fun duszów idzie coraz oporniej — na piękną i doskonałą, a co ważniejsze — potrzebną „Pogorię”, wydaje się równie okrutny, co bezmyślny wyrok.[...] Nie sposób oprzeć się refleksji, skądinąd oczywistej i banalnej, ale przez to jeszcze smutniejszej. W perspektywie kilkudziesięciu lat morskiej służby, które niewątpliwie czekają otoczoną staranną opieką „Pogorię”, owe 75 milionów doraźnego zysku wydaje się być sumą śmiesznie małą, tym bardziej że niezależnie od funkcji szkoleniowych żaglowiec jest w stanie zarobić na siebie i to z dużą nadwyżką. Czy nie za długo więc zwlekano z decyzją wymagającą myślenia perspektywicznego, z dostrzeżeniem faktu, zc taki zysk byiby de facto stratą i to stratą niepowccowaną. Być może „Pogoria” powstała z czyjegoś snu o luksusie, pamiętajmy jednak, że najdrożej kosztuje luksus bezmyślności. Artykuł ten, mimo starań, nie ujrzał nigdy światła dziennego. W róci łem właśnie z kolejnej rozmowy, w trakcie której oświadczono mi, żc „jest on dobry tylko nieaktualny”, gdy za szafą rozdzwonił się redakcyjny teleks. D o aparatu podszedł Szef, a później bez słowa podał mi kartkę, na której prze czytałem, że jacht „Pogoria”, pod banderą Polskiego Związku Żeglarskiego, płynie na zlecenie PAN do stacji antarktycznej im. Arctowskiego na wyspie K ingG eorge i żc po uiszczeniu odpowiedniej opłaty w wysokości (tu zmilczę, by nie urazić co wrażliwszych uszu) „jest możliwość włączenia do załogi przedstawiciela waszej redakcji”. Ponieważ dla mojego Szefa nie ma. rzeczy' niemożliwych do sforsowania, dziesięć dni później, uginając się pod ciężarem worka i torby podróżnej oraz sakwojaża ze sprzętem fotograficznym, przekroczyłem bram ę Stoczni Gdań skiej. 3. Wa początku był paw — Geograf, jak ty to robisz, że ci papieros nie gaśnie? — W prawnym ruchem zawodowca — odpowiada G eograf i w tym m om encie przechył rzuca go w kąt między gretingiem a ścianą nawigacyjnej. M rucząc coś przez zęby podnosi się, ałe papierosa nie puszcza z ust ani na moment. „Spokojnie, jak na wojnie!” — kwituje całą sprawę i zaciąga się. Po chwili niedopałek niknie za burtą, a G eograf — we w nętrzu nawigacyjnej. G eograf to mój oficer wachtowy. Nazwa jego funkcji jest bardzo oficjalna, nic więc dziwnego, że zaraz chce mi się napisać w tym samym tonie, iż „zawdzięczam m u bardzo wiele”, tyle tylko, że tego typu stylistyka pasuje do Geografa jak kożuch do kwiatka. Ruchiiwy do granic możliwości, czujący się na „Pogorii” od pierwszego dnia jak w dom u, zdążył już opowiedzieć całą masę dykteryjek, każdemu przypiąć łą k ę i zaraz ją odpiąć. Jako posiadacz patentu jachtowego kapitana żeglugi bałtyckiej, opływany przy tym odpo wiednio (płynął np. ,,Maciejewiczem” wokół Islandii w 1975 r.), czuje się na pokładzie jak stary wyga i wszystko przyjmuje z niewzruszonym spokojem, 13
powtarzając bez końca swoją ma tsymę „jesteśmy przygotowani na najgorsze”. W chwilach zadumy śpiewa rozdzierającym serce głosem: „Ciało Johna Browna, ow inięte w płótno...”, i jego głównym zajęciem jest wpajanie swoim m arynarzom podstawowych liter morskiego abecadła. Liczby mnogiej użyłem tu nieprzypadkowo. W naszej czteroosobowej wachcie nie jestem wyjątkiem: W ojtek wykupił sobie książeczkę żeglarską zaledwie kilka godzin przede m ną, Andrzej — choć jest sternikiem jachtowym i dla nas dwóch mógłby być kapitanem — również ostatnio do żeglarstwa się nie przykładał, ponadto cała trójka wypłynęła na morze pierwszy raz. G eograf trafił więc na niezłe Towarzystwo i w nietypowym układzie, który zjeżyłby włos na głowie niejednego oficera, okazał się po prostu znakomitym kolegą. Po tym wstępie, już bez żenady, przesady i patosu mogę stwierdzić, że jemu przede wszystkim zawdzięczam to, co najważniejsze — podstawy żeglar skiej edukacji. Iie go to kosztowało — wie chyba tylko on sam. Zamęczałem go pytaniami i wątpliwościami, kontrowałem — żeby wprowadzić nieco ele m entów dram atycznych— prawie wszystko, co powiedział, poza poleceniami „służbowymi” rzecz jasna. A leż tu dawałem popisy, zwłaszcza w dziedzinie sterowania, z czego oczywiście nikt inny, tylko G eograf tłumaczył się przed Kapitanem. Później za to stukał wymownie palcem w kompas, ale kiedy otwierał usta, żeby coś powiedzieć, dobijałem go jego własnym: „Najgorsze jest pierwsze dziesięć lat”. A poza tym — co tu dużo gadać: te moje z Geografem rozmowy ułatwiły mi przejście przez najgorszy okres aklimatyzacji i złagodziły trudny proces w ra stania w jachtowe życie. N a początku było rzeczywiście koszmarnie. Przede wszystkim organizm lądowego szczura ża nic w świecie nie chciał pogodzić się ż alarmami, które podrywały z koi i wyciągały na pokład właśnie wtedy, kiedy udało się zasnąć. Inna rzecz, że z budzeniem miałem trudności do końca rejsu... Trzeba jednak przyznać, że alarmów mieliśmy wyjątkowo dużo, ale dzieje się tak zawsze przy halsowaniu w zmiennym wietrze z niekorzystnego kierunku. Niestety, wtedy o tym nie wiedziałem. Sprawą kolejną były liny. W siało ich na pokładzie całe mnóstwo i dosta wałem wysypki, gdy „życzliwi” stwierdzali, że to proste („łatwo się nauczyć, byle w kolejności”), po czym zaczynali litanię: szoty latacza, bomkliwra, kliwra, forsztaksla; szot, gejtawa i gordingi foka, m arsla dolnego i górnego, bram a i bombrama; pikfał, gafelgaja, dirki i gardafał grota; fał latacza... Było mi to zupełnie obojętne. Nie rozróżniałem żadnych lin, a ich nazwy raziły mnie zawsze swoją barbarzyńską cudzoziemczyzną, czemu zresztą — ku oburzeniu prawowiernych żeglarzy — dawałem głośno wyraz. Dostrzegałem co prawda logikę tej nomenklatury, ale jednocześnie nie robiłem nic w kierunku jej przyswojenia, zdając się całkowicie na czas i praktykę. Być może metoda okazałaby się naw et niezła, gdyby nie to, że zanim owa osmoza została 14 zakończona, popełniłem błąd, który omal nie zakończył się tragedią. Co się stało? Pomyliłem pedał hamulca z gazem — powiedziałby automobilista. D o szczegółów jeszcze powrócę, tu dodam tylko, że po tym wydarzeniu wyuczy łem się nazw i funkcji wszystkich sznurków w ciągu lulku godzin. Było to jednak dużo, dużo później, tymczasem zaś, kiedy trzeba było m ocować się z linami, dołączałem tam, gdzie było najmniej ludzi i ciągnąłem razem z nimi. M ożna i tak, ale czułem podskórnie, że pow inno mi być głupio. I chyba było. Teraz rewia mody. Stopy — skarpetki cienkie, skarpety wełniane i kalosze. Zabrane buty skórzane nie nadają się na deszcz zupełnie, bo piją wodę jakby im kto za to zapłacił. Dylemat: co lepiej — zimno i sucho, czy zimno i m okro został więc rozstrzygnięty jednoznacznie na korzyść suchych przynajmniej kaloszy. A gumofilce? — spyta ktoś. Płacę podwójnie ża dostarczenie mi pary o rozmiarze „dwanaście”. Nogi — kalesony, dżinsy (w dzień) lub spodnie od m oleskinu czyli ortalion + watolina (na wachty nocne), dół od sztormiaka. Tułów — podkoszulek, koszula flanelowa, dw a swetry, kurtka od mole skinu z podpinką lub bez (zależy znów od aury i pory dnia), sztormiak. N a tym wszystkim szelki, do których przyczepiony jest pas bezpieczeństwa. Szyja — golf, szalik lub ręcznik. G łow a— czapka wełniana, kaptur moleskinu, kaptur sztormiaka, wszystko razem w razie potrzeby wiązane pod brodą. Ręce — rękawiczki wełniane i robocze irchowo-drelichowe, ponadto sku tecznie zasłaniają je rękawy od sztormiaka. Mimo wszystko rękawiczki są suche co najwyżej przez 2 godziny i to tylko jeśli nie dotykać niczego mokrego, zwłaszcza lin, a przez ostatnią godzinę wachty są dosłownie jak gąbki. Taki zestaw stosuję na wachty. Proszę sobie wyobrazić, jak czuje się człowiek ubierający się w to wszystko w ciasnym pomieszczeniu, w tempe raturze +25 stopni. Na mostek wychodzę po tej operacji zgrzany jak ruda mysz, a przecież zakładanie tego na pokładzie zlewanym bez przerwy wodą nie ma najmniejszego sensu. Rzecz jasna — jeśli trzeba pracować przy żaglach, ubranie takie staje się małą, przenośną, jednoosobową sauną, jednak nie sposób przestać za sterem lub „na oku” nawet pól godziny bez podobnego zabezpieczenia. Kiedy wyskakuję na pokład tylko do manewru, rzecz m a się inaczej. Kalesony, koszula, kalosze, na to sztormiak — i do roboty, bo wtedy nie ma mowy o zmarznięciu!, a jeśli naw et, nie trw a to długo. Łatwo teraz pisać, ale wtedy, jak na nowicjusza, było tego trochę za dużo. Alarmy, liny, koszmar ubierania i dodatkowo ciągłe przeświadczenie, żć jeśli statek jeszcze się nie rozleciał, a my nie jesteśmy na dnie, to tylko czysty przypadek. W tedy właśnie złapałem się na myśli, żeby rzucić to wszystko w cholerę. Myśl ta przeraziła m nie do tego stopnia, że sam sobie udzieliłem ostrej 15
nagany. Teraz, gdy spoglądam wstecz, m ogę powiedzieć, że od tej właśnie chwili rozpoczął się mój pow rót do normy. Był 12 grudnia, szósty dzień rejsu. A paw? Racja, zapomniałem o nim zupełnie, gdyż zginął trzeciego dnia i od tej pory nie pokazał się ani razu. Została po nim tylko piosenka, którą ułożyłem na jakiejś wachcie nocnej do własnej melodii i nazwałem „Paw blues”: Przyszedł do m nie paw, powiedział mi: „P zień dobry panu!” Och! A niech go szlag! D o strasznego przywiódł m nie stanu. 0 pawiu! U top w m orzu swój wstrętny łeb! Żołądek m i skręcił 1 wątrobę m i wynicował. Och! A niech go szlag! Dlaczego chce, bym chorował? O pawiu! U top w morzu swój wstrętny łeb! Ten wstrętny' paw przez burtę już wpół mnie kładzie. Och! Treści i kwasy szlajają się po pokładzie! O pawiu! Utop w m orzu swój w strętny łeb! Poszedł już paw. Cholera wie; kiedy znów przyjdzie. Och! A niech go szlag! Przez niego znów obiad wystygnie. O pawiu! U top w m orzu swój w strętny łeb! N ie wróżąc jej dalszej kariery zapisałem słowa w zeszycie i odłożyłem ad acta. Ale był to kolejny dobry znak — chorem u zdrowie poczęło wracać. 4. Kim jesteśm y? Nasz statek liniowy Gdynia-Antarktyka-Gdynia /G A G / zaprasza miłych gości na ekspresową przejażdżkę na trasie południkowej 62°S — 54°N. Pokład naszego żaglowca nadaje się idealnie do zażywania ruchu na świeżym powietrzu — 7 m od nagelbanków lewej burty do. nagelbanków prawej burty i 40 m od kontrafałów kliwrów do szotów bezana. D odat 16 kową atrakcją jest możliwość przemieszczania się w pionie do wysokości .bombramrei (30 m wzwyż) i głębokości zęz (5 m pod pokładem). W przestrzeni zawartej w tych ekstremach znajduje się wiele obiektów gwarantujących aktywny wypoczynek naszych miłych gości. Tak witał polarników na Wyspie K róla Jerzego nasz podpokładowy nie- regularnik „G łos z Kubryku” artykułem uzyskanym przez redakcję od Dyrek tora G A G (dodatkowo zatrudnionego na stanowisku kierownika obiektu pływającego s.y. „Pogoria”). Ponieważ odznacza się o n celnością charaktery styki (pisany był przecież po dwóch miesiącach wspólnej żeglugi) i doskonale pasuje właśnie w tym miejscu, posłużmy się nim jako swoistym mottem. Po tym wprowadzeniu w ypada przedstawić głównych bohaterów. W pre zentacji niech obowiązuje.podział klasyczny, oparty na oficjalnej liście załogi, bez wdawania się w niuanse nieformalnych grup towarzyskich tworzących się samoistnie pod pokładem — owe podskórne tendencje i tak wyjdą na jaw w dalszych partiach naszej opowieści. Idąc za wspom nianym artykułem, cha rakteryzacji dokonamy w trzech podstawowych grupach, zaczynając rzecz jasna od najważnejszej, choć jednoosobowej. A więc — kim jesteśmy? m g r 1HŻ. J a c e k K o n ie c z k o Kapitan wydaje się osobnikiem nijakim, poza jego dziwną skłonnością do choroby morskiej pod wpływem zapachu zapałki przy zapalaniu papierosa. K r z y s z t o f B a r a n o w s k i , lat 42, jachtowy kapitan żeglugi wielkiej /j.k .ż.w ./, zwany dalej również: Kapitan, D yrektor, Grotm aszt, Naczelnik, Master, Kierownik O biektu Pływającego, a także Krzysztof. Inżynier elek tronik, dziennikarz, pisarz, filmowiec, żeglarz. Z nany szeroko z ekscentrycz nych wybryków: m.in. odbył samotną podróż dookoła świata na jachcie „Polonez”, wokół trzech przylądków — Agulhas, Leeuwin i Horn. Poza tym gra na gitarze i śpiewa (również po hiszpańsku), a w kabinie nawigacyjnej hoduje Myszkę Miki (o czym przy okazji). Załoga stała składa się z osobników spokojnych, nie posuwających się do brutalności, przygotowanych do udzielenia W am kompletnych infor macji n a tem at interesujących obiektów wspomnianych wyżej, ze szcze gólnym uwzględnieniem okresu od kiedy obiekty te nie były czyszczone, skrobane, malowane, myte, szyte itp. A n d r z e j M a r c z a k, lat 42, j.k.ż.w., zastępca Kapitana, zwany dalej Chief. Z wykształcenia inżynier. Płynął z Ludom irem Mączką na „M arii” do P eru w 1973 - 74, startował też kilka razy w Bałtyckich Regatach Samotników. Zw olennik ścisłej dyscypliny i porządku. To, że nie doznał ataku serca na pierwszy widok niezsubordynowanej i krnąbrnej zbieraniny, jaką stanowiła 17
