Ta powieść jest dedykowana Neilowi,
w podziękowaniu za trzymanie mnie za rękę
i wejście ze mną w Mroczną Strefę.
...A kiedy mury runą,
Kiedy mury zaczną się kruszyć, kruszyć...
- John Cougar Mellencamp
PROLOG
Moja filozofia jest bardzo prosta - każdy dzień, w którym
nikt nie próbuje mnie zabić, to dla mnie dobry dzień.
Ostatnio nie było ich wiele.
Szczególnie od czasu, gdy zaczął pękać mur dzielący świat
ludzi i elfów.
Z drugiej strony, od tego czasu żaden widzący sidhe nie
miał dobrego dnia.
Nim zawarto Pakt między ludźmi a elfami (około roku
4000 przed naszą erą - to informacja dla tych, którzy ostatnio
nie odświeżali historii elfów), Mroczni Łowcy tropili nas i
zabijali. Pakt jednak nie pozwalał elfom na przelewanie ludz-
kiej krwi, więc przez następne mniej więcej sześć tysięcy lat
tych obdarzonych Prawdziwym Wzrokiem - ludzi takich jak
ja, których nie oszukają elfi urok ani magia - chwytano i wię-
ziono w krainie elfów, aż do śmierci. Wielka mi różnica,
śmierć albo uwięzienie w krainie elfów aż do śmierci. W prze-
ciwieństwie do niektórych znanych mi osób, mnie oni nie
fascynują. Kontakty z elfami przypominają każde inne uzależ-
nienie - jeśli się poddasz, należysz do nich, jeśli stawiasz
7
opór, nigdy cię nie opanują.
Teraz, kiedy runęły mury, Łowcy znów na nas polują. Chcą
nas wyplenić, jakbyśmy to my byli plagą tej planety.
Aoibheal, Królowa Jasnego Dworu, już nie rządzi. Wła-
ściwie nikt już chyba nie wie, gdzie przebywa, a niektórzy
zaczynają się zastanawiać, czy wciąż żyje. Od czasu jej znik-
nięcia Jasny i Mroczny Dwór prowadzą swoją krwawą wojnę
na całym naszym świecie, a choć niektórzy mogą uznać, że
jestem ponura i nastawiona pesymistycznie, sądzę, że Mroczni
zyskują wyraźną przewagę nad jaśniejszymi braćmi.
A to coś naprawdę, naprawdę złego.
I nie jest tak, że Jasnych lubię bardziej. Wcale nie. Moim
zdaniem dobry elf to martwy elf. Chodzi tylko o to, że Jaśni
nie są aż tak zabójczy jak Mroczni. Nie zabijają nas na powi-
tanie. Mają z nas pożytek.
Seks.
Choć uważają nas za istoty ledwie rozumne, gustują w na-
szych ciałach.
Kiedy skończą z kobietą, zostawiają ją w strasznym stanie.
To się staje dla niej nałogiem. Seks z elfem bez zabezpieczeń
budzi w kobiecie szaleńcze pożądanie czegoś, czego w ogóle
nie powinna doznać i czego nigdy nie zapomni. Mija sporo
czasu, nim uda jej się wrócić do siebie - ale przynajmniej żyje.
A to oznacza szansę na to, by znów walczyć. By próbować
znaleźć sposób na przywrócenie naszego świata do pierwotne-
go stanu.
By odesłać te elfie sukinsyny do piekła, z którego przyby-
ły.
8
Zaczynam jednak wybiegać zbytnio naprzód, wybiegać
przed historię.
Wszystko zaczęło się tak, jak większość spraw na świecie.
Nie w mroczną i burzliwą noc. Nie zapowiadała tego złowroga
muzyka z gatunku „oto nadchodzi łotr”, nie zwiastowały prze-
powiednie na dnie filiżanki z herbatą albo przerażające znaki
na niebie.
Wszystko zaczęło się niewinnie, jak większość katastrof.
Gdzieś tam motyl macha sobie skrzydłami i wiatr się zmienia,
a ciepły front natrafia na zimny front u zachodnich wybrzeży
Afryki i nim się człowiek zorientuje, zbliża się huragan. Nim
ktokolwiek zorientował się, że nadchodzi burza, można było
już tylko uszczelnić klapy luków i zająć się zmniejszaniem
strat.
Nazywam się MacKayla, w skrócie Mac. Jestem widzącą
sidhe, z czym pogodziłam się dopiero niedawno i bardzo nie-
chętnie.
