eugeniusz30

  • Dokumenty288
  • Odsłony29 262
  • Obserwuję16
  • Rozmiar dokumentów2.3 GB
  • Ilość pobrań15 680

Krzysztof Baranowski - droga na horn

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :9.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Krzysztof Baranowski - droga na horn.pdf

eugeniusz30 SKANY2 Reportaż, literatura faktu
Użytkownik eugeniusz30 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 159 stron)

POŁUDNIK 0 Pcklad ,.Poloneza” miarowo wznosi się i opada, zw Jn iając biegu w dolinie fali. Nadbiega kolejny grzywacz, podnosi jacht wysoko do góry i delikatnie popycha go do przodu. Syczący grzebień, zabarwiony na różowo od zachodzącego słońca, sunie m ajesta­ tycznie dalej. Jacht na zboczu następnej fali ślizga się, zostawiając za sobą spieniony wart. To podpis „Fołcneza”, wymaże go kolejna fala. Rytm morza przypom ina spokojny oddech. Potężne tchnienie wypełnia żagle i „Polonez”, lekko przechy­ lony na zaw ietrzną, kłania się masztami. Żeglujemy. K rw aw y zachód zw iastuje w iatr, a i barom etr ru­ szył w dół, chm ury atakują niebo z północnego zachodu. Nadciąga kolejna depresja. Ponad ławicą ciemnych, granatow ych chm ur świeci przez chwilę czerwona tarcza. Z drugiej strony, przed dziobem, obok zaróżowionych żagli, pożar chmur. Kłęby czer­ wonych obłoków gromadzą się pod lukiem tęczy, ale poniżej pozostaje ciem nogranatowy pas, jakby ża­ łobna przepaska. Całe niebo zajm ują tylko dwa kolory: niebieski (bądź granatowy) — uosobienie zmierzchu, i czerwony — kolor gasnącego dnia. Żad­ nych innych — naw et tęcza świeci czerwono. Przeszła ulewa, której część w skoncentrowanej 7

dawce wlała się z żagla prosto za mój kołnierz, kiedy wyszedłem na pokład, by skorygować sam oster i usta­ wić jacht na właściwym kursie. Ten nieoczekiwany prysznic nie popraw ił mojego nastroju. Nie chce mi się sprawdzać, który to dzień na mo­ rzu, ale od w yruszenia z Newport minęło kilkadzie­ siąt dni. Napisałem kolejny list do Ewy. Wyślę je wszystkie z Cape Town za kilkanaście dni. W listach zaczynam się powtarzać. Tęsknota ma tak niewiele synonimów, a piram id słownych nie potrafię bu­ dować. Po raz nie wiem który wracam do listów otrzym a­ nych w Newport. Robię to, gdy jest m i smutno, a po­ tem jest mi jeszcze sm utniej. Z obowiązku obserwuję zachód słońca („Kiedy czerwień o zachodzie, wie ma­ rynarz o pogodzie”) i znów włażę pod pokład, by słuchać m iarowego skrzypienia grodzi. Jam es Frazer („Złota Gałąź”) nudzi m nie w tym nastroju. Włączam nadajnik o umówionej porze i w gwarze zakłóceń próbuję dosłuchać się Gdyni-Radio. Tak jest, m ają naw et dla mnie telegram i natychm iast „wy­ dają”, to znaczy czytają. Wszystko by było dobrze, tylko że ani jednego słowa nie zrozumiałem. C harak­ terystyczne zakłócenia, przypom inające ryk osła, zaj­ m ują tę samą częstotliwość co Gdynia-Radio i Ocean- -Gate, silna am erykańska stacja brzegowa. Żebym choć wiedział, od kogo telegram . Po chwili wzajemnego wołania słyszalność popra­ wia się na tyle, że mogę zrozumieć, o której godzinie mam słuchać ponownie. Znaczy to, że o spaniu nie m a mowy. Tymczasem „Polonez” wciąż m yszkuje pod samo- sterem . To zbacza w jedną stronę, to w drugą, i żagle nieoczekiwanie zaczynają łopotać, a alarm kursowy popiskuje, m eldując o zejściu z kursu. Wychodzę na 8 pokład, żeby zrzucić bezan. Może bez tego żagla bę­ dzie płynął spokojniej. W ciemności fosforyzują grze­ bienie fal, św iatełko masztowe wydobywa trójkąty przednich żagli. Lecimy wciąż 7 węzłów, więc się rozchmurzam. — „Polonez”, „Polonez”, „Polonez”, woła Gdynia- -Radio! Nareszcie coś wyłowiłem z tych trzasków. — Gdynia-Radio, Gdynia-Radio, Gdynia-Radio, od­ powiada „Polonez”. Pow tarzają telegram i teraz nieco lepiej słychać, ale nie jestem na to przygotowany. Chwytam , co pod ręką -— paczkę błyskawicznego kakao pod nazwą Swiss Miss — i na odwrocie notuję. Miejsca nie star­ cza, więc kończę na kaw ałku papierowego ręcznika: — Uczestnicy V Festiw alu Filmów Morskich... (nie mogę zrozumieć)... film A ndrzeja Androchowicza „Kapitan »Poloneza«” o pańskich przygotowaniach... (nie słychać)... serdecznie gratulują... (trzaski)... w dal­ szej drodze do W ielkiej Przygody i szybkiego powro­ tu z podróży dookoła świata. W podpisie — Dzienni­ karze akredytow ani przy festiwalu. Dziękuję, mówię, że samopoczucie dobre, i wyłą­ czam radiostację, by zastanowić się, co może się mieś­ cić w pierwszej kropkow anej luce — obejrzeli, ocenili czy nagrodzili. Zabawne, życzą mi szybkiego powrotu z podróży dookoła św iata — ledwo ją zacząłem. B arom etr dalej spada, jacht nie zmienia szybkości i m onotonnego potakiw ania masztami, wzdłuż burt umyka fosforyzujące morze. Żeglujem y ku W ielkiej Przygodzie tak zwyczajnie i niepostrzeżenie, że nie jestem pewien, czy się ona zaczęła, czy kończy. Kładę się do koi, by w kolorowych snach pojeździć na nar­

tach, przechadzać się po ulicach m iast i porozmawiać z najbliższymi. Włączony alarm kursowy zamelduje o zmianie kursu. Inny dźwięk w iatru w olinowaniu zbudzi mnie do redukcji żagli. Niech więc samoster spisuje się dzielnie, a będę spał do rana. Dość wcześnie wstaję do pracy. Tuż przed trzecią w yskakuję z koi na donośne klaskanie kliwra. Ale to już nie jest kliwer, tylko jego dwa oddzielne kawałki, trzepoczące rozpaczliwie na wietrze. Odruchowo po­ ciągam za linkę sam osteru tak, by „Polonez” żeglo­ wał z w iatrem , jednocześnie zbierając myśli rozpro­ szone po Polach Elizejskich. Któregoś dnia, jeśli szyb­ ko się nie ocknę, zrobię jakieś głupstwo. Teraz już wiem, co po kolei, i skaczę na rozhuśtany dziób, by ściągnąć na dół sm utne resztki żagla. Dopiero wtedy mogę zejść na dół, pod pokład, by na strój nocny — wełnianego „człowieczka” — nałożyć kombinezon. Ciekawe, czy uwinę się w pięć m inut ze zmianą żagla. O statni raz zmieniałem kliw er parę godzin tem u, więc przy takiej praktyce nie powinienem stra­ cić więcej czasu. Ba, trzeba wiedzieć, czego chcieć. K liw ra-bliźniaka mi szkoda, bo zupełnie nie używany, a jego wiel­ kość — 42 m-’ — trochę za duża, jeśli w iatr stężeje, znów będę m usiał zmieniać. K liw er 2 — 30 m2 — powinien zapewnić mi spokojną noc, ale czy będzie zrównoważony z głównym żaglem, grotem? Znowu schodzę pod pokład, odblokowuję klapę for- piku i razem z workiem wyłażę przez luk. I teraz tracę najwięcej czasu — przy rozwiązywaniu węzła na worku. Zwykły „babski” guzeł — w tym pro­ blem — nie przeze mnie zawiązany. Przypom ina mi 10 się m aksyma: „Statek zatonął, bo zapałki nie leżały na m iejscu”. Drugi szczegół, który mnie zatrzym uje, to pełzacz z blokiem dla szotów. Dla kliw ra 2 trzeba pełzacz przesunąć w inne miejsce, gdyż szot będzie obciągał żagiel pod złym kątem. Nic prostszego — odkręcić moletowaną śrubę i pełzacz przesunąć na nowe m iej­ sce na szynie. Palce ślizgają się po śrubie, chociaż molet zrobiony po to, by się nie ślizgały. Na dół pod pokład po kom binerki, na pokład do śruby — kom binerki nie pasują, za małe. Na dół po klucz francuski, na górę do śruby — nareszcie! Wszystko trw ało 25 minut. Prosta zmiana żagla. Po kilku dniach ze słabym i i zmiennymi w iatram i wydaje mi się, że Południk Zero, do którego tak wol­ no się zbliżamy, jest górą, na którą nie można się wdrapać. W dniu, w którym największa szybkość wy­ niosła 4 węzły, wykonałem nieskom plikowane obli­ czenie. Do Cape Town 950 mil morskich w linii prostej. Przy silnym w ietrze można przeżeglować w tydzień, przy prędkości 4 węzły — 11 dni, przy 2 węzłach — trzy tygodnie. Do tego wszystkiego jacht nie żegluje w linii prostej. Przy halsowaniu wszystko trzeba mnożyć przez 3, irytację przez 10. Ale oto stanęliśm y na wierzchołku — Południk Zero — i zaczęła się jazda. Jakby rzeczywiście to była praw da. Dmuchnęło 6—7 w skali Beauforta z południowego zachodu i na szybkościomierzu „Po­ loneza” co chwila ponad 7 węzłów. Morze, jeszcze nie rozhuśtane, nie weszło w swój m ajestatyczny rytm i po względnie gładkiej wodzie jacht śmiga da przodu na pełnych żaglach. W krótce trzeba będzie zrzucać bezan, gdyż przy silniejszych podmuchach „Polonez” staje dęba — ostrzy do w iatru wbrew samosterowi. Zastanawiam się jeszcze, co można by 11