załoga, zawdzięczać należy jego dużej odporności. („Andrzeju, nie przesadzaj” — powiedział d o niego pod koniec rejsu Kapitan z łagodną perswazją — „to i tak chyba najlepsza załoga, z jaką pływaliśmy kiedykolwiek”. „N ie podlizuj się załodze” — odpowiedział m u wtedy Chief, co jednak nie przeszkadzało mu później przyznać Kapitanowi racji). W o j c i e c h F o k, lat 29, instruktor żeglarski, zwany dalej Bosman. W ieloletni bosman szkunera „Zew M orza”, na którym opłynął dookoła świat (w ośmioosobowej załodze!) w 1973 -74, brał udział w Operacji Żagiel ’76 z okazji 200-lecia Stanów Zjednoczonych oraz w wyprawie płetwonurków „Karaiby ’78”. Dokładne przeciwieństwo głównego bohatera piosenki „na pokładzie od rana ciągle słychać ...”, pełen zadumy i filozoficznego spokoju. W olny od nałogów. S t a n i s ł a w B o j a r u n i e c, lat 35, ongiś żeglarz, aktualnie zawodowy kucharz z 13-letnim stażem, na etacie PLO. Zwany dalej Kuk, K ucharz lub po prostu Stasio. Absolutnie rewelacyjny w swoim fachu, towarzysko groźny w pierwszym starciu. Jedna ze zwrotek piosenki, krórą ułożyliśmy dla niego, brzmiała: Różne rzeczy już widziałem, na „Batorym” gotowałem — dzięki mnie jeszcze zasłynie kuchnia na tej barkentynie. Słowa te okazały się prorocze. R o m u a l d M i n c y k o, lat 28, sternik jachtowy /s t. ]./, szef maszyny, zawodowiec, również z PLO; zwany dalej Romek. Nie pali, za to gra na gitarze i śpiewa (i to jak!). M a r e k K l e b a n , lat 33, st.j. Również maszynista, choć nieetatowy. Ognisty dyskutant, oprócz żeglarstwa uprawia też bojery. Pozostała część załogi stanowi niezwykle barw ną zbieraninę artystów i rzemieślników (każdy w swoim zawodzie), godną naukowych opraco wań etnograficznych. W takim towarzystwie nasi mili goście będą mieli zapewnioną rozrywkę i wiele różnorakich emocji. W ACHTA 1 D a r i u s z B o g u c k i , lat 53, j.k.ż.w., zwany również „Dziadek”, „Sza man Morski”. Inżynier budownictwa okrętowego. Inicjator, uczestnik i kapi tan wielu rejsów w rejony polarne, m.in. na jachcie „Gedania”, w trakcie 18 14-miesięcznej podróży za oba kręgi polarne, odwiedził W yspę KrólaJerzego. Aktualnie — pierwszy oficer (odpowiedzialny za nawigację), w drodze powrotnej, razem z Chiefem, pełnił obowiązki zastępcy Kapitana. T o m a s z G a s i r i s k i , lat 21, zwany również Młody. Student z Krako wa, członek Bractwa Żelaznej Szekli, dwukrotny uczestnik OPERACJI ŻA G IEL („Zew Morza” i „Pogoria”). Bez stopnia /b .s ./. W ł o d z i m i e r z L a w a c z ,, lat 43, b.s., biogeochcmik. Jadł chleb z niejednego pieca, teraz jedzie jako polarnik na stację im. Arctowskiego, by spędzić tam cały rok. R y s z a r d M o k r z y c k i , lat 26, st.m., zwany również Ranzo, Człowiek M ajora (lub nawet „Major”), M róweńka. Inżynier elektronik, niegdyś krako wianin, obecnie z Piły (szukać pod „U nitra Scrvice”). Najszybciej awansujący członek załogi — w drodze pow rotnej oficer trzeciej, a później drugiej wachty. M istrz piosenki żeglarskiej i obyczajowej Z b i g n i e w S t u d z i ń s k i , lat 24, st.m., zwany od pewnego czasu Makaron. Student Politechniki W arszawskiej, nie do zagięcia w regulaminach i przepisach żeglarskich. W drodze powrotnej (od równika) — trzeci oficer, czyli szef trzeciej wachty. W ACHTA H J a n K ł o s s o w s k i, lat 29, j.k.ż.w., zwany też Dżonny. Geolog. Mąż zaufania załogi o dużych zdolnościach oratorskich. Niezmordowany astrona- wigator. W drodze powrotnej — pierwszy oficer na miejsce Dariusza Boguc kiego. Stopień żeglarski i awans mówią same za siebie. Z b i g n i e w K l e b a n , lat 28, b.s., pracownik Gdańskiej TV, działacz Bractwa Żelaznej Szekli. N a pokładzie pełnił również funkcję intendenta. Człowiek absolutnie pozbawiony nerwów, niemożliwy do wyprowadzenia z równowagi. Brat Marka. S t e f a n M i s i a s z e k, lat 43, st. j. Elektronik płynący na stację im. Arctowskiego, by (tak jak Włodek) spędzić tam cały rok. Na „Pogorii” główny opiekun urządzeń radiowych. Z d z i s ł a w S z c z e p a n i a k , lat 39, st.m., zwany wyłącznie Sławek. Dziennikarz, kierownik działu kultury „Dziennika Łódzkiego”. 19
spokój po tej piekielnej bałtyckiej huśtawce. Szeroki tor wodny oświetlony z obu stron — istna autostrada statków. Po obu stronach czyste i schludne domki ozdobione świecącymi choinkami. Przez duże okna z firankami bez zasłon widać wzorowe porządki wewnątrz. N a ich widok pomyślałem, że za nic nie chciałbym — przynajmniej teraz — zamienić się z ludźmi, którzy w nich mieszkają, że jest przede m ną coś więcej. A później patrzałem na samo chody pędzące prawdziwą autostradą przerzuconą nad Kanałem i jakoś zupełnie nie fascynował mnie ich pęd ani otwierająca się przed nimi dro ga- Przed kilkoma laty jechałem sobie tędy, wygodnie rozparty w jakimś oplu. „Nord-Ostseekanal” — powiedział kierowca, .który zgodził się podrzucić mnie do granicy duńskiej, ale kanał przemknął pod nam i i zdążyłem zobaczyć tylko komin jakiegoś statku. N a liczniku było wtedy dobrze powyżej setki, a ja cieszyłem się, że może przed wieczorem uda m i się dotrzeć do Kopenhagi. Teraz płynęliśmy z prędkością 6 węzłów, nogi w kaloszach miałem prze marznięte, ale przede mną było jeszcze pół świata i ta świadomość wystarczała mi za wszystko. Co parę m inut meldowałem, że widzę jakieś statki płynące z przeciwka, promy na kursie, aż wreszcie skończył się kanał, a z nim nasza wachta. M orze Północne dmuchnęło nam znowu w tw arz silnym przeciwnym sztormem, było jednak zupełnie inaczej niż na Bałtyku— inna, długa fala, inny kolor wody, a poza tym nareszcie od czasu do czasu pokazywało się niebo. W nocy widać było gwiazdy i sierp księżyca, a morze w ich świetle wyglądało niesamowicie i pięknie, choć wciąż jeszcze nocne wachty straszyły omamami, a z różnych zakamarków wywlekały się senne mary i zwidy, nie zawsze najprzyjemniejsze. Kolejne dni sztormujemy pod wiatr pomagając silnikiem, próbując najroz maitszych kombinacji żagli. Mozolnie wspinamy się na kolejne fale, które otaczają nas ze wszystkich stron, jak ruchomy górski krajobraz, Dziób w bryzgach piany to celuje w niebo, to spada w dół. Za rufą cały czas szybują mewy. Szybują to najwłaściwsze słowo — potrafią godzinami nic poruszać skrzydłami, a jednak, kiedy tylko chcą, wyprzedzają nas i okrążają, /.męczone — siadają zgrabnie na fali i razem z nią'kręcą zagmatwane piruety. Czekają na kubeł z kambuza, którego zawartość trzy razy dziennie ląduje za burtą. Że też im się chce, dla tych kilku obierek? W sobotę zatarasował nam drogę brudny, czarny „D orthe O ldendorf’ z Singapuru. Kręcił się bez sensu, a później, ni z tego ni z owego wywiesił światła „nie odpowiadam za swoje ruchy”. Z trudem zmieściliśmy się za jego rufą, która szybko rozmazała się w strugach deszczu. Niedziela, poniedziałek — leje. We wtorek nasza wachta ma służbę w kuchni, ale pada komenda: „Ochotnicy...” Wskakuję więc w kalosze, na
koszulę zakładam mołeskin. Biegam, ciągnę, luzuję, wybieram. Kiedy wróci łem pod pokład, napisałem w liście: „...żałuj, że nie możesz tego widzieć. M orze m a kolor głębokiego szmarag du, łagodna fala, słońce. Horyzont w wianuszku chm ur, a za rufą — tęcza. I ten obłędny kolor wody. Nad nami dwa żagle rozpięte na rejach i gafel na grocie. Biel, szmaragd i błękit — cóż za zestawienie!” A później znowu leje i dm ucha prosto z dziobu. Czy na tej ziemi nie ma innych w iatrów niż przeciwne? Cale szczęście, że przynajmniej chmury pędzą razem z nimi, tak że czasami prześwituje niebo. „Niech żałują c i, co nie są na «Pogorii» razem z nami — Panie Boże przenajświętszy zmiłuj się nad waria tam i” podśpiewuję sobie stojąc za sterem, a do listu dopisuję: „Strasznie ciągną się te nocne godziny, kiedy borykamy się ze sztormem* morską pianą, deszczem. Oszalały statek... N aw et gwiazdy zwariowały: Wielki W óz stanął na czubku dyszla i wierzga kołami do góry, a Mały, spadając, balansuje n a Polarnej. Ona jedna jest tylko nieruchoma, jakby chciała zatrzy m ać i uporządkować cały ten rozpędzony i zwariowany zwierzyniec”.* Wieczorem we czwartek, 18 grudnia, weszliśmy w Cieśninę Dover. Noc była bezwietrzna, pogodna, rozjaśniona światłem księżyca. Stałem wtedy na mostku jako wachta pokładowa: w przejrzystym powietrzu doskonale widoczne światła miast na brzegu angielskim, błyski francuskich latarni m orskich, a między nimi pozycyjne światełka .statków tworzyły niezwykłą scenerię. Płynąca w srebrzystej poświacie „Pogoria”, na tle mijających ją nowoczesnych jednostek, wyglądała jak zjawisko przeniesione z innej epo ki. I znow u sztorm od dziobu, deszcze i bezustanna praca przy żaglach. Pęka w połowie grotżagiel, więc zdejmujemy go i przenosimy na jego miejsce bezana, choć palce drętwieją w lodowatej wodzie. Tymczasem jacht płynie do tyłu — przy tym wietrze i kursie robimy maksymalnie 1,5 węzła, a ponieważ wdał się jeszcze do sprawy przeciwny prąd mający 3 węzły, rachunek jest prosty. Całe szczęście, że za kilka godzin ten prąd popłynie w drugą stronę... W e wtorek, 23 grudnia, późnym wieczorem rzuciliśmy wreszcie kotwicę na redzie Falmouth, Przed skokiem przez A tlantyk żagle i silnik wymagają przeglądu na spokojnej wodzie, zwłaszcza po takiej harówce. Niecałe 900 mil w 17 dni. T o daje średnią ledwo ponad 2 węzły. 6. ...dokąd płyniem y? Ależ to oczywiste. Na Wyspę K róla Jerzego leżącą w archipelagu Szetlandy * Byl to mój pierwszy Ust pisany na poktłdzic podczas żegłtijj. Zgroza w oczach, a później i w glosie Wpjtka-Bosmanasprawiły,je byitotejlistostatni.Odry!tocopisałemnamoranazywałosię„notatki"lub„/.spiski z pokładu", natomiast „korespondencję" prowadziłemtylkoa portów. Listy r.morza - teżcoś! 22 Południowe, w pobliżu Półwyspu A ntarktycznego (zwanego również Ziemią Graham a lub Półwyspom Palmera), a dokładnie do Zatoki Admiralicji, nad brzegiem której leży Polska Stacja' Ąntarktyczna im. Henryka Arctowskie- g°- Cel? W jak najkrótszym czasie zawieźć i przywieźć polarników tworzących załogę stacji — dlatego właśnie „Pogoria” została wynajęta przez Polską Akademię Nauk. Ponadto rejs miał sprawdzić, czy żaglowiec jest w stanie pokonać trasę prowadzącą przez najtrudniejsze rejony żeglugowe — w pobliżu przylądka H orn, przez Cieśninę Drake’a, wreszcie przez strefę wód polarnych w pobliżu Szetlandów Południowych. Jeśli tak — PA N miał poważnie rozważyć możliwość stałego wykorzystywania ..pogorii” do transportu ludzi na stację, przede wszystkim ze względu n a konkui^jcyjną cenę, 10-krotnie niższą od kosztów wynajmu statku handlowego. Takie były cele wyprawy podawane zarówno przez polski Związek Żeglar ski jał^ P A N . Dopiero na miejscu, w Gdyni usłyszałem trzecią, jakby nieo ficjalną — a przecież najbardziej oczywistą — przyczynę: nowy i to w dodatku prototypowy żaglowiec trzeba po prostu sprawdzić w trudnym rejsie, zwłasz cza że w myśl starej żeglarskiej prawdy, statki niszczeją w portach. Tak więc okazja wysłania „Pogorii” na całą zimę w transatlantycki rejs spadała arma torowi jak z nieba, nie mówiąc już o tym, że w przypadku powodzenia wyprawy, sylwetka pingwina na nadbudówce byłaby znakomitym atutem reklamowym żaglowca; mającego przecież w przyszłości, „w wolnych chwi lach”, zarobkować w rejsach czarterowych, najchętniej u zagranicznych kon trahentów. Oficjalnie jednak funkcjonowały głównie dwie pierwsze przyczyny, co spowodowało szereg wątpliwości z różnych stron, przede wszystkim ze strony środków masowego przekazu. Pamiętajmy, że słowo „Pogoria” wciąż jeszcze budziło niezdrowe emocje i.namiętności. Ł „D okąd płynie POGORIA?” zapytałem nawet ja sam w tytule artykułu wysłanego jeszcze z Gdyni.Polarników na stację płynęło tylko dwóch. Trzeba było wyjaśnić, żę byl to najtańszy sposób wysłania ich na „Acctowskiego”. Kwestia możliwości dopłynięcia żaglowcem na Szetlandy Południowe wyda wała się być już dawno rozstrzygnięta, podobnie zresztą jak sprawa term inu i poprawki na ewentualne kaprysy aury) Rzecz jasna, że wchodziły w grę sprawy nieprzewidziane — kataklizmy, katastrofy, ale im podlega przecież wszystko i wszyscy. Poza tym miałem przeczucie, oparte na licznych prze słankach (by nie rzec: pewnikach), że polarnicy na Stacji nie powitają „Po gorii” zbyt entuzjastycznie. Pytałem jeszcze i o to, czemu nie m ożna postawić sprawy na nogach i bez kokieterii wobec sponsora stwierdzić, że rejs jest konieczny dla sprawdzenia jachtu, dla reklamy, szkolenia (wiele osób z załogi to potencjalna kadra oficerska w przyszłych rejsach barkentyny), zaś zbieżność 23