Jest nas więcej, niż ktokolwiek się spodziewa. I cholernie
dobrze.
To my zajmujemy się zmniejszaniem strat.
JEDEN
Rok wcześniej...
Dziewiąty lipca. Ashford w stanie Georgia.
Trzydzieści pięć stopni. Wilgotność dziewięćdziesiąt sie-
dem procent.
Latem na południu Stanów panują mordercze upały, ale
warto to przeżyć w zamian za tak krótkie, łagodne zimy. Lubię
prawie wszystkie pory roku i klimaty. Mglisty jesienny dzień z
mżawką - doskonały, by zwinąć się pod kocem z dobrą książ-
ką - podoba mi się niemal tak samo jak słoneczny dzień lata,
ale nigdy nie odpowiadał mi zbytnio śnieg i lód. Nie wiem, jak
mieszkańcy północy to znoszą. Ani po co. Ale chyba dobrze,
że tak jest, inaczej u nas zrobiłby się za duży tłok.
Przyzwyczajona do duchoty upałów południa, wylegiwa-
łam się przy basenie na tyłach domu rodziców. Moje ulubione
bikini w różowe kropki doskonale pasowało do lakieru na
paznokciach dłoni i stóp, w odcieniu różu „tak naprawdę wca-
le nie jestem kelnerką”. Wyciągnęłam się na miękkim leżaku,
chłonąc słońce, a długie jasne włosy upięłam nierówno na
10
czubku głowy - to jedna z tych fryzur, w których człowiek
naprawdę nie chce się pokazywać innym ludziom. Mama i tato
byli na wakacjach. W ramach świętowania trzydziestej roczni-
cy ślubu wybrali się na trzytygodniowy rejs w tropikach, który
zaczął się przed dwoma tygodniami na Maui, a miał zakoń-
czyć w następny weekend w Miami.
Pod ich nieobecność pielęgnowałam opaleniznę, co jakiś
czas zanurzałam się w chłodnym błękicie, po czym znów wy-
ciągałam na leżaku, pozwalając, by słońce osuszyło krople
wody na mojej skórze. Żałowałam, że nie ma przy mnie sio-
stry Aliny, z którą mogłabym posiedzieć, a może nawet zapro-
sić paru znajomych.
Podłączyłam iPoda do stacji dokującej Bose mojego ojca,
która stała w tej chwili na stoliku obok mnie. Odtwarzała ra-
dośnie kolekcję piosenek, którą przygotowałam specjalnie z
myślą o opalaniu nad basenem. Składało się na nią ponad sto
przebojów jednego sezonu z ostatnich kilku dziesięcioleci, jak
również kilka innych, które wywoływały uśmiech na mojej
twarzy - radosna, bezmyślna muzyka towarzysząca radosnym,
bezmyślnym chwilom. W tej chwili rozbrzmiewał stary prze-
bój Louisa Armstronga „What a wonderful world”. Należę do
pokolenia, które uważa, że cynizm i rozczarowanie są na to-
pie, ale czasem czuję się w nim nieco obco. Trudno.
Pod ręką miałam wysoką szklankę z mrożoną słodką herba-
tą, a obok telefon, na wypadek gdyby mama i tato przybili do
brzegu wcześniej niż się spodziewałam. Mieli dotrzeć na ko-
lejną wyspę dopiero następnego dnia, ale już dwukrotnie zda-
rzyło im się wylądować wcześniej niż wynikało z
11
harmonogramu. Ponieważ przed kilkoma dniami przypadkiem
wrzuciłam komórkę do basenu, nosiłam wszędzie słuchawkę
telefonu bezprzewodowego, żeby przypadkiem nie przegapić
dzwonka.
Szczerze mówiąc, potwornie tęskniłam za rodzicami.
Zaraz po ich wyjeździe cieszyło mnie, że pobędę trochę w
samotności. Kiedy moi rodzice są na miejscu, dom zaczyna
czasem przypominać dworzec kolejowy, przychodzą przyja-
ciółki mamy, kumple taty od golfa, wpadają panie z kółka
kościelnego, a do tego dzieciaki sąsiadów zaglądają pod takim
czy innym pretekstem, niby przypadkiem ubrane w stroje ką-
pielowe - rany, czyżby czekały na zaproszenie?