postawić w m iejscu dużego grota, ale gdy w iatr nieco słabnie, wszystko jest dobrze. Na razie szkoda tej szybkości. Tymczasem po jachcie krąży zapach pieczonego ciasta. Kiedy było jeszcze zupełnie spokojnie, wy­ ciągnąłem konserwowe drożdże i rozrobiłem ze sło­ dzoną wodą, potem zagniotłem ciasto i zostawiłem do wyrośnięcia. A kiedy już wyrosło, przyszedł w iatr. Chcąc nie chcąc, m usiałem kończyć. Prodiż, przyw iązany „kraw atam i” do podstawy ku­ chenki, trzym a się jakoś i kiwa w takt przechyłów. Cieszę się, że szybko płyniem y i złoszczę się, że w skutek ostrej żeglugi woda zalewa pokład i przez w entylator kapie na prodiż. Po pierwsze kapie, po drugie chłodzi prodiż i chleb się zepsuje, po trzecie — jakim praw em cieknie zatkana na głucho w entyla­ cja?! Chleb własnego w ypieku okazuje się zdatny do konsumpcji. Załoga zadowolona z piekarza i piekarz zadowolony z załogi. Sam otna żegluga ma swoje do­ bre strony. Cały chleb zjadam na kolację i śniada­ nie. Ale wraz z chlebem skończył się w iatr. I choć teraz nie narzekałbym już na cieknącą w entylację, w iatry poszły w inne strony. „Polonez” snuje się z wolna w zmiennych podm uchach albo dryfuje. Do Cape Town zaledwie 500 mil, za rufą ponad 8000. Uświadomienie sobie tych proporcji uspokoiło mnie. Z pomocą silnika mogę przy tym m artw ym rozkołysie płynąć 2 węzły. Lepiej poczekać spokojnie na kolejny dzień z w iatrem . Póki co, chm ury na niebie robią błyskawiczne prze­ grupowania. Arm ie jasnych i ciem nych legionów m a­ szerują każda w swoją stronę, nie kłopocząc się tym, 12 co się dzieje na dole. A dół, jak zwykle, czeka, co góra pocznie, i nie może się zdecydować. Odnoszę dziwne wrażenie, że przestało mi się spie­ szyć do czegokolwiek. Tęskno mi za ludźmi, ale oby­ wałem się bez nich przez tak długi czas, że zaczynam się zastanawiać, co m nie ciągnie do Afryki. Tylko planow any postój z rem ontem i odbiór listów z kraju. Miasto i kraj przestały dla mnie stanowić atrakcję. Dlaczego? Nie wiem. Moje miejsce jest tu, pod wę­ drującym i chm uram i, na kaw ałku rozchwianego po­ kładu. Mój los to czekanie na w iatr lub narzekanie, że jest go za dużo. Mój obowiązek to codzienne okre­ ślanie pozycji i nieustanna czujność. To praw da, że ostatnio nic mi się nie chce robić. Ale i w iatru jak na kartki u Pana Boga. Towarzysz będzie łaskaw odejść do innej kolejki. Praw ie wszyst­ ko przeczytałem i zdążyłem upiec jeszcze jeden chleb (i natychm iast go zjeść). Z rozpaczy rzuciłem się na samouczek języka włoskiego i kuję. Wiem tylko, że w porcie, gdziekolwiek się on znajdzie, nie będę mógł się uczyć po włosku, naw et jeśli spotkam Włoszkę, nie będę mógł patrzeć po chmurach, bo domy zasła­ niają i nie będę mógł słuchać bulgotu wody pod dzio­ bem, bo jacht będzie stał. Nie będzie słychać szumu fal i w mój własny porządek dnia wedrze się tysiąc spraw , które tu, poukładane grzecznie, nie spraw iają kłopotu, a tam, oddane w ręce innych ludzi, nabiorą własnego życia. Dlatego już więcej się nie spieszę. Przekroczyłem Południk Zero i jestem na wschodniej półkuli. Mam jeszcze szm at wody do przepłynięcia, tak olbrzym i szmat wody, że to się w głowie nie mieści. Przestało mi się spieszyć. I tak muszę spokoj­ nie poczekać na w iatr. 13

CHMURY NA RAMIONACH APOSTOŁÓW Zbudziłem się z uczuciem, że coś należy zrobić. Jacht szedł ostro do w iatru, w głębokim przechyla, i kolejne fale tłukły w burtę. Pow strzym ałem pierw ­ szy odruch, by wyskoczyć na pokład, co z pewnością skończyłoby się natychm iastow ym przemoczeniem. Ubieram się więc rozważnie, zapieram plecami o sza­ fę, a nogami w stół nawigacyjny. Podnosząc jedną nogę i wsuwając w nogawkę sztormowych spodni, uważam szczególnie, by nie pofrunąć na drugą burtę przy silniejszym uderzeniu. Przy takich okazjach opanowuje mnie zawsze po­ dobne uczucie. Ubieram się, ale myślami jestem na pokładzie i zastanawiam się, od czego zacząć m anew r i ile czasu pozostało mi na jego wykonanie, zanim jacht nie straci odpowiedniego żagla, nie wejdzia na mieliznę czy nie stuknie się z innym jachtem (w re­ gatach). Tym razem, na otw artym oceanie, zrobić mogę bar­ dzo niewiele: zrzucić jeden lub wszystkie żagle i gdy w iatr przejdzie w sztorm — zostać w dryfie. Gdyby to byl inny wiatr, nie południowo-wschodni, można by sztormować z w iatrem w stronę Przylądka Dobrej Nadziei. Ale trzym a South-East i wspomaga go Prąd Bcnguelski zrodzony z Prądu Agulhas na styku dwóch cc-canów. Nic dziwnego, że locja doradza podchodze­ nie do Cape Town z południa. Żaglowiec, który zao- czyl ląd afrykański na północ od Zatoki Stołowej, mógł halsować do Zatoki całymi tygodniami. W ola­ łem uniknąć takiego losu. W głębokim przechyle zrzuciłem bezan. Tkanina, dotychczas praw ie nieruchom a, oszalała po zwolnie­ 14 niu fału. Szamoczący się w rękach żagiel ściągnąłem na raty na dół. Nie chciał się uspokoić, wymykał się i trzepotał rozpaczliwie, dopóki nie przywiązałem go kraw atam i do bomu. Powstałą tak kiełbaskę wy­ równałem i zszedłem pod pokład. Siadłem przy stole nawigacyjnym i stwierdziłem , że spadam z ławeczki, przechył wciąż zbyt duży. Jeśli chcę jeszcze dzisiaj spać spokojnie, pomyślałem, muszę zrzucić również grot. W tedy zm aleje szybkość i uderzenia fal nie będą tak gwałtowne. Znów wy­ lazłem na pokład. Zwolniony fal grota ożywił drugą bestię, tyle że większą od bezana i bliżej dziobu, a więc pod więk­ szym ostrzałem słonych bryzgów. Zrolowałem grot na bomie nie bez trudności i „Polonez" został tylko na przednich żaglach, sztakslach: kliw rze 2 i foku sztormowym. Teraz szedł znacznie spokojniej i bez przechyłu. Moja misja na pokładzie została zakoń­ czona. Spocony jak ruda mysz w ytarłem się ręcznikiem. W ypiłem słoik kompotu i pustym szkłem cisnąłem w ciemność... cholera, takie moje szczęście — kiedy­ kolwiek wyrzucam coś spod pokładu za burtę, musi się zaczepić, choćby o reling, i zapaskudza pokład. W rezultacie mam sprzątanie. Słoik naw et tak daleko nie zaleciał, odbił się o krawędź kokpitu i z wielkim hałasem przeturlał się po gretingu, którym wyłożone jest dno kokpitu. W ylazłem znowu, bo przecież wiadomo, że nie usnę, gdy mi się pusty słoik będzie przetaczał po gretingu, stukając o ścianki kokpitu. Cisnąłem szkło za rufę, tym razem celując, by nie zawadziło o linki relingu... W tym momencie zauważyłem kątem oka błysk latarni morskiej na w idnokręgu, w takim nam iarze, 15

jakbym już m ijał Przylądek Dobrej Nadziei. Od kilku dni nie miałem pewnej pozycji astronom icznej, bo niebo było zachmurzone, a morze mocno rozkołysane. Zresztą nauczyłem się wierzyć swojem u wyczuciu. Na oko dodawałem wpływ prądu czy dryf, wielkość błędu w zliczeniu brałem z sufitu, zaokrąglałem w dół lub w górę w zależności od znaku dewiacji (której nie uwzględniałem, bo w ydaw ała mi się za mała w stosunku do deklinacji magnetycznej) i naj­ częściej powstała stąd pozycja zliczona (czytaj zgadnięta) niewiele różniła się od pozycji astrono­ micznej. Taka zgadywanka oparta na znajomości przedm iotu nazywa się po angielsku educated guess. Na co się zdała moja edukacja nawigacyjna, skoro popłynąłem w krzaki”?! Czekałem teraz, wytrzesz­ czając oczy w stronę, gdzie ostatnim razem błysnęła latarnia. I nie czekałem długo. „Polonez” wydzwig- nięty na grzbiecie jakiejś wyższej fali huknął w wodę i setki latarń m orskich błysnęły równocześnie wokoł kadłuba, kończąc swoje istnienie tym jednym bły­ skiem gasnącym za rufą... Kiedyś znów sztormowa fala lub dziób statku prze­ orze ten szmat wody i rozśw ietli ponownie małe ży­ jątka. Nie sądzę, by którykolw iek m arynarz z wyso- ' kości mostka wziął fosforyzującą wodę za latarnię morską. Na to trzeba żyć tak blisko morza, jak to się zdarza żeglarzom samotnym. Zaoczenie nie istniejącej latarni morskiej wzmogło mój niepokój. Musiał on już podświadomie narastać, w przeciwnym w ypadku nie widziałbym „błysku . W yciągnąłem wszystkie mapy: generalne Południo­ wego A tlantyku i drogowe zachodnich wybrzeży Afryki. Na wierzchu położyłem m apę Zatoki Stoło­ wej i okolic. 16 Patrzyłem teraz na brzeg afrykański i usiłowałem sobie wyobrazić jego kształt, załomy linii brzegowej, te, które będzie można zauważyć z morza, i te, które zleją się w jedną niew yraźną linię nad horyzontem, niew iele ciemniejszą od szarego koloru morza. K ilka z tych map otrzym ałem od prezesa Południo­ woafrykańskiego Związku Żeglarskiego, Stana Jef- freya, w Cowes w Anglii, kiedy „Polonez” stał obok jego jachtu „Corsair”. Prosił o m apy Morza Pół­ nocnego i Bałtyku, odwzajem niając się wręczył mi m apy Południowego A tlantyku. Patrzyłem na nie wielokrotnie. W arunki hydrolo­ giczne i meteorologiczne znałem z lektury locji. Te­ raz w m yślach prowadziłem m anew r, który skończy się obłożeniem cum na pachołkach pomostów jacht­ klubu. Przeważające w iatry, przypuszczalne zafalo­ wanie, osłona lądu i ruch statków m usiały być brane pod uwagę. Możliwość mgły, zachowanie się jachtu przy wyjątkow o silnym wietrze i przede wszystkim trafienie, gdzie trzeba. J iC c I i K o . ^ i e c t k o Ląd z daleka jest tak nieczytelny, że każdy jego wyniesiony pagórek może być znakiem orientacyj­ nym — jeśli właściwie rozpoznany. I teraz właśnie, dwieście m il od lądu, szukałem na m apach moich atutów w rozgrywce podejścia. Więc najpierw Góra Stołowa, o płaskim wierzchoł­ ku. Potem przełęcz i D w unastu Apostołów — poszar­ pany łańcuch górski. Potem znów przerw a, to będzie Hout Bay, nad którą sterczy wyniosły Sentinel. W reszcie łagodnie zbiegający do morza Przylądek Dobrej Nadziei (lepiej trzym ać się z daleka, bo z ła­ godnością niewiele ma wspólnego). A jeśli będzie noc? N ajpierw pow inien błysnąć Cape Point, latarnia na Przylądku. Nad Górą Stołową powinna być łuna, bo Cape Town to duże miasto. 2 — D roga na H orn 17

