POŁUDNIK 0
Pcklad ,.Poloneza” miarowo wznosi się i opada,
zw Jn iając biegu w dolinie fali. Nadbiega kolejny
grzywacz, podnosi jacht wysoko do góry i delikatnie
popycha go do przodu. Syczący grzebień, zabarwiony
na różowo od zachodzącego słońca, sunie m ajesta
tycznie dalej. Jacht na zboczu następnej fali ślizga
się, zostawiając za sobą spieniony wart. To podpis
„Fołcneza”, wymaże go kolejna fala.
Rytm morza przypom ina spokojny oddech. Potężne
tchnienie wypełnia żagle i „Polonez”, lekko przechy
lony na zaw ietrzną, kłania się masztami. Żeglujemy.
K rw aw y zachód zw iastuje w iatr, a i barom etr ru
szył w dół, chm ury atakują niebo z północnego
zachodu. Nadciąga kolejna depresja. Ponad ławicą
ciemnych, granatow ych chm ur świeci przez chwilę
czerwona tarcza. Z drugiej strony, przed dziobem,
obok zaróżowionych żagli, pożar chmur. Kłęby czer
wonych obłoków gromadzą się pod lukiem tęczy, ale
poniżej pozostaje ciem nogranatowy pas, jakby ża
łobna przepaska. Całe niebo zajm ują tylko dwa
kolory: niebieski (bądź granatowy) — uosobienie
zmierzchu, i czerwony — kolor gasnącego dnia. Żad
nych innych — naw et tęcza świeci czerwono.
Przeszła ulewa, której część w skoncentrowanej
7
dawce wlała się z żagla prosto za mój kołnierz, kiedy
wyszedłem na pokład, by skorygować sam oster i usta
wić jacht na właściwym kursie. Ten nieoczekiwany
prysznic nie popraw ił mojego nastroju.
Nie chce mi się sprawdzać, który to dzień na mo
rzu, ale od w yruszenia z Newport minęło kilkadzie
siąt dni. Napisałem kolejny list do Ewy. Wyślę je
wszystkie z Cape Town za kilkanaście dni. W listach
zaczynam się powtarzać. Tęsknota ma tak niewiele
synonimów, a piram id słownych nie potrafię bu
dować.
Po raz nie wiem który wracam do listów otrzym a
nych w Newport. Robię to, gdy jest m i smutno, a po
tem jest mi jeszcze sm utniej. Z obowiązku obserwuję
zachód słońca („Kiedy czerwień o zachodzie, wie ma
rynarz o pogodzie”) i znów włażę pod pokład, by
słuchać m iarowego skrzypienia grodzi. Jam es Frazer
(„Złota Gałąź”) nudzi m nie w tym nastroju.
Włączam nadajnik o umówionej porze i w gwarze
zakłóceń próbuję dosłuchać się Gdyni-Radio. Tak jest,
m ają naw et dla mnie telegram i natychm iast „wy
dają”, to znaczy czytają. Wszystko by było dobrze,
tylko że ani jednego słowa nie zrozumiałem. C harak
terystyczne zakłócenia, przypom inające ryk osła, zaj
m ują tę samą częstotliwość co Gdynia-Radio i Ocean-
-Gate, silna am erykańska stacja brzegowa. Żebym
choć wiedział, od kogo telegram .
Po chwili wzajemnego wołania słyszalność popra
wia się na tyle, że mogę zrozumieć, o której godzinie
mam słuchać ponownie. Znaczy to, że o spaniu nie
m a mowy.
Tymczasem „Polonez” wciąż m yszkuje pod samo-
sterem . To zbacza w jedną stronę, to w drugą, i żagle
nieoczekiwanie zaczynają łopotać, a alarm kursowy
popiskuje, m eldując o zejściu z kursu. Wychodzę na
8
pokład, żeby zrzucić bezan. Może bez tego żagla bę
dzie płynął spokojniej. W ciemności fosforyzują grze
bienie fal, św iatełko masztowe wydobywa trójkąty
przednich żagli. Lecimy wciąż 7 węzłów, więc się
rozchmurzam.
— „Polonez”, „Polonez”, „Polonez”, woła Gdynia-
-Radio!
Nareszcie coś wyłowiłem z tych trzasków.
— Gdynia-Radio, Gdynia-Radio, Gdynia-Radio, od
powiada „Polonez”.
Pow tarzają telegram i teraz nieco lepiej słychać,
ale nie jestem na to przygotowany. Chwytam , co pod
ręką -— paczkę błyskawicznego kakao pod nazwą
Swiss Miss — i na odwrocie notuję. Miejsca nie star
cza, więc kończę na kaw ałku papierowego ręcznika:
— Uczestnicy V Festiw alu Filmów Morskich... (nie
mogę zrozumieć)... film A ndrzeja Androchowicza
„Kapitan »Poloneza«” o pańskich przygotowaniach...
(nie słychać)... serdecznie gratulują... (trzaski)... w dal
szej drodze do W ielkiej Przygody i szybkiego powro
tu z podróży dookoła świata. W podpisie — Dzienni
karze akredytow ani przy festiwalu.
Dziękuję, mówię, że samopoczucie dobre, i wyłą
czam radiostację, by zastanowić się, co może się mieś
cić w pierwszej kropkow anej luce — obejrzeli, ocenili
czy nagrodzili. Zabawne, życzą mi szybkiego powrotu
z podróży dookoła św iata — ledwo ją zacząłem.
B arom etr dalej spada, jacht nie zmienia szybkości
i m onotonnego potakiw ania masztami, wzdłuż burt
umyka fosforyzujące morze. Żeglujem y ku W ielkiej
Przygodzie tak zwyczajnie i niepostrzeżenie, że nie
jestem pewien, czy się ona zaczęła, czy kończy. Kładę
się do koi, by w kolorowych snach pojeździć na nar
tach, przechadzać się po ulicach m iast i porozmawiać
z najbliższymi. Włączony alarm kursowy zamelduje
o zmianie kursu. Inny dźwięk w iatru w olinowaniu
zbudzi mnie do redukcji żagli. Niech więc samoster
spisuje się dzielnie, a będę spał do rana.
Dość wcześnie wstaję do pracy. Tuż przed trzecią
w yskakuję z koi na donośne klaskanie kliwra. Ale to
już nie jest kliwer, tylko jego dwa oddzielne kawałki,
trzepoczące rozpaczliwie na wietrze. Odruchowo po
ciągam za linkę sam osteru tak, by „Polonez” żeglo
wał z w iatrem , jednocześnie zbierając myśli rozpro
szone po Polach Elizejskich. Któregoś dnia, jeśli szyb
ko się nie ocknę, zrobię jakieś głupstwo. Teraz już
wiem, co po kolei, i skaczę na rozhuśtany dziób, by
ściągnąć na dół sm utne resztki żagla. Dopiero wtedy
mogę zejść na dół, pod pokład, by na strój nocny —
wełnianego „człowieczka” — nałożyć kombinezon.
Ciekawe, czy uwinę się w pięć m inut ze zmianą
żagla. O statni raz zmieniałem kliw er parę godzin
tem u, więc przy takiej praktyce nie powinienem stra
cić więcej czasu.
Ba, trzeba wiedzieć, czego chcieć. K liw ra-bliźniaka
mi szkoda, bo zupełnie nie używany, a jego wiel
kość — 42 m-’ — trochę za duża, jeśli w iatr stężeje,
znów będę m usiał zmieniać. K liw er 2 — 30 m2 —
powinien zapewnić mi spokojną noc, ale czy będzie
zrównoważony z głównym żaglem, grotem?
Znowu schodzę pod pokład, odblokowuję klapę for-
piku i razem z workiem wyłażę przez luk. I teraz
tracę najwięcej czasu — przy rozwiązywaniu węzła
na worku. Zwykły „babski” guzeł — w tym pro
blem — nie przeze mnie zawiązany. Przypom ina mi
10
się m aksyma: „Statek zatonął, bo zapałki nie leżały
na m iejscu”.
Drugi szczegół, który mnie zatrzym uje, to pełzacz
z blokiem dla szotów. Dla kliw ra 2 trzeba pełzacz
przesunąć w inne miejsce, gdyż szot będzie obciągał
żagiel pod złym kątem. Nic prostszego — odkręcić
moletowaną śrubę i pełzacz przesunąć na nowe m iej
sce na szynie. Palce ślizgają się po śrubie, chociaż
molet zrobiony po to, by się nie ślizgały.
Na dół pod pokład po kom binerki, na pokład do
śruby — kom binerki nie pasują, za małe. Na dół po
klucz francuski, na górę do śruby — nareszcie!
Wszystko trw ało 25 minut. Prosta zmiana żagla.
Po kilku dniach ze słabym i i zmiennymi w iatram i
wydaje mi się, że Południk Zero, do którego tak wol
no się zbliżamy, jest górą, na którą nie można się
wdrapać. W dniu, w którym największa szybkość wy
niosła 4 węzły, wykonałem nieskom plikowane obli
czenie. Do Cape Town 950 mil morskich w linii
prostej. Przy silnym w ietrze można przeżeglować
w tydzień, przy prędkości 4 węzły — 11 dni, przy
2 węzłach — trzy tygodnie. Do tego wszystkiego
jacht nie żegluje w linii prostej. Przy halsowaniu
wszystko trzeba mnożyć przez 3, irytację przez 10.
Ale oto stanęliśm y na wierzchołku — Południk
Zero — i zaczęła się jazda. Jakby rzeczywiście to
była praw da. Dmuchnęło 6—7 w skali Beauforta
z południowego zachodu i na szybkościomierzu „Po
loneza” co chwila ponad 7 węzłów. Morze, jeszcze
nie rozhuśtane, nie weszło w swój m ajestatyczny
rytm i po względnie gładkiej wodzie jacht śmiga da
przodu na pełnych żaglach. W krótce trzeba będzie
zrzucać bezan, gdyż przy silniejszych podmuchach
„Polonez” staje dęba — ostrzy do w iatru wbrew
samosterowi. Zastanawiam się jeszcze, co można by
11
postawić w m iejscu dużego grota, ale gdy w iatr nieco
słabnie, wszystko jest dobrze. Na razie szkoda tej
szybkości.
Tymczasem po jachcie krąży zapach pieczonego
ciasta. Kiedy było jeszcze zupełnie spokojnie, wy
ciągnąłem konserwowe drożdże i rozrobiłem ze sło
dzoną wodą, potem zagniotłem ciasto i zostawiłem
do wyrośnięcia. A kiedy już wyrosło, przyszedł w iatr.
Chcąc nie chcąc, m usiałem kończyć.
Prodiż, przyw iązany „kraw atam i” do podstawy ku
chenki, trzym a się jakoś i kiwa w takt przechyłów.
Cieszę się, że szybko płyniem y i złoszczę się, że
w skutek ostrej żeglugi woda zalewa pokład i przez
w entylator kapie na prodiż. Po pierwsze kapie, po
drugie chłodzi prodiż i chleb się zepsuje, po trzecie —
jakim praw em cieknie zatkana na głucho w entyla
cja?!
Chleb własnego w ypieku okazuje się zdatny do
konsumpcji. Załoga zadowolona z piekarza i piekarz
zadowolony z załogi. Sam otna żegluga ma swoje do
bre strony. Cały chleb zjadam na kolację i śniada
nie. Ale wraz z chlebem skończył się w iatr. I choć
teraz nie narzekałbym już na cieknącą w entylację,
w iatry poszły w inne strony. „Polonez” snuje się
z wolna w zmiennych podm uchach albo dryfuje.
Do Cape Town zaledwie 500 mil, za rufą ponad
8000. Uświadomienie sobie tych proporcji uspokoiło
mnie. Z pomocą silnika mogę przy tym m artw ym
rozkołysie płynąć 2 węzły. Lepiej poczekać spokojnie
na kolejny dzień z w iatrem .
Póki co, chm ury na niebie robią błyskawiczne prze
grupowania. Arm ie jasnych i ciem nych legionów m a
szerują każda w swoją stronę, nie kłopocząc się tym,
12
co się dzieje na dole. A dół, jak zwykle, czeka, co
góra pocznie, i nie może się zdecydować.
Odnoszę dziwne wrażenie, że przestało mi się spie
szyć do czegokolwiek. Tęskno mi za ludźmi, ale oby
wałem się bez nich przez tak długi czas, że zaczynam
się zastanawiać, co m nie ciągnie do Afryki. Tylko
planow any postój z rem ontem i odbiór listów z kraju.
Miasto i kraj przestały dla mnie stanowić atrakcję.
Dlaczego? Nie wiem. Moje miejsce jest tu, pod wę
drującym i chm uram i, na kaw ałku rozchwianego po
kładu. Mój los to czekanie na w iatr lub narzekanie,
że jest go za dużo. Mój obowiązek to codzienne okre
ślanie pozycji i nieustanna czujność.
To praw da, że ostatnio nic mi się nie chce robić.
Ale i w iatru jak na kartki u Pana Boga. Towarzysz
będzie łaskaw odejść do innej kolejki. Praw ie wszyst
ko przeczytałem i zdążyłem upiec jeszcze jeden chleb
(i natychm iast go zjeść). Z rozpaczy rzuciłem się na
samouczek języka włoskiego i kuję. Wiem tylko, że
w porcie, gdziekolwiek się on znajdzie, nie będę mógł
się uczyć po włosku, naw et jeśli spotkam Włoszkę,
nie będę mógł patrzeć po chmurach, bo domy zasła
niają i nie będę mógł słuchać bulgotu wody pod dzio
bem, bo jacht będzie stał. Nie będzie słychać szumu
fal i w mój własny porządek dnia wedrze się tysiąc
spraw , które tu, poukładane grzecznie, nie spraw iają
kłopotu, a tam, oddane w ręce innych ludzi, nabiorą
własnego życia. Dlatego już więcej się nie spieszę.
Przekroczyłem Południk Zero i jestem na wschodniej
półkuli. Mam jeszcze szm at wody do przepłynięcia,
tak olbrzym i szmat wody, że to się w głowie nie
mieści. Przestało mi się spieszyć. I tak muszę spokoj
nie poczekać na w iatr.
13
CHMURY NA RAMIONACH
APOSTOŁÓW
Zbudziłem się z uczuciem, że coś należy zrobić.
Jacht szedł ostro do w iatru, w głębokim przechyla,
i kolejne fale tłukły w burtę. Pow strzym ałem pierw
szy odruch, by wyskoczyć na pokład, co z pewnością
skończyłoby się natychm iastow ym przemoczeniem.
Ubieram się więc rozważnie, zapieram plecami o sza
fę, a nogami w stół nawigacyjny. Podnosząc jedną
nogę i wsuwając w nogawkę sztormowych spodni,
uważam szczególnie, by nie pofrunąć na drugą burtę
przy silniejszym uderzeniu.
Przy takich okazjach opanowuje mnie zawsze po
dobne uczucie. Ubieram się, ale myślami jestem na
pokładzie i zastanawiam się, od czego zacząć m anew r
i ile czasu pozostało mi na jego wykonanie, zanim
jacht nie straci odpowiedniego żagla, nie wejdzia na
mieliznę czy nie stuknie się z innym jachtem (w re
gatach).
Tym razem, na otw artym oceanie, zrobić mogę bar
dzo niewiele: zrzucić jeden lub wszystkie żagle i gdy
w iatr przejdzie w sztorm — zostać w dryfie. Gdyby
to byl inny wiatr, nie południowo-wschodni, można
by sztormować z w iatrem w stronę Przylądka Dobrej
Nadziei. Ale trzym a South-East i wspomaga go Prąd
Bcnguelski zrodzony z Prądu Agulhas na styku dwóch
cc-canów. Nic dziwnego, że locja doradza podchodze
nie do Cape Town z południa. Żaglowiec, który zao-
czyl ląd afrykański na północ od Zatoki Stołowej,
mógł halsować do Zatoki całymi tygodniami. W ola
łem uniknąć takiego losu.
W głębokim przechyle zrzuciłem bezan. Tkanina,
dotychczas praw ie nieruchom a, oszalała po zwolnie
14
niu fału. Szamoczący się w rękach żagiel ściągnąłem
na raty na dół. Nie chciał się uspokoić, wymykał się
i trzepotał rozpaczliwie, dopóki nie przywiązałem go
kraw atam i do bomu. Powstałą tak kiełbaskę wy
równałem i zszedłem pod pokład.
Siadłem przy stole nawigacyjnym i stwierdziłem ,
że spadam z ławeczki, przechył wciąż zbyt duży.
Jeśli chcę jeszcze dzisiaj spać spokojnie, pomyślałem,
muszę zrzucić również grot. W tedy zm aleje szybkość
i uderzenia fal nie będą tak gwałtowne. Znów wy
lazłem na pokład.
Zwolniony fal grota ożywił drugą bestię, tyle że
większą od bezana i bliżej dziobu, a więc pod więk
szym ostrzałem słonych bryzgów. Zrolowałem grot
na bomie nie bez trudności i „Polonez" został tylko
na przednich żaglach, sztakslach: kliw rze 2 i foku
sztormowym. Teraz szedł znacznie spokojniej i bez
przechyłu. Moja misja na pokładzie została zakoń
czona.
Spocony jak ruda mysz w ytarłem się ręcznikiem.
W ypiłem słoik kompotu i pustym szkłem cisnąłem
w ciemność... cholera, takie moje szczęście — kiedy
kolwiek wyrzucam coś spod pokładu za burtę, musi
się zaczepić, choćby o reling, i zapaskudza pokład.
W rezultacie mam sprzątanie. Słoik naw et tak daleko
nie zaleciał, odbił się o krawędź kokpitu i z wielkim
hałasem przeturlał się po gretingu, którym wyłożone
jest dno kokpitu.
W ylazłem znowu, bo przecież wiadomo, że nie
usnę, gdy mi się pusty słoik będzie przetaczał po
gretingu, stukając o ścianki kokpitu. Cisnąłem szkło
za rufę, tym razem celując, by nie zawadziło o linki
relingu...
W tym momencie zauważyłem kątem oka błysk
latarni morskiej na w idnokręgu, w takim nam iarze,
15
jakbym już m ijał Przylądek Dobrej Nadziei. Od kilku
dni nie miałem pewnej pozycji astronom icznej, bo
niebo było zachmurzone, a morze mocno rozkołysane.
Zresztą nauczyłem się wierzyć swojem u wyczuciu.
Na oko dodawałem wpływ prądu czy dryf, wielkość
błędu w zliczeniu brałem z sufitu, zaokrąglałem
w dół lub w górę w zależności od znaku dewiacji
(której nie uwzględniałem, bo w ydaw ała mi się za
mała w stosunku do deklinacji magnetycznej) i naj
częściej powstała stąd pozycja zliczona (czytaj
zgadnięta) niewiele różniła się od pozycji astrono
micznej. Taka zgadywanka oparta na znajomości
przedm iotu nazywa się po angielsku educated guess.
Na co się zdała moja edukacja nawigacyjna, skoro
popłynąłem w krzaki”?! Czekałem teraz, wytrzesz
czając oczy w stronę, gdzie ostatnim razem błysnęła
latarnia. I nie czekałem długo. „Polonez” wydzwig-
nięty na grzbiecie jakiejś wyższej fali huknął w wodę
i setki latarń m orskich błysnęły równocześnie wokoł
kadłuba, kończąc swoje istnienie tym jednym bły
skiem gasnącym za rufą...
Kiedyś znów sztormowa fala lub dziób statku prze
orze ten szmat wody i rozśw ietli ponownie małe ży
jątka. Nie sądzę, by którykolw iek m arynarz z wyso-
' kości mostka wziął fosforyzującą wodę za latarnię
morską. Na to trzeba żyć tak blisko morza, jak to
się zdarza żeglarzom samotnym.
Zaoczenie nie istniejącej latarni morskiej wzmogło
mój niepokój. Musiał on już podświadomie narastać,
w przeciwnym w ypadku nie widziałbym „błysku .
W yciągnąłem wszystkie mapy: generalne Południo
wego A tlantyku i drogowe zachodnich wybrzeży
Afryki. Na wierzchu położyłem m apę Zatoki Stoło
wej i okolic.
16
Patrzyłem teraz na brzeg afrykański i usiłowałem
sobie wyobrazić jego kształt, załomy linii brzegowej,
te, które będzie można zauważyć z morza, i te, które
zleją się w jedną niew yraźną linię nad horyzontem,
niew iele ciemniejszą od szarego koloru morza.
K ilka z tych map otrzym ałem od prezesa Południo
woafrykańskiego Związku Żeglarskiego, Stana Jef-
freya, w Cowes w Anglii, kiedy „Polonez” stał obok
jego jachtu „Corsair”. Prosił o m apy Morza Pół
nocnego i Bałtyku, odwzajem niając się wręczył mi
m apy Południowego A tlantyku.
Patrzyłem na nie wielokrotnie. W arunki hydrolo
giczne i meteorologiczne znałem z lektury locji. Te
raz w m yślach prowadziłem m anew r, który skończy
się obłożeniem cum na pachołkach pomostów jacht
klubu. Przeważające w iatry, przypuszczalne zafalo
wanie, osłona lądu i ruch statków m usiały być brane
pod uwagę. Możliwość mgły, zachowanie się jachtu
przy wyjątkow o silnym wietrze i przede wszystkim
trafienie, gdzie trzeba. J iC c I i K o . ^ i e c t k o
Ląd z daleka jest tak nieczytelny, że każdy jego
wyniesiony pagórek może być znakiem orientacyj
nym — jeśli właściwie rozpoznany. I teraz właśnie,
dwieście m il od lądu, szukałem na m apach moich
atutów w rozgrywce podejścia.
Więc najpierw Góra Stołowa, o płaskim wierzchoł
ku. Potem przełęcz i D w unastu Apostołów — poszar
pany łańcuch górski. Potem znów przerw a, to będzie
Hout Bay, nad którą sterczy wyniosły Sentinel.
W reszcie łagodnie zbiegający do morza Przylądek
Dobrej Nadziei (lepiej trzym ać się z daleka, bo z ła
godnością niewiele ma wspólnego).