24 z interesami PA N jest szczęśliwym zbiegiem okoliczności, tak dla chwały nauki polskiej, jak i kiesy PZZ. Tego rodzaju ujęcie ukręciłoby od razu łeb wszystkim plotkom, domniemaniom i napaściom, jakich nie szczędzono „Pogorii” w czasie jej antarktycznej podróży. Oczywiście pytania postawione w pierwszej części artykułu były obcesowe i zgoła nieoczekiwane, jako że padły od strony najmniej spodziewanej— zadał je przecież członek załogi (nieodparte skojarzenie z piątą kolumną). Niemniej jednak w dalszym ciągu sądzę, że było to absolutnie konieczne i na miejscu, ponieważ rzeczą dziennikarza jest m. in. publicznie formułować najbardziej nawet drastyczne pytania, po to by doczekały się one publicznej odpowiedzi w tym przypadku udzielonej zresztą na miejscu przez autora. Jak się później okazało, artykuł ten narobił wiele hałasu w środowiskach zainteresowanych i zbliżonych do sprawy, gdyż zawistnie „życzliwa” sąsiednia Redakcja Krajowa opublikowała tylko jego pierwszą część, co jednak wyszło na jaw jeszcze później. Dzięki tem u „przeoczeniu” opacznie zrozumiano jego treść, tak że w rezultacie, więcej przyniósł szkody niż pożytku. No, ale co się stało... N a razie płyniemy na W yspę K róla Jerzego. 7. Pierw sza Gw iazdka na „Pogorii" W Falm outh nie było mowy, żeby ktokolwiek zszedł na ląd. D o miasta pojechał tylko Dyrektor, który wziął po drodze listy i spis sprawunków. Odpływającą szalupę oglądałem z rei — obsługujący silnik Zbyszek Kleban zręcznie m anewrował między statkami radzieckiej flotylli rybackiej, których cała chm ara schroniła się tu przed sztormem, aż zniknął w przybrzeżnej mgle. A my — do pracy. Romek ż M arkiem całą noc dłubali w maszynie, naszym zadaniem było doprowadzenie do porządku żagli. Zdejmowanie podartych, szycie, zakładanie zeszytych — wszystko to, choć w gruncie rzeczy nieskom plikowane, było niezwykle czasochłonne. Szczególnie długo mozoliliśmy się nad ciężkim i nieporęcznym rulonem dakronu, który trzeba było podnieść na reję. N a dodatek znowu rozpadał się deszcz. Zwariować można. Czy naprawdę istnieją gdzieś ci.epłe morza?— pytaliśmy od czasu do czasu, nie odrywając się jednak od roboty. Przecież dziś wigilia. Zdążyliśmy. Na wieczerzę wigilijną czekamy już dokładnie umyci, ogoleni, odświętnie ubrani. W kambuzie szaleje Stasio, zapewniający bezustannie, że nie tylko wieczerzy, ale nawet żadnej kolacji nie będzie i przeganiający wszystkich postronnych obserwatorów. Kam buz i mesa nabrały teraz cha rakteru twierdzy obronnej chronionej ciosami ścierki i wielopiętrowymi związkami frazeologicznymi rzucanymi przez uwijającego się Kuka. Tylko Wojtek Przybyszewski przycupnął w kącie, ale jego chroni prawo speqalne — 25
on przystraja plastykowe drzewko szeklami, raksami, igłami owiniętymi w staniol, długim łańcuchem ze sznurka splecionego w misterne węzły. Praw dziwi żeglarze choinkę muszą mieć żeglarską. Tymczasem ja zauważam dziwne spiętrzenie wydarzeń, niby zwyczajnych, ale w tym dniu niezwykłym sugerujących — już tylko swą mnogością — wyjątkowość i mistycyzm jakiś. Spisałem je więc na wypadek, gdyby czas miał wyświetlić symbolikę znaczeń, bowiem czyżby to był tylko przypadek, że na przestrzeni kilku godzin: — wysiadł agregat, pogrążając wszystko w ciemnościach na kilkanaście minut; , — zacięła się (co prawcia też tylko na kilkanaście m inut) w inda kotwiczna i pracowała tylko na jednym biegu; — sześć osób usiłowało wciągnąć na pokład szalupę bez najmniejszego skutku, tak że niezbędne były posiłki; — stwierdzono,, że akumulatory nie nadają się praktycznie do niczego (brawo „Centra — Poznań”); — radziecki radiotelegrafista, wezwany na pom oc z sąsiadującego z nami statku rybackiego, wydusił co praw da znak życia z radiostacji głównej, ale wysiadła za to ukaefka; — rozgardiasz nagle zapanował straszliwy, tak że wachtom pokręciło się wszystko i przez kilkanaście m inut nie było nikogo do zmiany na mostku, czego zresztą nikt z dowództwa nie zauważył, gdyż porządek powrócił równie niespodziewanie, jak był zniknął; — „K to m a biegunkę?”— pytał gromko Chief, używając co prawda innego słowa na okres'lenie dolegliwości, ale oferując chętnym po jednej sulfaguani- dinie. Jeden tylko osobnik — nieświadom powagi pytania— zgłosił się, ale za chwilę wycofał, tłumacząc, że myślał, iż dostanie piwo; — G eografo mało co me zatrzasnął się w kingstonie (ale na szczęście się nie zatrzasnął)... ... tu urywa się ta lista czarna, gdyż wachta kuchenna zaprosiła do mesy. Jak jednak wyświetliły się te tajemnicze zjawiska? — zapyta ktoś. W olałbym zmilczeć odpowiedź, ale uszanować należy czytelnika, więc by osłodzić' mu rozczarowanie, posłużę się m ową wiązaną i odpowiem słowami poety: „róż nie powiadają o tern, lecz nikt pewnie me wiedział ni wtenczas, ni potem”. Tymczasem w mesie nastrój panował niezwykły. Z honorowego miejsca na ścianie spoglądał na nas nasz Papież, który od tej chwili towarzyszył nam do ostatniego dnia rejsu. Pod białymi obrusami, specjalnie na tę okazję ze skrzyń wydobytymi, leżało prawdziwe siano. Na wytwornej bieli pojawiać się zaczęły półmiski — widomy znak kunsztu Kucharza, który tym razem przeszedł sam 26 siebie. Potraw było trzynaście, a wszystkie rzecz jasna, postne. W każdej z nich tkwił też — dawnym obyczajem — kawałek opłatka. Staliśmy wokół stołów w milczeniu, a wtedy przemówił Kapitan: — Wieczerza wigilijna to m om ent szczególny. Zazwyczaj spędza się ten wieczór w gronie rodziny i najbliższych. Nam los przeznaczył spędzenie go z dala od dom u, ale przecież my też jesteśmy w jakimś sensie rodziną. D latego pozwólcie, abym ja, jako głowa tej rodziny — ojciec was wszystkich — przełamał się opłatkiem kolejno z każdym. Słuchaliśmy tych słów — prostych, ciepłych, serdecznych — skupieni głęboko. Było cicho i uroczyście. N awet ci, którzy zawsze i wszystko potrafili obrócić w żart, teraz mieli swą chwilę powagi i tak jak wszyscy czekali, aż wyciągnie się do nich ręka z opłatkiem. 1 podchodził do nas Kapitan podając każdemu biały, kruchy symbol wigi lijnego wieczoru.Jego życzenia były krótkie, zwięzłe, ale zawsze celne. „Życzę ci, Andrzeju” — powiedział np. do Makaca — „żebyś dokonał wyboru, który jako jedyny będzie dla ciebie słuszny”. Andrzeja zatkało, „Parapsychologia!” — m ruknął później, przy kolacji — „Skąd on wiedział o jakimś moim wyborze, skoro n i e m ó g ł wiedzieć. Parapsychologia!” Tak było prawie ze wszystkimi. Kiikuzdaniowe co najwyżej wypowiedzi Kapitana dowodziły, że poznał nas przez te kilkanaście dni lepiej, niż można było przypuszczać, wiedział bowiem — jak to stwierdził Andrzej — o rze czach, o których nie mógł wiedzieć. W ięc zgadywał?Jeżeli tak,w niczym to nie umniejsza, a w ręcz przeciwnie — przynosi zaszczyt jego intuicji, znajomości ludzkich charakterów i .umiejętności ich rozgryzania. Po życzeniach były toasty. Kapitan w swoim oznajmił, że odtąd jest ze wszystkimi po imieniu. — Jak rodzina, to rodzina — stwierdził — a poza tym będzie mi bardzo miło. A teraz dajmy przemówić Chiefowi. „D o roboty!” — zagrzmiał z końca stołu tubalny glos Marka, na co cała mesa pękła ze śmiechu. Chiefowi, choć śmiał się razem z innymi, tego dnia toast już nie wyszedł. W rękach Kapitana pojawiła się gruba i wielka księga — angielska locja Atlantyku „Ocean Passages”. Niczym z Biblii odczytał on z niej kilka stoso wnych akapitów zapowiadających to, co według wszelkiego prawdopodo bieństwa miało nas czekać przez paręnaście najbliższych dni. Zrobiło się cicho, bo ow e suche sformułowania nabrały nagle przedziwnej mocy i zabrzmiały niczym surowy wyrok żeglarskiego prawa. Kapitan podniósł brw i dó góry:' — Przeczytałem, żeby nikt mi nie stawiał zarzutów, że jak Amundsen, dopicró na Maderze... Musicie wiedzieć, co nas czeka. N o, ale może się nie sprawdzi. Znakomita ryba, Stasiu. T o mówiąc ujął za widelec. 27
Kiedy zaspokoiliśmy pierwszy głód, znów powróciliśmy do tradycji. Spod choinki popłynęły kolędy, a wśród nich ta najbardziej ściskająca za gardło,, ułożona przez Sławka kilka godzin wcześniej —- nasza, pogoriowa kolęda żeglarska: Lulajże żeglarzu — morza perełko, Lulajże wichrowe ty pieścidelko, Lulajże żeglarzu — wiatr m orzem hula, A „Pierwszy Po Bogu” do snu utula... Lulajże żeglarzu, lecz nie śpij długo, Czas wstawać na wachtę świtem, szarugą, Nie zwlekaj żeglarzu — czekają reje, Z wysoka zobaczysz, co wiatr przywieje... Rozterkę, tęsknotę, serca niepokój, Sztorm wielki, huragan, po burzy spokój... Lulajże żeglarzu, niech ci się przyśni Rodzina, dom , miłość, wszyscy najbliżsi... Lulajże żeglarzu, lulajże lulaj, A ty go kolędo z płaczu utulaj, Lulajże żeglarzu, fala ci s'piewa, A twoją kolędę w świat weźmie mewa... Śpiewaliśmy długo w noc, a była w nas ta sama co wcześniej powaga, uroczyste przejęcie, celebracja każdego gestu i słowa, żarliwość wynikająca z uświadomienia wyjątkowości tej nocy N arodzenia — jedynej chwili spokoju wśród przeciwhie wiejącego losu. Lecz byliśmy przecież na morzu. Padła więc komenda: „Kotwicę rwij!” i światła Falm outh z wolna zniknę!)' za rufą. Pomyślałem wtedy, że taka wigilia thoże przytrafić się tylko ludziom oddalonym od tego co najbliższe, gdyż tylko oddalenie tale intensyfikuje przeżycia, jakże szczęśliwi, wśród tej rzeszy tuła czy, są ci, którzy wierzą, że powrócą i którym ta wiara pozwała przetrwać trudne chwile samotności. Wrzuciłem kawałek opłatka do morza. W świetle latarni rufowej krążyły mewy jak tańczące gwiazdy. Przed dziobem otwierał się Atlantyk. 28 II. R Ó W N IK I IN N E A T R A K C J E T R O P IK Ó W 1. D o siego roku, M r. Atlantyk! Z PR Y W A TN EG O DZIEN N IK A : „25 grudnia 1980: O d rana jesteśmy w przedpokojach Jego Wysokości Atlantyku. Przepuszcza nas jego odźwierny, straszliwy, owiany legendarną, zlą sławą Biskaj. Ale dziś jest on łaskawy dla żeglarzy. Słońce nie schodzi prawie z nieboskłonu, a deszcz niosące chmury szybko przepędza wiatr. Atlantyk wysłał ponadto na nasze przywitanie swych heroldów — delfiny, a to ponoć dobry znak. A więc — delfiny po raz pierwszy”. „Sierra-papa-piądca-alfa-tango-wiktor-dwie marysie”, „sierra-papa-piądca- alfa-tango-wiktor-miki maus”, „sierra-papa...” słychać na mostku bez końca glos Kapitana, aż wreszcie z trzasków wyłoni się jakiś głos i odpowie mu podobnym hasłem. Ten rytuał powtarza się codziennie. Krzysztof siedzi wówczas w nawiga cyjnej, w jednym ręku trzyma m ikrofon, a palcam i drugiej przebiera po gałkach i przełącznikach nowoczesnej japońskiej radiostacji krótkofalowej. * Z początku bawiło nas to jego „sierra-papa” i dyskusje toczone po polsku, angielsku i hiszpańsku z nieznajomymi facetami, których nagle interesowało wszystko, co działo się na naszym jachcie. Po kilku dniach żarty się jednak skończyły. Etatowa radiostacja „Pogotii” okazała się do kitu i chociaż Stefa nowi, który pracowicie rozkładał ją na czynniki pierwsze, udawało się niekiedy zmuszać bestię do pracy, ale zazwyczaj nie trwało to długo. Jedyną szansą na łączność z krajem i przesłanie do dom u lakonicznej, ałe jakże oczekiwanej wiadomości, że „wszystko w porządku”, stało się kapitańskie hobby. Roli pośredników podejmowali się pochwyceni w eterze rozmówcy. Prze ważnie uprzejmość tę wyświadczał pewien kolega Krzysztofa, choć na dobrą sprawę chętnych nigdy nie brakowało. Krótkofałarze mają zwyczaj potwierdzać uzyskane połączenia wysłaniem do rozmówcy specjalnej kartki pocztowej z nadrukiem swych znaków 29