Ale po dwóch tygodniach upragnionej samotności zaczyna-
łam się nią dławić. Obszerny dom wydawał się boleśnie cichy,
szczególnie wieczorami. W porze kolacji czułam się zagubio-
na. I głodna. Mama jest świetną kucharką, a mnie szybko
obrzydły frytki, pizza i makaron z serem. Nie mogłam się
doczekać jednego z jej obiadów składających się z pieczonego
kurczaka, tłuczonych ziemniaków, surówki z kapusty i placka
brzoskwiniowego z bitą śmietaną. Nawet zrobiłam już zakupy,
napełniając lodówkę wszystkim, czego mogła potrzebować.
Uwielbiam jeść. Na moje szczęście, nie widać tego po
mnie. Mam biust i biodra, ale szczupłą talię i uda. To zasługa
doskonałego metabolizmu, choć mama powtarza: „Ha, zacze-
kaj, aż dobijesz trzydziestki. A później czterdziestki i pięć-
dziesiątki”. Tata mówi: „Więcej do kochania, Rainey” i posyła
mamie spojrzenie, które zmusza mnie do gwałtownego
12
skupienia się na czymś innym. Czymkolwiek innym. Uwiel-
biam moich rodziców, ale istnieje coś takiego jak ZDI. „Za
dużo informacji”.
Tak czy inaczej, wiodę cudowne życie, poza tęsknotą za
rodzicami i odliczaniem dni do powrotu mojej siostry Aliny z
Irlandii, ale to są problemy chwilowe i wkrótce zostaną na-
prawione. Już niedługo moje życie znów będzie doskonałe.
Czy jeśli ktoś jest zbyt szczęśliwy, kusi w ten sposób Fa-
tum do przecięcia jednej z najważniejszych nici jego życia?
Kiedy zadzwonił telefon, myślałam, że to rodzice.
Myliłam się.
***
To zabawne, jak malutka, nieznacząca, powtarzana dzie-
siątki razy dziennie czynność może stać się linią demarkacyj-
ną.
Podniesienie słuchawki. Naciśnięcie przycisku „odbierz”.
Nim go nacisnęłam - wedle mojej najlepszej wiedzy - moja
siostra Alina żyła. W chwili, gdy go nacisnęłam, moje życie
rozszczepiło się na dwie odmienne epoki: Przed rozmową i Po
niej.
Przed rozmową nie miałam potrzeby używać określeń ta-
kich jak „demarkacyjna”, tych wielkich i poważnych słów,
które znałam tylko dlatego, że tak dużo czytałam. Przed unosi-
łam się w życiu od jednej szczęśliwej chwili do drugiej. Przed
sądziłam, że wiem wszystko. Sądziłam, że wiem, kim jestem,
gdzie pasuję i jak dokładnie będzie wyglądać moja przyszłość.
13
Przed sądziłam, że mam przyszłość.
Po zaczęłam odkrywać, że tak naprawdę nigdy nic nie wie-
działam.
***
Musiały minąć dwa tygodnie od chwili, gdy dowiedziałam
się, że moja siostra została zamordowana, aż ktokolwiek zrobił
cokolwiek poza umieszczeniem jej w ziemi w zamkniętej
trumnie, przykryciem grobu różami i rozpaczaniem.
Rozpaczanie nie mogło przywrócić jej życia, a ja z pewno-
ścią nie czułam się lepiej ze świadomością, że ten, kto ją zabił,
gdzieś tam chodzi sobie swobodnie, szczęśliwy na swój chory,
psychotyczny sposób, podczas gdy moja siostra leży zimna i
biała pod dwoma metrami ziemi.
Te dwa tygodnie na zawsze pozostaną dla mnie niewyraź-
ne. Przepłakałam cały ten czas, łzy zamgliły mój wzrok i
wspomnienia. Te łzy nie były świadome. To moja dusza prze-
ciekała. Alina była nie tylko moją siostrą, ale i najlepszą przy-
jaciółką. Choć przez ostatnie osiem miesięcy studiowała na
Trinity College w Dublinie, bez przerwy wysyłałyśmy do sie-
bie mejle, a raz w tygodniu rozmawiałyśmy przez telefon,
dzieląc się wszystkim i niczego przed sobą nie ukrywając.
A może tak mi się tylko wydawało. Rany, ale się pomyli-
łam.