A jeśli będzie noc? N ajpierw pow inien błysnąć
Cape Point, latarnia na Przylądku. Nad Górą Stołową
powinna być łuna, bo Cape Town to duże miasto.
2 — D roga na H orn
17
Jak raz określę swoją pozycję w stosunku do Zatoki
Stołowej, będę żeglował na św iatła miasta. Kolejna
trudność to odszukanie w różnokolorowym roju dwóch
światełek — zielonego i czerwonego, znaczących w ej
ście do właściwego basenu portowego. Trzeba będzie
uważać na św iatła pozycyjne statków — również zie
lone i czerwone... otarłem spocone czoło, już teraz
mi się gorąco robiło.
Na otw artym morzu każdy m anew r można rozłożyć
na etapy, odczekać ze zmianą żagla, iść dowolnym
kursem w dowolną stronę, by dokończyć poszczegól
nych elem entów m anew ru. Przy brzegu, a w szczegól
ności w pobliżu portu, spóźniony m anewr oznacza
siedzenie na m ieliźnie lub w pakow anie się pod dziób
jakiegoś statku, czego nikt z zainteresow anych me
lubi.
Zgodnie ze zwyczajem cała załoga żaglowca już na
kilka godzin przed wejściem do portu stoi na stano
wiskach manewrowych. W w ypadku załogi jednooso
bowej obowiązuje to samo, tyle że nie ma kogo po
pędzać do manewrów.
A jeśli będzie mgła lub widoczność ograniczy ule
wa? Sąsiedztwo brzegu zostanie zasygnalizowane ude
rzeniem kadłuba w skałę. Czekać z podejściem, aż
się przejaśni, i dryfować niew iadom o gdzie z prądem ,
czy próbować określić pozycję z nam iarów radio
wych? Szarpiące nerwy czekanie, co się wyłoni zza
obłocznej lub deszczowej zasłony. A może nic się nie
wyłoni, bo pozycja będzie błędna lub prąd zniesie
poza zasięg widoczności brzegu.
W tej mojej rozterce było tyle niepokoju, co przy
jemności. Jeśli na każdą przew idyw aną okoliczność
będę miał przem yślany plan i starczy mi sił do prze
prowadzenia bezbłędnie wszystkich manewrów, będę
mógł po zacumowaniu odetchnąć z ulgą i pozostanie
18
olbrzymia satysfakcja. Część tej satysfakcji tow arzy
szyła mi teraz, gdy pociłem się z w rażenia na myśl
0 wszystkich niebezpieczeństwach i możliwych po
myłkach.
Pom yślałem i o zam kniętym K anale Sueskim, po
wodującym zwiększony ruch wokół A fryki, i o gigan
tycznych zbiornikowcach, które nie mogą zmienić
kursu, a najczęściej i szybkości, pomyślałem i o Dry-
fie W iatrów Zachodnich, który mógł mnie popchnąć
bardziej na wschód, i o Prądzie Agulhas, który mógł
mnie popchnąć bardziej na zachód, i o ew entualnej
awarii radionam iernika, i o nie uwzględnionym błę
dzie indeksu przy pom iarze sekstantem wysokości
Słońca. Dopuściłem naw et tak absurdalną myśl, że nie
jestem na A tlantyku, tylko już na Oceanie Indyjskim .
Czemu nie? Kilkadziesiąt mil bardziej na południe
1 w idnokrąg będzie prostą linią, tak jak przez do
tychczasowe dwa miesiące...
W yszedłem na pokład. Poza fosforescencją morza
nic nie świeciło. Potem włączyłem odbiorniczek
i ustaw iłem na odpowiednią częstotliwość. Znów sie
działem przy stole naw igacyjnym i patrzyłem na
tablicę przyrządów.
Charakterystycznym piuuuk zakończył się sygnał
ciągły i odbiorniczek zaśpiewał da-di-da-di-daaa. Zga
dza się — CT jak Cape Town. A teraz nam iar. Zdją
łem z tablicy ręczny kompasik z anteną ferrytow ą
i małym pokrętłem dostroiłem do rezonansu. Wskaź
nik siły sygnału „w ybił”, więc trochę wyciszyłem
odbiornik i przy kolejnym sygnale ciągłym zacząłem
obracać anteną wraz z kompasem. Kilka ruchów
i mam uchwycony zanik sygnału. W tym kierunku
leży Cape Town, nieco na lewo przed dziobem. Do
kładny nam iar odczytuję na kompasie. Chyba jednak
jestem na Południowym Atlantyku.
z- 19
Pow tarzam operacją na innej częstotliwości. Od-
biorniczek w yśpiew uje Cape Point: da-di-da-di di-
-daa-daa-di. Z przecięcia dwóch nam iarów powstaje
pozycja na mapie, m niej więcej zgodna ze zliczeniem.
Po cóż więc niepokój?
W yszedłem jeszcze raz na pokład. Zaczęło mżyć,
co zmniejszyło widzialność do pół mili. Spojrzałem
na żagle ociekające wilgocią, na czarny graniasty
przedm iot majaczący w olinowaniu — reflektor ra
darowy — i pomyślałem, że najwyższy czas wrócić
do koi na drzemkę. Jutrzejszą noc spędzę na po
kładzie.
Powtórzyłem nam iary radiow e z wczorajszej nocy
i zdaje się, że nie ma większych błędów. W iatr jest
łagodny i prócz pełnego zestawu żagli mogę dodat
kowo nieść apsel staw iany pomiędzy masztami. Pięć
żagli o łącznej powierzchni około 130 m2.
Obiad skrom ny — barszcz i indyk z ziemniakami.
Nie należy rozumieć „indyka” dosłownie. Drobiu na
jachcie nie hoduję, a w puszce am erykańskiej z na
pisem „Indyk” znajdowało się parę pasemek mięsa
w zawiesinie galarety. Podobnie jak „W ieprzowina
z fasolą” stanowi w rzeczywistości sos pomidorowy,
w którym pływa fasola i do tego plasterek boczku.
Że też kiedykolwiek narzekałem na polskie kon
serwy!
Na podwieczorek zrobiłem galaretkę wiśniową, któ
rą bardzo lubię. Gdy tylko zastygła, zjadłem całe pół
litra. Po czym w doskonałym nastroju zrobiłem linię
pozycyjną z wysokości Słońca. Po nocnych deszczy
kach powietrze było przejrzyste przez cały dzień, ale
słońce trzeba było łapać w dziurach między chm u
rami.
20
W ydaje mi się, że już widzę ląd, ale to tylko chm u
ry. Skupiły się tam, gdzie powinien znajdować się
Przylądek Dobrej Nadziei i pewnie w ylew ają swoją
zawartość nad Apostołami i Górą Stołową. W iatr
wciąż zmienia kierunek i muszę korygować kurs,
zmieniać ustaw ienie żagli...
LĄD!!!
Zapada wieczór. Na linii w idnokręgu leży spokoj
nie czarny ląd. Pofalow any zarys, który przed chwilą
w ydaw ał mi się chm uram i, gdyż skryty w chm urach
nie w yróżniał się zupełnie. W ręku trzym am szot,
który zapom niałem wybrać, i gapię się, jakbym nie
przewidział, że dziś wieczorem zobaczę ląd. Z lewej
strony spłaszczenie, to pewnie Góra Stołowa, nieco
w praw o chyba D w unastu Apostołów. Potem jest
przerw a i nie widać nic prócz morza — albo Hout
Bay, albo False Bay, pew nie to drugie. I jeszcze dalej
mały cypelek lądu — Cape Point lub Agulhas.
W czoraj m iałem wątpliwości, czy nie jestem cza
sem na Oceanie Indyjskim . Tymczasem zacząłem już
wchodzenie do Cape Town...
— Hej, żeglarzu, żeglajże, całą nockę po morze...
W ydzieram się wniebogłosy do chm ur, słońca
i mew. „Polonez” pod pełnym zestawem żagli zosta
wia za sobą spieniony ślad. Trochę bryzgów w ska
kuje na dziób, ale patrząc, jak góry powoli w yrastają
z wody, ani myślę o redukow aniu. Gnam y jak na
skrzydłach w stronę lądu i choć się zastrzegałem , że
nic m nie do tego lądu nie ciągnie, obliczam w myśli
wejście do Cape Town na dw unastą w nocy.
W idać już ostry zarys Devils Peak i można od
różnić przerw ę między Apostołami i Górą Stołową.
Małe, drapieżne chm urki ciągną nad górami, ale tu,
na morzu, w iatr ciągle świeży. Na kaw ałku jasnego
21
nieba widać młody księżyc zastygły jak albatros
wśród w ędrujących chmur.
M inęła północ. Moja pozycja jest dokładnie okre
ślona, bo zewsząd m rugają latarnie. Widzę też łunę
nad miastem. Tylko dopłynąć nie mogę.
W iatr, słabnąc, powoli odchodzi i odchodzi, by usta
lić się na kierunku północno-wschodnim. Jakim pra
wem, pytam, jakim prawem?! W Ryczących Czter
dziestkach, które często, w brew swojej nazwie, wy
kraczają poza szerokość 40° i sięgają 35°, dm uchają
w iatry z ćw iartki zachodniej (od NW do SW). Pasat,
który zaczyna się bardziej na północ, wieje z połud
niowego zachodu i w okresie letnim taki sam w iatr
(choć nie pasat, bo osiąga czasem siłę huraganu) wieje
nad Przylądkiem . Natom iast w iatru północno-wschod
niego w ogóle nie ma. Nie ma w opisach locji, me
ma na m apach pilotowych i nikt o nim nie słyszał.
Więc skąd ten w iatr, który nie istnieje, a jednak
słabo, bo słabo, ale dmucha? Tfu, na psa urok, trzeba
się przepychać pod w iatr, w brew oczywistej strategii
podchodzenia do portu.
Siedzę w kokpicie ubrany w sztormiak, bo znowu
co chwila kapie z nieba. Robię zwrot po zwrocie,
zw alniając i naciągając baksztagi, szorując szoty
w jedną i drugą stronę, przy trzaskach i kłapaniach
grota i bezana. Boję się podejść bliżej brzegu, mimo
włączonej sondy mogę się nieoczekiwanie nadziać na
skałkę, jakich pod brzegiem jest sporo. Nie chcę
odejść zbyt daleko, by nie nadkładać drogi i nie wy
chodzić na główny nu rt prądu.
Patrzę na czarne morze i błyski latarń, czasem na
żagle i siąpiące niebo i czekam świtu. I nagle widzę
WĘŻA MORSKIEGO. Czy to godziny zmęczenia, czy
22
przerost wyobraźni? Nie, widzę wyraźnie, jak w pół
burty sunie wijący się kształt, jakby atakował „Polo
neza”. Z dużą szybkością, na głębokości chyba m etra
lub dwóch pod wodą widać żywą torpedę, której
ogon niknie w ciemności kilkanaście m etrów dalej.
Instynktow nie chw ytam za obrzeże kokpitu, gdyż za
chwilę nastąpi uderzenie, ale wąż, czy cokolwiek to
jest, rozdziela się na DWA WĘŻE, które łagodnym
łukiem okrążają jacht, jeden z dziobu, drugi od rufy,
ponownie łączą się w jeden i z szybkością torpedy
znikają w ciemności.
Przecieram oczy i obchodzę pokład, czy aby coś
więcej mi się nie przywidzi. Przy tej okazji rzucam
okiem za rufę i widzę, że i „Polonez" ma św ietlny
ogon, tyle że prosty, a nie wężowy. Kto to był, w ta
kim razie?
Siadam ponownie w kokpicie i sennym wzrokiem
patrzę, jak przesuw ają się św iatełka statków. Czasem
sięgam do wyłącznika św iateł salingowych, który
znajduje się przy zejściówce, i wtedy pokład i żagle
zalewają snopy światła. Z dwóch św iateł pozycyj
nych znika zielone lub czerwone i zderzenia już nie
będzie. Na widoczność moich św iateł pozycyjnych,
znikających w bruzdach fal, nie bardzo można liczyć.
Raczej na odblask radarow y od aluminiowego re
flektora. Na wszelki wypadek w stosownych momen
tach oświetlam się dokładnie, odżałowując cennej
energii elektrycznej z akum ulatorów .
Nagle głośne sapnięcie za plecami. Obracam się
gwałtownie, ale widzę tylko ciemność. Uff, ta noc
będzie chyba nocą dziwów. Czasami woda przy jach
cie gada. Bulgoty, mlaśnięcia i głębokie westchnienia
płyną spod dziobu, rufy lub burty w zależności od
charakteru ruchu jachtu i wielkości fali. Gadanie mo
rza jest mi znane — od cichego szeptu fali dziobowej
23
przy słabym wietrze do złowrogiego syku pędzących
grzywaczy w sztorm ie — ale to nie było nic z tego
repertuaru. Żywa istota w ychynęła pod osłoną ciem
ności z w ody i schowała się, zanim zdążyłem wychy
lić się za kraw ędź pokładu. Ciekaw jestem, co wy
byście powiedzieli zamknięci w ciemnym pokoju
w domu na pustkow iu, czując nieoczekiwanie na kar
ku czyjś ciepły oddech!
Nareszcie! Nad Górą Stołową w staje świt. Pod gra
natow ym pasm em chm ur widać czarne zbocze m asy
wu górskiego, a obok różowe tło nieba na wschodzie.
Na morzu robi się coraz jaśniej, ale odsłoneczny stok
jest ciągle czarny jak kir, na którym świecą jak bry
lanty uliczne latarnie. Te dziwnie zestawione kolory
kojarzą mi się ze strojem cygańskim bogato wyszy
wanym cekinami.
Powoli wszystko blednie w św ietle pochmurnego
dnia, kontrasty słabną, ale w raz ze świtem ożywa
bajeczny krajobraz. W przełęczy pomiędzy Górą Sto
łową i Dwunastom a Apostołami świeci pomarańcza,
ale obydwa m asywy przykryte burosiną czapą. Ten
pierwszy ciągle czarny w naszyjniku świateł, ten
drugi nieco rozjaśniony, pełen szarości i brązów. Do
piero następne m inuty rozjaśniają góry na tyle, by
rozeznać uskoki skalne spadające niem al pionowo.
Z tej odległości ledwo się zaznacza kreseczka drogi,
która w ydaje się półką skalną.
Na dole słabe podm uchy w iatru, ale na górze roz
gryw a się cały dram at żywiołów. C hm ury bezskutecz
nie atakują góry. Chwilami ukazują się granie, na
których chm ury rozwieszają swoje strzępki, by po
chwili rozwiać się w dolnych partiach, a skondenso
wać w górnych. Z przeciwnej strony niebo zda się
24
obserwować tę walkę, kolejne zastępy chm ur czekają
na sygnał do natarcia, ale między nim i prześwieca
niew inny błękit. U dołu jednej z chm ur zwiesza się
zabłąkany kaw ałek tęczy.
I m iasto tego wszystkiego nie widzi. Leży pod
chm uram i i m ruga św iatełkam i, które palą się nie
potrzebnie. To mi przypom ina o zgaszeniu własnych.
Teraz zauważam kadłuby statków, absurdalnie m a
łych wobec wielkości gór, u stóp których żeglują.
Może przynajm niej tam ktoś, kto stoi na wachcie,
obserw uje ten świt. M arnuje się takie widowisko.
Co do mnie, oczarowanego widza, nie żałuję tej jed
nej nocy straconej na halsow aniu do Cape Town.
A oto i moi nocni goście: w ynurza się niedaleko
jachtu głowa młodej foki. Głośnemu sapnięciu tow a
rzyszy spojrzenie czarnych wilgotnych oczu i nie
pewny ruch rzadkich wąsów. Co pan tu robi? —
zdaje się pytać foka, przekrzyw ia głowę i daje nurka.
W czystej wodzie widać, jak sunie wężowym ruchem
w stronę towarzyszek, które nieco dalej zabawiają
się obracaniem sporej belki. W ydaje się, że drąg wi
ruje wokół własnej osi bez żadnego napędu, ale ja
już w takie dziwy nie wierzę — przez lornetkę dobrze
widać, że to sum iasta kom pania z dużą radością zaj
muje się ocieraniem grzbietów.
Zm ieniam trochę kurs „Poloneza”, teraz ja was
postraszę! Przeryw ają na chwilę zabawę, wysuw ają
zamszowe pyski, śmieszne ze spojrzeniem niew innych
oczu i zadzierżystym wąsem jak u nastroszonego kota
i po kilkusekundow ej obserwacji z szybkością torped
odpływają w stronę następnej rozrywki. Towarzyszę
im z lornetką przy oczach: baraszkują między sobą,
popychają się nosami, nurkują i na przem ian wyska
kują na powierzchnię.
25
Uspokojony co do moich nocnych „wężów m or
skich'' robię wczesne śniadanko. Resztki kaszy z ko
lacji i puszka „W ieprzowiny z fasolą” (wyjaśniałem
już, że napraw dę to jest sos pomidorowy). Nie jestem
pewien, jak żołądek przyjm ie w ątpliw ej jakości
(i świeżości) straw ę, więc szybko aplikuję mocną
i gorącą herbatę. Na deser piękna panoram a m ia
sta.
Każde miasto na wzgórzach pięknie prezentuje się
od morza (patrz Gdynia, Rio de Janeiro, Valparaiso).
Cape Town nie tylko leży na strom ym stoku, ale
oparło się o m ajestatyczną górę i wydaje się, że
piargi osypują się na najwyższe dzielnice. Przy peł
nym św ietle dnia widzę ochronny pas drzew posa
dzonych po to, by zapobiegał osuwaniu się gruntu.
A w iatr wciąż słabnie. Na nic plany efektownego
wejścia pod żaglami. Zanim więc zrzucę żagle i w łą
czę silnik, jeszcze chwila powolnego dryfowania,
akurat tyle, by zdążyć się ogolić, umyć i przebrać
w przygotowane na tę okazję spodnie ogrodniczki
i czysty sw eter. Potem możemy wchodzić.
U STÓP GÓRY STOŁOWEJ
Na małych obrotach silnika „Polonez” w sunął się
do basenu jachtowego. Bieg wsteczny jest tak mało
skuteczny, jakby na tym jachcie w ogóle nie istniał,
więc w nieznanym terenie wolę się nie rozpędzać.
M otorówka, która wyszła na spotkanie, wskazuje dro
gę do pomostu w labiryncie cum ujących jachtów. Po
chwili burta jest przy wskazanym pomoście i sześć-
dziesięciosiedmiodniowy przelot z Newport do Capo
Town zakończony.
Nie muszę już uważać na żagle i kurs, nie muszę
kontrolować każdego ruchu, nie muszę czuwać n a
wet we śnie. Mogę za to mówić, a że moi pierwsi
goście pytają, cieszę się z samego faktu, że mówię
do ludzi, a nie do nieba, morza i w iatru. Sam również
mam tysiące pytań. Jak i kiedy będzie można wysli-
pować jacht, kto mi pomoże w pracy na jachcie, gdzie
są prysznice i toalety, czy daleko do m iasta, gdzie
wymieniać walutę, jak długo mogę stać przy gościn
nym pomoście, kto napraw ia żagle, jakie formalności
muszę pozałatwiać, kiedy mogę spotkać komandora
klubu, gdzie się tankuje wodę, a gdzie ropę...
W kilkanaście m inut zorientowałem się, że najle
piej poinform owaną osobą w Royal Cape Yacht Club
jest pani Joan Fry, sekretarka tego klubu. Blondyn
ka. o śmiejących się oczach, ma w nich tyle sym patii
dla św iata, że starcza pewnie dla wielu innych łazi
ków żeglarskich, którzy w rejsach dookoła świata
zaczepiają o Cape Town.
— Przepraszam , że męczę pytaniam i, ale sprawa
szybkiego rem ontu „Poloneza” leży mi bardzo na
sercu.
— Kolejka na nasz klubowy slip ustaw iona jest na
dwa miesiące naprzód, ale myślę, że koledzy żeglarze
na pewno ustąpią miejsca dla jachtu, który idzie na
t a k ą trasę. Już dzwonię.
Joan dotrzym ała słowa i dwa dni później „Polo
nez” stanął na brzegu. Całe dno pokryw ał gruby dy
wan wąsonogów, pełnych wigoru kaczenic, zacze
pionych nogą na farbie przeciwporostowej (!) i wy
machujących mackami w poszukiwaniu pożywienia
Potraktow ałem je najpierw ostrym strum ieniem słod-
26 27
kiej wody, czego nie lubią, a potem skrobaczką. Po
m agał mi w tym dzielnie mój now y bosman, Collin,
zaangażowany na cały okres rem ontu do prac szkut
niczych, takielatorskich i bosmańskich.
Była to niedziela i w klubie duży ruch, toteż
w yciąganiu „Poloneza” z wody towarzyszyło duże
zainteresowanie. Ale najbardziej zafascynowane były
koty i krążyły wokół spadającego na ziemię ruszają
cego się świeżego mięsa wyprężone i z ogonami na
baczność.
Z samego Cape Town niew iele na razie widziałem.
B rodaty Norweg K onrad i jego przyjaciółka C hristi-
ne pokazali mi okolicę. Jechaliśm y również tą drogą,
którą z morza widziałem jako półkę skalną. Ale na
stępnego dnia było slipowanie i moje półdniowe w a
kacje się skończyły.
Dyskusja z żaglomistrzem, wycieczka do agenta
prowadzącego sprzedaż map, wizyta u agenta Polskiej
Żeglugi M orskiej w spraw ie pieniędzy, które powinny
nadejść, konferencja z Collinem, co i jak napraw iać,
um aw ianie dalszych pomocników do czyszczenia dna
i malowania, obejrzenie nowych rodzajów farb prze-
ciwporostowych, bo tego, co dotychczas używałem,
nie m ają, i tak dalej, i tak dalej.
Starałem się nie tracić pogody ducha, choć słońce
prażyło, pieniądze nie nadchodziły, jeden z pracow ni
ków sknocił m alowanie, agent oznajmił, że map nie
ma, a Collin powiedział, że trzeba bolce w płetw ie
sterow ej wymieniać.