Jak raz określę swoją pozycję w stosunku do Zatoki Stołowej, będę żeglował na św iatła miasta. Kolejna trudność to odszukanie w różnokolorowym roju dwóch światełek — zielonego i czerwonego, znaczących w ej­ ście do właściwego basenu portowego. Trzeba będzie uważać na św iatła pozycyjne statków — również zie­ lone i czerwone... otarłem spocone czoło, już teraz mi się gorąco robiło. Na otw artym morzu każdy m anew r można rozłożyć na etapy, odczekać ze zmianą żagla, iść dowolnym kursem w dowolną stronę, by dokończyć poszczegól­ nych elem entów m anew ru. Przy brzegu, a w szczegól­ ności w pobliżu portu, spóźniony m anewr oznacza siedzenie na m ieliźnie lub w pakow anie się pod dziób jakiegoś statku, czego nikt z zainteresow anych me lubi. Zgodnie ze zwyczajem cała załoga żaglowca już na kilka godzin przed wejściem do portu stoi na stano­ wiskach manewrowych. W w ypadku załogi jednooso­ bowej obowiązuje to samo, tyle że nie ma kogo po­ pędzać do manewrów. A jeśli będzie mgła lub widoczność ograniczy ule­ wa? Sąsiedztwo brzegu zostanie zasygnalizowane ude­ rzeniem kadłuba w skałę. Czekać z podejściem, aż się przejaśni, i dryfować niew iadom o gdzie z prądem , czy próbować określić pozycję z nam iarów radio­ wych? Szarpiące nerwy czekanie, co się wyłoni zza obłocznej lub deszczowej zasłony. A może nic się nie wyłoni, bo pozycja będzie błędna lub prąd zniesie poza zasięg widoczności brzegu. W tej mojej rozterce było tyle niepokoju, co przy­ jemności. Jeśli na każdą przew idyw aną okoliczność będę miał przem yślany plan i starczy mi sił do prze­ prowadzenia bezbłędnie wszystkich manewrów, będę mógł po zacumowaniu odetchnąć z ulgą i pozostanie 18 olbrzymia satysfakcja. Część tej satysfakcji tow arzy­ szyła mi teraz, gdy pociłem się z w rażenia na myśl 0 wszystkich niebezpieczeństwach i możliwych po­ myłkach. Pom yślałem i o zam kniętym K anale Sueskim, po­ wodującym zwiększony ruch wokół A fryki, i o gigan­ tycznych zbiornikowcach, które nie mogą zmienić kursu, a najczęściej i szybkości, pomyślałem i o Dry- fie W iatrów Zachodnich, który mógł mnie popchnąć bardziej na wschód, i o Prądzie Agulhas, który mógł mnie popchnąć bardziej na zachód, i o ew entualnej awarii radionam iernika, i o nie uwzględnionym błę­ dzie indeksu przy pom iarze sekstantem wysokości Słońca. Dopuściłem naw et tak absurdalną myśl, że nie jestem na A tlantyku, tylko już na Oceanie Indyjskim . Czemu nie? Kilkadziesiąt mil bardziej na południe 1 w idnokrąg będzie prostą linią, tak jak przez do­ tychczasowe dwa miesiące... W yszedłem na pokład. Poza fosforescencją morza nic nie świeciło. Potem włączyłem odbiorniczek i ustaw iłem na odpowiednią częstotliwość. Znów sie­ działem przy stole naw igacyjnym i patrzyłem na tablicę przyrządów. Charakterystycznym piuuuk zakończył się sygnał ciągły i odbiorniczek zaśpiewał da-di-da-di-daaa. Zga­ dza się — CT jak Cape Town. A teraz nam iar. Zdją­ łem z tablicy ręczny kompasik z anteną ferrytow ą i małym pokrętłem dostroiłem do rezonansu. Wskaź­ nik siły sygnału „w ybił”, więc trochę wyciszyłem odbiornik i przy kolejnym sygnale ciągłym zacząłem obracać anteną wraz z kompasem. Kilka ruchów i mam uchwycony zanik sygnału. W tym kierunku leży Cape Town, nieco na lewo przed dziobem. Do­ kładny nam iar odczytuję na kompasie. Chyba jednak jestem na Południowym Atlantyku. z- 19

Pow tarzam operacją na innej częstotliwości. Od- biorniczek w yśpiew uje Cape Point: da-di-da-di di- -daa-daa-di. Z przecięcia dwóch nam iarów powstaje pozycja na mapie, m niej więcej zgodna ze zliczeniem. Po cóż więc niepokój? W yszedłem jeszcze raz na pokład. Zaczęło mżyć, co zmniejszyło widzialność do pół mili. Spojrzałem na żagle ociekające wilgocią, na czarny graniasty przedm iot majaczący w olinowaniu — reflektor ra­ darowy — i pomyślałem, że najwyższy czas wrócić do koi na drzemkę. Jutrzejszą noc spędzę na po­ kładzie. Powtórzyłem nam iary radiow e z wczorajszej nocy i zdaje się, że nie ma większych błędów. W iatr jest łagodny i prócz pełnego zestawu żagli mogę dodat­ kowo nieść apsel staw iany pomiędzy masztami. Pięć żagli o łącznej powierzchni około 130 m2. Obiad skrom ny — barszcz i indyk z ziemniakami. Nie należy rozumieć „indyka” dosłownie. Drobiu na jachcie nie hoduję, a w puszce am erykańskiej z na­ pisem „Indyk” znajdowało się parę pasemek mięsa w zawiesinie galarety. Podobnie jak „W ieprzowina z fasolą” stanowi w rzeczywistości sos pomidorowy, w którym pływa fasola i do tego plasterek boczku. Że też kiedykolwiek narzekałem na polskie kon­ serwy! Na podwieczorek zrobiłem galaretkę wiśniową, któ­ rą bardzo lubię. Gdy tylko zastygła, zjadłem całe pół litra. Po czym w doskonałym nastroju zrobiłem linię pozycyjną z wysokości Słońca. Po nocnych deszczy­ kach powietrze było przejrzyste przez cały dzień, ale słońce trzeba było łapać w dziurach między chm u­ rami. 20 W ydaje mi się, że już widzę ląd, ale to tylko chm u­ ry. Skupiły się tam, gdzie powinien znajdować się Przylądek Dobrej Nadziei i pewnie w ylew ają swoją zawartość nad Apostołami i Górą Stołową. W iatr wciąż zmienia kierunek i muszę korygować kurs, zmieniać ustaw ienie żagli... LĄD!!! Zapada wieczór. Na linii w idnokręgu leży spokoj­ nie czarny ląd. Pofalow any zarys, który przed chwilą w ydaw ał mi się chm uram i, gdyż skryty w chm urach nie w yróżniał się zupełnie. W ręku trzym am szot, który zapom niałem wybrać, i gapię się, jakbym nie przewidział, że dziś wieczorem zobaczę ląd. Z lewej strony spłaszczenie, to pewnie Góra Stołowa, nieco w praw o chyba D w unastu Apostołów. Potem jest przerw a i nie widać nic prócz morza — albo Hout Bay, albo False Bay, pew nie to drugie. I jeszcze dalej mały cypelek lądu — Cape Point lub Agulhas. W czoraj m iałem wątpliwości, czy nie jestem cza­ sem na Oceanie Indyjskim . Tymczasem zacząłem już wchodzenie do Cape Town... — Hej, żeglarzu, żeglajże, całą nockę po morze... W ydzieram się wniebogłosy do chm ur, słońca i mew. „Polonez” pod pełnym zestawem żagli zosta­ wia za sobą spieniony ślad. Trochę bryzgów w ska­ kuje na dziób, ale patrząc, jak góry powoli w yrastają z wody, ani myślę o redukow aniu. Gnam y jak na skrzydłach w stronę lądu i choć się zastrzegałem , że nic m nie do tego lądu nie ciągnie, obliczam w myśli wejście do Cape Town na dw unastą w nocy. W idać już ostry zarys Devils Peak i można od­ różnić przerw ę między Apostołami i Górą Stołową. Małe, drapieżne chm urki ciągną nad górami, ale tu, na morzu, w iatr ciągle świeży. Na kaw ałku jasnego 21

nieba widać młody księżyc zastygły jak albatros wśród w ędrujących chmur. M inęła północ. Moja pozycja jest dokładnie okre­ ślona, bo zewsząd m rugają latarnie. Widzę też łunę nad miastem. Tylko dopłynąć nie mogę. W iatr, słabnąc, powoli odchodzi i odchodzi, by usta­ lić się na kierunku północno-wschodnim. Jakim pra­ wem, pytam, jakim prawem?! W Ryczących Czter­ dziestkach, które często, w brew swojej nazwie, wy­ kraczają poza szerokość 40° i sięgają 35°, dm uchają w iatry z ćw iartki zachodniej (od NW do SW). Pasat, który zaczyna się bardziej na północ, wieje z połud­ niowego zachodu i w okresie letnim taki sam w iatr (choć nie pasat, bo osiąga czasem siłę huraganu) wieje nad Przylądkiem . Natom iast w iatru północno-wschod­ niego w ogóle nie ma. Nie ma w opisach locji, me ma na m apach pilotowych i nikt o nim nie słyszał. Więc skąd ten w iatr, który nie istnieje, a jednak słabo, bo słabo, ale dmucha? Tfu, na psa urok, trzeba się przepychać pod w iatr, w brew oczywistej strategii podchodzenia do portu. Siedzę w kokpicie ubrany w sztormiak, bo znowu co chwila kapie z nieba. Robię zwrot po zwrocie, zw alniając i naciągając baksztagi, szorując szoty w jedną i drugą stronę, przy trzaskach i kłapaniach grota i bezana. Boję się podejść bliżej brzegu, mimo włączonej sondy mogę się nieoczekiwanie nadziać na skałkę, jakich pod brzegiem jest sporo. Nie chcę odejść zbyt daleko, by nie nadkładać drogi i nie wy­ chodzić na główny nu rt prądu. Patrzę na czarne morze i błyski latarń, czasem na żagle i siąpiące niebo i czekam świtu. I nagle widzę WĘŻA MORSKIEGO. Czy to godziny zmęczenia, czy 22 przerost wyobraźni? Nie, widzę wyraźnie, jak w pół burty sunie wijący się kształt, jakby atakował „Polo­ neza”. Z dużą szybkością, na głębokości chyba m etra lub dwóch pod wodą widać żywą torpedę, której ogon niknie w ciemności kilkanaście m etrów dalej. Instynktow nie chw ytam za obrzeże kokpitu, gdyż za chwilę nastąpi uderzenie, ale wąż, czy cokolwiek to jest, rozdziela się na DWA WĘŻE, które łagodnym łukiem okrążają jacht, jeden z dziobu, drugi od rufy, ponownie łączą się w jeden i z szybkością torpedy znikają w ciemności. Przecieram oczy i obchodzę pokład, czy aby coś więcej mi się nie przywidzi. Przy tej okazji rzucam okiem za rufę i widzę, że i „Polonez" ma św ietlny ogon, tyle że prosty, a nie wężowy. Kto to był, w ta­ kim razie? Siadam ponownie w kokpicie i sennym wzrokiem patrzę, jak przesuw ają się św iatełka statków. Czasem sięgam do wyłącznika św iateł salingowych, który znajduje się przy zejściówce, i wtedy pokład i żagle zalewają snopy światła. Z dwóch św iateł pozycyj­ nych znika zielone lub czerwone i zderzenia już nie będzie. Na widoczność moich św iateł pozycyjnych, znikających w bruzdach fal, nie bardzo można liczyć. Raczej na odblask radarow y od aluminiowego re­ flektora. Na wszelki wypadek w stosownych momen­ tach oświetlam się dokładnie, odżałowując cennej energii elektrycznej z akum ulatorów . Nagle głośne sapnięcie za plecami. Obracam się gwałtownie, ale widzę tylko ciemność. Uff, ta noc będzie chyba nocą dziwów. Czasami woda przy jach­ cie gada. Bulgoty, mlaśnięcia i głębokie westchnienia płyną spod dziobu, rufy lub burty w zależności od charakteru ruchu jachtu i wielkości fali. Gadanie mo­ rza jest mi znane — od cichego szeptu fali dziobowej 23