Planowałyśmy wynająć razem mieszkanie, kiedy wróci do
domu. Miałyśmy zamiar przenieść się do metropolii, gdzie ja
w końcu zajęłabym się na poważnie studiami, a Alina
14
pracowałaby w tym czasie nad swoim doktoratem na tym sa-
mym uniwersytecie w Atlancie. Nie było tajemnicą, że w na-
szej rodzinie to siostra zagarnęła dla siebie całą ambicję. Po
szkole średniej wystarczała mi praca barmanki w The Bricky-
ard przez cztery albo pięć wieczorów w tygodniu. Mieszkałam
z rodzicami i oszczędzałam większość zarobków. Do tego od
czasu do czasu uczęszczałam na zajęcia na naszej miejscowej
Szkole Wyższej Tego i Owego (jeden lub dwa kursy w seme-
strze, zazwyczaj w stylu „Jak korzystać z internetu” albo
„Savoir-vivre w podróży”, co raczej nie zachwycało mojej
rodzinki). I co pozwalało rodzicom zachować nadzieję, że
kiedyś wreszcie skończę studia i dostanę Prawdziwą Pracę w
Prawdziwym Świecie.
Kiedy przed miesiącami pożegnałam się z nią na lotnisku,
nawet mi na myśl nie przyszło, że już nigdy nie zobaczę jej
żywej. Alina była równie stała jak wschody i zachody słońca.
Była zaczarowana. Miała dwadzieścia cztery lata, ja dwadzie-
ścia dwa. Spodziewałyśmy się, że będziemy żyć wiecznie. Od
trzydziestki dzieliły nas miliony lat świetlnych. Czterdziestka
była w innej galaktyce. Śmierć? Ha. Śmierć to coś, co przytra-
fia się naprawdę starym ludziom.
Nie.
Po dwóch tygodniach mgła łez zaczęła się nieco podnosić.
Nie przestałam odczuwać bólu. Myślę, że po prostu pozbyłam
się z ciała ostatniej kropli wilgoci, która nie była absolutnie
niezbędna do jego funkcjonowania. A wściekłość była wodą
dla mojej wysuszonej duszy. Chciałam dostać odpowiedzi.
Chciałam sprawiedliwości.
Chciałam zemsty.
Wydawało się, że jestem jedyna.
15
Parę lat temu chodziłam na zajęcia z psychologii, na któ-
rych dowiedziałam się, że ludzie radzą sobie ze śmiercią,
przechodząc przez kolejne etapy żałoby. Nie miałam okazji
nurzać się w odrętwieniu wyparcia, które ponoć stanowiło
pierwszy etap. W ciągu jednego uderzenia serca przeskoczy-
łam od otępienia do cierpienia. Ponieważ mama i tato byli na
wyjeździe, to ja musiałam zidentyfikować jej ciało. Nie wy-
glądało ładnie i nie mogłam w żaden sposób zaprzeczyć, że
Alina nie żyje.
Po dwóch tygodniach znalazłam się w środku etapu gnie-
wu. Następna miała być depresja. A później, jeśli ktoś był
zdrowy, akceptacja. Już widziałam pierwsze oznaki akceptacji
w tych, którzy mnie otaczali, jakby przeszli bezpośrednio z
odrętwienia do poddania się. Wspominali o „bezsensownych
aktach przemocy”. Mówili o „życiu dalej”. Twierdzili, że „po-
licja ma wszystko pod kontrolą”.
Ja zdecydowanie nie byłam zdrowa. I nie bardzo wierzy-
łam w irlandzką policję.
Zaakceptować śmierć Aliny?
Nigdy.
***
- Nie pojedziesz, Mac, nie ma mowy.
Mama stała przy kuchennym blacie, na ramieniu miała
ściereczkę, a na brzuchu wesoły żółto-czerwono-biały fartuch
w kwiaty magnolii. Do tego ubrudzone mąką ręce.
Piekła. I gotowała. I sprzątała. I znów piekła. Stała się
prawdziwym domowym diabłem tasmańskim. Urodzona i
wychowana na głębokim Południu, tak właśnie próbowała
16
sobie radzić. W tych okolicach kobiety jak kwoki dbają o
gniazdo, kiedy ktoś umiera. Tak się właśnie robi.