■rozpoznawczych. Prestiż w tym s'rodowisku gwarantuje oprócz ilości, także i to skąd ow e kartki pochodzą, no bo przecież jest chyba różnica, czy nawiąże się łączność z kolegą z sąsiedniej ulicy, czy np. z królem Jordanii. Znak rozpo znawczy Krzysztofa — SP-5 A TV MM (porównaj z szyfrem na wstępie) byl szczególnie cenny na krótkofalarskiej giełdzie, a to z racji dwóch ostatnich liter', będących skrótem od angielskiego określenia „m aritim e mobile”, czyli „ruchom a (radiostacja) morska”. Złapanie.„M M ” to duża sztuka, właśnie ze względu n a ow ą mobilność i dość rzadkie występowanie, tak więc „dwie Marysie” (dla Polaków), a „M ary-M ary” czy też „Mickey Mouse” (dla Ang- losasów i reszty) podrywają każdego krótkofalowca, będącego w danej chwili na nasłuchu. Tyle wprowadzenia teoretycznego. Jak już jednak się rzekło, żarty poszły na bok, gdy stwierdziliśmy przydatność, ba — nawet niezbędność, dwóch nie wielkich czarnych pudełek, które natychmiast zyskały nową ńazwę. „Gdzie jest Kapitan?” — pytał ktoś. „Z Myszką Miki” — padała odpowiedź 'i już wszystko było jasne: do nawigacyjnej, jak długo słychać z niej było „sierra- papa”, miał w stęp tylko Chief i oficer wachtowy. Raz jednak, ku zgorszeniu Kapitana, udało się tam dostać osobom postronnym , w celach... ale o tym za chwilę. D n i świąteczne przyniosły zmianę pogody. Słońce świeciło niemal bez przerwy, coraz częściej pojawialiśmy się na pokładzie nie tylko w chwilach alarm ów czy podczas wacht, a po prostu dla przyjemności. Powiał korzystny wiatr, na reje wędrowały kolejne żagle, a wskazania logu po raz pierwszy zaczęły budzi6optymizm: nareszcie wynik dwucyfrowy — 11 węzłów. Coraz częściej też skakały przed dziobem delfiny. Zbliżał się wieczór sylwestrowy i Nowy Rok. Ośmioosobowy kubryk — w którym wypadło m) spać, ponieważ trafiła tam pierwsza (poza Dziadkiem, śpiącym osobno) i trzecia w achta — pracował gorączkowo. Trzeba przyznać, że dobraliśmy się w korcu maku — nie przesadzę, jeżeli powiem, że wszystkie bardziej wariackie inicjatywy wzięły swój początek właśnie w „ósemce”, a jej lokatorzy przez cały rejs wnosili do jachtowego życia ożywczy ferm ent anar chii oraz świeży powiew warcholstwa. Tym razem wymyśliliśmy sobie, że sylwestrowy wieczór uczcimy prawdziwą kukiełkową szopką. W ojtek i Andrzej zabrali się więc za produkcję lalek i pacynek, ja zaś podjąłem się skompletowania tekstów, które wydobyłem od wśpółlokatorów i zaproszo nego do współpracy Sławka, bądź pisałem sam. O statniego dnia grudnia, po kolacji, mesa zmieniła swój wygląd. Rozciąg nięty n a sznurze koc osłaniał jcden-ze stołów i siedzących za nim animatorów. W tle rysowały się malownicze palmy uwiecznione fabrycznym haftem na ręcznikach produkcji krajowej, oświetlone rozproszonym światłem biurowych lamp. Po drugiej stronie tłoczyli się widzowie. Byli wszyscy poza oficerem wachtowym i sternikiem {obejrzeli próbę generalną) oraz Stasiem, który nie 30 i>irzymawsży odpowiedzi na pytanie: „K to za m nie w stanie o wpół do ••zóstej?”, poszedł spać. Punktualnie o 22.00 brzęknął dzwonek. Zza koca wychyliła się Tuba mosiężna: „K abaret NASZA W ACHTA prezentuje niniejszym jedyny, nie powtarzalny, oryginalny, eksterytorialny program noworoczny pod tytułem SZOPKA, CZYLI SAMO ŻY CIE” — oświadczyła i zniknęła. N a jej miejscu pojawiła się osadzona n a W ojtkowym palcu głowa, w jakże dobrze wszystkim znanej granatowej wełnianej czapce z czerwoną, czteroram ienną gwiazdą na górze. Przywitała ją salwa śmiechu, tymczasem Głowa zaśpiewała: Kiedy płynę tak „Pogorią” kosztującą wręcz majątek, W tedy często wracam myślą w późne lata sześćdziesiąte, Kiedy sam załogą całą byłem w miarę potrzeb: Kapitanem , kukiem, majtkiem, na posyłki chłopcem — I najbardziej m i żal: mojego „Poloneza” — — błędnego rycerza, trzech oceanów i wywrotek wśród bałwanów, reportaży dla „Trybuny”, koralowej laguny, australijskich piasków i w eterze trzasków ... ...sierra-papa-piątka-alfa-tango-wiktor-dwie marysie — odezwał się z'mag netofonu znajomy głos i potoczyła rozmowa, którą po wielu trudach udało się nam „upolować” tego dnia rano. T raf chciał, że zawierała ona jzczeg^ły dotyczące naszego wejścia do Las Palmas, czego do tej pory nikt nie był pewien, z braku oficjalnego potwierdzenia ze strony Dyrekcji, a czego wszyscy serdecznie sobie życzyli. K u ogólnej uciesze, Szopka stanęła więc ponad tajemnicą korespondencji. Nie będziemy zanudzać Czytelnika pełnymi cytatami. Dość wspomnieć, że w Szopce pojawili się: — trzej „komandosi”, czyli Andrzej, Stachu i W ojtek, nazwani tak dla swych niecodziennych w końcu umiejętności i ogólnej sprawności, za których kwestię wypowiadały trzy olbrzymie noże używane _przez płetwonurków. „Ale oto komandosi, więc już lepiej się wynosić” — stwierdziła Głowa w kapitańskiej czapce z gwiazdą i przezornie schowała za kocem; — kukiełka w czerwonym sztormiaczku i z oryginalną brodą uzyskaną dzięki uprzejmości Młodego, który... ogolił się specjalnie na tę cześć. Te dwa rekwizyty były tak jednoznaczne, że brawa rozległy się zanim jeszcze postać 31
zdążyła się przedstawić: „Bosman ci ja Bosman, na pięknym żaglowcu” i poskarżyć: „trzy czwarte pływania żagle mam w pokrowcu”; — dw a długopisy — Żurnaliści, pew nym głosem śpiewający w rytmie minionej epoki: „bo srebro i złoto to nic, chodzi o to, by prasę mieć”; — dwa duże klucze francuskie, czyli Mechanicy. „Każdy z nich to złota rączka, daję na to słowo, znajdą każde zwarcie, tylko ruszą głową — zanim żeśmy się spostrzegli, prąd nam wyłączyli i, niby przypadkiem, wentylację też!”; — siwowłosa pacynka Szamana M orskiego (czytelnikom książek K.O. Borchardta wyjaśniam, że to nie lapsus ani plagiat, a jedynie podwójne zapożyczenie — tak nazywała niekiedy załoga „Gedanii” swego kapitana), która dziarsko zapewniła: „Hej-ha, gdzie m róz okropny, hej-ha, gdzie śniegu więcej, gdzie normalny nikt nie pływa — ja popłynę chętnie!”; brzuchata biała postać w kucharskiej mycce na głowie, śpiewająca na melodię popularnego niegdyś „Furm ana” o kucharzu, co to „lewą nogą wstanie z rana i ochrzani Kapitana!”; — dwie kukiełki Polarników: „Sami w taką noc pośród pingwinów” i „Ja ci śrubkę wkręcę z gracją, o najdroższa Radiostacjo!”; — była wreszcie (i to od samego początku aż do ostatniej sceny) OSOBA w dżinsowym kombinezonie, w czapce z beżowego sztruksu, z nieodłącznym papierosem w kąciku ust — węzeł intrygi, klucz fabuły i m otor akcji, jednym słowem spiritus movens całego spektaklu, czyli pacynka Chiefa, na którego widok — i głos — nawet kukiełki brały się żwawiej do swej kukiełkowej pracy. Udało się nam ustrzec w Szopce niepotrzebnych złośliwości. Teksty kup letów były uszczypliwe, dialogi brane prosto z życia, a jednak dbaliśmy o to, by nikt, nawet w skrytości ducha, nie poczuł się urażony, by natrząsać się z przywar — nie z osób, i raczej szczypać niż kąsać. Powie ktoś: koniunkturalizm. Nieprawda, o wiele łatwiej jest chlastnąć na odlew niż umiejętnie stonować drwinę, a przecież przeżyć mieliśmy ze sobą jeszcze kilka miesięcy, po cóż więc było stwarzać zadrażnienia, notabene całkowicie fikcyjne. Uderzyło nas to już podczas pisania tekstów — n a dobrą sprawę nie było wśród nas nieporozumień, czy poważniejszych zatargów, które dałyby pożywkę satyrze i urozmaiciły fabułę. Choć nam utrudniało to pracę, nie stwarzaliśmy jednak ich na siłę, a czas wykazał słuszność naszych założeń. D o końca rejsu ani jedno spotkanie przy gitarze — a odbyło się ich wiele — nie obeszło się bez śpiewania szopkowych kupletów, choć przecież w repertuarze mieliśmy dość innych piosenek i to zarówno „ogólnożeglarskich”, jak i tych powstałych na „Pogorii”. N ie wybiegajmy jednak w przyszłość, trw a przecież sylwestrowy wieczór. Na jachcie wygląda on jednak inaczej niż na lądzie. Nieprzerwanie kręci się 32 iiiżbowy kołowrotek — wachty zmieniają się jedna po drugiej, dziób odkłada ,u boki rów ne odkosy fal. Ocean nie zna świąt ani wypoczynku i trzeba o tym pamiętać nawet wśród najlepszej zabawy. Jednak zabawy i rozrywki pragną wszyscy — pozwala ona przetrwać codzienną monotonię, a co dopiero, kiedy trafia się taka okazja, jak Nowy Rok. ( ipisywałem już wigilię. Pó skończeniu tam tego rozdziału zastanawiałem się, czy nie ma w nim za dużo wzniosłości i patosu, a choć doszedłem do wniosku, że nastrój wtedy był właśnie taki, to jednak na Nowy Rok posta nowiłem spojrzeć cudzymi oczami.' Pożyczyłem więc notatnik od Wojtka Przybyszewskiego licząc na pewne urozmaicenie. Rezultat oceń czytelniku "Un: Jesteśmy na pozycji 0 3 3 W N , 014°24’W. Punktualnie o godzinie 24.00 naszego, okrętowego czasu dwanaście razy rozbrzmiewa dzwonek alarmowy. T o pełniący funkcję oficera wachtowego Janek z sekundową dokładnością daje znać, że zaczyna się rok 1981. W ychodzimy wszyscy razem na pokład. Przy zapalonych na masztach reflektorach ukazujących w całej krasie m ocno przechylony na burtę żaglowiec, którego dziób raz po raz ginie w bryzgach piany, w silnym wietrze składamy sobie nawza jem życzenia. W szklankach szampan, wokół uśmiechnięte twarze brodaczy. T rudno utrzymać równowagę. Uściski, ucałowania, dla każdego kilka ciepłych słów... Po jakimś czasie przy jachtowym dzwonie stają obok siebie naj młodszy (Wojtek Burkot) i najstarszy (Darek Bogucki) członek załogi. W ciszy wysłuchujemy ośmiu uderzeń — „szklanek”, które kolejno wybija każdy z nich. Kiedy milknie dzwon, Rysiek, podaje na gitarze tonację i na pokładzie „Pogorii” rozbrzmiewają słowa „Marsz, marsz Polonia”. Śpiewamy donośnie, tale, by m ożna nas usłyszeć z dała, choć przecież jak okiem sięgnąć pustka i migoczą tylko gwiazdy... Nie krzyczymy jednak — to śpiew uroczysty, dostojny, niczym nabożeństwo odpra wiane w intencji czegoś, co każdy z nas czuje i czego nigdy nie utraci. Po ostatniej zwrotce niebo rozcinają białe rakiety. Powoli schodzimy pod pokład. N a mostku zostaje tylko wachta nawigacyjna. 2. Jeśli dziś piątek, to jesteśmy... na Kanarach — Kurwy, nędze! — zezwał nas wczoraj G rotm aszt w mesie p o śniadaniu. Słowa te, absolutnie niezwykłe w jego ustach, bowiem Krzysztof znany jest z tego, że nie używa i nie toleruje tzw. mocnych wyrażeń, skierowane były do mnie i do Andrzeja. Oczywiście nie dosłownie pod naszym adresem, gdyż M aster użył formy inwokacyjnej (a więc: „ d o .....nędzy!”), ale wrażenie było piorunujące. Żeby jednak pewne sprawy wyjaśnić, cofnijmy się nieco w czasie, do wydarzeń poprzedzających ów wykrzyknik. 2 - „Pogorią”... 33