przy słabym wietrze do złowrogiego syku pędzących grzywaczy w sztorm ie — ale to nie było nic z tego repertuaru. Żywa istota w ychynęła pod osłoną ciem ­ ności z w ody i schowała się, zanim zdążyłem wychy­ lić się za kraw ędź pokładu. Ciekaw jestem, co wy byście powiedzieli zamknięci w ciemnym pokoju w domu na pustkow iu, czując nieoczekiwanie na kar­ ku czyjś ciepły oddech! Nareszcie! Nad Górą Stołową w staje świt. Pod gra­ natow ym pasm em chm ur widać czarne zbocze m asy­ wu górskiego, a obok różowe tło nieba na wschodzie. Na morzu robi się coraz jaśniej, ale odsłoneczny stok jest ciągle czarny jak kir, na którym świecą jak bry­ lanty uliczne latarnie. Te dziwnie zestawione kolory kojarzą mi się ze strojem cygańskim bogato wyszy­ wanym cekinami. Powoli wszystko blednie w św ietle pochmurnego dnia, kontrasty słabną, ale w raz ze świtem ożywa bajeczny krajobraz. W przełęczy pomiędzy Górą Sto­ łową i Dwunastom a Apostołami świeci pomarańcza, ale obydwa m asywy przykryte burosiną czapą. Ten pierwszy ciągle czarny w naszyjniku świateł, ten drugi nieco rozjaśniony, pełen szarości i brązów. Do­ piero następne m inuty rozjaśniają góry na tyle, by rozeznać uskoki skalne spadające niem al pionowo. Z tej odległości ledwo się zaznacza kreseczka drogi, która w ydaje się półką skalną. Na dole słabe podm uchy w iatru, ale na górze roz­ gryw a się cały dram at żywiołów. C hm ury bezskutecz­ nie atakują góry. Chwilami ukazują się granie, na których chm ury rozwieszają swoje strzępki, by po chwili rozwiać się w dolnych partiach, a skondenso­ wać w górnych. Z przeciwnej strony niebo zda się 24 obserwować tę walkę, kolejne zastępy chm ur czekają na sygnał do natarcia, ale między nim i prześwieca niew inny błękit. U dołu jednej z chm ur zwiesza się zabłąkany kaw ałek tęczy. I m iasto tego wszystkiego nie widzi. Leży pod chm uram i i m ruga św iatełkam i, które palą się nie­ potrzebnie. To mi przypom ina o zgaszeniu własnych. Teraz zauważam kadłuby statków, absurdalnie m a­ łych wobec wielkości gór, u stóp których żeglują. Może przynajm niej tam ktoś, kto stoi na wachcie, obserw uje ten świt. M arnuje się takie widowisko. Co do mnie, oczarowanego widza, nie żałuję tej jed­ nej nocy straconej na halsow aniu do Cape Town. A oto i moi nocni goście: w ynurza się niedaleko jachtu głowa młodej foki. Głośnemu sapnięciu tow a­ rzyszy spojrzenie czarnych wilgotnych oczu i nie­ pewny ruch rzadkich wąsów. Co pan tu robi? — zdaje się pytać foka, przekrzyw ia głowę i daje nurka. W czystej wodzie widać, jak sunie wężowym ruchem w stronę towarzyszek, które nieco dalej zabawiają się obracaniem sporej belki. W ydaje się, że drąg wi­ ruje wokół własnej osi bez żadnego napędu, ale ja już w takie dziwy nie wierzę — przez lornetkę dobrze widać, że to sum iasta kom pania z dużą radością zaj­ muje się ocieraniem grzbietów. Zm ieniam trochę kurs „Poloneza”, teraz ja was postraszę! Przeryw ają na chwilę zabawę, wysuw ają zamszowe pyski, śmieszne ze spojrzeniem niew innych oczu i zadzierżystym wąsem jak u nastroszonego kota i po kilkusekundow ej obserwacji z szybkością torped odpływają w stronę następnej rozrywki. Towarzyszę im z lornetką przy oczach: baraszkują między sobą, popychają się nosami, nurkują i na przem ian wyska­ kują na powierzchnię. 25

Uspokojony co do moich nocnych „wężów m or­ skich'' robię wczesne śniadanko. Resztki kaszy z ko­ lacji i puszka „W ieprzowiny z fasolą” (wyjaśniałem już, że napraw dę to jest sos pomidorowy). Nie jestem pewien, jak żołądek przyjm ie w ątpliw ej jakości (i świeżości) straw ę, więc szybko aplikuję mocną i gorącą herbatę. Na deser piękna panoram a m ia­ sta. Każde miasto na wzgórzach pięknie prezentuje się od morza (patrz Gdynia, Rio de Janeiro, Valparaiso). Cape Town nie tylko leży na strom ym stoku, ale oparło się o m ajestatyczną górę i wydaje się, że piargi osypują się na najwyższe dzielnice. Przy peł­ nym św ietle dnia widzę ochronny pas drzew posa­ dzonych po to, by zapobiegał osuwaniu się gruntu. A w iatr wciąż słabnie. Na nic plany efektownego wejścia pod żaglami. Zanim więc zrzucę żagle i w łą­ czę silnik, jeszcze chwila powolnego dryfowania, akurat tyle, by zdążyć się ogolić, umyć i przebrać w przygotowane na tę okazję spodnie ogrodniczki i czysty sw eter. Potem możemy wchodzić. U STÓP GÓRY STOŁOWEJ Na małych obrotach silnika „Polonez” w sunął się do basenu jachtowego. Bieg wsteczny jest tak mało skuteczny, jakby na tym jachcie w ogóle nie istniał, więc w nieznanym terenie wolę się nie rozpędzać. M otorówka, która wyszła na spotkanie, wskazuje dro­ gę do pomostu w labiryncie cum ujących jachtów. Po chwili burta jest przy wskazanym pomoście i sześć- dziesięciosiedmiodniowy przelot z Newport do Capo Town zakończony. Nie muszę już uważać na żagle i kurs, nie muszę kontrolować każdego ruchu, nie muszę czuwać n a ­ wet we śnie. Mogę za to mówić, a że moi pierwsi goście pytają, cieszę się z samego faktu, że mówię do ludzi, a nie do nieba, morza i w iatru. Sam również mam tysiące pytań. Jak i kiedy będzie można wysli- pować jacht, kto mi pomoże w pracy na jachcie, gdzie są prysznice i toalety, czy daleko do m iasta, gdzie wymieniać walutę, jak długo mogę stać przy gościn­ nym pomoście, kto napraw ia żagle, jakie formalności muszę pozałatwiać, kiedy mogę spotkać komandora klubu, gdzie się tankuje wodę, a gdzie ropę... W kilkanaście m inut zorientowałem się, że najle­ piej poinform owaną osobą w Royal Cape Yacht Club jest pani Joan Fry, sekretarka tego klubu. Blondyn­ ka. o śmiejących się oczach, ma w nich tyle sym patii dla św iata, że starcza pewnie dla wielu innych łazi­ ków żeglarskich, którzy w rejsach dookoła świata zaczepiają o Cape Town. — Przepraszam , że męczę pytaniam i, ale sprawa szybkiego rem ontu „Poloneza” leży mi bardzo na sercu. — Kolejka na nasz klubowy slip ustaw iona jest na dwa miesiące naprzód, ale myślę, że koledzy żeglarze na pewno ustąpią miejsca dla jachtu, który idzie na t a k ą trasę. Już dzwonię. Joan dotrzym ała słowa i dwa dni później „Polo­ nez” stanął na brzegu. Całe dno pokryw ał gruby dy­ wan wąsonogów, pełnych wigoru kaczenic, zacze­ pionych nogą na farbie przeciwporostowej (!) i wy­ machujących mackami w poszukiwaniu pożywienia Potraktow ałem je najpierw ostrym strum ieniem słod- 26 27

kiej wody, czego nie lubią, a potem skrobaczką. Po­ m agał mi w tym dzielnie mój now y bosman, Collin, zaangażowany na cały okres rem ontu do prac szkut­ niczych, takielatorskich i bosmańskich. Była to niedziela i w klubie duży ruch, toteż w yciąganiu „Poloneza” z wody towarzyszyło duże zainteresowanie. Ale najbardziej zafascynowane były koty i krążyły wokół spadającego na ziemię ruszają­ cego się świeżego mięsa wyprężone i z ogonami na baczność. Z samego Cape Town niew iele na razie widziałem. B rodaty Norweg K onrad i jego przyjaciółka C hristi- ne pokazali mi okolicę. Jechaliśm y również tą drogą, którą z morza widziałem jako półkę skalną. Ale na­ stępnego dnia było slipowanie i moje półdniowe w a­ kacje się skończyły. Dyskusja z żaglomistrzem, wycieczka do agenta prowadzącego sprzedaż map, wizyta u agenta Polskiej Żeglugi M orskiej w spraw ie pieniędzy, które powinny nadejść, konferencja z Collinem, co i jak napraw iać, um aw ianie dalszych pomocników do czyszczenia dna i malowania, obejrzenie nowych rodzajów farb prze- ciwporostowych, bo tego, co dotychczas używałem, nie m ają, i tak dalej, i tak dalej. Starałem się nie tracić pogody ducha, choć słońce prażyło, pieniądze nie nadchodziły, jeden z pracow ni­ ków sknocił m alowanie, agent oznajmił, że map nie ma, a Collin powiedział, że trzeba bolce w płetw ie sterow ej wymieniać. Kusił m nie kontynent i miasto. Zaproszenia sypały się obficie. Jeśli jednak m iałem wyrem ontować jacht tak, jak sobie zaplanowałem , zrezygnować trzeba było ze wszystkiego. Żadnych wycieczek i żadnych wa­ kacji. Przed nam i Ryczące Czterdziestki, z którym i nie ma żartów. Praw ie wszyscy żeglarze, którzy za- 28 w ijaH do Cape Town, płyną na północny zachód, tradycyjnym szlakiem pasatowym. Ja popłynę na po­ łudnie w stronę A ntarktydy, by potem z pierwszym sztormem polecieć na wschód. Ale o tym później. Morze nie potraktuje mnie według taryfy ulgowej dla zasłużonych żeglarzy, dlatego teraz, w tym cu­ downym krajobrazie, siedzę z nosem w notatniku, gdzie zapisane są w szystkie potrzeby jachtu. — Nie zapomnij, Collin, o zabezpieczeniu zejściów- ki i aw aryjnych klapach na luki. Collin kiwa głową i na tw arzy ma wyraz zniecier­ pliwienia. bo w jego wykazie pracy starczy na dwa tygodnie, a ja chcę to zrobić w dziesięć dni. — Collin, co jest z m echanikiem , który m iał przyjść do silnika? ■— Powiedział, że przyjdzie. — Ale go nie ma. — Nie ma. — Może poprosimy, by uruchom ił także pompy hy­ drauliczne do naciągu achtersztagów. — Jeśli przyjdzie. Znowu w ertuję notatki robione od kilku tygodni. W tym samym notesie są też uwagi dla szkutników am erykańskich i polskich, w ykreślane pozycje po po­ zycji po usunięciu usterek w Szczecinie i Newport. Collin też jest żeglarzem. Zbudował sobie jacht, na którym nie może od dłuższego czasu postawić masztu, bo jak tylko zabiera się do pracy, przypływ a ktoś, kto prosi o pomoc. Zarobek jest godziwy, więc maszt czeka. Collin wymierza odległość między dennikam i i pokładem. — Jak mam poprowadzić ten strop? — Z jednej strony mocowanie w pokładzie, z dru­ giej na stalowym denniku. W środku ściągacz. Lina 29