Kusił m nie kontynent i miasto. Zaproszenia sypały
się obficie. Jeśli jednak m iałem wyrem ontować jacht
tak, jak sobie zaplanowałem , zrezygnować trzeba było
ze wszystkiego. Żadnych wycieczek i żadnych wa
kacji. Przed nam i Ryczące Czterdziestki, z którym i
nie ma żartów. Praw ie wszyscy żeglarze, którzy za-
28
w ijaH do Cape Town, płyną na północny zachód,
tradycyjnym szlakiem pasatowym. Ja popłynę na po
łudnie w stronę A ntarktydy, by potem z pierwszym
sztormem polecieć na wschód. Ale o tym później.
Morze nie potraktuje mnie według taryfy ulgowej
dla zasłużonych żeglarzy, dlatego teraz, w tym cu
downym krajobrazie, siedzę z nosem w notatniku,
gdzie zapisane są w szystkie potrzeby jachtu.
— Nie zapomnij, Collin, o zabezpieczeniu zejściów-
ki i aw aryjnych klapach na luki.
Collin kiwa głową i na tw arzy ma wyraz zniecier
pliwienia. bo w jego wykazie pracy starczy na dwa
tygodnie, a ja chcę to zrobić w dziesięć dni.
— Collin, co jest z m echanikiem , który m iał
przyjść do silnika?
■— Powiedział, że przyjdzie.
— Ale go nie ma.
— Nie ma.
— Może poprosimy, by uruchom ił także pompy hy
drauliczne do naciągu achtersztagów.
— Jeśli przyjdzie.
Znowu w ertuję notatki robione od kilku tygodni.
W tym samym notesie są też uwagi dla szkutników
am erykańskich i polskich, w ykreślane pozycje po po
zycji po usunięciu usterek w Szczecinie i Newport.
Collin też jest żeglarzem. Zbudował sobie jacht, na
którym nie może od dłuższego czasu postawić masztu,
bo jak tylko zabiera się do pracy, przypływ a ktoś,
kto prosi o pomoc. Zarobek jest godziwy, więc maszt
czeka. Collin wymierza odległość między dennikam i
i pokładem.
— Jak mam poprowadzić ten strop?
— Z jednej strony mocowanie w pokładzie, z dru
giej na stalowym denniku. W środku ściągacz. Lina
29
stalowa pójdzie za grodzią, na której wisi tablica
przyrządów.
To zabezpieczenie na Ryczące Czterdziestki. Kiedy
fala przejdzie po pokładzie i będzie usiłowała zmieść
wszystko, co na nim stoi, łącznie z samym pokła
dem. Do takich zabezpieczeń należy także blokada
kokpitu. Cienkie deseczki wsuwane w szyber zej-
ściówki w ydają mi się zbyt słabe.
South-Easter zaczyna dmuchać w Cape Town na
wiosnę i dmucha tak przez całe lato w ym iatając spod
Góry Stołowej wszystkie śmieci i zarazki. Stąd jego
nazwa Doctor Cape. A bywa, że dmucha z siłą h u ra
ganu.
Co roku, gdy zaczyna dmuchać Doctor Cape, opusz
cza Przylądek kolejna falanga przelotnych ptaków.
W tegorocznej serii pierwsza jest ,,Bavaria”, pękate
jachcisko o solidnej klepkowej budowie i dużym buk-
szprycie z ożaglowaniem kecza. W łaścicielami są dwaj
bracia, Niemcy, którzy w Santa Barbara w Kalifornii
prowadzą firm ę meblową. Nie wiem jak inne, ale ten
„m ebel” im się udał. Opłynęli na nim wyspy Oceanii
i teraz w racają przez Panam ę do domu.
„B avaria” jest najbliższym sąsiadem „Poloneza”
i mimo woli uczestniczę w ich kłopotach. W łaśnie
pozbywają się karaluchów przy pomocy ekipy fum i-
gacyjnej.
— Uważaj, bo przejdą na ciebie! — pokrzykują,
rechocząc rubasznie. Nie ma to jak dowcip niemiecki
skrzyżowany z am erykańskim . Kiedy m anew rują przy
wychodzeniu, bukszpryt „B avarii” grzęźnie w takie-
lunku „Poloneza” i tego już nie uważam za dowcip.
Ale takielunek mocny, m aszty stalowe, kończy się na
naciągnięciu jednej liny i przeprosinach „Bawarczy-
ków” z Santa Barbary.
O statniej nocy przyjęcie pożegnalne na pokładzie
„B avarii” było tak hałaśliwe, że m iałem trudności
z zaśnięciem. Ale rozumiem. Długie wachty wśród
szumu morza, gwiazdy do tow arzystw a i czekanie na
następny port. Radość z samotności na morzu nie
leży w mentalności tych chłopców. Płyńcie z Bo
giem!
Zupełnie inaczej wypłynął „Siestar”, bez głośnych
pohukiwań i zamieszania wśród otaczających jachtów.
Niemal bezszelestnie. Allan Sies w raz z kilkunasto
letnim synem i ich jacht przypom inający dżonkę
zniknęli pewnego ranka z portu. Kiedy pierwszy raz
zobaczyłem Allana, pomyślałem, że to postać z Szeks
pira. Siwe włosy, długie do ram ion, zwichrzone w po
dmuchach w iatru, i głęboko osadzone, brązowe oczy,
nie dostrzegające otoczenia.
„Siestar” był keczem gaflowym, o dziobie zakoń
czonym bukszprytem , pod którym widać było galion.
Rufa nieco wzniesiona, otoczona balustradką ciągnącą
się również wzdłuż obu burt. Jacht wyglądał, jakby
stał tu już kilka lat i nie był w stanie wyruszyć
w ciągu następnych kilku sezonów.
Czasem widziałem Allana, jak siedzi na baku, gdzie
umocował potężne, zardzewiałe imadło, i zajm uje się
kowalską robotą. Nigdy nic sądziłem, że wypłynie
przede mną.
— Oto jak wyglądają samotnicy, którzy do nas
zawijają — śmiała się Joan. — Nic i nikogo nie za
uważają, niczego nie chcą i odpływ ają bez słowa.
Syna Allana widywałem niezm iennie w wełnianej
czapce na głowie i z książką w ręce. Siadywał na
30 31
różnych jachtach i w dom ku klubowym, zawsze
w czapce, najczęściej zanurzony w lekturze.
Pewnego dnia rano chciałem sfilmować Allana
i wywołałem go na pokład. Dopiero przy tej okazji
dowiedziałem się, jak się nazywa. Zaprosił do środka,
gdzie siedział syn i czytał, o dziwo, bez czapki na
głowie.
Byłem zaskoczony. W nętrze nie zdradzało śladów
zaniedbania. Obszerne, wręcz 'komfortowe, było w y
posażone we wszystko, co może być potrzebne do
żeglugi na długich trasach. Allan pokazał mi książkę
pełną wycinków prasowych dotyczących jachtu.
Sztrandow anie — pom yślałem patrząc ze zgrozą
na zdjęcie jachtu leżącego burtą na piaszczystej
plaży.
— Brzegi Nowej Zelandii — powiedział Allan bez
dodatkowego kom entarza.
Zaproponował mi jeszcze kawę, ale wymówiłem się
robotą na jachcie. Zaprosiłem natom iast na „Polone
za”, gdzie zastać m nie można cały dzień.
Allan przyszedł jeszcze tego samego dnia. Od tego
m om entu pozdraw iał mnie, gdziekolwiek się spotyka
liśmy: w łazience, przy klubie, w drodze do jachtu.
On, który nikogo i nic nie zauważał, okazał mi tyle
serdeczności. Czy też dlatego, że wyruszam na t a k ą
trasę?
Kiedy ,,Bavaria” odpłynęła, przestawiłem „Polone
za” na jej dotychczasowe miejsce. Dzięki prostem u
m anew row i m iałem nowych sąsiadów — jacht „San-
tan a”, na którym M arty i Charles Pete opływ ają
świat, tradycyjnym szlakiem pasatowym. „Santana”
była przed wojną znanym jachtem regatowym . Jej
wygląd i dziś świadczy o znakom itych w alorach że
32
glugowych, natom iast wnętrze to sam szyk i trady
cja. W ystrój z ciemnego drzewa, obszerna mesa, stół
z uchw ytam i na szklanki, głęboka zejściówka.
Charles i M arty pływ ają z kilkuosobową załogą,
teraz w rozsypce. K ukiem jest M arty. Twierdzi ona,
ż.o jako U krainka z pochodzenia znakomicie przy
rządza „borszcz” i „holiibki”. Nie m iałem okazji pró
bować, ale kto był kukiem w długiej w ypraw ie, ma
moją dozgonną sym patię i podziw.
„Santana” w ypłynęła w drogę do Św iętej Heleny,
n dalej w stronę Panam y i San Francisco. Będę wspo
minał niedbałą elegancję M arty, leniwe ruchy i przy
mrużone niebieskie oczy. Kiedy byliśm y już w do
brej kom itywie i spotykaliśm y się w klubie, bez
wstydnie i przy wszystkich przeczesywała dłonią
moje włosy. Uważam, że podobne gesty mogą być
dla psychiki samotnego żeglarza szkodliwe... W każ
dym razie, odpłynęli.
— Będziemy się o ciebie m artw ili — powiedział
na pożegnanie Charles.
Codziennie rano o godzinie 7.45 trójka dzieci
w szkolnych m undurkach biegnie po trapie na na
brzeże. Mają regulam inow e czapki, kraw aty i za
zwyczaj bardzo się spieszą. Po kw adransie jacht
opuszcza pan domu — Mikę Saunders. Kręcące się,
ale rzadkie blond włosy i takaż bródka. Na nosie
okulary, na nogach skarpetki założone na nogawki
spodni i przygotowane w ten sposób do jazdy na
rowerze. Po chw ili Mikę odjeżdża do pracy swoim
jednośladowym pojazdem, a na „W alkabout” pozo
staje m am a — Liz Saunders i najmłodsza córeczka
Itachel oraz moc bielizny do prania. Przez następne
godziny Liz żongluje kubłam i z czystą i m ydlaną
I —Droga na H orn
33
wodą i pomiędzy m asztami „W alkabout” rozpościera
się dziwne m ajtkow e ożaglowanie.
Jak to całe towarzystwo w raz z gospodarstwem
domowym mieści się na 11-metrowym jachcie, prze
chodzi w yobrażenie norm alnego żeglarza. W każdym
razie przyjaciele już się nie mieszczą i jeśli Liz urzą
dza na jachcie herbatki, przyjm uje gości w kokpicie.
Kto się nie zmieści — na pokładzie. Metodą n atu ral
nej selekcji jednostki najm niej przystosowane zostają
za burtą.
Jacht jest stary, lecz czysto utrzym any, m a szero
kie nadbudów ki i krótki bukszpryt. Saundersow ie
przypłynęli nim ze wschodniego wybrzeża A fryki i za
kilka tygodni myślą wyruszyć w rejs do Anglii. Póki
co, dzieci chodzą do szkoły, Mikę do pracy, a Liz,
jeśli nie pierze, zaprasza Collina i jego żonę Pam elę
na herbatki.
Prócz wdzięku i gospodarności oraz dziesiątki in
nych zalet Liz gra pięknie na flecie. Ponieważ zna
nuty, poprosiłem, by zapisała m oją piosenkę, którą
ułożyłem dopływając do Cape Town, a melodię osta
tecznie wypróbowałem w czasie porannego golenia.
W przeddzień w yruszenia z Cape Town Liz i Mikę
urządzili pożegnalną kolację — na pokładzie „Polone
za”, bo na „W alkabout” nie ma miejsca i śpią dzieci.
Gdyby nie oni, nie m yślałbym o żadnych kolacjach.
Chciałem zdążyć z rem ontem .
O W ojtku Białym słyszałem jeszcze w Polsce, ale
wiedziałem niewiele ponad to, że nieoczekiwanie
utknął w Cape Town.
W yruszyli z Polski w dwie pary, transportując lą
dem m ały jacht przerobiony z szalupy okrętowej.
Wszystko razem nie było zbyt legalne, ale norm alną
drogą „jacht” nigdy nie przeszedłby pomyślnie in
spekcji Urzędu Morskiego (nawet fabrycznie nowy
„Polonez” potknął się na braku piorunochronów!). Po
krótkotrw ałej żegludze po Morzu Śródziem nym obie
pary się rozstały. Mimo braku odpowiedniego stopnia
W ojtek został kapitanem i szczęśliwie pożeglował do
Afryki, na Wyspy K anaryjskie, i znów do Afryki.
O drugiej parze doszły wieści z W enezueli: tam tejsze
władze zapytywały w związku z rozbiciem jakiegoś
jachtu, czy Polski Związek Żeglarski ma coś wspól
nego z tym i żeglarzami.
Polski Związek Żeglarski, znany z celebrowania
przepisów i kultyw ow ania „dobrej praktyki m or
skiej”, nie chciał mieć nic wspólnego z żeglarzami,
którzy tak zręcznie w ym knęli się w daleki a niefor
malny rejs. Także później, gdy z Rio de Janeiro przy
szło od W ojtka pismo z prośbą o przyznanie „za za
sługi” dyplomu kapitańskiego, wzruszono tylko ra
mionami.
Fakt, że W ojtek dotarł przez A tlantyk do Brazylii
(w tym czasie już z inną partnerką), był wyczynem
dużej m iary, biorąc pod uwagę walory jego stateczku.
Dziwiłem się wtedy, że zajęło mu to trzynaście tygo
dni, ale moje zdziwienie było tylko dowodem igno
rancji w spraw ach oceanicznej żeglugi.
Tymczasem W ojtek oznajmił, że płynie dookoła
świata. P unkt startow y jednoznacznie sugerow ał tra
sę, której pierwszym etapem była Południow a A fry
ka, a następnym A ustralia.
Przelot z Rio do Cape Town odbył W ojtek w towa
rzystwie żeglarza południow oafrykańskiego, co na
miejscu zjednało mu olbrzym ią popularność. Potem
wszystko ucichło, do Polski dotarł tylko sygnał, że
Wojtek startow ał w regatach Cape Town — Rio jako
kapitan i zajął dobre miejsce.
34
35
Tyle wiedziałem wchodząc „Polonezem” do Cape
Town. Od tego m om entu każdy odwiedzający uważał
za stosowne poinformować mnie, że jest tu mój ko
lega, k tóry przypłynął szalupą niespełna trzy lata
tem u w rejsie dookoła św iata, ale... nigdzie dalej nie
popłynął.
Kiedy prostowałem , że nie jest to mój kolega i nie
wiem naw et, jak wygląda, Joan kiwała z uśmiechem
głową i mówiła z sym patią:
— Poznasz go, poznasz, niezły charakterek.
— Powiedz, Joan, czemu on dalej nie popłynął?
— Dziewczyny go zatrzym ały.
— Doskonale to rozumiem, ale aż trzy lata?
— Obejrzyj sobie lepiej jego jacht, uw iązany na
boi i rozsypuje się.
Postanowiłem poczekać, aż właściciel sam mi go
pokaże, ale tajem niczy W ojtek nie zjawiał się. Do
piero Maciek W aligóra powiedział mi, że W ojtek
przypłynie do Cape Town za tydzień. Jest oficerem
na statku kabotażowym i pływ a między Cape Town
i Durbanem .
— Byłam naw et zdziwiona, że W ojtek powrócił po
regatach Cape—Rio — mówiła Sue, ruda zgrabna
Angielka, która również brała udział w regatach. —
W ojtek nie m iał pozwolenia na pobyt w Afryce Połu
dniowej, co wydało się zupełnie przypadkowo przy
spraw dzaniu dokumentów. Ale nie musisz się o niego
m artw ić. W ojtek zawsze da sobie radę.
Spraw ę form alnego pobytu W ojtka w yjaśniło jedno
zdanie Jerzego Świechowskiego, autentycznie histo
rycznej (a przy tym jakże sympatycznej) postaci
w dziejach polskiego żeglarstwa. Jerzy Swiechowski
brał udział w w ypraw ie jachtu „Dal” z Andrzejem
Bohomolcem i Jerzym W itkowskim. Rejs zakończyło
w Chicago tylko dwóch — Bohomolec i Swiechowski,
co może być tem atem oddzielnego opowiadania, gdyż
niew ielu żyjących zna kulisy spraw y. W każdym ra
zie „D al” stała przez trzydzieści lat na honorowym
miejscu w muzeum w Chicago. Po w ojnie Swiecho
wski znalazł się w A fryce Południowej, a nie mogąc
otrzymać pracy na lądzie, wziął się do rybaczenia
w okolicach W alvis Bay. Zawodowy oficer m arynarki
handlow ej niewiele m iał wspólnego z rybołówstwem ,
ale szybko opanował rzemiosło, zaś po trzech latach
otrzym ał posadę, tymczasową, w m agistrackiej rachu
bie w Cape Town, gdzie do dziś pracuje, m ieszkając
w w illi „Dal” nad brzegiem Camps Bay.
— W ojtusiowi nie dano wyboru; mógł iść tylko na
morze, choć na lądzie czekała na niego dziewczyna.
Staliśm y na tarasie „Dali”, patrząc na przesuw ające
się po widnokręgu zbiornikowce. „W ojtuś” w ustach
pana Świechowskiego brzmiało z ojcowska pobłaż
liwie.
— Jak a jest dziewczyna, dla której porzuca się tak
am bitne plany? — pytałem siebie i Maćka.
Maciek przeciągał palcam i po zawsze wzburzonej
czuprynie, popraw iał okulary i mówił:
— Fajna babka. Nie jest żadną pięknością, ale faj
na babka.
Pewnego dnia M aciek podjechał w porze obiadowej
do nabrzeża, jak zwykle, żeby zapytać czy może
w czymś pomóc. Tym razem przywiózł ze sobą jakie
goś Argentyńczyka. Niewysoki, krępy, o czarnych,
ruchliw ych oczach i cofniętej nieco dolnej szczęce,
przypom inał gryzonia. Jak sprężyna wyskoczył z sa
mochodu i pognał do domku klubowego, coś po dro
dze w ykrzykując. N aw et nie zrozumiałem, czy po an
gielsku, czy po hiszpańsku.
-— Pojedziem y na statek — powiedział Maciek.
36 37
— Czyś ty zbzikował? Mało mam roboty na „Polo
nezie”?
— Ale W ojtek ma służbą na statku, a ty chciałeś,
zdaje się, poznać W ojtka.
Tymczasem towarzysz Maćka już siedział znowu
w samochodzie i w lepiał we mnie czarne oczy.
— No co, jedziesz, Krzysztof? — zapytał po polsku
„A rgentyńczyk”.
Teraz przyjrzałem się bliżej W ojtkowi. Miał bia
łą rozpiętą koszulę, pobrudzoną sm arem , i ciemne
wytłuszczone spodnie. Nie chciała góra do Mahome
ta... Wskoczyłem do samochodu.
Kabotażowiec linii Cape Town — D urban jest nu
żąco podobny do jakiegokolwiek statku jakiejkolw iek
bandery. Białe lub krem owe korytarzyki ze stromymi
schodam i i małymi tabliczkam i na dziesiątkach drzwi.
W kabinie drugiego oficera, to jest w kabinie W ojtka,
na stole pojawiła się butelka brandy, której nie lubię,
^ §dy została opróżniona — druga. W^ tym czasie
W ojtek przebrał się w czystą niebieską koszulę i czy
ste brązowe spodnie, m arynarkę przygotował na opar
ciu krzesła, a nogi w brązowych butach ulokował na
biurku, zatelefonował do dziewczyny i odpowiedział
kilkunastu m arynarzom i praktykantom wchodzącym
do kabiny. Z tonu błyskawicznych rozmów wywnios
kowałem, że W ojtek jest tu łubiany.
Na ścianie kabiny, nad biurkiem , sylw etki pełnore-
jowych żaglowców wyciętych z gazet lub kalendarzy.
Na półeczce, wśród innych książek, „Praw o m orskie”
Łopuskiego.
W ojtek będzie wkrótce zdawał egzamin oficerski
i o tym rozmawiamy. A co z jachtem?
- Wszystko w porządku. Po m ałym remoncie na
daje się do dalszej żeglugi.
W ojtek wkrótce skończył wachtę, przenieśliśm y się
38
więc do mnie. Nie kom entował wyglądu „Poloneza”,
tak jak ja nie kom entowałem potem wyglądu jego
jachtu. Gdy Maciek rozpalał się na tem aty żeglarskie,
W ojtek go mitygował:
— Take it easy, take it easy! Nie przejm uj się!
Następnego dnia W ojtek odwiedził mnie sam koło
południa.
— Chodź do baru na piwko.
— Nie lubię piwa, poza tym m am robotę.
W ojtek jednak tak długo nalegał, aż ustąpiłem .
— Czy pokazałbyś mi swój jacht? — to pytanie cis
nęło mi się na usta od naszego pierwszego spotkania.
— Z przyjem nością — w głosie W ojtka nie było
cienia zażenowania.
Po chwili staliśm y na pokładzie zabudowanej sza
lupy o dwóch sterczących patykach. Kiedyś niebieski
czy zielony pokład — teraz łuszczył się całymi pła
tami. Przez pianki pokładu widziałem kolebiącą się
wewnątrz wodę.
— Każdy wodoszczelny przedział ma swoją pom
pę — tłum aczył W ojtek, pokazując przerdzew iałe
pompy bez rączek. Z pewnością dawno nie były
w użyciu, gdyż woda sięgała powyżej podłóg, choć
podłogi już nie istniały. Jedyny szczegół świadczą
cy, że ten w rak był kiedyś dla kogoś domem i stat
kiem, to na wpół zgniły m aterac podwinięty na roz
bitej koi, by nie dosięgała go woda, czy ta z zęzy,
czy ta kapiąca z góry przez szpary.
— Wszystko dąb i kanadyjska sosna — dotarł do
mnie głos W ojtka. — W czasie najbliższego urlopu
wyciągnę go z wody i podm aluję trochę.
Słowo „podm aluję” brzmiało jak szyderstwo, ale
Wojtek był daleki od autoironii. Patrzyłem na spęka
ne wanty, które rdza na wskroś przeżarła, i na reling,
39
który dosłownie „odpadł” jak jesienny liść od drze
wa. W ojtek, idąc za moim wzrokiem, dorzucił:
— Trzeba wymienić kilka stalów ek i jacht będzie
gotowy do dalszej drogi.