W piątek, 2 stycznia, wpłynęliśmy do Las Paimas, by uzupełnić zapasy wody i paliwa przed skokiem przez Atlantyk. W yspę G ran Canaria dostrzeg liśmy tuż po wschodzie słońca. Przed dziobem rosły zwały chm ur, niczym gigantyczne góry wypiętrzające się w prost z morza. Później dał się widzieć lad — jego wąski pasek rósł w oczach, aż wreszcie rozróżnialne stały się domy, drzewa, stojące przy nabrzeżu statki, a później samochody i ludzie. Rów no cześnie docierał do nas, nasilający się od szmeru aż do denerwującej wibracji, wielkomiejski gwar. Patrzyłem n a to z wysokości kilku pięter, siedząc na rei górnego marsla. Żagiel był już zwinięty, wszyscy zeszli na pokład, ja zostałem, by patrzeć. W górze wszystko nabierało innego wymiaru. Maleńki pokład w dole, a na tle pulsujących chmur szeroka panoram a m orza i zbliżającego się, jak przy najeź- dzie kamery, lądu. W idok ten miał w sobie swoistą dramaturgię: to nie my zbliżaliśmy się do lądu, a zbliżanie d z i a ł o s i ę wokół nas; sytuacja, którą wywołaliśmy sami, przerosła nas nagle, z podm iotu czyniąc przedmiotem —- cóż za inwersja przedziwna. Las Pąlmas od strony portu jest banalne i brzydkie. Dopiero, gdy wejdzie się trochę w głąb miasta, nabiera ono życia, zaczyna się zauważać jego rytm i charakter. Trzeba jednak przyznać, że egzotyki tam niewiele — ot, Sopot w zachodnim wydaniu: zwyczajne ulice, dom y, hotele, sklepy, deptak przy plaży nad zatoką po drugiej stronie półwyspu. Tylko palmy rosnące przy trótuarach i ciepłe powietrze styczniowego dnia nie pozwalały zapomnieć, gdzie jeste śmy. W achta polegała na kurtuazyjnej wizycie u polskich rybaków kotwiczących tuż obok, od których chcieliśmy wydębić nieco zasady potasowej do akumu latorów. Rybacy — lud gościnny — zasadę oczywiście dali, podjęli nas też czym chata bogata, po czym zaopatrzeni w odpowiednie wiktuały („wy żeglarze, to zawsze bieda z nędzą”) pospieszyli z rewizytą na „żaglówkę”. Tam czekała już zmiana warty. Wykręciłem się koniecznością zatelefonowania do dom u (pomyśleć, że z Las Paimas działa kierunkowy!), a że czas wachty minął ' bop!, na keję i do automatu! Połączenie było błyskawiczne, biegnę więc do jachtu, by zawiadomić resztę, że „działa”. Po drodze wpadam na Andrzeja. „Chodź, reszta już idzie”. Jasna sprawa,' potem skoczymy jeszcze na mia sto Andrzej rozmawia, ja tymczasem — nie wiedzieć czemu — łaps!, rękami za dach budki, żeby do góry się podciągnąć. A tu blacha sfąłdowana, pęknięta, zakrzywiona i moja lewa dłoń na długości dziesięciu centymetrów sztachnięta jak nożem. Krew. Ściskam rękę i napieram się na miasto, ale Andrzej — jak na m nie łypnął, więc ja uszy po sobie i na jacht. Po opatrunku jednak, żadna siła nie mogła m nie zatrzymać — znowu hyc: pokład— trap— keja— i miasto. D o reszty grupy dołączyłem bez problemów, ale czasu było już niewiele i skończyło się na spacerze wzdłuż bulwaru i głównej ulicy. Oczywiście oblegają 34 n,is roje sprzedawców, przeważnie czarnych, którzy łam aną angielszczyzną usiłują zachęcić do kupna m asowo produkowanej tandety „z samego serca Afryki”. Targujemy się z nim i przepisowo, a jakże, chociaż doskonale wiemy, żc i tak nic nie kupimy. — My wam węgiel, wy nam Danana... — O h, yes, banana! — Węgiel, coal, you know. — Coal? — Tak, coal, black stone. — Yes, black good, very good, Tm black, sorry no stone, banana yćs... Cieszy nas jednak gwar, ludzie i rozmowy z nimi, choćby tylko takie, jak ta. Później ja się gubię zostawszy w budce telefonicznej, aż wreszcie biegiem docieramy wszyscy do portu i tak już spóźnieni. Brakuje jeszcze kilka osób, później tylko jednej, czekamy więc wszyscy niecierpliwie, część na rejach, w pogotowiu, inni przy linach na pokładzie. Zdenerwowanie rośnie z m inuty na m inutę, a m inut tych przybywa. Master, jak chmura gradowa, zastanawia się całkiem serio, czy nie dzwonić na policję — może naprawdę coś się stało? Wreszcie — komplet. O pierwszej trzydzieści, ą więc z ponad godzinnym opóźnieniem, spadły cumy, a kiedy minęliśmy główki portu, na tle rozgwież dżonego nieba załopotały pierwsze żagle. — Fał latacza wybieraaaaj! — dobiegło do nas z m ostka, a atmosfera ciągle jeszcze była napięta. — Fał latacza, wuj Lawącza — wszystko jedno! — zaburczał Wtedy W łodek i uwiesił się na linie. , T o wystarczyło. Wszyscy stojący na pokładzie zatoczyli się ze śmiechu, a tekst ten na stałe wszedł do naszego słownika, jako antidotum na sytuacje stresowe. W iatr kaprysił, trzeba więc było napracować się przy żaglach tak, że obejmu jąca o czwartej rano „świtówkę” trzecia wachta nie była zbyt szczęśliwa i wypoczęta. Przetrwaliśmy jakoś do rana. Poranny apel był krótki. — Spuśćmy zasłonę na to, co się działo wczoraj — powiedział Krzysztof— wiemy wszyscy, o co chodzi, zbyt wiele osób trzeba by tu wymieniać, a na dobrą sprawę nikt nie jest bez winy. Pocieszające jest tylko to, że załatwiliśmy wszystko co było do załatwienia, a wnioski z tego postoju zostawiam do rozpatrzenia indywidualnego. Tymczasem zaraz przystępujemy do zwrotu. — Czy my, po świtówce, zostajemy, czy schodzimy na śniadanie?— zapytał Dyrektora Andrzej. — N a śniadanie — brzmiała odpowiedź. Czując się więc rozgrzeszeni, nie drgnęliśmy naw et na dźwięk dzwonka alarmowego zajęci jajecznicą, nie zauważając i tego, że Geograf z Wojtkiem zniknęli. Razem z nimi jadła wachta kambuzowa. 35
Po kwadransie wszedł G rotm aszt i w krótkich, dosadnych słowach powie dział, co myśli o nięreagowaniu na alarmy i czym to się „ d o .....nędzy!” może skończyć w sytuacjach bardziej nagłych. N iby to mówił do wszystkich, ale przecież do nas dwóch, bo kambuźnicy — nawet w takich wypadkach — nie mają obowiązku wychodzić do m anewrów żaglami. Co gorsza, uważaliśmy wówczas, że obie strony miały swoje racje, choć kapitańska już wtedy wyda wała się jakby nieco słuszniejsza. A później dni zaczęły się robić podobne. Weszliśmy w strefę pasatu. 3. Pietruszka Zaopatrzenie prowiantowe, które my uważaliśmy za więcej niż dobre, Stasio-Kucharz oceniał na ogół negatywnie. Przyzwyczajony do wszechstron nie wyposażonej prow iantow ni we flocie, raz po raz odkrywał na „Pogorii” jakieś braki i niedopatrzenia będące po części wynikiem pośpiechu, a po części niższej niż w marynarce handlowej dziennej stawce żywieniowej stosowanej w żeglarstwie sportowym. Tuż przed wigilią K uk wykrył brak pietruszki. — Psiajegomać! Wigilia bez pietruszki! — powtarzał bez przerwy — Ludu! Tego jeszcze nie było! By zażegnać burzę, Kapitan dobrowolnie ofiarował się z pomocą: gdy z©dzie na ląd, odszuka w Falm outh niezbędną zieleninę i zrobi taki zakup, by Kukowi starczyło do końca rejsu. Kiedy szalupa dobijała do burty, Stasio czekał na deku. Kapitan wdrapał się na pokład z niewyraźną miną. Z kieszeni wyciągnął kilka anemicznych łodyżek i wręczył Kucharzowi. — Byłem.we wszystkich sklepach, panie Stasiu... K uk z hukiem zatrzasnął za sobą drzwi zejściówki. Później za to traktował nas opowieściami, ile to cudów sztuki kulinarnej mógłby wyczarować w swojej pracowni, gdyby miał do dyspozycji choć kilka listków zielonej, ape tycznej jarzyny. G dy w dodatku poszukiwania w sklepach warzywniczych Las Palmas nie przyniosły rezultatów, Stasio wyraził się ujemnie o gustach kuli narnych wyspiarzy, a skrom na pietruszka urosła w jego ustach do rangi mitycznego niemal symbolu. I tak, na miłym przekomarzaniu mijały kolejne f,nł'ymczasem zbliżaliśmy się do zachodniego cypla Afryki. Nie był to rejon najbezpieczniejszy. Przez radio doszły nas wiadomości o nagłym zaostrzeniu się konfliktu między M auretanią a Saharą Hiszpańską. M auretańska flota wojenna wdała się w bijatykę z hiszpańskimi statkami rybackimi, była strze lanina, kilku rannych i ekspedycja karna dw óch okrętów z Wysp Kanaryjskich, które uprowadziły jedną z m auretańskich kanonierek do Las Palmas. W odpowiedzi Mauretańczycy ogłosili, że będą strzelać bez ostrzeżenia do każdej jednostki pływającej, która pojawi się w odległości mniejszej niż 60 mil od wybrzeży ich państwa. Radzieccy rybacy, od których uzyskaliśmy te infor- 36 tnacje, uciekali właśnie z zakazanej strefy i nam radzili zrobić to samo. Płynęliśmy z wiatrem, rów no i dobrym kursem, sęk w tym, że jakieś 30 mil ;>(I brzegu. Zmiana kursu oznaczała jednak zbyt wiele godzin straty, poza tym bliżej już było do granicy fiołudniowej niebezpiecznego obszaru niż do zac hodniej. Tak więc sternik, poza „Tak trzymać!”, nie otrzymał żadnych innych poleceń. Zobaczyliśmy go kilka m inut po jedenastej. Juz po zarysie sylwetki na horyzoncie można było poznać, że to okręt wojenny, a nawet powierzchowna obserwacja wystarczała, by stwierdzić, że płynie kursem prosto na nas. Trzeba przyznać, że załoga przede wszystkim pomyślała o aparatach foto graficznych, ale gdy wreszcie kilkanaście obiektywów skierowanych w stronę celu oczekiwać zaczęło na jak najlepsze ujęcie, ich właściciele poczuli dreszczyk emocji. Sytuacja robiła się bowiem coraz mniej wyraźna. W kontekście tego, co słyszeliśmy wcześniej, nie wiadomo było zupełnie, czym może zakończyć się takie spotkanie, a choć nikt nie mówił tego głośno, wszyscy zdawali sobie sprawę, że może być niewesoło. Pocieszające było jedynie to, że jak na razie nikt do nas nie strzelał. Okręt zbliżał się coraz bardziej. Obserwujący go przez lornetki widzieli wyraźnie, że nie niesie żadnej bandery, a jedynymi znakami rozpoznawczymi były jakieś litery i cyfry wymalowane na stalowoszarym tle kadłuba. Cisza panowała również w eterze — jednostka nie nadawała nic, na żadnym z ustalonych w komunikacji radiowej pasm. — Chłopaki! — wyjrzał z kambuza K uk..— Chodźcie na obiad. Zanim podpłynie, zdążycie zjeść. W iadomo to, kiedy znów będziemy jedli? Świat się kończy! Obiad dwadzieścia minut przed terminem! Już sam ten fakt świadczył o absolutnej niezwykłości sytuacji, ale nie czas było się nad tym zastanawiać. Przyznając w duchu całkowicie rację rozumowaniu Kucharza, obiad połknęliśmy w m gnieniu oka. Z pokładu gołym okiem widać już było potężne lufy dział i odsłonięte wyrzutnie rakietowe okrętu klasy niszczyciela, który wywijał za naszą rufą pętlę, by zrównać się z nami burta w burtę. Podchodził od, nawietrznej, w dalszym ciągu zachowując ciszę radiową i nie podnosząc bandery. U nas. trzaskały migawki, ale fotografowie przezornie kryli się z aparatami — wiadomo, że wojsko na ogół nie lubi zbytniej reklamy swoich rekwizy tów. Krzysztof nacisnął dzwonek alarmu. Ostatni maruderzy wyskoczyli na dek. — Parada burtowa! Stanęliśmy równym szeregiem wzdłuż relingu, a na dach nawigacyjnej wskoczył .wachtowy, by przygotować flaglinkę do salutu banderą. Z pokładu niszczyciela dobiegł również chrapliwy dźwięk dzwonka. Umun durowani marynarze sfornie stanęli w ordynku, a na wietrze zatrzepotała 37
podnosząca się zwolna w górę bandera o dziwnie znajomych barwach, j W ojennomorskij Flot Sowietskogo Sojuza! — Cholera! — dobiegło z dachu nadbudówki. Obróciłem się dyskretnie, po to tylko, by ujrzeć, jak w czasie, gdy radziecka bandera przepisowo opus'ciła się i podniosła, nasza ani drgnęła. Flaglinka okazała się wyjątkowo oporna — nie pomagało szarpanie, ciągnięcie: po prostu nie chciała puścić i już. Biało-czerwona dumnie łopotała na samym noku gafla, nie zmieniając swego położenia ani na centymetr, całkowicie nieczuła na wysiłki ciągnącego linkę żeglarza. Niszczyciel jakby chwilkę odczekał, a potem gwałtownie dodał gazu. N a ryk jego silników pierwszy oprzytomniał Kucharz. Kapitanie! — zawołał — Prędko! — Co jest? — Trzeba zapytać. Jak to są ruskie, to na pewno mają pietruszkę. 4. Co można zawiązać 25 m etrów nad pokładem ? Jak to co? Gazetę. „Dokładnie w miesiąc od rozpoczęcia rejsu, dn. 7.01.81 o godz. 1200 GM T, na pozycji 14°26’N, 21°36’W , pod pokładem s.y. «Pogoria» (ściślej w niele galnej palarni znajdującej się w kubryku dziobowym) zawiązała się węzłem ławkowym (łatwy do rozwiązania, gdyby coś...). Redakcja nieregularnika podpokładowego pod nazwą «Głoą z Kubryku» w składzie: Przewodniczący, Zastępca Przewodniczącego, Sekretarz, Redaktor Odpowiedzialny i Redaktor Nieodpowiedzialny...” ...i tak dalej, w stylu podobnym do tego, w jakim utrzymane są wszystkie wstępy now o powstających periodyków, na końcu zaś owego program u — deklaracji widniał podpis: „(-) Redakcja, (tekst zatwierdzono do druku dn. 07.01.81 o godz, 14. 10 G M T, na wysokości fok bram rei”). Tak było naprawdę. Pierwszy rzucił projekt Zbyszek „M akaron”, ale na dobre wziął się do tego W ojtek Przybyszewski. Nie mogąc jakoś zmusić nas do pierwszego działania, napisał sam ów w stępniak r wdrapał się z nim na maszt, gdzie przy szyciu żagla pracował Andrzej i ja. Gazeta, o dziwo, przetrwała, mimo że po wydaniu pierwszego num eru byliśmy przekonani, że na tym się skończy. „W ydanie” — toladnie brzmi, w rzeczywistości przepisywaliśmy teksty na maszynie w sześciu egzemplarzach. Jeden w ędrował do Kapitana, cztery rozchodziły się wśród członków redakcji i ich sympatyków, zaś ostatni — przeznaczony do czytania ogólnego — rozklejany był na stole w tzw. mesie 38 " l" ' skicj, której podczas rejsu praktycznie nikt nie używał:. Podejrzewam, ic najwięcej radości „Głos z Kubryku” sprawiał zespołowi redakcyjnemu, bowiem tworząc kolejne num ery' bawiliśmy się doskonale. H\ io ich dziewięć, w tym specjalne wydanie dźwiękowe utrw alone na kasecie i przesiane z Falklandów na Stację Arctowskiego dla Stefana i Włodka, oraz numer dziesiąty — lądowy, napisany na spotkanie załogi z okazji pierwszej rocznicy wypłynięcia w rejs, jako spóźnione (nigdy nie grzeszyliśmy praco witością) podsumowanie żeglugi, odbity techniką powielaczową w 27 egzemplarzach. „Głos” wychodził rzeczywiście bardzo nieregularnie, z reguły wtedy, kiedy już po raz n-ty zagadywano nas — z nudów, czy z ciekawości, któż to wie? — o kolejny num er. Zarywaliśmy wtedy jakąś noc, klepiąc do rana na maszynie, by później cały następny dzień ziewać rozgłośnie podczas wacht i prac pokładowych. Nasze hobby znalazło uznanie w oczach Krzysztofa, który uważał je zdaje się /a doskonałe antidotum na nudę i smutek tropików. Nie mieliśmy z tego powodu żadnych przywilejów, to zrozumiałe, jednak odnieśliśmy kilka cen nych sukcesów wychowawczych. Razu pewnego sparafrazowałem tekst jednej z piosenek Macieja Zembate- go: Raz się spierał Fok z Lataczem całe przedpołudnie czy się mówi: „maryśpikel” czy: „marszpikiel” również? N a to spór im przerwał Grotmaszt autorytatywnie, twierdząc, że się mówi: „śpilor”, chociaż brzmi to dziwnie! Ł — Podaj mi ten śpilor! — poprosił kogoś kilka dni później Krzysztof, pokazując zaskoczonemu rozmówcy przedmiot, który w żeglarskim slangu ma stałą nazwę, właśnie „marspikiel”. Tenże sam Krzysztof, zasugerowany widać naszą tytulofilią, zaczął w pewnym momencie określać sam siebie jako: „kierownik obiektu pływające go” Z biegiem czasu stawaliśmy się coraz bardziej wymagający. O to pewnego dnia „kierownictwo obiektu” dowiadywało się, że absolutnie powinno napi sać w najbliższym czasie jakąś piosenkę (redakcja nie tolerowała lenistwa u innych, zwłaszcza u kadry), lub że ufundowało (czas przeszły!) nagrodę dla zwycięzcy ogłoszonego przez „G zK ” plebiscytu, po czym... piosenka powsta- 39