Kłóciłyśmy się przez ostatnią godzinę. Poprzedniego wie-
czora policjanci z Dublina zadzwonili do nas, żeby powie-
dzieć, że bardzo im przykro, ale z powodu braku dowodów i
wobec faktu, że nie mieli żadnych poszlak ani świadków, nie
pozostały im żadne tropy do sprawdzenia. Informowali nas
oficjalnie, że nie mieli innego wyboru, jak tylko przenieść
sprawę Aliny do działu Spraw nierozwiązanych - a każdy głu-
pi wiedział, że to wcale nie jest dział, tylko szafa na dokumen-
ty w kiepsko oświetlonym i zapomnianym piwnicznym maga-
zynie. Mimo zapewnień, że co jakiś czas będą wracać do
sprawy, szukając nowych dowodów, i że dołożą wszelkich
starań, wiadomość była oczywista: Alina nie żyła, została
odesłana do swojej ojczyzny i przestała być ich problemem.
Poddali się.
To był ich rekord, czy co? Trzy tygodnie. Żałosne dwa-
dzieścia jeden dni. To niewyobrażalne!
- Mogę się założyć o własny tyłek, że gdybyśmy tam
mieszkali, nie poddaliby się tak szybko - powiedziałam z go-
ryczą.
- Nie wiesz tego, Mac.
Mama odsunęła popielate loki znad niebieskich oczu, za-
czerwienionych od płaczu, pozostawiając na czole biały ślad
mąki.
- Daj mi szansę, żebym się tego dowiedziała.
Zacisnęła wargi tak mocno, że zbielały.
- Absolutnie nie. Już straciłam w tamtym kraju jedną cór-
kę. Nie stracę drugiej.
17
Impas. Tak wyglądała sytuacja od śniadania, kiedy ogłosi-
łam, że biorę wolne, żeby polecieć do Dublina i dowiedzieć
się, co policja naprawdę zrobiła w sprawie Aliny.
Miałam zamiar zażądać kopii akt sprawy i zrobić wszystko
co w mojej mocy, by skłonić ich do kontynuowania śledztwa.
Dam twarz i głos - mocny i, jak liczyłam, bardzo przekonujący
- rodzinie ofiary. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że gdyby
moja siostra miała swojego przedstawiciela w Dublinie, poli-
cja potraktowałaby śledztwo poważniej.
Próbowałam namówić tatę, żeby tam pojechał, ale do niego
nie dało się dotrzeć. Tonął w rozpaczy. Choć nasze rysy twa-
rzy i sylwetki się różniły, mam taki sam kolor włosów i oczu
jak Alina i kiedy tato ostatnio na mnie patrzył, co nie zdarzało
się często, robił tak straszną minę, że pragnęłam zapaść się
pod ziemię. Albo przynajmniej być ciemnooką brunetką jak
on, a nie zielonooką blondynką.
Z początku, po pogrzebie, był pełen energii, odbywał nie-
kończące się rozmowy telefoniczne, kontaktując się ze
wszystkimi. Ambasada była uprzejma, ale skierowała go do
Interpolu. Interpol zajął mu kilka dni, podczas których „zapo-
znawał się ze sprawą”, po czym dyplomatycznie odesłał go
tam, gdzie się wszystko zaczęło - do dublińskiej policji. Du-
blińska policja pozostała niewzruszona. Nie ma dowodów. Nie
ma poszlak. Nic do zbadania. „Jeśli ma pan z tym problem,
proszę się skontaktować z ambasadą”.
Zadzwonił na policję w Ashford - nie, nie mogli udać się
do Irlandii i zająć tą sprawą. Znów zadzwonił do Dublina - czy
na pewno przesłuchali wszystkich przyjaciół Aliny, jej kole-
gów ze studiów i wykładowców? Nie musiałam słyszeć
18
rozmówcy ojca, by domyślić się, że dublińska policja zaczyna-
ła się irytować.
W końcu zadzwonił do starego kumpla ze studiów, który
miał jakąś ważną, utrzymywaną w tajemnicy funkcję w rzą-
dzie. Cokolwiek powiedział ten przyjaciel, tatę zupełnie to
rozłożyło. Zamknął za sobą drzwi i przestał się pokazywać.
W domu rodziny Lane panowała zdecydowanie ciężka at-
mosfera - mama jak tornado w kuchni, tato jak czarna dziura
w gabinecie. Nie mogłam siedzieć i czekać, aż w końcu się z
tego otrząsną. Marnowaliśmy czas, a trop stygł z każdą minu-
tą. Jeśli ktoś miał coś zrobić, musiał zrobić to teraz, co ozna-
czało, że musiałam to być ja.