„Czy możliwe, byś w coś takiego w ierzył?” — pyta
łem się w duchu. Siadłem na nadbudówce. Dwoje lu
dzi przeżywało tu niecodzienne dni. Kobieta i męż
czyzna. Cóż za piękny tem at do dram atu. A potem
dwóch mężczyzn żegluje trudną trasą z Rio do Cape
Town. W sztorm ie jeden z nich w ypada za burtę,
a drugi, jest nim W ojtek, w ykonuje m anew r „czło
wiek za b u rtą”, choć szalupa żadnym sposobem nie
jest w stanie żeglować pod w iatr, szczególnie sztor
mowy. M anew r jest udany, a jacht dociera na miejsce
przeznaczenia. Czy to możliwe, by był to ten sam
wrak?
Tak byłem przygnębiony, że nie wiedziałem, co mó
wić. W ojtek wlazł na chwilę do mesy, staw iając nogi
na resztkach stołu naw igacyjnego i koi, by nie wpaść
do wody. Po chw ili wylazł, trzym ając w ręce dwie
now iusieńkie butelki brandy. Pom ijam zdum iewający
fakt doskonałego zaopatrzenia barku, który m usia
łem przeoczyć, ale sam e butelki w yglądały jak wy
jęte z półki u barm ana „W aldorff-A sfória” w Nowym
Jorku...
Nie był to ostatni prezent od W ojtka. Następnego
dnia przyszedł na „Poloneza” i przyniósł dwie mo
siężne kłódki.
— W ojtek, po co mi kłódki?
— Przydadzą się.
— Ale ja nie mam co zamykać na „Polonezie”.
— Take it easy, przydadzą się.
Kłódki zostały i plączą się teraz po całym jachcie,
nie mogąc znaleźć sobie miejsca.
— Take it easy — pow tarzam sobie, kiedy w padają
40
do zęzy, ale wyciągam je znowu i upycham w nowe
miejsce.
— Take it easy!
Mój pobyt w Cape Town dobiega końca. Odpoczy
wać będę na morzu, bo na lądzie nie można oderwać
się od nieustannej harów ki. Na tym postoju najw ię
cej skorzystał jacht.
Żaglom istrz, Jack Koeper, zreperow ał żagle i po-
naszywał dodatkowe wzmocnienia na szwach bezana
i grota, tam gdzie żagle opierają się o w anty przy
kursach pełnych. Patent B ernarda Moitessier.
Silnik i pom py hydrauliczne znów spraw ne, choć
rdzewienia angielskich siłowników nie sposób po
wstrzymać. Instalacja elektryczna napraw iona. K adłub
i drzewca pomalowane. Płetw a sterow a ma wym ie
nione bolce. Stalowe m aszty również m ają świeżą
warstwę lakieru. Forsztag, odwrócony końcami, wisi
teraz na nowym łączniku.
John Buli, jeden z przyjaciół Joan Fry, bezintere
sownie przyłożył fachową rękę do napraw y wyłam a
nych zasieków w forpiku i zawstydził Collina szyb
kością pracy.
Szczególną uwagę zwróciłem na uszczelnienie świe
tlików gum ą PRC. Znakom ite są te pryzm y szklane,
które na zew nątrz stanow ią fragm ent płaskiego po
kładu, a w ew nątrz, w skutek swojego kształtu, rozpra
szają św iatło nad w arsztatem . Trochę gum y wyłazi
teraz na boki, ale pal diabli estetykę. Byle nie ciekło.
W ym ieniony filtr bocznikowy oleju i filtr paliwa
w silniku, zmieniony olej, oczyszczone filtry w stępne
paliwa. Wszędzie było sporo błota.
Sporo czasu zajęło strojenie nadajnika. Przy tej
okazji wyszły na jaw uszkodzenia, bardziej kosztowne
41
niż zauważalne. Nie wiem, jak udawało mi się naw ią-l
zywać łączność przedtem , ale teraz będzie na pewno!
bomba!
Sekstant, co do którego m iałem wątpliwości, spraw -l
dzony i oczyszczony. Podobnie kompas sprawdzony!
i tabelka dewiacyjna potw ierdzona przez zawodowe-l
go dew iatora. Pół dnia zajęło nam m anew row anie nal
silniku za falochronem portu na różnych kursach i w |
różnych nam iarach. Dewiator okazał się autentycznym
Cap-H ornerem , więc spotkanie na pokładzie „PoloneJ
za” było podwójnie pożyteczne. Nie straszył mnie tam
tejszą pogodą, zgodził się, że jacht wygląda na dobrze
przygotowany, ale gdy zapytałem o szanse na bezaw a-|
ryjne przejście, pokręcił głową z lekkim uśmiechem.
Za radą Edźki Hoffmanna, głównego konstruktora
„Poloneza”, dokręciłem nakrętki bolców wzdłuż zrę
bów burtowych. Pytałem go telefonicznie o radę, jak
wzmocnić kadłub, a on najpierw się zdziwił, bo wy
dawało mu się, że mocny, a potem radził sprawdzić
wszystkie bolce.
Niezależnie od tego po wielu debatach z Collinem
w staw iliśm y na w arsztat kw adratow y słupek podpie
rający pokład od dołu, a stalowym odciągiem przy
trzym aliśm y pokład do dołu.
Tylko zamknięcia zejściówki nie udało się zrobić
na czas. Collin nie był w stanie wygrzebać się z pra
cami szkutniczymi. Może za mało mojej uwagi dla
jego pracy, a może za dużo herbatek z Liz i Pamelą.
Dzięki Pam eli puszkowe zapasy żywności są ozna
czone i ochronione w arstw ą bezbarwnego lakieru.
W oddzielnej torebce zdarte nalepki papierowe mogą
w razie czego posłużyć do odtworzenia sposobu przy
rządzania zawartości puszek. W takim stanie konser
wy mogą iść na dno do zęzy.
Mapy w ostatniej chwili przyszły z Anglii pocztą
Polonez” był już praw ie wyrem ontowany i praw ie
J d ' ™ , na następny etap - wiodący R ycccytn.
Czterdziestkam i do A ustralii - kiedy odwiedził mnie
Lello, naczelny redaktor South Afncan aci s
szałem od niego h ^ J a c h U j
k,nrs—była to juz piątze
ta osoba w Cape Town,
wieść o mojej żegludze w Ryczących Czterdziestkac
opowiadała o francuskich żeglarzach, którzy na „D
m ienie” trzykrotnie fiknęli kozła pod Południową Ge
orgią i w Cape Town staw iali nowy maszt
Opowiadali mi o tym: Joan, Collin, o
ciek I teraz Brian Lello, autorytet w spraw ach ze
8 D w i t francuskich żeglarzy
U rktydę. Ponieważ A rktykę dość trudno oplynąć bez
43
pomocy wielkiego lodołamacza, zaszli na Spitsbergen,
G renlandię i z Nowej Funlandii pożeglowali już na
południe do A m eryki Południowej. Po krótkiej wizy
cie na Amazonce wzięli kurs na A ntarktydę, okrążyli
H orn, po czym pow rócili z Pacyfiku na Południowy
A tlantyk przez Cieśninę M agellana.
Gdzieś pod Południową Georgią złapał ich potężny
sztorm i jacht trzykrotnie wywrócił się masztem do
dołu, łamiąc go za trzecim razem zupełnie.
Pełnom orskie jachty balastow e w zasadzie nie po
w inny się wywracać, gdyż ciężki balast, umieszczony
nisko pod kadłubem , zapobiega przechyłom i jacht po
uderzeniu w iatru czy fali staje jak w ańka-w stańka
w pozycji pionowej. Znane są jednak wypadki, gdy
fala, spiętrzona silnym sztormem, uderza na jacht
z takim im petem , że mimo braku żagli i mimo balastu
przew raca go wokół osi wzdłużnej lub poprzecznej.
Tak koziołkował Miles Sm eeton na „Tzu H ang”
(przez dziób), Francis Chichester na „Gipsy M oth IV”
(przez burtę, bez pełnego obrotu), M arcel Bardiaux
na „Q uatre V ents” (przez burtę). Nie jest zbiegiem
okoliczności, że praw ie wszystkie tego rodzaju wy
padki m iały miejsce na Oceanie Południowym , w stre
fie Ryczących Czterdziestek czy W yjących Pięćdzie
siątek.
O statnia w yw rotka „Dam iena” była najgorsza, jacht
zatrzym ał się w pozycji m asztem do dołu. Choć jest
to możliwe podobno tylko teoretycznie, przez cztery
pełne m inuty załoga stała na suficie i patrzyła, jak
woda sika w szystkim i szparam i zejściówki i przez
w entylację, jak poziom wody podnosi się coraz wy
żej... Opowiadali później, że zastanaw iali się nad
użyciem rakietnicy, żeby to wszystko krócej trw ało.
Ale „Dam ien” wrócił do norm alnej pozycji, pełen wo
dy i ze złam anym masztem. Pod aw aryjnym takielun-
44
kiem udało się go sprowadzić do Cape Town i posta
wić nowy maszt.
Joan mówiła, że byli to pełni życia, weseli chłopcy.
Collin opow iadał o tragedii z nowym masztem, który
z olbrzym im i trudnościam i transportow ano samolotem
z Europy, koleją z Johannesburga i tu, na bocznicy
w Cape Town, nieuważny ciągnik cofając się złamał
końcówkę masztu.
Konrad był zdania, że to straceńcy, ale Christine
zaoponowała.
— Nie rozumiesz am bicji żeglarskich — powie
działa.
Maciek oświadczył, że bardzo mu to wszystko im
ponuje, ale nie w ybrałby się ani do Południow ej Ge
orgii, ani na A ntarktydę, ani naw et na Przylądek
Horn. Opłynąć św iat — tak, ale nie trasą, którą pły
nął „Dam ien”, „Gipsy M oth IV” czy... Tu się zająknął,
na co się roześmiałem.
— Nie krępuj się, możesz to głośno powiedzieć,
„Polonez” też popłynie Czterdziestkam i.
PUŁAPKA PRĄDÓW
Lubię wychodzić z portu w słoneczną pogodę i o za
pow iedzianej godzinie. Ustalanie term inu oddania
cum w ydaje mi się absurdalne, ale co mam odpowie
dzieć na pytania przyjaciół?
— Pod koniec miesiąca — mówię.
— Ale którego dnia, chcemy cię pożegnać.
— Wobec tego w niedzielę.
— Czy mamy od św itu warować, aż ty się sklaru
jesz?.
45
— No to zaraz po obiedzie.
— Nie możesz po ludzku powiedzieć, o której go
dzinie?!
— Mogę. Oddam cumy o godzinie czternastej mi
nut czternaście, zadowoleni?
I choć nie lubię takiego ustalania, które nie zosta
wia już wyboru, chcę wyjść punktualnie. Odpowie
dnio wcześnie przebieram się w brązowe spodnie-
-ogrodniczki i żółtą koszulkę, mój strój „wyjściowy ’.
Mikę i Collin pracują jeszcze na pokładzie, więc ich
przepraszam i dziękuję, bo już celnicy przychodzą na
odprawę.
Świeci słońce i od Góry Stołowej dmucha Doctor
Cape. Przedwczoraj jeszcze była dziesiątka, wczoraj
„tylko” ósemka, dziś do południa „siadło” do czte
rech stopni w skali Beauforta i odetchnąłem z ulgą.
Mimo wszystko nie lubię dram atycznych momentów
na samym początku rejsu (później też ich nie lubię).
Na brzegu spora grupka znajomych i nieznajomych.
Jest Joan i jej mąż Erie, Mikę, Liz i cała czereda
dzieciaków z „W alkabout”, Collin i Pam ela z dziec
kiem na ręku, jest C hristine i pan Świechowski, Ma
ciek W aligóra i M arek Celiński.
O godzinie 14 m inut 10 jestem gotowy do wyjścia,
ale postanowiłem wyjść punktualnie. Pod żaglami nie
w ym anew ruję z ciasnego basenu jachtowego, ale
w basenie portowym postawię żagle, choć w iatr bę
dzie przeciwny. Jeszcze jeden rzut oka na kierunek
w iatru, na cumy i ludzi na nabrzeżu. Na mój gest po
żegnalny odzywa się ryk buczków, rożków i trąbek
z brzegu i z jachtów. Jestem zaaferowany m anewrom
odejścia, a równocześnie odczuwam mocno jak nigdy
oderwanie się od lądu. Zostawiam tu ludzi, z których
gościnności nie zdążyłem skorzystać, zostawiam ląd,
którego ani w części nie poznałem, zostawiam piękną
46
pogodę na rzecz osławionych Ryczących Czterdzie
stek, tow arzystw o na rzecz samotności. Mimo to nie
zostałbym tu ani dnia dłużej niż potrzeba, bo moją
koniecznością jest pośpiech — w stronę najbliższego
sztorm u, w stronę A ustralii, w stronę Hornu.
Z przyjem nością zauważam, że silnik działa na bie
gu wstecznym. „Polonez” m ajestatycznie odsuwa się
od pomostu, kręci ciasne kółko i kieruje się do wyj
ścia. Sięgam po rożek mgłowy i odpowiadam, bo ka
kofonia z lądu nie cichnie.
Z jachtu, który m ijam , woła kom andor klubu, Pim
Penso:
— Do zobaczenia w Cape Town na starcie następ
nych regat do Rio.
Kiw am głową, choć to drugie Cape Town, z drugiej
strony Ziemi, bo po jej pełnym okrążeniu, wydaje
mi się nierealne.
Teraz stawiam żagle, od bezana począwszy. Do wiel
kiego basenu portowego wchodzę już na żaglach. Je
den długi hals w kąt portu, zwrot przy sporym m a
sowcu i kurs na główki portowe. Na lewej główce
stoi paru znajomych. Jerzy Świechowski chce zro
bić parę zdjęć i dla niego przede wszystkim zadaję
szyku żeglarskiego. W łączam sam oster i wychodzę na
dziób, dem onstrując samosterowność. W iatr zaplątany
w zaułkach portu nagle wypada na otw artą prze
strzeń i napiera na żagle „Poloneza”. Lecimy jak na
skrzydłach po gładkiej wodzie przyjm ując w iatr z pół
burty — 8 węzłów. M aciek bije brawo, a M arek krzy
czy:
— Czy ty idziesz na silniku?!
Śm ieję się w odpowiedzi, bo na „Polonezie silnik
niewiele ma do powiedzenia wobec żagli. Na wymia
nę słów już za daleko.
Ostrzę do w iatru i w bejdew indzie m ijam falo-
47
GŁÓWNI SPONSORZY WYPRAWY
P olski Z w iązek Ż eglarski
M inisterstw o Ż eglugi
P olska Ż egluga M orska
„T ry b u n a L u d u ”
A kadem icki Z w iązek Sportow y;
WYKAZ INSTYTUCJI, KTÓRE
W BEZPOŚREDNI SPOSÓB DOPOMOGŁY
W ORGANIZACJI REJSU
A kadem icki Z w iązek S p ortow y —
Z arząd G łów ny
A kadem icki Z w iązek S portow y — Ja c h tk lu b Łódź
A kadem icki Z w iązek S p o rto w y —
Ja c h tk lu b Szczecin
C e n tra la H andlu Z agranicznego „N avim or”
C e n tra la H andlu Z agranicznego „U n iv ersal”
G dynia-A m erica L inę
G łów ny K o m itet K u ltu ry F izycznej i T u ry sty k i
K rajo w e B iuro In fo rm aty k i
K o m itet D robnej W ytw órczości
K lu b T K K F „W am p irek ”
K u jaw sk ie Z ak ład y K o n cen trató w Spożyw czych
L otnicze Z akłady R em ontow e w B ydgoszczy
L u b u sk a W y tw ó rn ia W in
L u b elsk ie Z akłady P rzem y słu O w ocow o-W arzyw
nego w M ilejow ie
48
M inisterstw o Żeglugi
„M orze”
O polskie Z akłady K o n cen trató w Spożyw czych
P olska Izba H an d lu Z agranicznego
P olska Ż egluga M orska
P olski Z w iązek Ż eglarski
P olski Z w iązek K rótkofalow ców
P olskie R adio i T elew izja
P oznańskie Z akłady K o n cen trató w Spożyw czych
P rzed siębiorstw o Połow ów D alekom orskich
„ G ry f”
Polskie L inie O ceaniczne
Szczecińska Stocznia Jach to w a im . L. Teligi
„T ry b u n a L u d u ”
T echnikum E lek try czn e w G dańsku
W ojska O chrony P o w ietrzn ej K ra ju
W ojew ódzkie Z jednoczenie P ań stw o w y ch P rzed
siębiorstw P rzem y słu T erenow ego w Szczecinie
Z jednoczenie P rzem y słu E lektronicznego „ U n itra ”
Z ak ład y M echaniczne „Z am ech” w E lblągu
Z ak ład y P rzem y słu O dzieżow ego im . 1 M aja
W e W rocław iu
Z ak ład y P rzem y słu O dzieżow ego „V istu la”
w K rakow ie
Z ak ład y P rzem y słu O dzieżow ego „W arm ia”
w K ętrzy n ie
Z ak ład y P rzem y słu D ziew iarskiego w L egnicy
Z jednoczenie P rzem y słu K o n cen trató w Spożyw
czych w P oznaniu
4 — D roga na H orn 49
chroń Na jego krańcu dziewczęca sylw etka ChnsUne.
Robi zdjęcia dla Briana. Po chw ili jestem już sam
z m orzem . Towarzyszy mi tylko Góra Stołowa i Dwu
nastu Apostołów.
Zapada m rok i ląd przestaje być częścią krajobra
zu Je st fikcyjną przestrzenią, jaka rozpościera się
za linią brzegową. N ajw ażniejszy jest brzeg, ale tylko
po to by rozmieścić na nim latarnie m orskie i ogra
niczyć morze. Ląd może się nie nazywać, może m e
istnieć, kiedy jacht ucieka na morze, byle dale] od
przeszkód naw igacyjnych, które nieodm iennie wiążą
się z lądem .
Je st już chłodno, więc zakładam strój „m orski -
w ełnianego człowieczka i kombinezon drelichow y. Na
to sw eter w ełniany i kurtkę sztormową, bo chlapie.
P cd w iatr przebijam y się na południe. Zrzuciłem
bezan chyba najczęściej zrzucany i staw iany żagiel,
ale wobec tężejącego w iatru to jeszcze mało. Zrzucam
grot i na dwóch przednich sztakslach płyniem y 5 - b
W M oM tonną kołysankę fal przeryw ają błyski latarń.
O statnia żegna mnie latarnia na Przylądku. Jeszcze
pokazują się statki, ale coraz rzadziej. Cichy dram at
rozgryw a się o dwie mile ode mnie. Św iatła pozycyj
ne zm ieniają swoje wzajem ne położenie, raz pokazuje
się zielone, potem znów czerwone, wreszcie rufowe.
Gdy statek wykonuje drugi obrót, co można odtwo
rzyć tylko ze sposobu przesuw ania się św iateł, pozy
cyjne gasną. Zapalają się dwa aw aryjne - czerwone,
jedno nad drugim . Znaczą one: „Nie odpow iadam za
swoje ruchy”.
W reszcie pozostaje tylko noc i morze. Fale biegną
ce jedna za drugą, gwiazdy przysłaniane chm uram i
50
i kolorowy rozbłysk wody na dziobie — z lewej czer
wony, z praw ej zielony. Zmęczenie jest silniejsze niż
strach przed zderzeniem, kładę się do koi powierza
jąc kurs samosterowi.
Kiedy wstaję, jest już jasny dzień. W iatr osłabł
i dwa sztaksle nie są w stanie uciągnąć „Poloneza”.
N ajpierw stawiam grot i bezan, później łapię sekstan-
tem Słońce i obliczam linię pozycyjną, wreszcie przy
gotowuję śniadanie.
K uchenka jest naftow a, więc najpierw wlewam de
n atu rat na miseczkę wokół palnika, zapalam zapal
niczką, a gdy palnik się rozgrzeje, otw ieram dopływ
nafty. Dziś szef kuchni poleca: gorące kakao Swiss
Miss, chleb z m arm oladą pomarańczową, herbatę
i herbatniki.
Pomiędzy skrzynią silnikową, półeczką pod radiosta
cją i zlewem jest miejsce akurat na jedną osobę. Tam
tkw i moje radiowo-jedzeniowe krzesełko, z którego
sięgam do kuchenki. Równocześnie mam przed sobą
tablicę z przyrządam i nawigacyjnym i i na w skaźniku
kursowym widzę, czy jacht płynie we właściwą stronę.
Po śniadaniu w racam do nawigacji, o krok bliżej
jest ławeczka przy stole nawigacyjnym i od konsum
pcji do map w ystarczy przeskoczyć (lub obejść) opar
cie ławeczki. Na dodatek to wszystko znajduje się
przy koi, więc praw ie wszystkie życiowe czynności
koncentrują się na dwóch m etrach kwadratow ych.
Koło południa w ykreślam drugą linię pozycyjną
ze Słońca. Jeśli to jest słoneczna kulm inacja, linia
jest równoleżnikiem. Patrzę ze zdziwieniem, że pozy
cja uzyskana z przecięcia porannej i południowej linii
pozycyjnej wyznacza pozycję bardzo blisko brzegu
afrykańskiego.
Wychodzę na pokład, ale połyskująca tafla morza
biegnie aż do widnokręgu. Być może m yli mnie nie-
4* 51
widoczna mgiełka wisząca nad Przylądkiem , ale lądu
żadnego nie widzę. Patrzę z niepokojem po żaglach,
gdzież się podział Doctor Cape i co słychać z Ryczą
cymi Czterdziestkam i? Podmuchy, które przychodzą
z południowego wschodu, w niczym nie przypom ina
ją pogody, której tu oczekiwałem. Spotkanie pierw
szego sztorm u tutaj, na ogonie Agulhas, jest nieroz
sądne. Uciekajm y na południe.