■waław terminie, a nagrodzony laureat otrzymywał cenne kapitańskie troieum J wzbogacone uściskiem dłoni w przyjaznej i serdecznej atmosferze. „Głos”, jak każda przyzwoita gazeta, miał swoje działy i rubryki stałe. Te 9 ostatnie to przede wszystkim krzyżówki, logogryfy, eliminatki, szarady, spi- J rale, dwójniaki — wyłączna dom ena M akarona, których jednak jako żywo nikt.] nie rozwiązywał. Nawet Wojtek i ja, m imo że korzystaliśmy z pomocy autora, mieliśmy poważne kłopoty ze znalezieniem haseł, cóż więc mówić o pozo- i stałych. Zamieszczaliśmy je jednak regularnie, informując z uporem, że na I zwycięzcę czeka w lodówce flaszka piwa. Piw o co prawda znikało, ale żadne ] rozwiązania nie wpływały. Poszczególne numery przynosiły też krótkie, utrzymane w konwencji ) „piurblagizmu” opowiadanka, również autorstw a Zbyszka. Przygody po- czwarnej czwórki stworów Ffy, Ggy, Hhy i Kky, zaczynające się niezmiennie ; od zdania „Ffy wyszedł z szafy”, budziły wśród czytających różne reakcje, j najżarliwszego adwersarza mając jednak w Kuku, który — jako że potrzeba, ] czy choćby wyczucie absurdu było m u całkowicie obce — do końca nie mógł ; darować ich Makaronowi. Miał wreszcie „Głos” — i to na długo przed zawinięciem do Rio — swoją \ sam bę, której kolejne zwrotki, na melodię „Sikoreczki” grupy Nasza Basia K ochana, pisałem z num eru na num er pod wspólnym tytułem „Sam ba j w odcinkach”. Wszystkie wydania „Głosu” były do siebie podobne, choć może bardziej | pasowałoby tu słowo „jednolite”. Wyjątkiem był num er drugi: w całości (14 i stron) wypełnił go artykuł Jasia Kłossowskiego pt. „Astronawigacja dla ubogich”, czyli fachowe acz żartobliwe vademecum dla tych, którzy chcą się wyuczyć określania pozycji statku z ciał niebieskich. Nietypowa była też kaseta przesłana na stację, przede wszystkim dlatego, że wypełniały ją prawie same ‘ j piosenki. Czy jednak na pewno nietypowa? „G łos” w ogóle przypominał bardziej scenariusz programu kabaretowego niż gazetkę pokładową załogi. Zauważy łem to już po wydaniu pierwszego num eru i teraz, kiedy z dystansu to spostrzeżenie staje się bardziej niż oczywiste, żałuję, że nie zdobyliśmy się na wysiłek, by przedstawić go w pokładowej wersji scenicznej, czy jak kto woli — estradowej. No, ale nic straconego — może następnym razem. 5. Jednak żegluga I Strefa zwrotnikowa oprócz ciepła przyniosła prace pokładowe. Tylko tu -9 mogliśmy przygotować „Pogorię” do najtrudniejszego odcinka: Falklandy a — W yspa K róla Jerzego, który prowadzi przez Cieśninę Drake’a, zmorę i postrach wszystkich żaglowców. Pracowaliśmy wiec zalewajac się potem, nie , 9 c.', .u a,.... ż upału tężejącego z dnia nadzień. T u jednak przyznać . ;nu że ow e upały nieco m nie rozczarowały — po doświadczeniach naby- i\ ch w m onsunowym klimacie Indii, gdzie, nawet nie zbliżyłem się do zwrot nik i, tu, przy równiku, oczekiwałem prawdziwego pieklą. Tymczasem, choć słońce przypiekało mocno, chłodził nas skutecznie wiatr, pozwalający (mnie przynajmniej) znosić tropiki znakomicie, co nie znaczy jednak, że życzyłbym sobie ciszy na morzu i całkowitego bezruchu powietrza — podejrzewam, że wtedy samopoczucie miałbym nieco gorsze. Nasze dni wyglądały podobnie. Pobudka o siódmej rano nie oznaczała co praw da natychmiastowego wyprucia z ióżka, ale o ósmej musieliśmy wszyscy . sławić się (już po śniadaniu) na rufie.Towarzyszyły tem u niezwykłe widowi ska, które dawała nam przyroda — wschody słońca na tle podświetlanych kolejno różnych warstw obłoków, tworzących mozaikę o tysiącach barw i kształtów. Trzaskały wówczas migawki aparatów, ale zbiórka nie miała bynajmniej na celu wychowania estetycznego załogi. O ósmej jeden z wachtujących oznaj miał: „Bandera do stawienia — klar!”, a wtedy padały komendy oficera: „Baczność! — N a banderę patrz!” i nasza biało-czerwona z orłem jechała do góry. Później było kapitańskie podsumowanie dnia poprzedniego, omówienie sytuacji nawigacyjnej „na dziś”, rozdzielenie robót przez Chiefa i praca aż do obiadu. O d południa — trzygodzinna sjesta, podwieczorek, praca, kolacja, składanie narzędzi i wieczorne spotkania towarzyskie -— wszystko oczywiście przeplatane godzinami wacht. A później znów pobudka o siódmej rano. Tymczasem pasat dmuchał równo. Żagli prawie nie dotykaliśmy, idąc bez przerwy jednym halsem, co najwyżej od czasu do czasu korygując kurs. Rzeczy proste bywają najtrudniejsze do odkrycia. Ileż to ja się nabiedziłem z tym nieszczęsnym sterem, zanim nauczyłem się patrzeć n a morze, dostrze gać, że nigdy nie jest ono takie samo. Widać przecież wyraźnie, nawet przy bezchmurnym niebie i niedużej fali, jak przesuwa się na tle horyzontu dziób jachtu.’ Obserwując ruchy fal przewidzieć można, kiedy i w którą stronę przesuną one dziób czy rufę. A wtedy wystarczy lekko skontrować sterem, by w chwilę po przechyle jacht wrócił na swój dawny kurs. Jeszcze prościej jest w nocy, kiedy widać gwiazdy. Zanim drgnie wskazówka kompasu, jej ruch przewidzieć można, widząc jak przesuwają się na tle gwiazd maszty, reje czy wanty. I znów — starczy tylko dotknąć steru. G eograf cierpliwie czekał obserwując moje zmagania, aż wreszcie, kiedy stwierdził, że dojrzałem do poważnej rozmowy, w przeciągu godziny zrobił mi poglądowy wykład z teorii sterowania. W rezultacie po raz pierwszy poczu- 41
łom, że cały olft«ym i żaglowiec jest napraw a. rai-pt-słuszny - jakaż to ‘•■tuj-' sfakcja. Nagle sterowanie przestałobyś nudnym obowiązkiem, a stało się wspa niałą przygodą i przyjemnością. Nie było przez to łatwiejsze czy mniej skom plikowane :— „Pogoda” wciąż uciekała m i z kursu — tyle tylko, że ja wiedziałem już dlaczego, więc z pełną świadomością potrafiłem eliminować błędy. „N ie przejmuj się” — pocieszał G eograf, gdy jednak wjeżdżałem w „krzaki” zbyt daleko — „najtrudniejsze jest pierwsze dziesięć lat”. Ałe teraz to jego powiedzonko brzmiało zupełnie inaczej niż kiedyś, a poza tym okazji do jego cytowania dawałem coraz mniej. Z PR Y W A TN EG O D ZIEN N IK A : „Kiedy siedzę na rei, lubię patrzeć zgóry na wodę. Jej barwa? O d ciemnego szafiru i granatu aż do jasnego błękitu i seledynu. Zmienia się tp wszystko jak w kalejdoskopie, w zależności od kąta padania prom ieni słonecznych, planktonu i tysiąca innych rzeczy, które tam w górze wcale m nie nic obchodzą.W tym wypadku wolę nic nie wiedzieć, tylko patrzeć, jak płyniemy w takim, koloro wym roztworze przyozdobionym białymi grzywami piany. Przed kilkoma dniami odwiedziło nas stado delfinów. Ich przybycie to okazja dó przerwania pracy przez całą załogę, przy pełnej aprobacie dowódz twa. Zbieramy się wtedy przy burtach, a tymczasem delfiny skaczą i kręcą się wokół statku, czasem nawet godzinę, by później zniknąć równie szybko i niespodziewanie, jak przybyły. Wczoraj wpadł do maszynowni kompletnie zmoczony czarny ptak o dłu gich nogach, nieco większy od szpaka. Posadziliśmy go na schodach w kubryku. Otrząsał się i wycierał dziobem bardzo starannie, później — prze niesiony na pokład — długo rozkładał skrzydła susząc je na wietrze. W końcu, spłoszony ruchem i hałasem podczas próbnego alarmu »człowiek za burtą« — odleciał”. 6. Równik, równik Pamiętasz dzień, kiedyś był neofitą I równikowym cieszyłeś się chrztem? Kiedy sam N eptun ze swoją kobitą Przybył zobaczyć, jak dają ci w „de”. (z piosenki „Studniówka”; słowa, — Sławek) Chrzest równikowy zapisał m i się w pamięci jako doskonała zabawa. Nie znaczy to, by nie zostały dopełnione jakiekolwiek tradycją uświęcone form al ności — skądże znowu. Było badanie, golenie, strzyżenie, próba sprawności, 42 kąpiel i poczęstunek tak obrzydliwy, że jeszcze teraz na jego wspomnienie czuję w żołądku starą ścierkę. A wszystko to pod okiem N eptuna, Amfitryty i w asyście Trytona, Medicusa, Diabła, Podczaszego. Bardzo to piękny zwyczaj — przekroczenie równika jest bowiem ważną cezurą w żeglarskim życiu, a dyplom to potwierdzający ma — oprócz zaba wow ego— znaczenie również prestiżowe, nawet dla tych którzy zjedli zęby na wodach naszej półkuli. Tylko jeden dokum ent może zrównoważyć świadec two chrztu równikowego — dyplom przecięcia koła podbiegunowego, ale to już zupełnie inna historia... Nasz chrzest był nietypowy — neofici stanowili przytłaczającą większość. Zaledwie siedem osób miało za sobą równik (wśród nich Sławek, który jednak nic dostał wówczas dyplomu i — na własne życzenie — reprezentował oba obozy), dlatego też rozdaniem ról i opracowaniem scenariusza zajęła się oczywiście cela nr osiem, a przede wszystkim trzecia wachta. Najwięcej czasu zajęło przygotowanie dyplomów. Przez 10 dni G eograf pracowicie wypisywał gotyckim pismem na kawałkach starych m ap trady cyjną formułkę zaczynającą się od słów: „My, N eptun, wszech mórz i oceanów władca...”. Wojtek zajął się produkcją lakowych pieczęci, a na Andrzeju i na mnie spoczywała cała reszta spraw związanych^z przygotowaniem rekwizy tów , bo przecież potrzebne były nie tylko dyplomy. N o a poza tym musieliśmy wymyśleć morskie imiona dla wszystkich kandydatów. Wreszcie nadszedł poniedziałek, 12 stycznia. Osiągnięcie szerokości geo graficznej zero stopni oznajmiono z nawigacyjnej syreną. Na ten sygnał dwaj dyżurni stojący na dziobie w pogotowiu z bosakami, „przenieśli” pod pokła dem niewidzialną linę opasującą Ziemię wzdłuż najdłuższego równoleżnika. W dzienniku pokładowym zapisano zaś sucho: „G odz.14.30 — przecięcie równika, 28°55’W”. Zaraz potem pojawił się na pokładzie stw ór z ogonem, w dużej białej czapce, spódniczce uplecionej ze sznurków i podkoszulku, trzymający w ręku d{ugi harap*'. T o Chief występował w roli Trytona — herolda i oznajmiciela N eptuna i jego orszaku. — Nie odmawiaj, o Trytonie, skromnego poczęstunku — powitał gościa Kapitan w galowym m undurze. T ryton smagnął po nogach najbliżej stojących i ruszył pod pokład. Kiedy skończyła się tajna narada i poczęstunek w kapitańskiej kajucie, zawołano i nas, byśmy dostąpili zaszczytu uściśnięcia trytonowej ręki. Każdemu uściskowi towarzyszyło uderzenie pieczątki — tak stem plowano kandydatów ubiegających się o przyjęcie do równikowego bractwa. Mówi się, że marynarze są przesądni. Jak jednak w racjonalnych kategoriach • Dla ścisłości podać należy, żc czapka la, 10 dziełoWojtka Burkota, misternie pleciony harapzrobił Stachu Choiński, zaś koronę Neptuna— Rysiek Mokrzycki. Wbrew |jozoromto ważne! 43