- Jadę i nie obchodzi mnie, czy ci się to podoba - powie-
działam.
Mama się rozpłakała. Rzuciła wyrabiane ciasto na blat i
wybiegła z kuchni. Po chwili usłyszałam trzask drzwi do sy-
pialni.
Tego jednego nie mogę znieść - łez mamy. Zupełnie jakby
za mało ostatnio płakała, teraz ja znów ją doprowadziłam do
płaczu. Wyślizgnęłam się z kuchni i przekradałam na górę,
czując się jak absolutnie najgorszy z najgorszych bydlaków na
ziemi.
Zdjęłam piżamę, wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy i
ubrałam się, po czym przez chwilę stałam całkiem zagubiona,
wpatrując się tępo w zamknięte drzwi pokoju Aliny.
Ile tysięcy razy wołałyśmy się w ciągu dnia, szeptałyśmy
po nocy, budziłyśmy się nawzajem dla pocieszenia, kiedy
któraś miała koszmarny sen.
19
Teraz pozostałam sama ze swoimi koszmarami.
Weź się w garść, Mac. Otrząsnęłam się i postanowiłam
pójść na uczelnię. Gdybym została w domu, czarna dziura
mogłaby pochłonąć i mnie. Przez cały czas czułam, jak jej
horyzont zdarzeń rozrasta się w postępie geometrycznym.
W drodze do centrum przypomniałam sobie, że komórka
wpadła mi do basenu - Boże, czy to naprawdę było tyle tygo-
dni temu? - i uznałam, że lepiej zatrzymam się w galerii han-
dlowej i kupię sobie nową, na wypadek gdyby rodzice chcieli
się ze mną skontaktować.
O ile w ogóle zwrócili uwagę na to, że wyszłam.
Zajrzałam do sklepu, kupiłam najtańszą Nokię, jaką mieli
na składzie, zdezaktywowałam starą komórkę i uruchomiłam
zapasową.
Miałam czternaście wiadomości na poczcie głosowej, co
chyba było moim rekordem. Trudno mnie nazwać bardzo to-
warzyską. Nie jestem też jednym z tych wiecznie podłączo-
nych do sieci ludzi, którzy przeskakują z jednego portalu spo-
łecznościowego do drugiego. Myśl, że człowieka można tak
łatwo znaleźć, trochę mnie przeraża. Moja komórka nie ma
aparatu fotograficznego ani możliwości wysyłania SMS-ów.
Nie mam dostępu do internetu ani radia satelitarnego, tylko
pakiet podstawowy, dziękuję państwu. Poza tym potrzebuję
jedynie mojego wiernego iPoda - muzyka pozwala mi na ode-
rwanie się od rzeczywistości.
Wsiadłam do samochodu, uruchomiłam silnik, żeby klima-
tyzacja mogła rozpocząć bój z lipcowym upałem, i zaczęłam
odsłuchiwać wiadomości. Większość była sprzed kilku
20
tygodni, od znajomych ze szkoły albo z The Brickyard, z któ-
rymi zdążyłam już porozmawiać.
W głębi duszy chyba sobie uświadamiałam, że straciłam
komórkę na kilka dni przed śmiercią Aliny i miałam nadzieję,
że dostanę wiadomość od niej. Miałam nadzieję, że mogła
zadzwonić przed śmiercią i brzmieć radośnie. Miałam nadzie-
ję, że mogła powiedzieć coś, co pozwoliłoby mi choć na krót-
ką chwilę zapomnieć o smutku. Rozpaczliwie pragnęłam znów
usłyszeć jej głos.
Kiedy to się stało, prawie upuściłam komórkę. Jej głos
eksplodował z niewielkiego głośniczka, gorączkowy i przera-
żony.
- Mac! O Boże, Mac, gdzie jesteś? Muszę z tobą poroz-
mawiać! Od razu włączyła się poczta głosowa! Co ty wypra-
wiasz, że wyłączyłaś komórkę? Masz do mnie zadzwonić,
kiedy tylko to odbierzesz! To znaczy natychmiast!
Mimo dokuczliwego letniego upału nagle zrobiło mi się
zimno, a skórę pokrył lepki pot.
- Och, Mac, wszystko poszło nie tak! Myślałam, że wiem,
co robię. Myślałam, że on mi pomaga, ale... Boże, nie wierzę,
że byłam tak głupia! Myślałam, że go kocham, a on jest jed-
nym z nich, Mac! On jest jednym z nich!