stalowa pójdzie za grodzią, na której wisi tablica przyrządów. To zabezpieczenie na Ryczące Czterdziestki. Kiedy fala przejdzie po pokładzie i będzie usiłowała zmieść wszystko, co na nim stoi, łącznie z samym pokła­ dem. Do takich zabezpieczeń należy także blokada kokpitu. Cienkie deseczki wsuwane w szyber zej- ściówki w ydają mi się zbyt słabe. South-Easter zaczyna dmuchać w Cape Town na wiosnę i dmucha tak przez całe lato w ym iatając spod Góry Stołowej wszystkie śmieci i zarazki. Stąd jego nazwa Doctor Cape. A bywa, że dmucha z siłą h u ra ­ ganu. Co roku, gdy zaczyna dmuchać Doctor Cape, opusz­ cza Przylądek kolejna falanga przelotnych ptaków. W tegorocznej serii pierwsza jest ,,Bavaria”, pękate jachcisko o solidnej klepkowej budowie i dużym buk- szprycie z ożaglowaniem kecza. W łaścicielami są dwaj bracia, Niemcy, którzy w Santa Barbara w Kalifornii prowadzą firm ę meblową. Nie wiem jak inne, ale ten „m ebel” im się udał. Opłynęli na nim wyspy Oceanii i teraz w racają przez Panam ę do domu. „B avaria” jest najbliższym sąsiadem „Poloneza” i mimo woli uczestniczę w ich kłopotach. W łaśnie pozbywają się karaluchów przy pomocy ekipy fum i- gacyjnej. — Uważaj, bo przejdą na ciebie! — pokrzykują, rechocząc rubasznie. Nie ma to jak dowcip niemiecki skrzyżowany z am erykańskim . Kiedy m anew rują przy wychodzeniu, bukszpryt „B avarii” grzęźnie w takie- lunku „Poloneza” i tego już nie uważam za dowcip. Ale takielunek mocny, m aszty stalowe, kończy się na naciągnięciu jednej liny i przeprosinach „Bawarczy- ków” z Santa Barbary. O statniej nocy przyjęcie pożegnalne na pokładzie „B avarii” było tak hałaśliwe, że m iałem trudności z zaśnięciem. Ale rozumiem. Długie wachty wśród szumu morza, gwiazdy do tow arzystw a i czekanie na następny port. Radość z samotności na morzu nie leży w mentalności tych chłopców. Płyńcie z Bo­ giem! Zupełnie inaczej wypłynął „Siestar”, bez głośnych pohukiwań i zamieszania wśród otaczających jachtów. Niemal bezszelestnie. Allan Sies w raz z kilkunasto­ letnim synem i ich jacht przypom inający dżonkę zniknęli pewnego ranka z portu. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Allana, pomyślałem, że to postać z Szeks­ pira. Siwe włosy, długie do ram ion, zwichrzone w po­ dmuchach w iatru, i głęboko osadzone, brązowe oczy, nie dostrzegające otoczenia. „Siestar” był keczem gaflowym, o dziobie zakoń­ czonym bukszprytem , pod którym widać było galion. Rufa nieco wzniesiona, otoczona balustradką ciągnącą się również wzdłuż obu burt. Jacht wyglądał, jakby stał tu już kilka lat i nie był w stanie wyruszyć w ciągu następnych kilku sezonów. Czasem widziałem Allana, jak siedzi na baku, gdzie umocował potężne, zardzewiałe imadło, i zajm uje się kowalską robotą. Nigdy nic sądziłem, że wypłynie przede mną. — Oto jak wyglądają samotnicy, którzy do nas zawijają — śmiała się Joan. — Nic i nikogo nie za­ uważają, niczego nie chcą i odpływ ają bez słowa. Syna Allana widywałem niezm iennie w wełnianej czapce na głowie i z książką w ręce. Siadywał na 30 31

różnych jachtach i w dom ku klubowym, zawsze w czapce, najczęściej zanurzony w lekturze. Pewnego dnia rano chciałem sfilmować Allana i wywołałem go na pokład. Dopiero przy tej okazji dowiedziałem się, jak się nazywa. Zaprosił do środka, gdzie siedział syn i czytał, o dziwo, bez czapki na głowie. Byłem zaskoczony. W nętrze nie zdradzało śladów zaniedbania. Obszerne, wręcz 'komfortowe, było w y­ posażone we wszystko, co może być potrzebne do żeglugi na długich trasach. Allan pokazał mi książkę pełną wycinków prasowych dotyczących jachtu. Sztrandow anie — pom yślałem patrząc ze zgrozą na zdjęcie jachtu leżącego burtą na piaszczystej plaży. — Brzegi Nowej Zelandii — powiedział Allan bez dodatkowego kom entarza. Zaproponował mi jeszcze kawę, ale wymówiłem się robotą na jachcie. Zaprosiłem natom iast na „Polone­ za”, gdzie zastać m nie można cały dzień. Allan przyszedł jeszcze tego samego dnia. Od tego m om entu pozdraw iał mnie, gdziekolwiek się spotyka­ liśmy: w łazience, przy klubie, w drodze do jachtu. On, który nikogo i nic nie zauważał, okazał mi tyle serdeczności. Czy też dlatego, że wyruszam na t a k ą trasę? Kiedy ,,Bavaria” odpłynęła, przestawiłem „Polone­ za” na jej dotychczasowe miejsce. Dzięki prostem u m anew row i m iałem nowych sąsiadów — jacht „San- tan a”, na którym M arty i Charles Pete opływ ają świat, tradycyjnym szlakiem pasatowym. „Santana” była przed wojną znanym jachtem regatowym . Jej wygląd i dziś świadczy o znakom itych w alorach że­ 32 glugowych, natom iast wnętrze to sam szyk i trady­ cja. W ystrój z ciemnego drzewa, obszerna mesa, stół z uchw ytam i na szklanki, głęboka zejściówka. Charles i M arty pływ ają z kilkuosobową załogą, teraz w rozsypce. K ukiem jest M arty. Twierdzi ona, ż.o jako U krainka z pochodzenia znakomicie przy­ rządza „borszcz” i „holiibki”. Nie m iałem okazji pró­ bować, ale kto był kukiem w długiej w ypraw ie, ma moją dozgonną sym patię i podziw. „Santana” w ypłynęła w drogę do Św iętej Heleny, n dalej w stronę Panam y i San Francisco. Będę wspo­ minał niedbałą elegancję M arty, leniwe ruchy i przy­ mrużone niebieskie oczy. Kiedy byliśm y już w do­ brej kom itywie i spotykaliśm y się w klubie, bez­ wstydnie i przy wszystkich przeczesywała dłonią moje włosy. Uważam, że podobne gesty mogą być dla psychiki samotnego żeglarza szkodliwe... W każ­ dym razie, odpłynęli. — Będziemy się o ciebie m artw ili — powiedział na pożegnanie Charles. Codziennie rano o godzinie 7.45 trójka dzieci w szkolnych m undurkach biegnie po trapie na na­ brzeże. Mają regulam inow e czapki, kraw aty i za­ zwyczaj bardzo się spieszą. Po kw adransie jacht opuszcza pan domu — Mikę Saunders. Kręcące się, ale rzadkie blond włosy i takaż bródka. Na nosie okulary, na nogach skarpetki założone na nogawki spodni i przygotowane w ten sposób do jazdy na rowerze. Po chw ili Mikę odjeżdża do pracy swoim jednośladowym pojazdem, a na „W alkabout” pozo­ staje m am a — Liz Saunders i najmłodsza córeczka Itachel oraz moc bielizny do prania. Przez następne godziny Liz żongluje kubłam i z czystą i m ydlaną I —Droga na H orn 33

wodą i pomiędzy m asztami „W alkabout” rozpościera się dziwne m ajtkow e ożaglowanie. Jak to całe towarzystwo w raz z gospodarstwem domowym mieści się na 11-metrowym jachcie, prze­ chodzi w yobrażenie norm alnego żeglarza. W każdym razie przyjaciele już się nie mieszczą i jeśli Liz urzą­ dza na jachcie herbatki, przyjm uje gości w kokpicie. Kto się nie zmieści — na pokładzie. Metodą n atu ral­ nej selekcji jednostki najm niej przystosowane zostają za burtą. Jacht jest stary, lecz czysto utrzym any, m a szero­ kie nadbudów ki i krótki bukszpryt. Saundersow ie przypłynęli nim ze wschodniego wybrzeża A fryki i za kilka tygodni myślą wyruszyć w rejs do Anglii. Póki co, dzieci chodzą do szkoły, Mikę do pracy, a Liz, jeśli nie pierze, zaprasza Collina i jego żonę Pam elę na herbatki. Prócz wdzięku i gospodarności oraz dziesiątki in ­ nych zalet Liz gra pięknie na flecie. Ponieważ zna nuty, poprosiłem, by zapisała m oją piosenkę, którą ułożyłem dopływając do Cape Town, a melodię osta­ tecznie wypróbowałem w czasie porannego golenia. W przeddzień w yruszenia z Cape Town Liz i Mikę urządzili pożegnalną kolację — na pokładzie „Polone­ za”, bo na „W alkabout” nie ma miejsca i śpią dzieci. Gdyby nie oni, nie m yślałbym o żadnych kolacjach. Chciałem zdążyć z rem ontem . O W ojtku Białym słyszałem jeszcze w Polsce, ale wiedziałem niewiele ponad to, że nieoczekiwanie utknął w Cape Town. W yruszyli z Polski w dwie pary, transportując lą­ dem m ały jacht przerobiony z szalupy okrętowej. Wszystko razem nie było zbyt legalne, ale norm alną drogą „jacht” nigdy nie przeszedłby pomyślnie in­ spekcji Urzędu Morskiego (nawet fabrycznie nowy „Polonez” potknął się na braku piorunochronów!). Po krótkotrw ałej żegludze po Morzu Śródziem nym obie pary się rozstały. Mimo braku odpowiedniego stopnia W ojtek został kapitanem i szczęśliwie pożeglował do Afryki, na Wyspy K anaryjskie, i znów do Afryki. O drugiej parze doszły wieści z W enezueli: tam tejsze władze zapytywały w związku z rozbiciem jakiegoś jachtu, czy Polski Związek Żeglarski ma coś wspól­ nego z tym i żeglarzami. Polski Związek Żeglarski, znany z celebrowania przepisów i kultyw ow ania „dobrej praktyki m or­ skiej”, nie chciał mieć nic wspólnego z żeglarzami, którzy tak zręcznie w ym knęli się w daleki a niefor­ malny rejs. Także później, gdy z Rio de Janeiro przy­ szło od W ojtka pismo z prośbą o przyznanie „za za­ sługi” dyplomu kapitańskiego, wzruszono tylko ra ­ mionami. Fakt, że W ojtek dotarł przez A tlantyk do Brazylii (w tym czasie już z inną partnerką), był wyczynem dużej m iary, biorąc pod uwagę walory jego stateczku. Dziwiłem się wtedy, że zajęło mu to trzynaście tygo­ dni, ale moje zdziwienie było tylko dowodem igno­ rancji w spraw ach oceanicznej żeglugi. Tymczasem W ojtek oznajmił, że płynie dookoła świata. P unkt startow y jednoznacznie sugerow ał tra­ sę, której pierwszym etapem była Południow a A fry­ ka, a następnym A ustralia. Przelot z Rio do Cape Town odbył W ojtek w towa­ rzystwie żeglarza południow oafrykańskiego, co na miejscu zjednało mu olbrzym ią popularność. Potem wszystko ucichło, do Polski dotarł tylko sygnał, że Wojtek startow ał w regatach Cape Town — Rio jako kapitan i zajął dobre miejsce. 34 35