rozpatrywać fakt, żfetuż po wizycie T rytona pojawi! się nad nami prawdziwy? wysłannik oceanu— olbrzymi,brązowy petrel, pierwszy jakiego widzieliśmy?" w tej podróży. Akurat teraz! Krążył diugo przed dziobem, lustrował uważnie •' pokład i jakby umyślnie pozował przed wycelowanymi w niego obiektywa- Punktualnie o łó.OO odskoczyła z hukiem klapa na dziobie. Wyłoniła się ż | niej majestatyczna postać Neptuna, który podał rękę swej małżonce — Amfi- trycie. Władca mórz prezentował się okazale — z białą szatą i srebrną koroną (na pokładzie nie było farby żółtej) doskonale harmonizowała siwa broda i •; włosy Dariusza Boguckiego. N eptun m iał w ręku obowiązkowy trójząb, zaś na jednej nodze płetwę. D ruga stopa,, przystosowana do środowiska lądowego, była bosa. W postać Amfitryty wcielił się Sławek. D ługa peruka z rozplecionych kawałków: lin opadała m u na ramiona, a pod jedwabną damską koszulą, którą wyszperaliśmy w stosie starych szmat Wmaszynowni, falował olbrzymi biust z buraków. Z a królewską parą wynurzył się nasz znajomy — Tryton, za nim Diabeł, \ M edićus i Podczaszy, czyli Bosnłan, Romek i Stasio. , — Witaj Kapitanie! — zwrócił się N eptun do Krzysztofa.— Słyszałem, że na tym okręcie znajdują się lądowe szczury, które za wszelką cenę chcą wejść w poczet członków mojego królestwa, przyszedłem więc zębaczyć, kto zacz, a już moi pomocnicy, za twym przyzwoleniem, zbadają, czy kandydaci godni są ; tego zaszczytu. Całym orszakiem, zaganiani harapem T rytona, udaliśmy się na rufę. Kapi tan w raz z Neptunem i Amfitrytą zasiedli na nadbudówce. Neptun łaskawie skinął głową... i wtedy się zaczęło. Kolejne etapy niewiele odbiegały od ogólnie znanego standardu. Wcelo- wanie rzutką do koła ratunkowego ukrytego.za zwojem lin lub wejście na linę za pom ocą samych rąk, jako próba sprawności; golenie i strzyżenie za pom ocą 1 olbrzymich nożyc i brzytwy w gryzącej pianie; opukiwanie wielkim młotem; mycie w szalupie pełnej morskiej wody i zakrytej plandeką, pod którą szalał j hydrant bijący morską w odą w twarz; wreszcie poczęstunek i cmoknięcie w kolano Amfitryty. Ze swoją rozciętą dłonią nie próbowałem naw et wspinaczki po linie. „Chory? A więc górskie powietrze!”— zawyrokował Tryton, po czym ubrano : m nie w pas ratunkowy i błyskawicznie podciągnięto wysoko nad pokład, jj „Kuracja m usi potrwać” — posłyszałem i dyndając w rytm kołysania jachtu dojrzałem koniec liny obłożony na jakimś kołku. Przypomniano sobie o mnie po dobrej chwili, która tam , w górze, wydawała się ciągnąć w nieskończoność: pas; wrzynał się w ciało i bolało jak cholera. W szystko jednak ma swój koniec. Kiedy wycisnąłem głośnego całusa na kolanie Neptunowej małżonki, został-mi wręczony dyplom i nadane imię — Uarbarossa, niedwuznacznie nawiązujące do koloru brody. Obok m nie stał A ntenor, czyli opiekujący się radiostacją Stefan i Argonauta - Geograf. Zbyszek’ „M akaron” został Nototenią, a dwaj najmłodsi — Tom ek i W ojtek Burkot otrzymali imiona Junga M aris i Piętnastoletni Kapi- tan. W ojtek Przybyszewski to A quanauta Speleus, Andrzej — Nautilus Suba- cjuaticus. M arek i Zbyszek zamienili się w Kastora i Polluksa. Był też K ar mazynowy Pirat — Stachu, Słoń M orski — Rysio, M ajordomus — Henio, ■ Meteor — Wojtek n r 3 iJazon czyli Jasio. Tylko Włodek, nie wiedzieć czemu, zamiast Fał Latacza, otrzymał zupełnie indyferentne miano Konika Morskie- go. W doskonałych humorach powędrowaliśmy za N eptunem na dziób, gdzie odbył się ostatni akt ceremonii — chrzest „Pogorii”, która również po raz pierwszy wpływała na półkulę południową. „...przeto przywilej jej nadajemy, by z imieniem swym przydomek BRAWA, czyli D ZIELN A nosić mogła!” — zakończył swą tyradę Neptun wręczając dyplom Kapitanowi. Później dzielnie łyknął pół szklanki straszliwego napoju, który popił szampanem podsuniętym przez Podczaszego, obficie skrapiając każdym z napojów pokład. Jeszcze tylko toast, pamiątkowa fotografia i chrzest równikowy stał się dla nas wspomnieniem. 7. Pierw sza burza tropikalna (w konwencji kiczu) Nawis granatowych chm ur zbliżał się. Początkowo morze było spokojne, powierzchnia wody pokryła się jednak drobną łuską. Nagle z ciszy podniósł się wraz z gorącym tchnieniem sztorm, w ulewie deszczu i błyskawic. Potoki słodkiej wody smagały po nagich plecach, morze dyszało wzburzone, a okręt pędził w szaleńczych zrywach na szczytach fal, popędzany szkwałami i zlecany deszczem. Język wyczuwał spływający z włosów i twarzy solny osad, którego gorycz mieszała się w ustach ze wspaniałym smakiem w ody zdatnej do picia. Cóż za orgia smaków, w niepowtarzalnej scenerii fal, błyskawic, dżdżu i piorunów. Jak wspaniale! Ach, płynąć tak bez końca, żeglować z pasatem w zawody, oko w oko z żywiołami. I bronić się przed ich nieokiełznaną mocą, wyrywać żagle z drapieżnych pazurów wiatru, kołysać się na wątłych nitkach przytulonym do rei, zawieszonym między niebem a ziemią. I widzieć, jak po falach, w tropi kalnym szkwale idzie O na — z nagimi piersiami, ona — Marianna mórz tropikalnych! 45
III. H O R N T Y LK O W Z A S IĘ G U M A R Z E Ń 1. W zdłuż brzegów Am eryki (rekonstrukcja z zapisków pokładowych) 17 stycznia, sobota. Plama. Alarm „człowiek za burtą”, sprawna akcja, po powrocie szalupy obietnica kąpieli, trzeba tylko szybko zwinąć żagle. 1 wtedy pan Robak zamiast szotu topsla luzuje pikfał bezana, czyli zamiast hamulca naciska gaz. Olbrzymia masa żelastwa w postaci belki gafla wali się w dól, zatrzymując dosłownie na włosku, dzięki czemu nie stało się nic nikomu, choć paru ludzi oberwało linami. Pan R. na szczęście stał poza pętlami zbuchto- wanej liny, więc zamiast nogi czy ręki stracił tylko rezon. Oczywiście o kąpieli nie było mowy, bo ze ściągnięciem gafla, wybiciem zaklinowanego sworznia i włożeniem nowego było roboty aż do wieczora. Zgnębiony byłem niemożliwie. Na dodatek nie posłyszałem od nikogo złego słowa — więc nawet dla odprężenia nie było się z kim pokłócić. „N o i czym się przejmujesz” — klepnął mnie w ramię Bosman-matka — „każdemu się może zdarzyć”, tymczasem ja mk-łem w uszach zgrzyt spadającego bezana i świst wylatującej z buchty liny, a przed oczami — falujące zaczepy żuchwowe Dyrektora, który na tem at sprawcy oczywiście ani mruknął, „ni wtenczas, ni potem ”. Miało to jednak dobrą stronę — następnego dnia takielunek „P o goni” nie miał dla m nie żadnych, ale to żadnych tajemnic. 2 0 stycznia, wtorek. Płyniemy wzdłuż brzegów Ameryki Południowej i zostawiamy za trawersem kolejno: wyspę Fernando dc N oronha (brazylijskie więzienie dla politycznych), Recife, Salem, Rio dejaneiro, Santos. A niedługo będzie Montevideo, Buenos Aires... i też zostawimy je za rufą, zostawimy. Czasami trzeba sobie mocno tłumaczyć, że ta egzotyka z filmów i książek znajduje się o kilkadziesiąt dosłownie mil, o wyciągnięcie ręki. A tymczasem do przodu i do przodu, popędzani czasem, um ową z PAN-em, ambicją zdążenia w terminie i licho wie czym jeszcze. A ocean taki swojski, jak Bałtyk niemalże i — dalibóg — łatwiej uwierzyć, że tam gdzieś za mgłą jest Szwecja, Finlandia czy nawet Gdynia, niż takie abstraktu, jak BRAZYLIA, URU G W A J, A RG ENTYNA? I tylko radio gada po portugalsku, wypluwając czasami zrozumiałe słowa: brasileiro, sao paulo, programas, musika. Ale nie robi to wrażenia. 24 stycznia, sobota. Z ewangelii kapitana Krzysztofa na dzień dzisiejszy: 46 ,,)esteśmy na wysokości ujścia La Platy, w odległości około 100 mil od brzegu. Być m oże uda nam się nawet zauważyć zmianę koloru w ody, ponieważ La Plata, tak jak Amazonka, wbija się daleko w ocean. Idziemy dalej w klinie wyżowym i oby tak jak najdłużej. N a południu dalej trw a sztorm, ale jest ik(statecznie daleko, by się gt> nie obawiać.Jeśli wiatr nieco przybierze na sile, |M>stawimy grota, by zmniejszyć kołysanie. N a razie idziemy na rejowych i pod silnikiem”. Po śniadaniu włażę z Andrzejełn na reje, żeby jak zwykle szyć rozdarty żagiel. Z góry widać świetnie, jak z pobliskiej chmury opada do powierzchni oceanu czarna nitka i podnosi ze sobą słup wody. T o trąba powietrzna, która na szczęście przechodzi bokiem. Za jedną powstaje druga, trzecia, czwarta — co kilka m inut jeden słup zostaje zamieniony przez inny. Wreszcie zaczyna się robić niewyraźnie i nad nami, więc schodzimy. Skończyło się jednak tylko na deszczu. Wciąż trwają dyskusje i spekulacje na temat H ornu — zawadzimy o niego, czy nie? a także na temat Cieśniny Drake’a i tego, co tam zastaniemy. Andrzej, jako m eteorolog, kręci głową: — „Jedno centrum wyżu jest na Pacyfiku, drugie przed nami. O ba przesuwają się i teraz panuje w cieśninie spokój, ale spotkają się akurat wtedy, kiedy tam dopłyniemy”. 25 stycznia, niedziela. „Płetwę rekina w niedzielę ujrzeć — ciężka robota przez cały dzień” — zawyrokował przed apelem porannym Chief na okrzyk Ryśka — ' „Rekin! Rekin!” „Idziemy wciąż w klinie wyżowym i nic nie zapowiada zmiany pogody” — powiedział w słowie porannym Krzysztof. — „Również i przed nami prog nozy podają drogę czystą. Ponieważ dziś jest niedziela, pięćdziesiąty dzień, rejsu, a ponadto Rysiek widział płetwę rekina — zarządzam dzień \/olny od pracy. Proszę tylko do południa posprzątać wkoło siebie: zmienić Bieliznę, wymieść śmiecie, spakować niepotrzebne rzeczy. Jednym słowem —* klar osobisty, a później sjesta”. Tego samegodniapo wachciewieczprnej: I-ęk na morzu m a zupełnie inny wymiar niż na lądzie — ma w sobie więcej szacunku i pokory wobec natury i wszechświata niż zwykłego strachu. M orze żyje. Często mówi się, że falująca powierzchnia wody to oddech, wielkie sztormowe fale — gniew, gładka tafla — spokój i odpoczynek, ale to tylko przykłady antropocentryzmu, naszej skłonności do personifikacji wszys tkiego, co nas otacza. Morze m ożna znać, kochać, podziwiać, bać się, ale pełne jego zrozumienie przekracza możliwości ludzkiej percepcji, choć dokładamy wszelkich starań, by przełamać i tę barierę. Jeśli m ożna mówić o istotach czterowymiarowych na Ziemi, to jedną z nich 47
jest właśnie morze, które dzieje się w czasie. Trw a. Kumtilują się w nim setki milionów, czy miliardy lat — icfi balast jest nieodłącznym atrybutem tych olbrzymich przestrzeni, które przecież nie są li tylko zlewiskiem wody. W morzu, podobnie jak w górach, zawiera się elem ent ponadczasowos'ci, wiecz ność. T o inny świat, z którego obecności zdajemy sobie sprąwę, ale który jest poza nami. M arynarze z zatopionych okrętów nie „topili się”, nie „ginęli”, nie „umierali”. O ni schodzili w głąb morza, przekraczając wymiar rozszerzający granice istnienia w większym nawet stopniu niż śmierć. Tak przynajmniej wierzyli ci, którzy pozostawali przy życiu, a wiara ta przejawiała się zarów no w legendach marynarskich, jak i w poetyckich baśniach: podm orskie pałace Syren i władców wodnych z baśni Andersena, czyż nie są właśnie projekcją tych wierzei! i tęsknot? Łatwiej tó uświadomić sobie, gdy dookoła w olna przestrzeli, gdy wzrok nie znajduje innych granic poza naturajnymi, gdy prócz ciebie nie m a wokół nikogo. Jesteś tylko ty i tajemnicza, żywa, pulsująca własnym rytmem sub stancja. 26 stycznia, poniedziałek. O 10.40 czasu okrętowego weszliśmy w „ryczące czterdziestki”. Stałem wtedy tuż. u nasady bukszprytu, jako „oko”. Mgła powoli zacieśniała horyzont. Robiliśmy ponad 10 węzłów, ale na dziobie tego się nie czuło — „Pogoria” cięła wodę rów no, bez przechyłów i kołysań, powierzchnia oceanu była gładka. Przed nam i wywijały pętle albatrosy i petrele. O party plecami o sztag jednego z kliwrów wsłuchiwałem się w ' szum odrzucanej na boki wody, a wzrokiem starałem się przebić ścianę mgły. Wiedziałem co prawda, że ktoś inny stale obserwuje ekran radaru — podczas kiedy ja widziałem co najwyżej na półtorej mili przed sobą, radar pokazywał pole o ośmio- lub szesnastomilowym prom ieniu. Tak, wiedziałem o tym, ale na dziobie na ogół o takich rzeczach się zapom ina i wydaje się, że człowiek jest zdany tylko na siebie. Nie m a wskaźników, zegarów, czujników, świecących cyfr,, nie słychać dudnienia agregatów — jest tylko szum wody, trzepot żagli i przestrzeń zapisywana zadartym w górę rylcem bukszprytu. Oczywiście — to poezja, ale jest też i proza. Cóż bowiem by było, gdyby urządzenie radarowe nagle zawiodło, co przecież jest zupełnie praw dopodob ne. Trzeba się wciąż mieć na baczności, bo gdyby nagle wynurzył się sta tek... Kiedy tak wytrzeszczałem oczy, zaśpiewała mi się trzecia zwrotka „Samby w odcinkach”: 48 od samego rana zapach wierci w nosie ktoś za nogę ciągnie" na śniadanie prosi wstaję nieprzytomny obijam o ściany niech to krew zaleje — spać by jeszcze dali codziennie bez wyjątku od świątku aż do piątku rankiem w wazie bieli się jeść ją musisz chcesz czy nie zupka! owsianeczka! Zaraz potem odezwał się przez ukaefkę Geograf. „Spokój przed dziobem, tylko trochę wody, żą to mam trzeci odcinek samby” — zameldowałem. Odpowiedział krótko: — „Dawaj”. Kiedy skończyłem „dawać”, po drugiej stronie była cisza, po czym charknęło krótkie „cześć!”