Z coraz większym niepokojem patrzę za rufę. Przez
pół nocy pomagałem silnikiem. Jeden hals na połu
dnie, drugi hals na wschód. Kolejne pozycje astrono
miczne wskazują, że nie ruszyliśm y z miejsca. Spraw
dzam, czy nie ma błędu, ale nie ma. Log cyka mile,
których Zbierają się dziesiątki. „Polonez” płynie wy
korzystując wszystkie podmuchy, najlżejsze zmiany
kierunku w iatru, i nie może się w yrw ać z zaczarowa
nego kręgu.
Śmieszne to obawy, gdy piękna pogoda i słabe wia
try, ale przecież właśnie Przylądek Dobrej Nadziei,
który czai się wciąż za widnokręgiem za rufą, słynie
z burz i wiatrów.
Spraw dzam na m apach pilotowych. Z Cape Town
żeglowałem pod Prąd Benguelski. Z drugiej strony,
wzdłuż wschodnich wybrzeży A fryki płynie prąd osią
gający prędkość 40 m il na dobę, prąd Agulhas, na
zwany tak od cypla, jest jego bezpośrednim przedłu
żeniem. Z zachodu D ryf W iatrów Zachodnich płynie
z szybkością 20 m il na dobę... Stąd na południe od
Agulhas, na styku dwóch oceanów, tw orzy się wielki
wir prądów.
Dopiero piątego dnia w yryw a m nie z pułapki świe
ży w iatr z północy. Nareszcie pod dziobem bulgocze
woda, log cyka, znacząc przepłynięte kable, jacht po-
52
chylony na zaw ietrzną płynie kursem na wschód,
w stronę A ustralii.
B arom etr zaczyna spadać, co znaczy, że w krótce bę
dziemy m ieli tego w iatru więcej, ale póki co, póki
sam oster trzym a dokładnie kurs i w iatr nie słabnie —
napijm y się dobrego w inka do obiadu.
Proponuję tośśt — za mecenasów wyprawy.
POŁUDNIK 0 Pcklad ,.Poloneza” miarowo wznosi się i opada, zw Jn iając biegu w dolinie fali. Nadbiega kolejny grzywacz, podnosi jacht wysoko do góry i delikatnie popycha go do przodu. Syczący grzebień, zabarwiony na różowo od zachodzącego słońca, sunie m ajesta tycznie dalej. Jacht na zboczu następnej fali ślizga się, zostawiając za sobą spieniony wart. To podpis „Fołcneza”, wymaże go kolejna fala. Rytm morza przypom ina spokojny oddech. Potężne tchnienie wypełnia żagle i „Polonez”, lekko przechy lony na zaw ietrzną, kłania się masztami. Żeglujemy. K rw aw y zachód zw iastuje w iatr, a i barom etr ru szył w dół, chm ury atakują niebo z północnego zachodu. Nadciąga kolejna depresja. Ponad ławicą ciemnych, granatow ych chm ur świeci przez chwilę czerwona tarcza. Z drugiej strony, przed dziobem, obok zaróżowionych żagli, pożar chmur. Kłęby czer wonych obłoków gromadzą się pod lukiem tęczy, ale poniżej pozostaje ciem nogranatowy pas, jakby ża łobna przepaska. Całe niebo zajm ują tylko dwa kolory: niebieski (bądź granatowy) — uosobienie zmierzchu, i czerwony — kolor gasnącego dnia. Żad nych innych — naw et tęcza świeci czerwono. Przeszła ulewa, której część w skoncentrowanej 7
dawce wlała się z żagla prosto za mój kołnierz, kiedy wyszedłem na pokład, by skorygować sam oster i usta wić jacht na właściwym kursie. Ten nieoczekiwany prysznic nie popraw ił mojego nastroju. Nie chce mi się sprawdzać, który to dzień na mo rzu, ale od w yruszenia z Newport minęło kilkadzie siąt dni. Napisałem kolejny list do Ewy. Wyślę je wszystkie z Cape Town za kilkanaście dni. W listach zaczynam się powtarzać. Tęsknota ma tak niewiele synonimów, a piram id słownych nie potrafię bu dować. Po raz nie wiem który wracam do listów otrzym a nych w Newport. Robię to, gdy jest m i smutno, a po tem jest mi jeszcze sm utniej. Z obowiązku obserwuję zachód słońca („Kiedy czerwień o zachodzie, wie ma rynarz o pogodzie”) i znów włażę pod pokład, by słuchać m iarowego skrzypienia grodzi. Jam es Frazer („Złota Gałąź”) nudzi m nie w tym nastroju. Włączam nadajnik o umówionej porze i w gwarze zakłóceń próbuję dosłuchać się Gdyni-Radio. Tak jest, m ają naw et dla mnie telegram i natychm iast „wy dają”, to znaczy czytają. Wszystko by było dobrze, tylko że ani jednego słowa nie zrozumiałem. C harak terystyczne zakłócenia, przypom inające ryk osła, zaj m ują tę samą częstotliwość co Gdynia-Radio i Ocean- -Gate, silna am erykańska stacja brzegowa. Żebym choć wiedział, od kogo telegram . Po chwili wzajemnego wołania słyszalność popra wia się na tyle, że mogę zrozumieć, o której godzinie mam słuchać ponownie. Znaczy to, że o spaniu nie m a mowy. Tymczasem „Polonez” wciąż m yszkuje pod samo- sterem . To zbacza w jedną stronę, to w drugą, i żagle nieoczekiwanie zaczynają łopotać, a alarm kursowy popiskuje, m eldując o zejściu z kursu. Wychodzę na 8 pokład, żeby zrzucić bezan. Może bez tego żagla bę dzie płynął spokojniej. W ciemności fosforyzują grze bienie fal, św iatełko masztowe wydobywa trójkąty przednich żagli. Lecimy wciąż 7 węzłów, więc się rozchmurzam. — „Polonez”, „Polonez”, „Polonez”, woła Gdynia- -Radio! Nareszcie coś wyłowiłem z tych trzasków. — Gdynia-Radio, Gdynia-Radio, Gdynia-Radio, od powiada „Polonez”. Pow tarzają telegram i teraz nieco lepiej słychać, ale nie jestem na to przygotowany. Chwytam , co pod ręką -— paczkę błyskawicznego kakao pod nazwą Swiss Miss — i na odwrocie notuję. Miejsca nie star cza, więc kończę na kaw ałku papierowego ręcznika: — Uczestnicy V Festiw alu Filmów Morskich... (nie mogę zrozumieć)... film A ndrzeja Androchowicza „Kapitan »Poloneza«” o pańskich przygotowaniach... (nie słychać)... serdecznie gratulują... (trzaski)... w dal szej drodze do W ielkiej Przygody i szybkiego powro tu z podróży dookoła świata. W podpisie — Dzienni karze akredytow ani przy festiwalu. Dziękuję, mówię, że samopoczucie dobre, i wyłą czam radiostację, by zastanowić się, co może się mieś cić w pierwszej kropkow anej luce — obejrzeli, ocenili czy nagrodzili. Zabawne, życzą mi szybkiego powrotu z podróży dookoła św iata — ledwo ją zacząłem. B arom etr dalej spada, jacht nie zmienia szybkości i m onotonnego potakiw ania masztami, wzdłuż burt umyka fosforyzujące morze. Żeglujem y ku W ielkiej Przygodzie tak zwyczajnie i niepostrzeżenie, że nie jestem pewien, czy się ona zaczęła, czy kończy. Kładę się do koi, by w kolorowych snach pojeździć na nar
tach, przechadzać się po ulicach m iast i porozmawiać z najbliższymi. Włączony alarm kursowy zamelduje o zmianie kursu. Inny dźwięk w iatru w olinowaniu zbudzi mnie do redukcji żagli. Niech więc samoster spisuje się dzielnie, a będę spał do rana. Dość wcześnie wstaję do pracy. Tuż przed trzecią w yskakuję z koi na donośne klaskanie kliwra. Ale to już nie jest kliwer, tylko jego dwa oddzielne kawałki, trzepoczące rozpaczliwie na wietrze. Odruchowo po ciągam za linkę sam osteru tak, by „Polonez” żeglo wał z w iatrem , jednocześnie zbierając myśli rozpro szone po Polach Elizejskich. Któregoś dnia, jeśli szyb ko się nie ocknę, zrobię jakieś głupstwo. Teraz już wiem, co po kolei, i skaczę na rozhuśtany dziób, by ściągnąć na dół sm utne resztki żagla. Dopiero wtedy mogę zejść na dół, pod pokład, by na strój nocny — wełnianego „człowieczka” — nałożyć kombinezon. Ciekawe, czy uwinę się w pięć m inut ze zmianą żagla. O statni raz zmieniałem kliw er parę godzin tem u, więc przy takiej praktyce nie powinienem stra cić więcej czasu. Ba, trzeba wiedzieć, czego chcieć. K liw ra-bliźniaka mi szkoda, bo zupełnie nie używany, a jego wiel kość — 42 m-’ — trochę za duża, jeśli w iatr stężeje, znów będę m usiał zmieniać. K liw er 2 — 30 m2 — powinien zapewnić mi spokojną noc, ale czy będzie zrównoważony z głównym żaglem, grotem? Znowu schodzę pod pokład, odblokowuję klapę for- piku i razem z workiem wyłażę przez luk. I teraz tracę najwięcej czasu — przy rozwiązywaniu węzła na worku. Zwykły „babski” guzeł — w tym pro blem — nie przeze mnie zawiązany. Przypom ina mi 10 się m aksyma: „Statek zatonął, bo zapałki nie leżały na m iejscu”. Drugi szczegół, który mnie zatrzym uje, to pełzacz z blokiem dla szotów. Dla kliw ra 2 trzeba pełzacz przesunąć w inne miejsce, gdyż szot będzie obciągał żagiel pod złym kątem. Nic prostszego — odkręcić moletowaną śrubę i pełzacz przesunąć na nowe m iej sce na szynie. Palce ślizgają się po śrubie, chociaż molet zrobiony po to, by się nie ślizgały. Na dół pod pokład po kom binerki, na pokład do śruby — kom binerki nie pasują, za małe. Na dół po klucz francuski, na górę do śruby — nareszcie! Wszystko trw ało 25 minut. Prosta zmiana żagla. Po kilku dniach ze słabym i i zmiennymi w iatram i wydaje mi się, że Południk Zero, do którego tak wol no się zbliżamy, jest górą, na którą nie można się wdrapać. W dniu, w którym największa szybkość wy niosła 4 węzły, wykonałem nieskom plikowane obli czenie. Do Cape Town 950 mil morskich w linii prostej. Przy silnym w ietrze można przeżeglować w tydzień, przy prędkości 4 węzły — 11 dni, przy 2 węzłach — trzy tygodnie. Do tego wszystkiego jacht nie żegluje w linii prostej. Przy halsowaniu wszystko trzeba mnożyć przez 3, irytację przez 10. Ale oto stanęliśm y na wierzchołku — Południk Zero — i zaczęła się jazda. Jakby rzeczywiście to była praw da. Dmuchnęło 6—7 w skali Beauforta z południowego zachodu i na szybkościomierzu „Po loneza” co chwila ponad 7 węzłów. Morze, jeszcze nie rozhuśtane, nie weszło w swój m ajestatyczny rytm i po względnie gładkiej wodzie jacht śmiga da przodu na pełnych żaglach. W krótce trzeba będzie zrzucać bezan, gdyż przy silniejszych podmuchach „Polonez” staje dęba — ostrzy do w iatru wbrew samosterowi. Zastanawiam się jeszcze, co można by 11
postawić w m iejscu dużego grota, ale gdy w iatr nieco słabnie, wszystko jest dobrze. Na razie szkoda tej szybkości. Tymczasem po jachcie krąży zapach pieczonego ciasta. Kiedy było jeszcze zupełnie spokojnie, wy ciągnąłem konserwowe drożdże i rozrobiłem ze sło dzoną wodą, potem zagniotłem ciasto i zostawiłem do wyrośnięcia. A kiedy już wyrosło, przyszedł w iatr. Chcąc nie chcąc, m usiałem kończyć. Prodiż, przyw iązany „kraw atam i” do podstawy ku chenki, trzym a się jakoś i kiwa w takt przechyłów. Cieszę się, że szybko płyniem y i złoszczę się, że w skutek ostrej żeglugi woda zalewa pokład i przez w entylator kapie na prodiż. Po pierwsze kapie, po drugie chłodzi prodiż i chleb się zepsuje, po trzecie — jakim praw em cieknie zatkana na głucho w entyla cja?! Chleb własnego w ypieku okazuje się zdatny do konsumpcji. Załoga zadowolona z piekarza i piekarz zadowolony z załogi. Sam otna żegluga ma swoje do bre strony. Cały chleb zjadam na kolację i śniada nie. Ale wraz z chlebem skończył się w iatr. I choć teraz nie narzekałbym już na cieknącą w entylację, w iatry poszły w inne strony. „Polonez” snuje się z wolna w zmiennych podm uchach albo dryfuje. Do Cape Town zaledwie 500 mil, za rufą ponad 8000. Uświadomienie sobie tych proporcji uspokoiło mnie. Z pomocą silnika mogę przy tym m artw ym rozkołysie płynąć 2 węzły. Lepiej poczekać spokojnie na kolejny dzień z w iatrem . Póki co, chm ury na niebie robią błyskawiczne prze grupowania. Arm ie jasnych i ciem nych legionów m a szerują każda w swoją stronę, nie kłopocząc się tym, 12 co się dzieje na dole. A dół, jak zwykle, czeka, co góra pocznie, i nie może się zdecydować. Odnoszę dziwne wrażenie, że przestało mi się spie szyć do czegokolwiek. Tęskno mi za ludźmi, ale oby wałem się bez nich przez tak długi czas, że zaczynam się zastanawiać, co m nie ciągnie do Afryki. Tylko planow any postój z rem ontem i odbiór listów z kraju. Miasto i kraj przestały dla mnie stanowić atrakcję. Dlaczego? Nie wiem. Moje miejsce jest tu, pod wę drującym i chm uram i, na kaw ałku rozchwianego po kładu. Mój los to czekanie na w iatr lub narzekanie, że jest go za dużo. Mój obowiązek to codzienne okre ślanie pozycji i nieustanna czujność. To praw da, że ostatnio nic mi się nie chce robić. Ale i w iatru jak na kartki u Pana Boga. Towarzysz będzie łaskaw odejść do innej kolejki. Praw ie wszyst ko przeczytałem i zdążyłem upiec jeszcze jeden chleb (i natychm iast go zjeść). Z rozpaczy rzuciłem się na samouczek języka włoskiego i kuję. Wiem tylko, że w porcie, gdziekolwiek się on znajdzie, nie będę mógł się uczyć po włosku, naw et jeśli spotkam Włoszkę, nie będę mógł patrzeć po chmurach, bo domy zasła niają i nie będę mógł słuchać bulgotu wody pod dzio bem, bo jacht będzie stał. Nie będzie słychać szumu fal i w mój własny porządek dnia wedrze się tysiąc spraw , które tu, poukładane grzecznie, nie spraw iają kłopotu, a tam, oddane w ręce innych ludzi, nabiorą własnego życia. Dlatego już więcej się nie spieszę. Przekroczyłem Południk Zero i jestem na wschodniej półkuli. Mam jeszcze szm at wody do przepłynięcia, tak olbrzym i szmat wody, że to się w głowie nie mieści. Przestało mi się spieszyć. I tak muszę spokoj nie poczekać na w iatr. 13
CHMURY NA RAMIONACH APOSTOŁÓW Zbudziłem się z uczuciem, że coś należy zrobić. Jacht szedł ostro do w iatru, w głębokim przechyla, i kolejne fale tłukły w burtę. Pow strzym ałem pierw szy odruch, by wyskoczyć na pokład, co z pewnością skończyłoby się natychm iastow ym przemoczeniem. Ubieram się więc rozważnie, zapieram plecami o sza fę, a nogami w stół nawigacyjny. Podnosząc jedną nogę i wsuwając w nogawkę sztormowych spodni, uważam szczególnie, by nie pofrunąć na drugą burtę przy silniejszym uderzeniu. Przy takich okazjach opanowuje mnie zawsze po dobne uczucie. Ubieram się, ale myślami jestem na pokładzie i zastanawiam się, od czego zacząć m anew r i ile czasu pozostało mi na jego wykonanie, zanim jacht nie straci odpowiedniego żagla, nie wejdzia na mieliznę czy nie stuknie się z innym jachtem (w re gatach). Tym razem, na otw artym oceanie, zrobić mogę bar dzo niewiele: zrzucić jeden lub wszystkie żagle i gdy w iatr przejdzie w sztorm — zostać w dryfie. Gdyby to byl inny wiatr, nie południowo-wschodni, można by sztormować z w iatrem w stronę Przylądka Dobrej Nadziei. Ale trzym a South-East i wspomaga go Prąd Bcnguelski zrodzony z Prądu Agulhas na styku dwóch cc-canów. Nic dziwnego, że locja doradza podchodze nie do Cape Town z południa. Żaglowiec, który zao- czyl ląd afrykański na północ od Zatoki Stołowej, mógł halsować do Zatoki całymi tygodniami. W ola łem uniknąć takiego losu. W głębokim przechyle zrzuciłem bezan. Tkanina, dotychczas praw ie nieruchom a, oszalała po zwolnie 14 niu fału. Szamoczący się w rękach żagiel ściągnąłem na raty na dół. Nie chciał się uspokoić, wymykał się i trzepotał rozpaczliwie, dopóki nie przywiązałem go kraw atam i do bomu. Powstałą tak kiełbaskę wy równałem i zszedłem pod pokład. Siadłem przy stole nawigacyjnym i stwierdziłem , że spadam z ławeczki, przechył wciąż zbyt duży. Jeśli chcę jeszcze dzisiaj spać spokojnie, pomyślałem, muszę zrzucić również grot. W tedy zm aleje szybkość i uderzenia fal nie będą tak gwałtowne. Znów wy lazłem na pokład. Zwolniony fal grota ożywił drugą bestię, tyle że większą od bezana i bliżej dziobu, a więc pod więk szym ostrzałem słonych bryzgów. Zrolowałem grot na bomie nie bez trudności i „Polonez" został tylko na przednich żaglach, sztakslach: kliw rze 2 i foku sztormowym. Teraz szedł znacznie spokojniej i bez przechyłu. Moja misja na pokładzie została zakoń czona. Spocony jak ruda mysz w ytarłem się ręcznikiem. W ypiłem słoik kompotu i pustym szkłem cisnąłem w ciemność... cholera, takie moje szczęście — kiedy kolwiek wyrzucam coś spod pokładu za burtę, musi się zaczepić, choćby o reling, i zapaskudza pokład. W rezultacie mam sprzątanie. Słoik naw et tak daleko nie zaleciał, odbił się o krawędź kokpitu i z wielkim hałasem przeturlał się po gretingu, którym wyłożone jest dno kokpitu. W ylazłem znowu, bo przecież wiadomo, że nie usnę, gdy mi się pusty słoik będzie przetaczał po gretingu, stukając o ścianki kokpitu. Cisnąłem szkło za rufę, tym razem celując, by nie zawadziło o linki relingu... W tym momencie zauważyłem kątem oka błysk latarni morskiej na w idnokręgu, w takim nam iarze, 15
jakbym już m ijał Przylądek Dobrej Nadziei. Od kilku dni nie miałem pewnej pozycji astronom icznej, bo niebo było zachmurzone, a morze mocno rozkołysane. Zresztą nauczyłem się wierzyć swojem u wyczuciu. Na oko dodawałem wpływ prądu czy dryf, wielkość błędu w zliczeniu brałem z sufitu, zaokrąglałem w dół lub w górę w zależności od znaku dewiacji (której nie uwzględniałem, bo w ydaw ała mi się za mała w stosunku do deklinacji magnetycznej) i naj częściej powstała stąd pozycja zliczona (czytaj zgadnięta) niewiele różniła się od pozycji astrono micznej. Taka zgadywanka oparta na znajomości przedm iotu nazywa się po angielsku educated guess. Na co się zdała moja edukacja nawigacyjna, skoro popłynąłem w krzaki”?! Czekałem teraz, wytrzesz czając oczy w stronę, gdzie ostatnim razem błysnęła latarnia. I nie czekałem długo. „Polonez” wydzwig- nięty na grzbiecie jakiejś wyższej fali huknął w wodę i setki latarń m orskich błysnęły równocześnie wokoł kadłuba, kończąc swoje istnienie tym jednym bły skiem gasnącym za rufą... Kiedyś znów sztormowa fala lub dziób statku prze orze ten szmat wody i rozśw ietli ponownie małe ży jątka. Nie sądzę, by którykolw iek m arynarz z wyso- ' kości mostka wziął fosforyzującą wodę za latarnię morską. Na to trzeba żyć tak blisko morza, jak to się zdarza żeglarzom samotnym. Zaoczenie nie istniejącej latarni morskiej wzmogło mój niepokój. Musiał on już podświadomie narastać, w przeciwnym w ypadku nie widziałbym „błysku . W yciągnąłem wszystkie mapy: generalne Południo wego A tlantyku i drogowe zachodnich wybrzeży Afryki. Na wierzchu położyłem m apę Zatoki Stoło wej i okolic. 16 Patrzyłem teraz na brzeg afrykański i usiłowałem sobie wyobrazić jego kształt, załomy linii brzegowej, te, które będzie można zauważyć z morza, i te, które zleją się w jedną niew yraźną linię nad horyzontem, niew iele ciemniejszą od szarego koloru morza. K ilka z tych map otrzym ałem od prezesa Południo woafrykańskiego Związku Żeglarskiego, Stana Jef- freya, w Cowes w Anglii, kiedy „Polonez” stał obok jego jachtu „Corsair”. Prosił o m apy Morza Pół nocnego i Bałtyku, odwzajem niając się wręczył mi m apy Południowego A tlantyku. Patrzyłem na nie wielokrotnie. W arunki hydrolo giczne i meteorologiczne znałem z lektury locji. Te raz w m yślach prowadziłem m anew r, który skończy się obłożeniem cum na pachołkach pomostów jacht klubu. Przeważające w iatry, przypuszczalne zafalo wanie, osłona lądu i ruch statków m usiały być brane pod uwagę. Możliwość mgły, zachowanie się jachtu przy wyjątkow o silnym wietrze i przede wszystkim trafienie, gdzie trzeba. J iC c I i K o . ^ i e c t k o Ląd z daleka jest tak nieczytelny, że każdy jego wyniesiony pagórek może być znakiem orientacyj nym — jeśli właściwie rozpoznany. I teraz właśnie, dwieście m il od lądu, szukałem na m apach moich atutów w rozgrywce podejścia. Więc najpierw Góra Stołowa, o płaskim wierzchoł ku. Potem przełęcz i D w unastu Apostołów — poszar pany łańcuch górski. Potem znów przerw a, to będzie Hout Bay, nad którą sterczy wyniosły Sentinel. W reszcie łagodnie zbiegający do morza Przylądek Dobrej Nadziei (lepiej trzym ać się z daleka, bo z ła godnością niewiele ma wspólnego). A jeśli będzie noc? N ajpierw pow inien błysnąć Cape Point, latarnia na Przylądku. Nad Górą Stołową powinna być łuna, bo Cape Town to duże miasto. 2 — D roga na H orn 17