Tyle wiedziałem wchodząc „Polonezem” do Cape Town. Od tego m om entu każdy odwiedzający uważał za stosowne poinformować mnie, że jest tu mój ko­ lega, k tóry przypłynął szalupą niespełna trzy lata tem u w rejsie dookoła św iata, ale... nigdzie dalej nie popłynął. Kiedy prostowałem , że nie jest to mój kolega i nie wiem naw et, jak wygląda, Joan kiwała z uśmiechem głową i mówiła z sym patią: — Poznasz go, poznasz, niezły charakterek. — Powiedz, Joan, czemu on dalej nie popłynął? — Dziewczyny go zatrzym ały. — Doskonale to rozumiem, ale aż trzy lata? — Obejrzyj sobie lepiej jego jacht, uw iązany na boi i rozsypuje się. Postanowiłem poczekać, aż właściciel sam mi go pokaże, ale tajem niczy W ojtek nie zjawiał się. Do­ piero Maciek W aligóra powiedział mi, że W ojtek przypłynie do Cape Town za tydzień. Jest oficerem na statku kabotażowym i pływ a między Cape Town i Durbanem . — Byłam naw et zdziwiona, że W ojtek powrócił po regatach Cape—Rio — mówiła Sue, ruda zgrabna Angielka, która również brała udział w regatach. — W ojtek nie m iał pozwolenia na pobyt w Afryce Połu­ dniowej, co wydało się zupełnie przypadkowo przy spraw dzaniu dokumentów. Ale nie musisz się o niego m artw ić. W ojtek zawsze da sobie radę. Spraw ę form alnego pobytu W ojtka w yjaśniło jedno zdanie Jerzego Świechowskiego, autentycznie histo­ rycznej (a przy tym jakże sympatycznej) postaci w dziejach polskiego żeglarstwa. Jerzy Swiechowski brał udział w w ypraw ie jachtu „Dal” z Andrzejem Bohomolcem i Jerzym W itkowskim. Rejs zakończyło w Chicago tylko dwóch — Bohomolec i Swiechowski, co może być tem atem oddzielnego opowiadania, gdyż niew ielu żyjących zna kulisy spraw y. W każdym ra­ zie „D al” stała przez trzydzieści lat na honorowym miejscu w muzeum w Chicago. Po w ojnie Swiecho­ wski znalazł się w A fryce Południowej, a nie mogąc otrzymać pracy na lądzie, wziął się do rybaczenia w okolicach W alvis Bay. Zawodowy oficer m arynarki handlow ej niewiele m iał wspólnego z rybołówstwem , ale szybko opanował rzemiosło, zaś po trzech latach otrzym ał posadę, tymczasową, w m agistrackiej rachu­ bie w Cape Town, gdzie do dziś pracuje, m ieszkając w w illi „Dal” nad brzegiem Camps Bay. — W ojtusiowi nie dano wyboru; mógł iść tylko na morze, choć na lądzie czekała na niego dziewczyna. Staliśm y na tarasie „Dali”, patrząc na przesuw ające się po widnokręgu zbiornikowce. „W ojtuś” w ustach pana Świechowskiego brzmiało z ojcowska pobłaż­ liwie. — Jak a jest dziewczyna, dla której porzuca się tak am bitne plany? — pytałem siebie i Maćka. Maciek przeciągał palcam i po zawsze wzburzonej czuprynie, popraw iał okulary i mówił: — Fajna babka. Nie jest żadną pięknością, ale faj­ na babka. Pewnego dnia M aciek podjechał w porze obiadowej do nabrzeża, jak zwykle, żeby zapytać czy może w czymś pomóc. Tym razem przywiózł ze sobą jakie­ goś Argentyńczyka. Niewysoki, krępy, o czarnych, ruchliw ych oczach i cofniętej nieco dolnej szczęce, przypom inał gryzonia. Jak sprężyna wyskoczył z sa­ mochodu i pognał do domku klubowego, coś po dro­ dze w ykrzykując. N aw et nie zrozumiałem, czy po an­ gielsku, czy po hiszpańsku. -— Pojedziem y na statek — powiedział Maciek. 36 37

— Czyś ty zbzikował? Mało mam roboty na „Polo­ nezie”? — Ale W ojtek ma służbą na statku, a ty chciałeś, zdaje się, poznać W ojtka. Tymczasem towarzysz Maćka już siedział znowu w samochodzie i w lepiał we mnie czarne oczy. — No co, jedziesz, Krzysztof? — zapytał po polsku „A rgentyńczyk”. Teraz przyjrzałem się bliżej W ojtkowi. Miał bia­ łą rozpiętą koszulę, pobrudzoną sm arem , i ciemne wytłuszczone spodnie. Nie chciała góra do Mahome­ ta... Wskoczyłem do samochodu. Kabotażowiec linii Cape Town — D urban jest nu­ żąco podobny do jakiegokolwiek statku jakiejkolw iek bandery. Białe lub krem owe korytarzyki ze stromymi schodam i i małymi tabliczkam i na dziesiątkach drzwi. W kabinie drugiego oficera, to jest w kabinie W ojtka, na stole pojawiła się butelka brandy, której nie lubię, ^ §dy została opróżniona — druga. W^ tym czasie W ojtek przebrał się w czystą niebieską koszulę i czy­ ste brązowe spodnie, m arynarkę przygotował na opar­ ciu krzesła, a nogi w brązowych butach ulokował na biurku, zatelefonował do dziewczyny i odpowiedział kilkunastu m arynarzom i praktykantom wchodzącym do kabiny. Z tonu błyskawicznych rozmów wywnios­ kowałem, że W ojtek jest tu łubiany. Na ścianie kabiny, nad biurkiem , sylw etki pełnore- jowych żaglowców wyciętych z gazet lub kalendarzy. Na półeczce, wśród innych książek, „Praw o m orskie” Łopuskiego. W ojtek będzie wkrótce zdawał egzamin oficerski i o tym rozmawiamy. A co z jachtem? - Wszystko w porządku. Po m ałym remoncie na­ daje się do dalszej żeglugi. W ojtek wkrótce skończył wachtę, przenieśliśm y się 38 więc do mnie. Nie kom entował wyglądu „Poloneza”, tak jak ja nie kom entowałem potem wyglądu jego jachtu. Gdy Maciek rozpalał się na tem aty żeglarskie, W ojtek go mitygował: — Take it easy, take it easy! Nie przejm uj się! Następnego dnia W ojtek odwiedził mnie sam koło południa. — Chodź do baru na piwko. — Nie lubię piwa, poza tym m am robotę. W ojtek jednak tak długo nalegał, aż ustąpiłem . — Czy pokazałbyś mi swój jacht? — to pytanie cis­ nęło mi się na usta od naszego pierwszego spotkania. — Z przyjem nością — w głosie W ojtka nie było cienia zażenowania. Po chwili staliśm y na pokładzie zabudowanej sza­ lupy o dwóch sterczących patykach. Kiedyś niebieski czy zielony pokład — teraz łuszczył się całymi pła­ tami. Przez pianki pokładu widziałem kolebiącą się wewnątrz wodę. — Każdy wodoszczelny przedział ma swoją pom ­ pę — tłum aczył W ojtek, pokazując przerdzew iałe pompy bez rączek. Z pewnością dawno nie były w użyciu, gdyż woda sięgała powyżej podłóg, choć podłogi już nie istniały. Jedyny szczegół świadczą­ cy, że ten w rak był kiedyś dla kogoś domem i stat­ kiem, to na wpół zgniły m aterac podwinięty na roz­ bitej koi, by nie dosięgała go woda, czy ta z zęzy, czy ta kapiąca z góry przez szpary. — Wszystko dąb i kanadyjska sosna — dotarł do mnie głos W ojtka. — W czasie najbliższego urlopu wyciągnę go z wody i podm aluję trochę. Słowo „podm aluję” brzmiało jak szyderstwo, ale Wojtek był daleki od autoironii. Patrzyłem na spęka­ ne wanty, które rdza na wskroś przeżarła, i na reling, 39