. Oczywiście — kolejny seans łączności z rufą to :wyjaśnił — właśnie w trakcie mojego występu, do kokpitu wkroczył’D yrektor i wysłuchał całej arii. „Powiedz Kazikowi, że będzie do samej Warszawy pedałował na ładowaczu akumulatorów” — skwitował do Geografa. Więcej nie było sprawy. I nie będzie — Romeo Oscar Bravo Alfa Kilo już nie będzie śpiewać na falach eteru. A nuż na mostek zamiast Kapitana wyjdzie Chief? 2. M a m y w łasny hym n T o, że trzeba było napisać hym n „Pogorii”, wiedziałem od dawna, ale prawdę m ówiąc, żadna siła nie była w stanie skłonić mnie do jakiegokolwiek działania. Prace rozpoczął oczywiście Wojtek, po którymś tam wieczorze, kiedy K rzy sztof wspomniał, jak Bractwo Żelaznej Szekli śpiewało swoją piosenkę co rano przy banderze. Było to jeszcze w tropikach — W ojtek zniknął na kilka godzin, po czym powrócił ze zwrotką pierwszą, zawołaniem „Pęgoria Brava — ahoj!” i melodią. Nad resztą męczyliśmy się kilka dni. W prawdzie zwrotkę drugą i trzecią napisałem niemal od ręki, ale refren zabił nam klina na blisko tydzień. W tym czasie podśpiewywaliśmy hymn co poniektórym — Chief zdecy dowanie go odrzucił, zwłaszcza drugą zwrotkę za banał i szablon, Marek również był zdecydowanie na „nie”. Reszta była na ogół „za” lub obojętna, ale mimo wszystko początkowo chcieliśmy wszystko wyrzucić do kosza. Wresz cie W ojtek stwierdził:„nie w olno chować głowy w piasek, drukujemy to w G ŁO SIE jako propozycję, najwyżej się nie. przyjmie”. Prem ierś miała miejsce w sobotę, 24 stycznia. N a wieczorku zapoznaw- 49
czym Wojtek poszedł na całość (och ta kokieteria i radosny niepokój m łodych twórców). Inicjatywę podchwycił natychmiast Dyrektor, który po kilku korekcjach melodii śpiewał tak, jakby hymn słyszał od kołyski. „Przez te piosenki przejdziemy d o historii” — zażartował w stronę Dziadka, a później w rozmowie z Chiefem udowodnił, że Chiefowi również, się to podoba. W tedy właśnie okazało się, że wszystkie wierszyki zamieszczane w „Głosie” m ożna śpiewać, i tak hymn wyzwolił kolejne premiery: „Paw blues”, „Sambę w odcinkach” i inne. O d tego dnia, wieczorki przy gitarze i naszych piosen kach weszły do stałego rytuału, zaczynaliśmy je zaś od „Pogoria Brava”: Poprzez morza, oceany, w świat daleki i nieznany, pod żaglami, w tę bezkresną dal płynąc w ciszy, sztormie, burzy, kiedy niebo się zachmurzy szuka przygód w śród spienionych fal „Pogoria Brava” — ahoj! — nasz żeglarski dom! „Pogoria Brava” — ahoj! chcemy płynąć z nią! N a trzech masztach białe skrzydła, jak albatros zwinna, śmigła chwyta czule-wiatr w objęcia rej. N a jej rufie, tuż przy sterze, biel i czerwień na banderze, a z niej orzeł się do lotu rwie. „Pogoria Brava” — ahoj! ... Jednym rytmem dla niej biją serca tych, co tutaj żyją, wszyscy bowiem dobrze wiedzą, że wśród żaglowców najpiękniejsza i o d dziewczyn stu wierniejsza — — wzajemnością śwą odpłaci się. „Pogoria Brava” — ahoj! . I teraz niech ktoś powie, że druga zwrotka to banał. Prim o — jest bardzo „hym nowa”; secundo — ciekaw jestem, kto powie, że biało-czerwona ban dera z orłem jest banalna?; tertio — jest to typowa zw rotka „pod działaczy” i 50 „czynniki oficjalne”, które na ogół na poezji się nie znają i tylko takie rzeczy przemawiają im do wyobraźni; quatro — m oże to być też „pod Polonię”, a jakże; wreszcie quinto — na pytanie: „co chciał powiedzieć autor w drugiej i trzeciej zwrotce?”, odpowiedź brzmi: „autor chciał powiedzieć, że «Pogoria» powinna na zawsze zostać w Polsce i dla polskiej młodzieży, której serca dla niej biją jednym rytmem”. Starczy? Dosyć! M aster — szczwany lis — kupił od razu, że w tym wypadku nie ęhodzi o formę, a A treść; nie o artyzm, a o ideę. A ja wcale nie dorabiam w tej chwili teorii — wiedziałem już wtedy, kiedy siedzieliśmy z W ojtkiem w kucki przy kokpicie nad brulionem tekstu, że taka zwrotka musi się po prostu znaleźć, jako m anewr taktyczny z serii patriotyczno-duszoszczypatielnych. Dlatego napisałem ją, jakbym wypełniał sjaradę, w której kilka punktów mam danych i niezmiennych. Przecież my, w masie narodowej swojej, kochamy de facto frazes, surm y bogoojćzyźniane, deklaracje, wzniosłość i fanfaronadę. A nie stety to ostatnie idzie w parze z resztą.' Dlatego też, na absolutny plus załogi naszej zapisać trzeba, że nigdy „Po goria Brava” nie była wykonywana na apelach codziennych, ani z przyczyn oficjalnych i że nigdy nikt. z taką propozycją nie wystąpił na poważnie. Śpiewaliśmy ją za to wtedy, kiedy naprawdę mieliśmy na to ochotę, kiedy chcieliśmy zaakcentować, że nasz dom znajduje się właśnie tu — bez wsta wania, przyjmowania postawy zasadniczej, szykanów, honorów , tromtadracji śpiewaliśmy ją zwyeżajnie. Chyba dlatego ten prosty i naprawdę banalny skądinąd tekst urósł do rangi hymnu. Naszego hymnu. I za to — dziękuję nam wszystkim. , , r ' ’ mgr inż. Jacek honieuko 3. Coraz bliżej końca św iata Z PR Y W A TN EG O DZIEN N IK A : 28 styczniĄ,środa. „Pogodę mamy więc typow ą— powiedziałrano D yrektor — wiatr odpędza nas od lądu, schodzimy powoli z szelfu, wchodzimy za to w rejon zimnych prądów , szkwałów i gór lodowych. Dlatego też proszę obse rw atorów o dużą uwagę, a sterników o szczególną precyzja. A teraz zapraszam do żagli.” Kontredans żaglowy trw ał ponad dwie godziny. Po kolacji: Za nami sztormowa wachta w półmokrych ciuchach, rozdarty wpół kliwer, bryzgi fal niesione wiatrem prosto w twarz, sól na wyschniętych kawałkach skóry. Jakże piękny jest ocean... N ie sposób uciec od banału, ale jest właśnie tak, a nie inaczej... Chmury ustąpiły dość szybko. Pędziliśmy ponad niebieską kopu łą, nad nami stało słońce. Ocean nabrał granatowozielonej barwy i burzył się pod sztprmowym wiatrem. Z wierzchołków fal leciały białe grzywy, raz po raz
otulając pokład i nas na nim. „Pogoria” wspinała się na olbrzymie grzbiety pełznące do niej, by zaraz zsunąć się w w odne doliny. D ziób odkładał rów ne, ukośne ściany wody, za rufą fałdowała się niespokojna, ruchliwa powierz chnia. Szliśmy w głębokim przechyle na praw ą burtę, ostro do wiatru, aż niekiedy łopotały kliwry i sztaksle, jedyne żagle jakie nieśliśmy. Porównywałem swoje wrażenia z tym i na Bałtyku i M orzu Północnym. A ni śladu obaw , za to pełne zaufanie do jachtu, a także do siebie. Najmniejsze nawet drganie steru wychyla dziób to w prawo, to w lewo — a więc pewna ręka na kole i spokojne oparcie na linach zastępujących krzesło. K toś z boku powiedziałby — „nonszalancja”, ale przecież z tą odprężoną pozycją idzie w parze uwaga, skupienie i świadomość własnych możliwości. I głęboki szacu nek dla natury, który tu dopiero objawia swój kolejny wymiar dostępny tylko tym, „którzy dążyć będą do niego za wszelką cenę”. Niczym nie ograniczona przestrzeń, która przesuwa się w raz z tobą, w której jesteś sam i istniejesz dla siebie, w swoim mikrokosmosie, do którego tylko ty masz prawo. A jeśli tylko natura jest w tobie, jeśli czujesz się częścią tego, co cię otacza, wtedy wygrywasz samego siebie i to bez względu na finał. „Sam o ją dopełnienie rozmiata” — i w tej zamkniętej kopule, równoważnej i spoistej; tu, w załączeniu obu brzegów nieskończoności, tnie od środka okruch szkła, odprysk przywiany z lądu. Rozcina twoją jedność wewnętrzną w spom nienie tego, co zostawiłeś tam , gdzie nie ma miejsca na cichość i równowagę, gdzie ludzkie namiętności i dążenia burzą wszechspokój natury. A przyniósł ten okruch eter. W iadomości z kraju. Nagle uświadamiasz sobie, że nie m a ucieczki od spraw, które cię drążą, tak jak nie może być ucieczki od siebie samego. Azyl, którem u tu podlegałeś, okazał się pozorny, ucieczka od rzeczywistości — fałszem, spokój — iluzją, bo przecież im dalej jesteś od swoich spraw, tym bardziej cię one drążą. Wystarczy kilka zaledwie słów z daleką, by natychmiast zburzyć całą warstwę izolacyjną budowaną przez tyle tygodni. Ucieczka w łatwość staje się udręką niepewności... ... pamięć podsuwa zaraz antidotum — wspomnienie nocnych godzin na dziobie, kiedy stoisz sam nad wodą. Na twoich oczach ta pusta— wydawałoby się w dzień — substancja żyje. Fosforyzują ławice ryb, glony, plankton. Widzisz wyraźnie świetliste smugi, jakie zostawiają po sobie pojedyncze ryby — większe i mniejsze, które stopniowo ciemnieją, gdy zanurzają się one coraz głębiej. W idzisz gwiaździste rozpryski ławic uciekających przed nieznanym ciałem tnącym powierzchnię wody. Nie słychać nic i— ani silnika, ani ludzi, ani nawet łopotu żagli. N ic, tylko otaczająca cię zewsząd przestrzeń, grająca wszystkimi tonami. I jeśli zdołasz się do niej dostroić, słyszysz ją całym sobą. Twoje zmysły skupione są na spędziewanym niebezpieczeństwie — w patru 52 jesz się więc w ciemność, ale istniejesz i w innym wymiarze, widząc siebie wobec tego, co cię otacza, a w tym uczuciu zawarte jest często wyznanie wiary. 29 stycznia, troda. Ewang. w g kpt. K.: „Jesteśmy 100 mil od brzegów Argentyny. Mamy kolejny układ baryczny. Jak szybko powstają tu falc i jak są nieprzyjemne, mieliśmy okazję przekonać się sami, dlatego też — w interesie ogólnym i osobistym — należy zasztauować wszystko wokół, siebie tak, by wytrzymało każdy przechył. A przypominam — przy dużej fali jacht może się nawet położyć masztami na wodzie, trzeba więc przewidzieć i to. Wszyscy mają obowiązek wyfchodzić n a pokład tylko w pasach bezpieczeńs twa. Przymocowana jest sztorm lina— proszę sprawdzać, czy jest napięta i czy służyć może zgodnie ze swoim przeznaczeniem. A teraz proszę: kam buz— na dól, resztę panów zapraszam do żagli”. Pomyśleć, że te kilkupiętrowe fale i w iatr o prędkości 45 węzłów to nic w porów naniu z tym, co może nas czekać w Drake’u. „Nasze” fale nie mają rozbiegu, trwają zaledwie kilkaset mil, podczas gdy tam biegną one przez pół świata spiętrzając się w przewężeniu między Ziemią O gnistą a Półwyspem Antarktycznym do kilkudziesięciu m etrów , a gnają je przeważnie huragany o sile przekraczającej skale wiatromierzy. N a razie przekraczamy 46 równoleżnik południowy. Po „ryczących czter dziestkach” czekają nas „wyjące pięćdziesiątki”, Wyspa K róla Jerzego leży zaś na 62 równoleżniku. — Jak nazywają się sześćdziesiątki? — spytałem przy obiedzie Krzyszto fa. — W ogóle się nie nazywają, bo tam nikt nie pływa — odparł, a po chwili dodał — na ogół. 30 stycznia, czwartek. W czorajsza w achta wieczorna: w pierw niebo czyste ze słońcem i ocean kołysany m artwą falą biegnącą spod sztorm u o setki mil.przed nami — a to wszystko widziane z rej. Potem ster i zacfiód słońca oszałamiający feerią barw — cała gama czerwieni grająca na różnych płaszczyznach i zmieniająca się z m inuty na m inutę w otoczeniu krwistej tarczy zanurzającej się w oceanie. W tym samym czasie horyzont z boków i z tyłu łączył ciemny granat z czerwieniejącymi jak od pożaru górnym i w arstwam i chmur. A później, gdy na zachodzie długo utrzymywała się świetlista poświata, nad nami i za nami mnożyły się gwiazdy. G dy wreszcie ściemniało zupełnie, znaleźliśmy się znów pod kopułą, a czyste, chłodne i wilgotne powietrze zdawało się zawieszać Mleczną Drogę, Krzyż Południa, O riona tuż nad masztami. Dziś rano: „Już zaledwie 300 mil mamy do Cieśniny Le Maire’a, która wprowadzi nas prosto w Cieśninę Drake’a. Tam dostaniemy prawdopodobnie ostry sztorm prosto w nos, czyli z południowego zachodu, zatem musimy odpowiednio przygotować okręt”. 53