Jak raz określę swoją pozycję w stosunku do Zatoki Stołowej, będę żeglował na św iatła miasta. Kolejna trudność to odszukanie w różnokolorowym roju dwóch światełek — zielonego i czerwonego, znaczących w ej ście do właściwego basenu portowego. Trzeba będzie uważać na św iatła pozycyjne statków — również zie lone i czerwone... otarłem spocone czoło, już teraz mi się gorąco robiło. Na otw artym morzu każdy m anew r można rozłożyć na etapy, odczekać ze zmianą żagla, iść dowolnym kursem w dowolną stronę, by dokończyć poszczegól nych elem entów m anew ru. Przy brzegu, a w szczegól ności w pobliżu portu, spóźniony m anewr oznacza siedzenie na m ieliźnie lub w pakow anie się pod dziób jakiegoś statku, czego nikt z zainteresow anych me lubi. Zgodnie ze zwyczajem cała załoga żaglowca już na kilka godzin przed wejściem do portu stoi na stano wiskach manewrowych. W w ypadku załogi jednooso bowej obowiązuje to samo, tyle że nie ma kogo po pędzać do manewrów. A jeśli będzie mgła lub widoczność ograniczy ule wa? Sąsiedztwo brzegu zostanie zasygnalizowane ude rzeniem kadłuba w skałę. Czekać z podejściem, aż się przejaśni, i dryfować niew iadom o gdzie z prądem , czy próbować określić pozycję z nam iarów radio wych? Szarpiące nerwy czekanie, co się wyłoni zza obłocznej lub deszczowej zasłony. A może nic się nie wyłoni, bo pozycja będzie błędna lub prąd zniesie poza zasięg widoczności brzegu. W tej mojej rozterce było tyle niepokoju, co przy jemności. Jeśli na każdą przew idyw aną okoliczność będę miał przem yślany plan i starczy mi sił do prze prowadzenia bezbłędnie wszystkich manewrów, będę mógł po zacumowaniu odetchnąć z ulgą i pozostanie 18 olbrzymia satysfakcja. Część tej satysfakcji tow arzy szyła mi teraz, gdy pociłem się z w rażenia na myśl 0 wszystkich niebezpieczeństwach i możliwych po myłkach. Pom yślałem i o zam kniętym K anale Sueskim, po wodującym zwiększony ruch wokół A fryki, i o gigan tycznych zbiornikowcach, które nie mogą zmienić kursu, a najczęściej i szybkości, pomyślałem i o Dry- fie W iatrów Zachodnich, który mógł mnie popchnąć bardziej na wschód, i o Prądzie Agulhas, który mógł mnie popchnąć bardziej na zachód, i o ew entualnej awarii radionam iernika, i o nie uwzględnionym błę dzie indeksu przy pom iarze sekstantem wysokości Słońca. Dopuściłem naw et tak absurdalną myśl, że nie jestem na A tlantyku, tylko już na Oceanie Indyjskim . Czemu nie? Kilkadziesiąt mil bardziej na południe 1 w idnokrąg będzie prostą linią, tak jak przez do tychczasowe dwa miesiące... W yszedłem na pokład. Poza fosforescencją morza nic nie świeciło. Potem włączyłem odbiorniczek i ustaw iłem na odpowiednią częstotliwość. Znów sie działem przy stole naw igacyjnym i patrzyłem na tablicę przyrządów. Charakterystycznym piuuuk zakończył się sygnał ciągły i odbiorniczek zaśpiewał da-di-da-di-daaa. Zga dza się — CT jak Cape Town. A teraz nam iar. Zdją łem z tablicy ręczny kompasik z anteną ferrytow ą i małym pokrętłem dostroiłem do rezonansu. Wskaź nik siły sygnału „w ybił”, więc trochę wyciszyłem odbiornik i przy kolejnym sygnale ciągłym zacząłem obracać anteną wraz z kompasem. Kilka ruchów i mam uchwycony zanik sygnału. W tym kierunku leży Cape Town, nieco na lewo przed dziobem. Do kładny nam iar odczytuję na kompasie. Chyba jednak jestem na Południowym Atlantyku. z- 19
Pow tarzam operacją na innej częstotliwości. Od- biorniczek w yśpiew uje Cape Point: da-di-da-di di- -daa-daa-di. Z przecięcia dwóch nam iarów powstaje pozycja na mapie, m niej więcej zgodna ze zliczeniem. Po cóż więc niepokój? W yszedłem jeszcze raz na pokład. Zaczęło mżyć, co zmniejszyło widzialność do pół mili. Spojrzałem na żagle ociekające wilgocią, na czarny graniasty przedm iot majaczący w olinowaniu — reflektor ra darowy — i pomyślałem, że najwyższy czas wrócić do koi na drzemkę. Jutrzejszą noc spędzę na po kładzie. Powtórzyłem nam iary radiow e z wczorajszej nocy i zdaje się, że nie ma większych błędów. W iatr jest łagodny i prócz pełnego zestawu żagli mogę dodat kowo nieść apsel staw iany pomiędzy masztami. Pięć żagli o łącznej powierzchni około 130 m2. Obiad skrom ny — barszcz i indyk z ziemniakami. Nie należy rozumieć „indyka” dosłownie. Drobiu na jachcie nie hoduję, a w puszce am erykańskiej z na pisem „Indyk” znajdowało się parę pasemek mięsa w zawiesinie galarety. Podobnie jak „W ieprzowina z fasolą” stanowi w rzeczywistości sos pomidorowy, w którym pływa fasola i do tego plasterek boczku. Że też kiedykolwiek narzekałem na polskie kon serwy! Na podwieczorek zrobiłem galaretkę wiśniową, któ rą bardzo lubię. Gdy tylko zastygła, zjadłem całe pół litra. Po czym w doskonałym nastroju zrobiłem linię pozycyjną z wysokości Słońca. Po nocnych deszczy kach powietrze było przejrzyste przez cały dzień, ale słońce trzeba było łapać w dziurach między chm u rami. 20 W ydaje mi się, że już widzę ląd, ale to tylko chm u ry. Skupiły się tam, gdzie powinien znajdować się Przylądek Dobrej Nadziei i pewnie w ylew ają swoją zawartość nad Apostołami i Górą Stołową. W iatr wciąż zmienia kierunek i muszę korygować kurs, zmieniać ustaw ienie żagli... LĄD!!! Zapada wieczór. Na linii w idnokręgu leży spokoj nie czarny ląd. Pofalow any zarys, który przed chwilą w ydaw ał mi się chm uram i, gdyż skryty w chm urach nie w yróżniał się zupełnie. W ręku trzym am szot, który zapom niałem wybrać, i gapię się, jakbym nie przewidział, że dziś wieczorem zobaczę ląd. Z lewej strony spłaszczenie, to pewnie Góra Stołowa, nieco w praw o chyba D w unastu Apostołów. Potem jest przerw a i nie widać nic prócz morza — albo Hout Bay, albo False Bay, pew nie to drugie. I jeszcze dalej mały cypelek lądu — Cape Point lub Agulhas. W czoraj m iałem wątpliwości, czy nie jestem cza sem na Oceanie Indyjskim . Tymczasem zacząłem już wchodzenie do Cape Town... — Hej, żeglarzu, żeglajże, całą nockę po morze... W ydzieram się wniebogłosy do chm ur, słońca i mew. „Polonez” pod pełnym zestawem żagli zosta wia za sobą spieniony ślad. Trochę bryzgów w ska kuje na dziób, ale patrząc, jak góry powoli w yrastają z wody, ani myślę o redukow aniu. Gnam y jak na skrzydłach w stronę lądu i choć się zastrzegałem , że nic m nie do tego lądu nie ciągnie, obliczam w myśli wejście do Cape Town na dw unastą w nocy. W idać już ostry zarys Devils Peak i można od różnić przerw ę między Apostołami i Górą Stołową. Małe, drapieżne chm urki ciągną nad górami, ale tu, na morzu, w iatr ciągle świeży. Na kaw ałku jasnego 21
nieba widać młody księżyc zastygły jak albatros wśród w ędrujących chmur. M inęła północ. Moja pozycja jest dokładnie okre ślona, bo zewsząd m rugają latarnie. Widzę też łunę nad miastem. Tylko dopłynąć nie mogę. W iatr, słabnąc, powoli odchodzi i odchodzi, by usta lić się na kierunku północno-wschodnim. Jakim pra wem, pytam, jakim prawem?! W Ryczących Czter dziestkach, które często, w brew swojej nazwie, wy kraczają poza szerokość 40° i sięgają 35°, dm uchają w iatry z ćw iartki zachodniej (od NW do SW). Pasat, który zaczyna się bardziej na północ, wieje z połud niowego zachodu i w okresie letnim taki sam w iatr (choć nie pasat, bo osiąga czasem siłę huraganu) wieje nad Przylądkiem . Natom iast w iatru północno-wschod niego w ogóle nie ma. Nie ma w opisach locji, me ma na m apach pilotowych i nikt o nim nie słyszał. Więc skąd ten w iatr, który nie istnieje, a jednak słabo, bo słabo, ale dmucha? Tfu, na psa urok, trzeba się przepychać pod w iatr, w brew oczywistej strategii podchodzenia do portu. Siedzę w kokpicie ubrany w sztormiak, bo znowu co chwila kapie z nieba. Robię zwrot po zwrocie, zw alniając i naciągając baksztagi, szorując szoty w jedną i drugą stronę, przy trzaskach i kłapaniach grota i bezana. Boję się podejść bliżej brzegu, mimo włączonej sondy mogę się nieoczekiwanie nadziać na skałkę, jakich pod brzegiem jest sporo. Nie chcę odejść zbyt daleko, by nie nadkładać drogi i nie wy chodzić na główny nu rt prądu. Patrzę na czarne morze i błyski latarń, czasem na żagle i siąpiące niebo i czekam świtu. I nagle widzę WĘŻA MORSKIEGO. Czy to godziny zmęczenia, czy 22 przerost wyobraźni? Nie, widzę wyraźnie, jak w pół burty sunie wijący się kształt, jakby atakował „Polo neza”. Z dużą szybkością, na głębokości chyba m etra lub dwóch pod wodą widać żywą torpedę, której ogon niknie w ciemności kilkanaście m etrów dalej. Instynktow nie chw ytam za obrzeże kokpitu, gdyż za chwilę nastąpi uderzenie, ale wąż, czy cokolwiek to jest, rozdziela się na DWA WĘŻE, które łagodnym łukiem okrążają jacht, jeden z dziobu, drugi od rufy, ponownie łączą się w jeden i z szybkością torpedy znikają w ciemności. Przecieram oczy i obchodzę pokład, czy aby coś więcej mi się nie przywidzi. Przy tej okazji rzucam okiem za rufę i widzę, że i „Polonez" ma św ietlny ogon, tyle że prosty, a nie wężowy. Kto to był, w ta kim razie? Siadam ponownie w kokpicie i sennym wzrokiem patrzę, jak przesuw ają się św iatełka statków. Czasem sięgam do wyłącznika św iateł salingowych, który znajduje się przy zejściówce, i wtedy pokład i żagle zalewają snopy światła. Z dwóch św iateł pozycyj nych znika zielone lub czerwone i zderzenia już nie będzie. Na widoczność moich św iateł pozycyjnych, znikających w bruzdach fal, nie bardzo można liczyć. Raczej na odblask radarow y od aluminiowego re flektora. Na wszelki wypadek w stosownych momen tach oświetlam się dokładnie, odżałowując cennej energii elektrycznej z akum ulatorów . Nagle głośne sapnięcie za plecami. Obracam się gwałtownie, ale widzę tylko ciemność. Uff, ta noc będzie chyba nocą dziwów. Czasami woda przy jach cie gada. Bulgoty, mlaśnięcia i głębokie westchnienia płyną spod dziobu, rufy lub burty w zależności od charakteru ruchu jachtu i wielkości fali. Gadanie mo rza jest mi znane — od cichego szeptu fali dziobowej 23
przy słabym wietrze do złowrogiego syku pędzących grzywaczy w sztorm ie — ale to nie było nic z tego repertuaru. Żywa istota w ychynęła pod osłoną ciem ności z w ody i schowała się, zanim zdążyłem wychy lić się za kraw ędź pokładu. Ciekaw jestem, co wy byście powiedzieli zamknięci w ciemnym pokoju w domu na pustkow iu, czując nieoczekiwanie na kar ku czyjś ciepły oddech! Nareszcie! Nad Górą Stołową w staje świt. Pod gra natow ym pasm em chm ur widać czarne zbocze m asy wu górskiego, a obok różowe tło nieba na wschodzie. Na morzu robi się coraz jaśniej, ale odsłoneczny stok jest ciągle czarny jak kir, na którym świecą jak bry lanty uliczne latarnie. Te dziwnie zestawione kolory kojarzą mi się ze strojem cygańskim bogato wyszy wanym cekinami. Powoli wszystko blednie w św ietle pochmurnego dnia, kontrasty słabną, ale w raz ze świtem ożywa bajeczny krajobraz. W przełęczy pomiędzy Górą Sto łową i Dwunastom a Apostołami świeci pomarańcza, ale obydwa m asywy przykryte burosiną czapą. Ten pierwszy ciągle czarny w naszyjniku świateł, ten drugi nieco rozjaśniony, pełen szarości i brązów. Do piero następne m inuty rozjaśniają góry na tyle, by rozeznać uskoki skalne spadające niem al pionowo. Z tej odległości ledwo się zaznacza kreseczka drogi, która w ydaje się półką skalną. Na dole słabe podm uchy w iatru, ale na górze roz gryw a się cały dram at żywiołów. C hm ury bezskutecz nie atakują góry. Chwilami ukazują się granie, na których chm ury rozwieszają swoje strzępki, by po chwili rozwiać się w dolnych partiach, a skondenso wać w górnych. Z przeciwnej strony niebo zda się 24 obserwować tę walkę, kolejne zastępy chm ur czekają na sygnał do natarcia, ale między nim i prześwieca niew inny błękit. U dołu jednej z chm ur zwiesza się zabłąkany kaw ałek tęczy. I m iasto tego wszystkiego nie widzi. Leży pod chm uram i i m ruga św iatełkam i, które palą się nie potrzebnie. To mi przypom ina o zgaszeniu własnych. Teraz zauważam kadłuby statków, absurdalnie m a łych wobec wielkości gór, u stóp których żeglują. Może przynajm niej tam ktoś, kto stoi na wachcie, obserw uje ten świt. M arnuje się takie widowisko. Co do mnie, oczarowanego widza, nie żałuję tej jed nej nocy straconej na halsow aniu do Cape Town. A oto i moi nocni goście: w ynurza się niedaleko jachtu głowa młodej foki. Głośnemu sapnięciu tow a rzyszy spojrzenie czarnych wilgotnych oczu i nie pewny ruch rzadkich wąsów. Co pan tu robi? — zdaje się pytać foka, przekrzyw ia głowę i daje nurka. W czystej wodzie widać, jak sunie wężowym ruchem w stronę towarzyszek, które nieco dalej zabawiają się obracaniem sporej belki. W ydaje się, że drąg wi ruje wokół własnej osi bez żadnego napędu, ale ja już w takie dziwy nie wierzę — przez lornetkę dobrze widać, że to sum iasta kom pania z dużą radością zaj muje się ocieraniem grzbietów. Zm ieniam trochę kurs „Poloneza”, teraz ja was postraszę! Przeryw ają na chwilę zabawę, wysuw ają zamszowe pyski, śmieszne ze spojrzeniem niew innych oczu i zadzierżystym wąsem jak u nastroszonego kota i po kilkusekundow ej obserwacji z szybkością torped odpływają w stronę następnej rozrywki. Towarzyszę im z lornetką przy oczach: baraszkują między sobą, popychają się nosami, nurkują i na przem ian wyska kują na powierzchnię. 25
Uspokojony co do moich nocnych „wężów m or skich'' robię wczesne śniadanko. Resztki kaszy z ko lacji i puszka „W ieprzowiny z fasolą” (wyjaśniałem już, że napraw dę to jest sos pomidorowy). Nie jestem pewien, jak żołądek przyjm ie w ątpliw ej jakości (i świeżości) straw ę, więc szybko aplikuję mocną i gorącą herbatę. Na deser piękna panoram a m ia sta. Każde miasto na wzgórzach pięknie prezentuje się od morza (patrz Gdynia, Rio de Janeiro, Valparaiso). Cape Town nie tylko leży na strom ym stoku, ale oparło się o m ajestatyczną górę i wydaje się, że piargi osypują się na najwyższe dzielnice. Przy peł nym św ietle dnia widzę ochronny pas drzew posa dzonych po to, by zapobiegał osuwaniu się gruntu. A w iatr wciąż słabnie. Na nic plany efektownego wejścia pod żaglami. Zanim więc zrzucę żagle i w łą czę silnik, jeszcze chwila powolnego dryfowania, akurat tyle, by zdążyć się ogolić, umyć i przebrać w przygotowane na tę okazję spodnie ogrodniczki i czysty sw eter. Potem możemy wchodzić. U STÓP GÓRY STOŁOWEJ Na małych obrotach silnika „Polonez” w sunął się do basenu jachtowego. Bieg wsteczny jest tak mało skuteczny, jakby na tym jachcie w ogóle nie istniał, więc w nieznanym terenie wolę się nie rozpędzać. M otorówka, która wyszła na spotkanie, wskazuje dro gę do pomostu w labiryncie cum ujących jachtów. Po chwili burta jest przy wskazanym pomoście i sześć- dziesięciosiedmiodniowy przelot z Newport do Capo Town zakończony. Nie muszę już uważać na żagle i kurs, nie muszę kontrolować każdego ruchu, nie muszę czuwać n a wet we śnie. Mogę za to mówić, a że moi pierwsi goście pytają, cieszę się z samego faktu, że mówię do ludzi, a nie do nieba, morza i w iatru. Sam również mam tysiące pytań. Jak i kiedy będzie można wysli- pować jacht, kto mi pomoże w pracy na jachcie, gdzie są prysznice i toalety, czy daleko do m iasta, gdzie wymieniać walutę, jak długo mogę stać przy gościn nym pomoście, kto napraw ia żagle, jakie formalności muszę pozałatwiać, kiedy mogę spotkać komandora klubu, gdzie się tankuje wodę, a gdzie ropę... W kilkanaście m inut zorientowałem się, że najle piej poinform owaną osobą w Royal Cape Yacht Club jest pani Joan Fry, sekretarka tego klubu. Blondyn ka. o śmiejących się oczach, ma w nich tyle sym patii dla św iata, że starcza pewnie dla wielu innych łazi ków żeglarskich, którzy w rejsach dookoła świata zaczepiają o Cape Town. — Przepraszam , że męczę pytaniam i, ale sprawa szybkiego rem ontu „Poloneza” leży mi bardzo na sercu. — Kolejka na nasz klubowy slip ustaw iona jest na dwa miesiące naprzód, ale myślę, że koledzy żeglarze na pewno ustąpią miejsca dla jachtu, który idzie na t a k ą trasę. Już dzwonię. Joan dotrzym ała słowa i dwa dni później „Polo nez” stanął na brzegu. Całe dno pokryw ał gruby dy wan wąsonogów, pełnych wigoru kaczenic, zacze pionych nogą na farbie przeciwporostowej (!) i wy machujących mackami w poszukiwaniu pożywienia Potraktow ałem je najpierw ostrym strum ieniem słod- 26 27