który dosłownie „odpadł” jak jesienny liść od drze­ wa. W ojtek, idąc za moim wzrokiem, dorzucił: — Trzeba wymienić kilka stalów ek i jacht będzie gotowy do dalszej drogi. „Czy możliwe, byś w coś takiego w ierzył?” — pyta­ łem się w duchu. Siadłem na nadbudówce. Dwoje lu­ dzi przeżywało tu niecodzienne dni. Kobieta i męż­ czyzna. Cóż za piękny tem at do dram atu. A potem dwóch mężczyzn żegluje trudną trasą z Rio do Cape Town. W sztorm ie jeden z nich w ypada za burtę, a drugi, jest nim W ojtek, w ykonuje m anew r „czło­ wiek za b u rtą”, choć szalupa żadnym sposobem nie jest w stanie żeglować pod w iatr, szczególnie sztor­ mowy. M anew r jest udany, a jacht dociera na miejsce przeznaczenia. Czy to możliwe, by był to ten sam wrak? Tak byłem przygnębiony, że nie wiedziałem, co mó­ wić. W ojtek wlazł na chwilę do mesy, staw iając nogi na resztkach stołu naw igacyjnego i koi, by nie wpaść do wody. Po chw ili wylazł, trzym ając w ręce dwie now iusieńkie butelki brandy. Pom ijam zdum iewający fakt doskonałego zaopatrzenia barku, który m usia­ łem przeoczyć, ale sam e butelki w yglądały jak wy­ jęte z półki u barm ana „W aldorff-A sfória” w Nowym Jorku... Nie był to ostatni prezent od W ojtka. Następnego dnia przyszedł na „Poloneza” i przyniósł dwie mo­ siężne kłódki. — W ojtek, po co mi kłódki? — Przydadzą się. — Ale ja nie mam co zamykać na „Polonezie”. — Take it easy, przydadzą się. Kłódki zostały i plączą się teraz po całym jachcie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. — Take it easy — pow tarzam sobie, kiedy w padają 40 do zęzy, ale wyciągam je znowu i upycham w nowe miejsce. — Take it easy! Mój pobyt w Cape Town dobiega końca. Odpoczy­ wać będę na morzu, bo na lądzie nie można oderwać się od nieustannej harów ki. Na tym postoju najw ię­ cej skorzystał jacht. Żaglom istrz, Jack Koeper, zreperow ał żagle i po- naszywał dodatkowe wzmocnienia na szwach bezana i grota, tam gdzie żagle opierają się o w anty przy kursach pełnych. Patent B ernarda Moitessier. Silnik i pom py hydrauliczne znów spraw ne, choć rdzewienia angielskich siłowników nie sposób po­ wstrzymać. Instalacja elektryczna napraw iona. K adłub i drzewca pomalowane. Płetw a sterow a ma wym ie­ nione bolce. Stalowe m aszty również m ają świeżą warstwę lakieru. Forsztag, odwrócony końcami, wisi teraz na nowym łączniku. John Buli, jeden z przyjaciół Joan Fry, bezintere­ sownie przyłożył fachową rękę do napraw y wyłam a­ nych zasieków w forpiku i zawstydził Collina szyb­ kością pracy. Szczególną uwagę zwróciłem na uszczelnienie świe­ tlików gum ą PRC. Znakom ite są te pryzm y szklane, które na zew nątrz stanow ią fragm ent płaskiego po­ kładu, a w ew nątrz, w skutek swojego kształtu, rozpra­ szają św iatło nad w arsztatem . Trochę gum y wyłazi teraz na boki, ale pal diabli estetykę. Byle nie ciekło. W ym ieniony filtr bocznikowy oleju i filtr paliwa w silniku, zmieniony olej, oczyszczone filtry w stępne paliwa. Wszędzie było sporo błota. Sporo czasu zajęło strojenie nadajnika. Przy tej okazji wyszły na jaw uszkodzenia, bardziej kosztowne 41

niż zauważalne. Nie wiem, jak udawało mi się naw ią-l zywać łączność przedtem , ale teraz będzie na pewno! bomba! Sekstant, co do którego m iałem wątpliwości, spraw -l dzony i oczyszczony. Podobnie kompas sprawdzony! i tabelka dewiacyjna potw ierdzona przez zawodowe-l go dew iatora. Pół dnia zajęło nam m anew row anie nal silniku za falochronem portu na różnych kursach i w | różnych nam iarach. Dewiator okazał się autentycznym Cap-H ornerem , więc spotkanie na pokładzie „PoloneJ za” było podwójnie pożyteczne. Nie straszył mnie tam­ tejszą pogodą, zgodził się, że jacht wygląda na dobrze przygotowany, ale gdy zapytałem o szanse na bezaw a-| ryjne przejście, pokręcił głową z lekkim uśmiechem. Za radą Edźki Hoffmanna, głównego konstruktora „Poloneza”, dokręciłem nakrętki bolców wzdłuż zrę­ bów burtowych. Pytałem go telefonicznie o radę, jak wzmocnić kadłub, a on najpierw się zdziwił, bo wy­ dawało mu się, że mocny, a potem radził sprawdzić wszystkie bolce. Niezależnie od tego po wielu debatach z Collinem w staw iliśm y na w arsztat kw adratow y słupek podpie­ rający pokład od dołu, a stalowym odciągiem przy­ trzym aliśm y pokład do dołu. Tylko zamknięcia zejściówki nie udało się zrobić na czas. Collin nie był w stanie wygrzebać się z pra­ cami szkutniczymi. Może za mało mojej uwagi dla jego pracy, a może za dużo herbatek z Liz i Pamelą. Dzięki Pam eli puszkowe zapasy żywności są ozna­ czone i ochronione w arstw ą bezbarwnego lakieru. W oddzielnej torebce zdarte nalepki papierowe mogą w razie czego posłużyć do odtworzenia sposobu przy­ rządzania zawartości puszek. W takim stanie konser­ wy mogą iść na dno do zęzy. Mapy w ostatniej chwili przyszły z Anglii pocztą Polonez” był już praw ie wyrem ontowany i praw ie J d ' ™ , na następny etap - wiodący R ycccytn. Czterdziestkam i do A ustralii - kiedy odwiedził mnie Lello, naczelny redaktor South Afncan aci s szałem od niego h ^ J a c h U j k,nrs—była to juz piątze ta osoba w Cape Town, wieść o mojej żegludze w Ryczących Czterdziestkac opowiadała o francuskich żeglarzach, którzy na „D m ienie” trzykrotnie fiknęli kozła pod Południową Ge­ orgią i w Cape Town staw iali nowy maszt Opowiadali mi o tym: Joan, Collin, o ciek I teraz Brian Lello, autorytet w spraw ach ze 8 D w i t francuskich żeglarzy U rktydę. Ponieważ A rktykę dość trudno oplynąć bez 43

pomocy wielkiego lodołamacza, zaszli na Spitsbergen, G renlandię i z Nowej Funlandii pożeglowali już na południe do A m eryki Południowej. Po krótkiej wizy­ cie na Amazonce wzięli kurs na A ntarktydę, okrążyli H orn, po czym pow rócili z Pacyfiku na Południowy A tlantyk przez Cieśninę M agellana. Gdzieś pod Południową Georgią złapał ich potężny sztorm i jacht trzykrotnie wywrócił się masztem do dołu, łamiąc go za trzecim razem zupełnie. Pełnom orskie jachty balastow e w zasadzie nie po­ w inny się wywracać, gdyż ciężki balast, umieszczony nisko pod kadłubem , zapobiega przechyłom i jacht po uderzeniu w iatru czy fali staje jak w ańka-w stańka w pozycji pionowej. Znane są jednak wypadki, gdy fala, spiętrzona silnym sztormem, uderza na jacht z takim im petem , że mimo braku żagli i mimo balastu przew raca go wokół osi wzdłużnej lub poprzecznej. Tak koziołkował Miles Sm eeton na „Tzu H ang” (przez dziób), Francis Chichester na „Gipsy M oth IV” (przez burtę, bez pełnego obrotu), M arcel Bardiaux na „Q uatre V ents” (przez burtę). Nie jest zbiegiem okoliczności, że praw ie wszystkie tego rodzaju wy­ padki m iały miejsce na Oceanie Południowym , w stre­ fie Ryczących Czterdziestek czy W yjących Pięćdzie­ siątek. O statnia w yw rotka „Dam iena” była najgorsza, jacht zatrzym ał się w pozycji m asztem do dołu. Choć jest to możliwe podobno tylko teoretycznie, przez cztery pełne m inuty załoga stała na suficie i patrzyła, jak woda sika w szystkim i szparam i zejściówki i przez w entylację, jak poziom wody podnosi się coraz wy­ żej... Opowiadali później, że zastanaw iali się nad użyciem rakietnicy, żeby to wszystko krócej trw ało. Ale „Dam ien” wrócił do norm alnej pozycji, pełen wo­ dy i ze złam anym masztem. Pod aw aryjnym takielun- 44 kiem udało się go sprowadzić do Cape Town i posta­ wić nowy maszt. Joan mówiła, że byli to pełni życia, weseli chłopcy. Collin opow iadał o tragedii z nowym masztem, który z olbrzym im i trudnościam i transportow ano samolotem z Europy, koleją z Johannesburga i tu, na bocznicy w Cape Town, nieuważny ciągnik cofając się złamał końcówkę masztu. Konrad był zdania, że to straceńcy, ale Christine zaoponowała. — Nie rozumiesz am bicji żeglarskich — powie­ działa. Maciek oświadczył, że bardzo mu to wszystko im­ ponuje, ale nie w ybrałby się ani do Południow ej Ge­ orgii, ani na A ntarktydę, ani naw et na Przylądek Horn. Opłynąć św iat — tak, ale nie trasą, którą pły­ nął „Dam ien”, „Gipsy M oth IV” czy... Tu się zająknął, na co się roześmiałem. — Nie krępuj się, możesz to głośno powiedzieć, „Polonez” też popłynie Czterdziestkam i. PUŁAPKA PRĄDÓW Lubię wychodzić z portu w słoneczną pogodę i o za­ pow iedzianej godzinie. Ustalanie term inu oddania cum w ydaje mi się absurdalne, ale co mam odpowie­ dzieć na pytania przyjaciół? — Pod koniec miesiąca — mówię. — Ale którego dnia, chcemy cię pożegnać. — Wobec tego w niedzielę. — Czy mamy od św itu warować, aż ty się sklaru­ jesz?. 45

— No to zaraz po obiedzie. — Nie możesz po ludzku powiedzieć, o której go­ dzinie?! — Mogę. Oddam cumy o godzinie czternastej mi­ nut czternaście, zadowoleni? I choć nie lubię takiego ustalania, które nie zosta­ wia już wyboru, chcę wyjść punktualnie. Odpowie­ dnio wcześnie przebieram się w brązowe spodnie- -ogrodniczki i żółtą koszulkę, mój strój „wyjściowy ’. Mikę i Collin pracują jeszcze na pokładzie, więc ich przepraszam i dziękuję, bo już celnicy przychodzą na odprawę. Świeci słońce i od Góry Stołowej dmucha Doctor Cape. Przedwczoraj jeszcze była dziesiątka, wczoraj „tylko” ósemka, dziś do południa „siadło” do czte­ rech stopni w skali Beauforta i odetchnąłem z ulgą. Mimo wszystko nie lubię dram atycznych momentów na samym początku rejsu (później też ich nie lubię). Na brzegu spora grupka znajomych i nieznajomych. Jest Joan i jej mąż Erie, Mikę, Liz i cała czereda dzieciaków z „W alkabout”, Collin i Pam ela z dziec­ kiem na ręku, jest C hristine i pan Świechowski, Ma­ ciek W aligóra i M arek Celiński. O godzinie 14 m inut 10 jestem gotowy do wyjścia, ale postanowiłem wyjść punktualnie. Pod żaglami nie w ym anew ruję z ciasnego basenu jachtowego, ale w basenie portowym postawię żagle, choć w iatr bę­ dzie przeciwny. Jeszcze jeden rzut oka na kierunek w iatru, na cumy i ludzi na nabrzeżu. Na mój gest po­ żegnalny odzywa się ryk buczków, rożków i trąbek z brzegu i z jachtów. Jestem zaaferowany m anewrom odejścia, a równocześnie odczuwam mocno jak nigdy oderwanie się od lądu. Zostawiam tu ludzi, z których gościnności nie zdążyłem skorzystać, zostawiam ląd, którego ani w części nie poznałem, zostawiam piękną 46 pogodę na rzecz osławionych Ryczących Czterdzie­ stek, tow arzystw o na rzecz samotności. Mimo to nie zostałbym tu ani dnia dłużej niż potrzeba, bo moją koniecznością jest pośpiech — w stronę najbliższego sztorm u, w stronę A ustralii, w stronę Hornu. Z przyjem nością zauważam, że silnik działa na bie­ gu wstecznym. „Polonez” m ajestatycznie odsuwa się od pomostu, kręci ciasne kółko i kieruje się do wyj­ ścia. Sięgam po rożek mgłowy i odpowiadam, bo ka­ kofonia z lądu nie cichnie. Z jachtu, który m ijam , woła kom andor klubu, Pim Penso: — Do zobaczenia w Cape Town na starcie następ­ nych regat do Rio. Kiw am głową, choć to drugie Cape Town, z drugiej strony Ziemi, bo po jej pełnym okrążeniu, wydaje mi się nierealne. Teraz stawiam żagle, od bezana począwszy. Do wiel­ kiego basenu portowego wchodzę już na żaglach. Je ­ den długi hals w kąt portu, zwrot przy sporym m a­ sowcu i kurs na główki portowe. Na lewej główce stoi paru znajomych. Jerzy Świechowski chce zro­ bić parę zdjęć i dla niego przede wszystkim zadaję szyku żeglarskiego. W łączam sam oster i wychodzę na dziób, dem onstrując samosterowność. W iatr zaplątany w zaułkach portu nagle wypada na otw artą prze­ strzeń i napiera na żagle „Poloneza”. Lecimy jak na skrzydłach po gładkiej wodzie przyjm ując w iatr z pół burty — 8 węzłów. M aciek bije brawo, a M arek krzy­ czy: — Czy ty idziesz na silniku?! Śm ieję się w odpowiedzi, bo na „Polonezie silnik niewiele ma do powiedzenia wobec żagli. Na wymia­ nę słów już za daleko. Ostrzę do w iatru i w bejdew indzie m ijam falo- 47

GŁÓWNI SPONSORZY WYPRAWY P olski Z w iązek Ż eglarski M inisterstw o Ż eglugi P olska Ż egluga M orska „T ry b u n a L u d u ” A kadem icki Z w iązek Sportow y; WYKAZ INSTYTUCJI, KTÓRE W BEZPOŚREDNI SPOSÓB DOPOMOGŁY W ORGANIZACJI REJSU A kadem icki Z w iązek S p ortow y — Z arząd G łów ny A kadem icki Z w iązek S portow y — Ja c h tk lu b Łódź A kadem icki Z w iązek S p o rto w y — Ja c h tk lu b Szczecin C e n tra la H andlu Z agranicznego „N avim or” C e n tra la H andlu Z agranicznego „U n iv ersal” G dynia-A m erica L inę G łów ny K o m itet K u ltu ry F izycznej i T u ry sty k i K rajo w e B iuro In fo rm aty k i K o m itet D robnej W ytw órczości K lu b T K K F „W am p irek ” K u jaw sk ie Z ak ład y K o n cen trató w Spożyw czych L otnicze Z akłady R em ontow e w B ydgoszczy L u b u sk a W y tw ó rn ia W in L u b elsk ie Z akłady P rzem y słu O w ocow o-W arzyw ­ nego w M ilejow ie 48 M inisterstw o Żeglugi „M orze” O polskie Z akłady K o n cen trató w Spożyw czych P olska Izba H an d lu Z agranicznego P olska Ż egluga M orska P olski Z w iązek Ż eglarski P olski Z w iązek K rótkofalow ców P olskie R adio i T elew izja P oznańskie Z akłady K o n cen trató w Spożyw czych P rzed siębiorstw o Połow ów D alekom orskich „ G ry f” Polskie L inie O ceaniczne Szczecińska Stocznia Jach to w a im . L. Teligi „T ry b u n a L u d u ” T echnikum E lek try czn e w G dańsku W ojska O chrony P o w ietrzn ej K ra ju W ojew ódzkie Z jednoczenie P ań stw o w y ch P rzed ­ siębiorstw P rzem y słu T erenow ego w Szczecinie Z jednoczenie P rzem y słu E lektronicznego „ U n itra ” Z ak ład y M echaniczne „Z am ech” w E lblągu Z ak ład y P rzem y słu O dzieżow ego im . 1 M aja W e W rocław iu Z ak ład y P rzem y słu O dzieżow ego „V istu la” w K rakow ie Z ak ład y P rzem y słu O dzieżow ego „W arm ia” w K ętrzy n ie Z ak ład y P rzem y słu D ziew iarskiego w L egnicy Z jednoczenie P rzem y słu K o n cen trató w Spożyw ­ czych w P oznaniu 4 — D roga na H orn 49

chroń Na jego krańcu dziewczęca sylw etka ChnsUne. Robi zdjęcia dla Briana. Po chw ili jestem już sam z m orzem . Towarzyszy mi tylko Góra Stołowa i Dwu­ nastu Apostołów. Zapada m rok i ląd przestaje być częścią krajobra­ zu Je st fikcyjną przestrzenią, jaka rozpościera się za linią brzegową. N ajw ażniejszy jest brzeg, ale tylko po to by rozmieścić na nim latarnie m orskie i ogra­ niczyć morze. Ląd może się nie nazywać, może m e istnieć, kiedy jacht ucieka na morze, byle dale] od przeszkód naw igacyjnych, które nieodm iennie wiążą się z lądem . Je st już chłodno, więc zakładam strój „m orski - w ełnianego człowieczka i kombinezon drelichow y. Na to sw eter w ełniany i kurtkę sztormową, bo chlapie. P cd w iatr przebijam y się na południe. Zrzuciłem bezan chyba najczęściej zrzucany i staw iany żagiel, ale wobec tężejącego w iatru to jeszcze mało. Zrzucam grot i na dwóch przednich sztakslach płyniem y 5 - b W M oM tonną kołysankę fal przeryw ają błyski latarń. O statnia żegna mnie latarnia na Przylądku. Jeszcze pokazują się statki, ale coraz rzadziej. Cichy dram at rozgryw a się o dwie mile ode mnie. Św iatła pozycyj­ ne zm ieniają swoje wzajem ne położenie, raz pokazuje się zielone, potem znów czerwone, wreszcie rufowe. Gdy statek wykonuje drugi obrót, co można odtwo­ rzyć tylko ze sposobu przesuw ania się św iateł, pozy­ cyjne gasną. Zapalają się dwa aw aryjne - czerwone, jedno nad drugim . Znaczą one: „Nie odpow iadam za swoje ruchy”. W reszcie pozostaje tylko noc i morze. Fale biegną­ ce jedna za drugą, gwiazdy przysłaniane chm uram i 50 i kolorowy rozbłysk wody na dziobie — z lewej czer­ wony, z praw ej zielony. Zmęczenie jest silniejsze niż strach przed zderzeniem, kładę się do koi powierza­ jąc kurs samosterowi. Kiedy wstaję, jest już jasny dzień. W iatr osłabł i dwa sztaksle nie są w stanie uciągnąć „Poloneza”. N ajpierw stawiam grot i bezan, później łapię sekstan- tem Słońce i obliczam linię pozycyjną, wreszcie przy­ gotowuję śniadanie. K uchenka jest naftow a, więc najpierw wlewam de­ n atu rat na miseczkę wokół palnika, zapalam zapal­ niczką, a gdy palnik się rozgrzeje, otw ieram dopływ nafty. Dziś szef kuchni poleca: gorące kakao Swiss Miss, chleb z m arm oladą pomarańczową, herbatę i herbatniki. Pomiędzy skrzynią silnikową, półeczką pod radiosta­ cją i zlewem jest miejsce akurat na jedną osobę. Tam tkw i moje radiowo-jedzeniowe krzesełko, z którego sięgam do kuchenki. Równocześnie mam przed sobą tablicę z przyrządam i nawigacyjnym i i na w skaźniku kursowym widzę, czy jacht płynie we właściwą stronę. Po śniadaniu w racam do nawigacji, o krok bliżej jest ławeczka przy stole nawigacyjnym i od konsum ­ pcji do map w ystarczy przeskoczyć (lub obejść) opar­ cie ławeczki. Na dodatek to wszystko znajduje się przy koi, więc praw ie wszystkie życiowe czynności koncentrują się na dwóch m etrach kwadratow ych. Koło południa w ykreślam drugą linię pozycyjną ze Słońca. Jeśli to jest słoneczna kulm inacja, linia jest równoleżnikiem. Patrzę ze zdziwieniem, że pozy­ cja uzyskana z przecięcia porannej i południowej linii pozycyjnej wyznacza pozycję bardzo blisko brzegu afrykańskiego. Wychodzę na pokład, ale połyskująca tafla morza biegnie aż do widnokręgu. Być może m yli mnie nie- 4* 51

widoczna mgiełka wisząca nad Przylądkiem , ale lądu żadnego nie widzę. Patrzę z niepokojem po żaglach, gdzież się podział Doctor Cape i co słychać z Ryczą­ cymi Czterdziestkam i? Podmuchy, które przychodzą z południowego wschodu, w niczym nie przypom ina­ ją pogody, której tu oczekiwałem. Spotkanie pierw ­ szego sztorm u tutaj, na ogonie Agulhas, jest nieroz­ sądne. Uciekajm y na południe. Z coraz większym niepokojem patrzę za rufę. Przez pół nocy pomagałem silnikiem. Jeden hals na połu­ dnie, drugi hals na wschód. Kolejne pozycje astrono­ miczne wskazują, że nie ruszyliśm y z miejsca. Spraw ­ dzam, czy nie ma błędu, ale nie ma. Log cyka mile, których Zbierają się dziesiątki. „Polonez” płynie wy­ korzystując wszystkie podmuchy, najlżejsze zmiany kierunku w iatru, i nie może się w yrw ać z zaczarowa­ nego kręgu. Śmieszne to obawy, gdy piękna pogoda i słabe wia­ try, ale przecież właśnie Przylądek Dobrej Nadziei, który czai się wciąż za widnokręgiem za rufą, słynie z burz i wiatrów. Spraw dzam na m apach pilotowych. Z Cape Town żeglowałem pod Prąd Benguelski. Z drugiej strony, wzdłuż wschodnich wybrzeży A fryki płynie prąd osią­ gający prędkość 40 m il na dobę, prąd Agulhas, na­ zwany tak od cypla, jest jego bezpośrednim przedłu­ żeniem. Z zachodu D ryf W iatrów Zachodnich płynie z szybkością 20 m il na dobę... Stąd na południe od Agulhas, na styku dwóch oceanów, tw orzy się wielki wir prądów. Dopiero piątego dnia w yryw a m nie z pułapki świe­ ży w iatr z północy. Nareszcie pod dziobem bulgocze woda, log cyka, znacząc przepłynięte kable, jacht po- 52 chylony na zaw ietrzną płynie kursem na wschód, w stronę A ustralii. B arom etr zaczyna spadać, co znaczy, że w krótce bę­ dziemy m ieli tego w iatru więcej, ale póki co, póki sam oster trzym a dokładnie kurs i w iatr nie słabnie — napijm y się dobrego w inka do obiadu. Proponuję tośśt — za mecenasów wyprawy.