kiej wody, czego nie lubią, a potem skrobaczką. Po m agał mi w tym dzielnie mój now y bosman, Collin, zaangażowany na cały okres rem ontu do prac szkut niczych, takielatorskich i bosmańskich. Była to niedziela i w klubie duży ruch, toteż w yciąganiu „Poloneza” z wody towarzyszyło duże zainteresowanie. Ale najbardziej zafascynowane były koty i krążyły wokół spadającego na ziemię ruszają cego się świeżego mięsa wyprężone i z ogonami na baczność. Z samego Cape Town niew iele na razie widziałem. B rodaty Norweg K onrad i jego przyjaciółka C hristi- ne pokazali mi okolicę. Jechaliśm y również tą drogą, którą z morza widziałem jako półkę skalną. Ale na stępnego dnia było slipowanie i moje półdniowe w a kacje się skończyły. Dyskusja z żaglomistrzem, wycieczka do agenta prowadzącego sprzedaż map, wizyta u agenta Polskiej Żeglugi M orskiej w spraw ie pieniędzy, które powinny nadejść, konferencja z Collinem, co i jak napraw iać, um aw ianie dalszych pomocników do czyszczenia dna i malowania, obejrzenie nowych rodzajów farb prze- ciwporostowych, bo tego, co dotychczas używałem, nie m ają, i tak dalej, i tak dalej. Starałem się nie tracić pogody ducha, choć słońce prażyło, pieniądze nie nadchodziły, jeden z pracow ni ków sknocił m alowanie, agent oznajmił, że map nie ma, a Collin powiedział, że trzeba bolce w płetw ie sterow ej wymieniać. Kusił m nie kontynent i miasto. Zaproszenia sypały się obficie. Jeśli jednak m iałem wyrem ontować jacht tak, jak sobie zaplanowałem , zrezygnować trzeba było ze wszystkiego. Żadnych wycieczek i żadnych wa kacji. Przed nam i Ryczące Czterdziestki, z którym i nie ma żartów. Praw ie wszyscy żeglarze, którzy za- 28 w ijaH do Cape Town, płyną na północny zachód, tradycyjnym szlakiem pasatowym. Ja popłynę na po łudnie w stronę A ntarktydy, by potem z pierwszym sztormem polecieć na wschód. Ale o tym później. Morze nie potraktuje mnie według taryfy ulgowej dla zasłużonych żeglarzy, dlatego teraz, w tym cu downym krajobrazie, siedzę z nosem w notatniku, gdzie zapisane są w szystkie potrzeby jachtu. — Nie zapomnij, Collin, o zabezpieczeniu zejściów- ki i aw aryjnych klapach na luki. Collin kiwa głową i na tw arzy ma wyraz zniecier pliwienia. bo w jego wykazie pracy starczy na dwa tygodnie, a ja chcę to zrobić w dziesięć dni. — Collin, co jest z m echanikiem , który m iał przyjść do silnika? ■— Powiedział, że przyjdzie. — Ale go nie ma. — Nie ma. — Może poprosimy, by uruchom ił także pompy hy drauliczne do naciągu achtersztagów. — Jeśli przyjdzie. Znowu w ertuję notatki robione od kilku tygodni. W tym samym notesie są też uwagi dla szkutników am erykańskich i polskich, w ykreślane pozycje po po zycji po usunięciu usterek w Szczecinie i Newport. Collin też jest żeglarzem. Zbudował sobie jacht, na którym nie może od dłuższego czasu postawić masztu, bo jak tylko zabiera się do pracy, przypływ a ktoś, kto prosi o pomoc. Zarobek jest godziwy, więc maszt czeka. Collin wymierza odległość między dennikam i i pokładem. — Jak mam poprowadzić ten strop? — Z jednej strony mocowanie w pokładzie, z dru giej na stalowym denniku. W środku ściągacz. Lina 29
stalowa pójdzie za grodzią, na której wisi tablica przyrządów. To zabezpieczenie na Ryczące Czterdziestki. Kiedy fala przejdzie po pokładzie i będzie usiłowała zmieść wszystko, co na nim stoi, łącznie z samym pokła dem. Do takich zabezpieczeń należy także blokada kokpitu. Cienkie deseczki wsuwane w szyber zej- ściówki w ydają mi się zbyt słabe. South-Easter zaczyna dmuchać w Cape Town na wiosnę i dmucha tak przez całe lato w ym iatając spod Góry Stołowej wszystkie śmieci i zarazki. Stąd jego nazwa Doctor Cape. A bywa, że dmucha z siłą h u ra ganu. Co roku, gdy zaczyna dmuchać Doctor Cape, opusz cza Przylądek kolejna falanga przelotnych ptaków. W tegorocznej serii pierwsza jest ,,Bavaria”, pękate jachcisko o solidnej klepkowej budowie i dużym buk- szprycie z ożaglowaniem kecza. W łaścicielami są dwaj bracia, Niemcy, którzy w Santa Barbara w Kalifornii prowadzą firm ę meblową. Nie wiem jak inne, ale ten „m ebel” im się udał. Opłynęli na nim wyspy Oceanii i teraz w racają przez Panam ę do domu. „B avaria” jest najbliższym sąsiadem „Poloneza” i mimo woli uczestniczę w ich kłopotach. W łaśnie pozbywają się karaluchów przy pomocy ekipy fum i- gacyjnej. — Uważaj, bo przejdą na ciebie! — pokrzykują, rechocząc rubasznie. Nie ma to jak dowcip niemiecki skrzyżowany z am erykańskim . Kiedy m anew rują przy wychodzeniu, bukszpryt „B avarii” grzęźnie w takie- lunku „Poloneza” i tego już nie uważam za dowcip. Ale takielunek mocny, m aszty stalowe, kończy się na naciągnięciu jednej liny i przeprosinach „Bawarczy- ków” z Santa Barbary. O statniej nocy przyjęcie pożegnalne na pokładzie „B avarii” było tak hałaśliwe, że m iałem trudności z zaśnięciem. Ale rozumiem. Długie wachty wśród szumu morza, gwiazdy do tow arzystw a i czekanie na następny port. Radość z samotności na morzu nie leży w mentalności tych chłopców. Płyńcie z Bo giem! Zupełnie inaczej wypłynął „Siestar”, bez głośnych pohukiwań i zamieszania wśród otaczających jachtów. Niemal bezszelestnie. Allan Sies w raz z kilkunasto letnim synem i ich jacht przypom inający dżonkę zniknęli pewnego ranka z portu. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Allana, pomyślałem, że to postać z Szeks pira. Siwe włosy, długie do ram ion, zwichrzone w po dmuchach w iatru, i głęboko osadzone, brązowe oczy, nie dostrzegające otoczenia. „Siestar” był keczem gaflowym, o dziobie zakoń czonym bukszprytem , pod którym widać było galion. Rufa nieco wzniesiona, otoczona balustradką ciągnącą się również wzdłuż obu burt. Jacht wyglądał, jakby stał tu już kilka lat i nie był w stanie wyruszyć w ciągu następnych kilku sezonów. Czasem widziałem Allana, jak siedzi na baku, gdzie umocował potężne, zardzewiałe imadło, i zajm uje się kowalską robotą. Nigdy nic sądziłem, że wypłynie przede mną. — Oto jak wyglądają samotnicy, którzy do nas zawijają — śmiała się Joan. — Nic i nikogo nie za uważają, niczego nie chcą i odpływ ają bez słowa. Syna Allana widywałem niezm iennie w wełnianej czapce na głowie i z książką w ręce. Siadywał na 30 31
różnych jachtach i w dom ku klubowym, zawsze w czapce, najczęściej zanurzony w lekturze. Pewnego dnia rano chciałem sfilmować Allana i wywołałem go na pokład. Dopiero przy tej okazji dowiedziałem się, jak się nazywa. Zaprosił do środka, gdzie siedział syn i czytał, o dziwo, bez czapki na głowie. Byłem zaskoczony. W nętrze nie zdradzało śladów zaniedbania. Obszerne, wręcz 'komfortowe, było w y posażone we wszystko, co może być potrzebne do żeglugi na długich trasach. Allan pokazał mi książkę pełną wycinków prasowych dotyczących jachtu. Sztrandow anie — pom yślałem patrząc ze zgrozą na zdjęcie jachtu leżącego burtą na piaszczystej plaży. — Brzegi Nowej Zelandii — powiedział Allan bez dodatkowego kom entarza. Zaproponował mi jeszcze kawę, ale wymówiłem się robotą na jachcie. Zaprosiłem natom iast na „Polone za”, gdzie zastać m nie można cały dzień. Allan przyszedł jeszcze tego samego dnia. Od tego m om entu pozdraw iał mnie, gdziekolwiek się spotyka liśmy: w łazience, przy klubie, w drodze do jachtu. On, który nikogo i nic nie zauważał, okazał mi tyle serdeczności. Czy też dlatego, że wyruszam na t a k ą trasę? Kiedy ,,Bavaria” odpłynęła, przestawiłem „Polone za” na jej dotychczasowe miejsce. Dzięki prostem u m anew row i m iałem nowych sąsiadów — jacht „San- tan a”, na którym M arty i Charles Pete opływ ają świat, tradycyjnym szlakiem pasatowym. „Santana” była przed wojną znanym jachtem regatowym . Jej wygląd i dziś świadczy o znakom itych w alorach że 32 glugowych, natom iast wnętrze to sam szyk i trady cja. W ystrój z ciemnego drzewa, obszerna mesa, stół z uchw ytam i na szklanki, głęboka zejściówka. Charles i M arty pływ ają z kilkuosobową załogą, teraz w rozsypce. K ukiem jest M arty. Twierdzi ona, ż.o jako U krainka z pochodzenia znakomicie przy rządza „borszcz” i „holiibki”. Nie m iałem okazji pró bować, ale kto był kukiem w długiej w ypraw ie, ma moją dozgonną sym patię i podziw. „Santana” w ypłynęła w drogę do Św iętej Heleny, n dalej w stronę Panam y i San Francisco. Będę wspo minał niedbałą elegancję M arty, leniwe ruchy i przy mrużone niebieskie oczy. Kiedy byliśm y już w do brej kom itywie i spotykaliśm y się w klubie, bez wstydnie i przy wszystkich przeczesywała dłonią moje włosy. Uważam, że podobne gesty mogą być dla psychiki samotnego żeglarza szkodliwe... W każ dym razie, odpłynęli. — Będziemy się o ciebie m artw ili — powiedział na pożegnanie Charles. Codziennie rano o godzinie 7.45 trójka dzieci w szkolnych m undurkach biegnie po trapie na na brzeże. Mają regulam inow e czapki, kraw aty i za zwyczaj bardzo się spieszą. Po kw adransie jacht opuszcza pan domu — Mikę Saunders. Kręcące się, ale rzadkie blond włosy i takaż bródka. Na nosie okulary, na nogach skarpetki założone na nogawki spodni i przygotowane w ten sposób do jazdy na rowerze. Po chw ili Mikę odjeżdża do pracy swoim jednośladowym pojazdem, a na „W alkabout” pozo staje m am a — Liz Saunders i najmłodsza córeczka Itachel oraz moc bielizny do prania. Przez następne godziny Liz żongluje kubłam i z czystą i m ydlaną I —Droga na H orn 33
wodą i pomiędzy m asztami „W alkabout” rozpościera się dziwne m ajtkow e ożaglowanie. Jak to całe towarzystwo w raz z gospodarstwem domowym mieści się na 11-metrowym jachcie, prze chodzi w yobrażenie norm alnego żeglarza. W każdym razie przyjaciele już się nie mieszczą i jeśli Liz urzą dza na jachcie herbatki, przyjm uje gości w kokpicie. Kto się nie zmieści — na pokładzie. Metodą n atu ral nej selekcji jednostki najm niej przystosowane zostają za burtą. Jacht jest stary, lecz czysto utrzym any, m a szero kie nadbudów ki i krótki bukszpryt. Saundersow ie przypłynęli nim ze wschodniego wybrzeża A fryki i za kilka tygodni myślą wyruszyć w rejs do Anglii. Póki co, dzieci chodzą do szkoły, Mikę do pracy, a Liz, jeśli nie pierze, zaprasza Collina i jego żonę Pam elę na herbatki. Prócz wdzięku i gospodarności oraz dziesiątki in nych zalet Liz gra pięknie na flecie. Ponieważ zna nuty, poprosiłem, by zapisała m oją piosenkę, którą ułożyłem dopływając do Cape Town, a melodię osta tecznie wypróbowałem w czasie porannego golenia. W przeddzień w yruszenia z Cape Town Liz i Mikę urządzili pożegnalną kolację — na pokładzie „Polone za”, bo na „W alkabout” nie ma miejsca i śpią dzieci. Gdyby nie oni, nie m yślałbym o żadnych kolacjach. Chciałem zdążyć z rem ontem . O W ojtku Białym słyszałem jeszcze w Polsce, ale wiedziałem niewiele ponad to, że nieoczekiwanie utknął w Cape Town. W yruszyli z Polski w dwie pary, transportując lą dem m ały jacht przerobiony z szalupy okrętowej. Wszystko razem nie było zbyt legalne, ale norm alną drogą „jacht” nigdy nie przeszedłby pomyślnie in spekcji Urzędu Morskiego (nawet fabrycznie nowy „Polonez” potknął się na braku piorunochronów!). Po krótkotrw ałej żegludze po Morzu Śródziem nym obie pary się rozstały. Mimo braku odpowiedniego stopnia W ojtek został kapitanem i szczęśliwie pożeglował do Afryki, na Wyspy K anaryjskie, i znów do Afryki. O drugiej parze doszły wieści z W enezueli: tam tejsze władze zapytywały w związku z rozbiciem jakiegoś jachtu, czy Polski Związek Żeglarski ma coś wspól nego z tym i żeglarzami. Polski Związek Żeglarski, znany z celebrowania przepisów i kultyw ow ania „dobrej praktyki m or skiej”, nie chciał mieć nic wspólnego z żeglarzami, którzy tak zręcznie w ym knęli się w daleki a niefor malny rejs. Także później, gdy z Rio de Janeiro przy szło od W ojtka pismo z prośbą o przyznanie „za za sługi” dyplomu kapitańskiego, wzruszono tylko ra mionami. Fakt, że W ojtek dotarł przez A tlantyk do Brazylii (w tym czasie już z inną partnerką), był wyczynem dużej m iary, biorąc pod uwagę walory jego stateczku. Dziwiłem się wtedy, że zajęło mu to trzynaście tygo dni, ale moje zdziwienie było tylko dowodem igno rancji w spraw ach oceanicznej żeglugi. Tymczasem W ojtek oznajmił, że płynie dookoła świata. P unkt startow y jednoznacznie sugerow ał tra sę, której pierwszym etapem była Południow a A fry ka, a następnym A ustralia. Przelot z Rio do Cape Town odbył W ojtek w towa rzystwie żeglarza południow oafrykańskiego, co na miejscu zjednało mu olbrzym ią popularność. Potem wszystko ucichło, do Polski dotarł tylko sygnał, że Wojtek startow ał w regatach Cape Town — Rio jako kapitan i zajął dobre miejsce. 34 35
Tyle wiedziałem wchodząc „Polonezem” do Cape Town. Od tego m om entu każdy odwiedzający uważał za stosowne poinformować mnie, że jest tu mój ko lega, k tóry przypłynął szalupą niespełna trzy lata tem u w rejsie dookoła św iata, ale... nigdzie dalej nie popłynął. Kiedy prostowałem , że nie jest to mój kolega i nie wiem naw et, jak wygląda, Joan kiwała z uśmiechem głową i mówiła z sym patią: — Poznasz go, poznasz, niezły charakterek. — Powiedz, Joan, czemu on dalej nie popłynął? — Dziewczyny go zatrzym ały. — Doskonale to rozumiem, ale aż trzy lata? — Obejrzyj sobie lepiej jego jacht, uw iązany na boi i rozsypuje się. Postanowiłem poczekać, aż właściciel sam mi go pokaże, ale tajem niczy W ojtek nie zjawiał się. Do piero Maciek W aligóra powiedział mi, że W ojtek przypłynie do Cape Town za tydzień. Jest oficerem na statku kabotażowym i pływ a między Cape Town i Durbanem . — Byłam naw et zdziwiona, że W ojtek powrócił po regatach Cape—Rio — mówiła Sue, ruda zgrabna Angielka, która również brała udział w regatach. — W ojtek nie m iał pozwolenia na pobyt w Afryce Połu dniowej, co wydało się zupełnie przypadkowo przy spraw dzaniu dokumentów. Ale nie musisz się o niego m artw ić. W ojtek zawsze da sobie radę. Spraw ę form alnego pobytu W ojtka w yjaśniło jedno zdanie Jerzego Świechowskiego, autentycznie histo rycznej (a przy tym jakże sympatycznej) postaci w dziejach polskiego żeglarstwa. Jerzy Swiechowski brał udział w w ypraw ie jachtu „Dal” z Andrzejem Bohomolcem i Jerzym W itkowskim. Rejs zakończyło w Chicago tylko dwóch — Bohomolec i Swiechowski, co może być tem atem oddzielnego opowiadania, gdyż niew ielu żyjących zna kulisy spraw y. W każdym ra zie „D al” stała przez trzydzieści lat na honorowym miejscu w muzeum w Chicago. Po w ojnie Swiecho wski znalazł się w A fryce Południowej, a nie mogąc otrzymać pracy na lądzie, wziął się do rybaczenia w okolicach W alvis Bay. Zawodowy oficer m arynarki handlow ej niewiele m iał wspólnego z rybołówstwem , ale szybko opanował rzemiosło, zaś po trzech latach otrzym ał posadę, tymczasową, w m agistrackiej rachu bie w Cape Town, gdzie do dziś pracuje, m ieszkając w w illi „Dal” nad brzegiem Camps Bay. — W ojtusiowi nie dano wyboru; mógł iść tylko na morze, choć na lądzie czekała na niego dziewczyna. Staliśm y na tarasie „Dali”, patrząc na przesuw ające się po widnokręgu zbiornikowce. „W ojtuś” w ustach pana Świechowskiego brzmiało z ojcowska pobłaż liwie. — Jak a jest dziewczyna, dla której porzuca się tak am bitne plany? — pytałem siebie i Maćka. Maciek przeciągał palcam i po zawsze wzburzonej czuprynie, popraw iał okulary i mówił: — Fajna babka. Nie jest żadną pięknością, ale faj na babka. Pewnego dnia M aciek podjechał w porze obiadowej do nabrzeża, jak zwykle, żeby zapytać czy może w czymś pomóc. Tym razem przywiózł ze sobą jakie goś Argentyńczyka. Niewysoki, krępy, o czarnych, ruchliw ych oczach i cofniętej nieco dolnej szczęce, przypom inał gryzonia. Jak sprężyna wyskoczył z sa mochodu i pognał do domku klubowego, coś po dro dze w ykrzykując. N aw et nie zrozumiałem, czy po an gielsku, czy po hiszpańsku. -— Pojedziem y na statek — powiedział Maciek. 36 37
— Czyś ty zbzikował? Mało mam roboty na „Polo nezie”? — Ale W ojtek ma służbą na statku, a ty chciałeś, zdaje się, poznać W ojtka. Tymczasem towarzysz Maćka już siedział znowu w samochodzie i w lepiał we mnie czarne oczy. — No co, jedziesz, Krzysztof? — zapytał po polsku „A rgentyńczyk”. Teraz przyjrzałem się bliżej W ojtkowi. Miał bia łą rozpiętą koszulę, pobrudzoną sm arem , i ciemne wytłuszczone spodnie. Nie chciała góra do Mahome ta... Wskoczyłem do samochodu. Kabotażowiec linii Cape Town — D urban jest nu żąco podobny do jakiegokolwiek statku jakiejkolw iek bandery. Białe lub krem owe korytarzyki ze stromymi schodam i i małymi tabliczkam i na dziesiątkach drzwi. W kabinie drugiego oficera, to jest w kabinie W ojtka, na stole pojawiła się butelka brandy, której nie lubię, ^ §dy została opróżniona — druga. W^ tym czasie W ojtek przebrał się w czystą niebieską koszulę i czy ste brązowe spodnie, m arynarkę przygotował na opar ciu krzesła, a nogi w brązowych butach ulokował na biurku, zatelefonował do dziewczyny i odpowiedział kilkunastu m arynarzom i praktykantom wchodzącym do kabiny. Z tonu błyskawicznych rozmów wywnios kowałem, że W ojtek jest tu łubiany. Na ścianie kabiny, nad biurkiem , sylw etki pełnore- jowych żaglowców wyciętych z gazet lub kalendarzy. Na półeczce, wśród innych książek, „Praw o m orskie” Łopuskiego. W ojtek będzie wkrótce zdawał egzamin oficerski i o tym rozmawiamy. A co z jachtem? - Wszystko w porządku. Po m ałym remoncie na daje się do dalszej żeglugi. W ojtek wkrótce skończył wachtę, przenieśliśm y się 38 więc do mnie. Nie kom entował wyglądu „Poloneza”, tak jak ja nie kom entowałem potem wyglądu jego jachtu. Gdy Maciek rozpalał się na tem aty żeglarskie, W ojtek go mitygował: — Take it easy, take it easy! Nie przejm uj się! Następnego dnia W ojtek odwiedził mnie sam koło południa. — Chodź do baru na piwko. — Nie lubię piwa, poza tym m am robotę. W ojtek jednak tak długo nalegał, aż ustąpiłem . — Czy pokazałbyś mi swój jacht? — to pytanie cis nęło mi się na usta od naszego pierwszego spotkania. — Z przyjem nością — w głosie W ojtka nie było cienia zażenowania. Po chwili staliśm y na pokładzie zabudowanej sza lupy o dwóch sterczących patykach. Kiedyś niebieski czy zielony pokład — teraz łuszczył się całymi pła tami. Przez pianki pokładu widziałem kolebiącą się wewnątrz wodę. — Każdy wodoszczelny przedział ma swoją pom pę — tłum aczył W ojtek, pokazując przerdzew iałe pompy bez rączek. Z pewnością dawno nie były w użyciu, gdyż woda sięgała powyżej podłóg, choć podłogi już nie istniały. Jedyny szczegół świadczą cy, że ten w rak był kiedyś dla kogoś domem i stat kiem, to na wpół zgniły m aterac podwinięty na roz bitej koi, by nie dosięgała go woda, czy ta z zęzy, czy ta kapiąca z góry przez szpary. — Wszystko dąb i kanadyjska sosna — dotarł do mnie głos W ojtka. — W czasie najbliższego urlopu wyciągnę go z wody i podm aluję trochę. Słowo „podm aluję” brzmiało jak szyderstwo, ale Wojtek był daleki od autoironii. Patrzyłem na spęka ne wanty, które rdza na wskroś przeżarła, i na reling, 39
który dosłownie „odpadł” jak jesienny liść od drze wa. W ojtek, idąc za moim wzrokiem, dorzucił: — Trzeba wymienić kilka stalów ek i jacht będzie gotowy do dalszej drogi. „Czy możliwe, byś w coś takiego w ierzył?” — pyta łem się w duchu. Siadłem na nadbudówce. Dwoje lu dzi przeżywało tu niecodzienne dni. Kobieta i męż czyzna. Cóż za piękny tem at do dram atu. A potem dwóch mężczyzn żegluje trudną trasą z Rio do Cape Town. W sztorm ie jeden z nich w ypada za burtę, a drugi, jest nim W ojtek, w ykonuje m anew r „czło wiek za b u rtą”, choć szalupa żadnym sposobem nie jest w stanie żeglować pod w iatr, szczególnie sztor mowy. M anew r jest udany, a jacht dociera na miejsce przeznaczenia. Czy to możliwe, by był to ten sam wrak? Tak byłem przygnębiony, że nie wiedziałem, co mó wić. W ojtek wlazł na chwilę do mesy, staw iając nogi na resztkach stołu naw igacyjnego i koi, by nie wpaść do wody. Po chw ili wylazł, trzym ając w ręce dwie now iusieńkie butelki brandy. Pom ijam zdum iewający fakt doskonałego zaopatrzenia barku, który m usia łem przeoczyć, ale sam e butelki w yglądały jak wy jęte z półki u barm ana „W aldorff-A sfória” w Nowym Jorku... Nie był to ostatni prezent od W ojtka. Następnego dnia przyszedł na „Poloneza” i przyniósł dwie mo siężne kłódki. — W ojtek, po co mi kłódki? — Przydadzą się. — Ale ja nie mam co zamykać na „Polonezie”. — Take it easy, przydadzą się. Kłódki zostały i plączą się teraz po całym jachcie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. — Take it easy — pow tarzam sobie, kiedy w padają 40 do zęzy, ale wyciągam je znowu i upycham w nowe miejsce. — Take it easy! Mój pobyt w Cape Town dobiega końca. Odpoczy wać będę na morzu, bo na lądzie nie można oderwać się od nieustannej harów ki. Na tym postoju najw ię cej skorzystał jacht. Żaglom istrz, Jack Koeper, zreperow ał żagle i po- naszywał dodatkowe wzmocnienia na szwach bezana i grota, tam gdzie żagle opierają się o w anty przy kursach pełnych. Patent B ernarda Moitessier. Silnik i pom py hydrauliczne znów spraw ne, choć rdzewienia angielskich siłowników nie sposób po wstrzymać. Instalacja elektryczna napraw iona. K adłub i drzewca pomalowane. Płetw a sterow a ma wym ie nione bolce. Stalowe m aszty również m ają świeżą warstwę lakieru. Forsztag, odwrócony końcami, wisi teraz na nowym łączniku. John Buli, jeden z przyjaciół Joan Fry, bezintere sownie przyłożył fachową rękę do napraw y wyłam a nych zasieków w forpiku i zawstydził Collina szyb kością pracy. Szczególną uwagę zwróciłem na uszczelnienie świe tlików gum ą PRC. Znakom ite są te pryzm y szklane, które na zew nątrz stanow ią fragm ent płaskiego po kładu, a w ew nątrz, w skutek swojego kształtu, rozpra szają św iatło nad w arsztatem . Trochę gum y wyłazi teraz na boki, ale pal diabli estetykę. Byle nie ciekło. W ym ieniony filtr bocznikowy oleju i filtr paliwa w silniku, zmieniony olej, oczyszczone filtry w stępne paliwa. Wszędzie było sporo błota. Sporo czasu zajęło strojenie nadajnika. Przy tej okazji wyszły na jaw uszkodzenia, bardziej kosztowne 41
niż zauważalne. Nie wiem, jak udawało mi się naw ią-l zywać łączność przedtem , ale teraz będzie na pewno! bomba! Sekstant, co do którego m iałem wątpliwości, spraw -l dzony i oczyszczony. Podobnie kompas sprawdzony! i tabelka dewiacyjna potw ierdzona przez zawodowe-l go dew iatora. Pół dnia zajęło nam m anew row anie nal silniku za falochronem portu na różnych kursach i w | różnych nam iarach. Dewiator okazał się autentycznym Cap-H ornerem , więc spotkanie na pokładzie „PoloneJ za” było podwójnie pożyteczne. Nie straszył mnie tam tejszą pogodą, zgodził się, że jacht wygląda na dobrze przygotowany, ale gdy zapytałem o szanse na bezaw a-| ryjne przejście, pokręcił głową z lekkim uśmiechem. Za radą Edźki Hoffmanna, głównego konstruktora „Poloneza”, dokręciłem nakrętki bolców wzdłuż zrę bów burtowych. Pytałem go telefonicznie o radę, jak wzmocnić kadłub, a on najpierw się zdziwił, bo wy dawało mu się, że mocny, a potem radził sprawdzić wszystkie bolce. Niezależnie od tego po wielu debatach z Collinem w staw iliśm y na w arsztat kw adratow y słupek podpie rający pokład od dołu, a stalowym odciągiem przy trzym aliśm y pokład do dołu. Tylko zamknięcia zejściówki nie udało się zrobić na czas. Collin nie był w stanie wygrzebać się z pra cami szkutniczymi. Może za mało mojej uwagi dla jego pracy, a może za dużo herbatek z Liz i Pamelą. Dzięki Pam eli puszkowe zapasy żywności są ozna czone i ochronione w arstw ą bezbarwnego lakieru. W oddzielnej torebce zdarte nalepki papierowe mogą w razie czego posłużyć do odtworzenia sposobu przy rządzania zawartości puszek. W takim stanie konser wy mogą iść na dno do zęzy. Mapy w ostatniej chwili przyszły z Anglii pocztą Polonez” był już praw ie wyrem ontowany i praw ie J d ' ™ , na następny etap - wiodący R ycccytn. Czterdziestkam i do A ustralii - kiedy odwiedził mnie Lello, naczelny redaktor South Afncan aci s szałem od niego h ^ J a c h U j k,nrs—była to juz piątze ta osoba w Cape Town, wieść o mojej żegludze w Ryczących Czterdziestkac opowiadała o francuskich żeglarzach, którzy na „D m ienie” trzykrotnie fiknęli kozła pod Południową Ge orgią i w Cape Town staw iali nowy maszt Opowiadali mi o tym: Joan, Collin, o ciek I teraz Brian Lello, autorytet w spraw ach ze 8 D w i t francuskich żeglarzy U rktydę. Ponieważ A rktykę dość trudno oplynąć bez 43
pomocy wielkiego lodołamacza, zaszli na Spitsbergen, G renlandię i z Nowej Funlandii pożeglowali już na południe do A m eryki Południowej. Po krótkiej wizy cie na Amazonce wzięli kurs na A ntarktydę, okrążyli H orn, po czym pow rócili z Pacyfiku na Południowy A tlantyk przez Cieśninę M agellana. Gdzieś pod Południową Georgią złapał ich potężny sztorm i jacht trzykrotnie wywrócił się masztem do dołu, łamiąc go za trzecim razem zupełnie. Pełnom orskie jachty balastow e w zasadzie nie po w inny się wywracać, gdyż ciężki balast, umieszczony nisko pod kadłubem , zapobiega przechyłom i jacht po uderzeniu w iatru czy fali staje jak w ańka-w stańka w pozycji pionowej. Znane są jednak wypadki, gdy fala, spiętrzona silnym sztormem, uderza na jacht z takim im petem , że mimo braku żagli i mimo balastu przew raca go wokół osi wzdłużnej lub poprzecznej. Tak koziołkował Miles Sm eeton na „Tzu H ang” (przez dziób), Francis Chichester na „Gipsy M oth IV” (przez burtę, bez pełnego obrotu), M arcel Bardiaux na „Q uatre V ents” (przez burtę). Nie jest zbiegiem okoliczności, że praw ie wszystkie tego rodzaju wy padki m iały miejsce na Oceanie Południowym , w stre fie Ryczących Czterdziestek czy W yjących Pięćdzie siątek. O statnia w yw rotka „Dam iena” była najgorsza, jacht zatrzym ał się w pozycji m asztem do dołu. Choć jest to możliwe podobno tylko teoretycznie, przez cztery pełne m inuty załoga stała na suficie i patrzyła, jak woda sika w szystkim i szparam i zejściówki i przez w entylację, jak poziom wody podnosi się coraz wy żej... Opowiadali później, że zastanaw iali się nad użyciem rakietnicy, żeby to wszystko krócej trw ało. Ale „Dam ien” wrócił do norm alnej pozycji, pełen wo dy i ze złam anym masztem. Pod aw aryjnym takielun- 44 kiem udało się go sprowadzić do Cape Town i posta wić nowy maszt. Joan mówiła, że byli to pełni życia, weseli chłopcy. Collin opow iadał o tragedii z nowym masztem, który z olbrzym im i trudnościam i transportow ano samolotem z Europy, koleją z Johannesburga i tu, na bocznicy w Cape Town, nieuważny ciągnik cofając się złamał końcówkę masztu. Konrad był zdania, że to straceńcy, ale Christine zaoponowała. — Nie rozumiesz am bicji żeglarskich — powie działa. Maciek oświadczył, że bardzo mu to wszystko im ponuje, ale nie w ybrałby się ani do Południow ej Ge orgii, ani na A ntarktydę, ani naw et na Przylądek Horn. Opłynąć św iat — tak, ale nie trasą, którą pły nął „Dam ien”, „Gipsy M oth IV” czy... Tu się zająknął, na co się roześmiałem. — Nie krępuj się, możesz to głośno powiedzieć, „Polonez” też popłynie Czterdziestkam i. PUŁAPKA PRĄDÓW Lubię wychodzić z portu w słoneczną pogodę i o za pow iedzianej godzinie. Ustalanie term inu oddania cum w ydaje mi się absurdalne, ale co mam odpowie dzieć na pytania przyjaciół? — Pod koniec miesiąca — mówię. — Ale którego dnia, chcemy cię pożegnać. — Wobec tego w niedzielę. — Czy mamy od św itu warować, aż ty się sklaru jesz?. 45
— No to zaraz po obiedzie. — Nie możesz po ludzku powiedzieć, o której go dzinie?! — Mogę. Oddam cumy o godzinie czternastej mi nut czternaście, zadowoleni? I choć nie lubię takiego ustalania, które nie zosta wia już wyboru, chcę wyjść punktualnie. Odpowie dnio wcześnie przebieram się w brązowe spodnie- -ogrodniczki i żółtą koszulkę, mój strój „wyjściowy ’. Mikę i Collin pracują jeszcze na pokładzie, więc ich przepraszam i dziękuję, bo już celnicy przychodzą na odprawę. Świeci słońce i od Góry Stołowej dmucha Doctor Cape. Przedwczoraj jeszcze była dziesiątka, wczoraj „tylko” ósemka, dziś do południa „siadło” do czte rech stopni w skali Beauforta i odetchnąłem z ulgą. Mimo wszystko nie lubię dram atycznych momentów na samym początku rejsu (później też ich nie lubię). Na brzegu spora grupka znajomych i nieznajomych. Jest Joan i jej mąż Erie, Mikę, Liz i cała czereda dzieciaków z „W alkabout”, Collin i Pam ela z dziec kiem na ręku, jest C hristine i pan Świechowski, Ma ciek W aligóra i M arek Celiński. O godzinie 14 m inut 10 jestem gotowy do wyjścia, ale postanowiłem wyjść punktualnie. Pod żaglami nie w ym anew ruję z ciasnego basenu jachtowego, ale w basenie portowym postawię żagle, choć w iatr bę dzie przeciwny. Jeszcze jeden rzut oka na kierunek w iatru, na cumy i ludzi na nabrzeżu. Na mój gest po żegnalny odzywa się ryk buczków, rożków i trąbek z brzegu i z jachtów. Jestem zaaferowany m anewrom odejścia, a równocześnie odczuwam mocno jak nigdy oderwanie się od lądu. Zostawiam tu ludzi, z których gościnności nie zdążyłem skorzystać, zostawiam ląd, którego ani w części nie poznałem, zostawiam piękną 46 pogodę na rzecz osławionych Ryczących Czterdzie stek, tow arzystw o na rzecz samotności. Mimo to nie zostałbym tu ani dnia dłużej niż potrzeba, bo moją koniecznością jest pośpiech — w stronę najbliższego sztorm u, w stronę A ustralii, w stronę Hornu. Z przyjem nością zauważam, że silnik działa na bie gu wstecznym. „Polonez” m ajestatycznie odsuwa się od pomostu, kręci ciasne kółko i kieruje się do wyj ścia. Sięgam po rożek mgłowy i odpowiadam, bo ka kofonia z lądu nie cichnie. Z jachtu, który m ijam , woła kom andor klubu, Pim Penso: — Do zobaczenia w Cape Town na starcie następ nych regat do Rio. Kiw am głową, choć to drugie Cape Town, z drugiej strony Ziemi, bo po jej pełnym okrążeniu, wydaje mi się nierealne. Teraz stawiam żagle, od bezana począwszy. Do wiel kiego basenu portowego wchodzę już na żaglach. Je den długi hals w kąt portu, zwrot przy sporym m a sowcu i kurs na główki portowe. Na lewej główce stoi paru znajomych. Jerzy Świechowski chce zro bić parę zdjęć i dla niego przede wszystkim zadaję szyku żeglarskiego. W łączam sam oster i wychodzę na dziób, dem onstrując samosterowność. W iatr zaplątany w zaułkach portu nagle wypada na otw artą prze strzeń i napiera na żagle „Poloneza”. Lecimy jak na skrzydłach po gładkiej wodzie przyjm ując w iatr z pół burty — 8 węzłów. M aciek bije brawo, a M arek krzy czy: — Czy ty idziesz na silniku?! Śm ieję się w odpowiedzi, bo na „Polonezie silnik niewiele ma do powiedzenia wobec żagli. Na wymia nę słów już za daleko. Ostrzę do w iatru i w bejdew indzie m ijam falo- 47
GŁÓWNI SPONSORZY WYPRAWY P olski Z w iązek Ż eglarski M inisterstw o Ż eglugi P olska Ż egluga M orska „T ry b u n a L u d u ” A kadem icki Z w iązek Sportow y; WYKAZ INSTYTUCJI, KTÓRE W BEZPOŚREDNI SPOSÓB DOPOMOGŁY W ORGANIZACJI REJSU A kadem icki Z w iązek S p ortow y — Z arząd G łów ny A kadem icki Z w iązek S portow y — Ja c h tk lu b Łódź A kadem icki Z w iązek S p o rto w y — Ja c h tk lu b Szczecin C e n tra la H andlu Z agranicznego „N avim or” C e n tra la H andlu Z agranicznego „U n iv ersal” G dynia-A m erica L inę G łów ny K o m itet K u ltu ry F izycznej i T u ry sty k i K rajo w e B iuro In fo rm aty k i K o m itet D robnej W ytw órczości K lu b T K K F „W am p irek ” K u jaw sk ie Z ak ład y K o n cen trató w Spożyw czych L otnicze Z akłady R em ontow e w B ydgoszczy L u b u sk a W y tw ó rn ia W in L u b elsk ie Z akłady P rzem y słu O w ocow o-W arzyw nego w M ilejow ie 48 M inisterstw o Żeglugi „M orze” O polskie Z akłady K o n cen trató w Spożyw czych P olska Izba H an d lu Z agranicznego P olska Ż egluga M orska P olski Z w iązek Ż eglarski P olski Z w iązek K rótkofalow ców P olskie R adio i T elew izja P oznańskie Z akłady K o n cen trató w Spożyw czych P rzed siębiorstw o Połow ów D alekom orskich „ G ry f” Polskie L inie O ceaniczne Szczecińska Stocznia Jach to w a im . L. Teligi „T ry b u n a L u d u ” T echnikum E lek try czn e w G dańsku W ojska O chrony P o w ietrzn ej K ra ju W ojew ódzkie Z jednoczenie P ań stw o w y ch P rzed siębiorstw P rzem y słu T erenow ego w Szczecinie Z jednoczenie P rzem y słu E lektronicznego „ U n itra ” Z ak ład y M echaniczne „Z am ech” w E lblągu Z ak ład y P rzem y słu O dzieżow ego im . 1 M aja W e W rocław iu Z ak ład y P rzem y słu O dzieżow ego „V istu la” w K rakow ie Z ak ład y P rzem y słu O dzieżow ego „W arm ia” w K ętrzy n ie Z ak ład y P rzem y słu D ziew iarskiego w L egnicy Z jednoczenie P rzem y słu K o n cen trató w Spożyw czych w P oznaniu 4 — D roga na H orn 49
chroń Na jego krańcu dziewczęca sylw etka ChnsUne. Robi zdjęcia dla Briana. Po chw ili jestem już sam z m orzem . Towarzyszy mi tylko Góra Stołowa i Dwu nastu Apostołów. Zapada m rok i ląd przestaje być częścią krajobra zu Je st fikcyjną przestrzenią, jaka rozpościera się za linią brzegową. N ajw ażniejszy jest brzeg, ale tylko po to by rozmieścić na nim latarnie m orskie i ogra niczyć morze. Ląd może się nie nazywać, może m e istnieć, kiedy jacht ucieka na morze, byle dale] od przeszkód naw igacyjnych, które nieodm iennie wiążą się z lądem . Je st już chłodno, więc zakładam strój „m orski - w ełnianego człowieczka i kombinezon drelichow y. Na to sw eter w ełniany i kurtkę sztormową, bo chlapie. P cd w iatr przebijam y się na południe. Zrzuciłem bezan chyba najczęściej zrzucany i staw iany żagiel, ale wobec tężejącego w iatru to jeszcze mało. Zrzucam grot i na dwóch przednich sztakslach płyniem y 5 - b W M oM tonną kołysankę fal przeryw ają błyski latarń. O statnia żegna mnie latarnia na Przylądku. Jeszcze pokazują się statki, ale coraz rzadziej. Cichy dram at rozgryw a się o dwie mile ode mnie. Św iatła pozycyj ne zm ieniają swoje wzajem ne położenie, raz pokazuje się zielone, potem znów czerwone, wreszcie rufowe. Gdy statek wykonuje drugi obrót, co można odtwo rzyć tylko ze sposobu przesuw ania się św iateł, pozy cyjne gasną. Zapalają się dwa aw aryjne - czerwone, jedno nad drugim . Znaczą one: „Nie odpow iadam za swoje ruchy”. W reszcie pozostaje tylko noc i morze. Fale biegną ce jedna za drugą, gwiazdy przysłaniane chm uram i 50 i kolorowy rozbłysk wody na dziobie — z lewej czer wony, z praw ej zielony. Zmęczenie jest silniejsze niż strach przed zderzeniem, kładę się do koi powierza jąc kurs samosterowi. Kiedy wstaję, jest już jasny dzień. W iatr osłabł i dwa sztaksle nie są w stanie uciągnąć „Poloneza”. N ajpierw stawiam grot i bezan, później łapię sekstan- tem Słońce i obliczam linię pozycyjną, wreszcie przy gotowuję śniadanie. K uchenka jest naftow a, więc najpierw wlewam de n atu rat na miseczkę wokół palnika, zapalam zapal niczką, a gdy palnik się rozgrzeje, otw ieram dopływ nafty. Dziś szef kuchni poleca: gorące kakao Swiss Miss, chleb z m arm oladą pomarańczową, herbatę i herbatniki. Pomiędzy skrzynią silnikową, półeczką pod radiosta cją i zlewem jest miejsce akurat na jedną osobę. Tam tkw i moje radiowo-jedzeniowe krzesełko, z którego sięgam do kuchenki. Równocześnie mam przed sobą tablicę z przyrządam i nawigacyjnym i i na w skaźniku kursowym widzę, czy jacht płynie we właściwą stronę. Po śniadaniu w racam do nawigacji, o krok bliżej jest ławeczka przy stole nawigacyjnym i od konsum pcji do map w ystarczy przeskoczyć (lub obejść) opar cie ławeczki. Na dodatek to wszystko znajduje się przy koi, więc praw ie wszystkie życiowe czynności koncentrują się na dwóch m etrach kwadratow ych. Koło południa w ykreślam drugą linię pozycyjną ze Słońca. Jeśli to jest słoneczna kulm inacja, linia jest równoleżnikiem. Patrzę ze zdziwieniem, że pozy cja uzyskana z przecięcia porannej i południowej linii pozycyjnej wyznacza pozycję bardzo blisko brzegu afrykańskiego. Wychodzę na pokład, ale połyskująca tafla morza biegnie aż do widnokręgu. Być może m yli mnie nie- 4* 51
widoczna mgiełka wisząca nad Przylądkiem , ale lądu żadnego nie widzę. Patrzę z niepokojem po żaglach, gdzież się podział Doctor Cape i co słychać z Ryczą cymi Czterdziestkam i? Podmuchy, które przychodzą z południowego wschodu, w niczym nie przypom ina ją pogody, której tu oczekiwałem. Spotkanie pierw szego sztorm u tutaj, na ogonie Agulhas, jest nieroz sądne. Uciekajm y na południe. Z coraz większym niepokojem patrzę za rufę. Przez pół nocy pomagałem silnikiem. Jeden hals na połu dnie, drugi hals na wschód. Kolejne pozycje astrono miczne wskazują, że nie ruszyliśm y z miejsca. Spraw dzam, czy nie ma błędu, ale nie ma. Log cyka mile, których Zbierają się dziesiątki. „Polonez” płynie wy korzystując wszystkie podmuchy, najlżejsze zmiany kierunku w iatru, i nie może się w yrw ać z zaczarowa nego kręgu. Śmieszne to obawy, gdy piękna pogoda i słabe wia try, ale przecież właśnie Przylądek Dobrej Nadziei, który czai się wciąż za widnokręgiem za rufą, słynie z burz i wiatrów. Spraw dzam na m apach pilotowych. Z Cape Town żeglowałem pod Prąd Benguelski. Z drugiej strony, wzdłuż wschodnich wybrzeży A fryki płynie prąd osią gający prędkość 40 m il na dobę, prąd Agulhas, na zwany tak od cypla, jest jego bezpośrednim przedłu żeniem. Z zachodu D ryf W iatrów Zachodnich płynie z szybkością 20 m il na dobę... Stąd na południe od Agulhas, na styku dwóch oceanów, tw orzy się wielki wir prądów. Dopiero piątego dnia w yryw a m nie z pułapki świe ży w iatr z północy. Nareszcie pod dziobem bulgocze woda, log cyka, znacząc przepłynięte kable, jacht po- 52 chylony na zaw ietrzną płynie kursem na wschód, w stronę A ustralii. B arom etr zaczyna spadać, co znaczy, że w krótce bę dziemy m ieli tego w iatru więcej, ale póki co, póki sam oster trzym a dokładnie kurs i w iatr nie słabnie — napijm y się dobrego w inka do obiadu. Proponuję tośśt — za mecenasów wyprawy.