Zamrugałam, nic nie rozumiejąc. Jednym z kogo? A skoro
już przy tym jesteśmy, to kim w ogóle był ten „on”, który był
jednym z „nich”? Alina zakochana? Nie ma mowy! Mówiły-
śmy sobie wszystko. Poza kilkoma facetami, z którymi umó-
wiła się parę razy podczas pierwszych miesięcy pobytu w
Dublinie, nie wspominała o nikim innym w swoim życiu. A
już z pewnością nie o takim, w którym byłaby zakochana!
21
Załkała. Zacisnęłam mocniej rękę na telefonie, jakbym
mogła przez niego pochwycić moją siostrę. Utrzymać tę Alinę
przy życiu i zapewnić jej bezpieczeństwo. Kilka chwil białego
szumu, a później, kiedy znów się odezwała, ściszyła głos,
jakby się bała, że ktoś ją podsłucha.
- Musimy porozmawiać, Mac! Tak mało wiesz. Mój Bo-
że, nie wiesz nawet, kim jesteś! Tyle rzeczy powinnam ci po-
wiedzieć, ale myślałam, że uda mi się utrzymać cię z dala od
tego, aż zrobi się bezpieczniej. Spróbuję dotrzeć do domu... -
zaśmiała się gorzko, ten ostry dźwięk wcale nie pasował do
Aliny - ...ale on chyba nie wypuści mnie z tego kraju. Wkrótce
do ciebie zadzwonię... - Znów biały szum. Sapnięcie. - Och,
Mac, on się zbliża! - Jej głos zmienił się w pełen nacisku
szept. - Posłuchaj mnie! Musimy znaleźć... - Jej kolejne słowa
wydawały się przekręcone albo jakby pochodziły z obcego
języka, coś w rodzaju „szi-sadu”, tak mi się wydawało. - Od
tego zależy wszystko. Nie możemy pozwolić, żeby oni to do-
stali! Musimy pierwsi do niej dotrzeć. Przez cały czas mnie
okłamywał. Wiem teraz, czym jest, i wiem, gdzie...
Martwa cisza.
Rozmowa została zakończona.
Siedziałam oszołomiona, próbując znaleźć sens w tym, co
właśnie usłyszałam. Doszłam do wniosku, że muszę cierpieć
na rozdwojenie jaźni i że są dwie Mac - jedna, która wiedziała,
co się dzieje na świecie wokół niej, i druga, która orientowała
się w rzeczywistości na tyle, by się rano ubrać i nie włożyć
lewego buta na prawą nogę. Mac, która wiedziała, musiała
umrzeć razem z Aliną, bo ta Mac nie miała najmniejszego
pojęcia, co działo się z jej siostrą.
22
Zakochała się i nic mi nie powiedziała. Ani razu nie
wspomniała. A teraz wydawało się, że to najmniej ważna z
rzeczy, których mi nie powiedziała. Osłupiałam. Zostałam
zdradzona. Moja siostra przez całe miesiące ukrywała przede
mną wielką część swojego życia.
W jakim niebezpieczeństwie była? Od czego próbowała
mnie trzymać z dala? Aż będzie bezpieczniej z czym? Co mu-
siałyśmy znaleźć? Czy to mężczyzna, w którym była zakocha-
na, ją zabił? Dlaczego - och, dlaczego - nie zdradziła mi jego
imienia?
Sprawdziłam datę i godzinę rozmowy - popołudnie po tym,
jak wrzuciłam komórkę do basenu. Zrobiło mi się niedobrze.
Potrzebowała mnie, a ja ją opuściłam. Kiedy Alina tak gorącz-
kowo próbowała się do mnie dodzwonić, ja opalałam się leni-
wie na podwórku, słuchając listy stu bezmyślnie radosnych
piosenek, a moja komórka leżała popsuta i zapomniana na
stole w jadalni.
Starannie zapisałam wiadomość, po czym odsłuchałam
resztę z nadzieją, że mogła zadzwonić jeszcze raz, ale, poza
tym nic nie było. Według policji umarła jakieś cztery godziny
po tym, jak próbowała się do mnie dodzwonić, choć dopiero
po dwóch dniach znaleźli jej ciało w bocznej uliczce.
To był obraz, który z dużym wysiłkiem próbowałam wy-
rzucić z głowy.
Zamknęłam oczy i próbowałam nie skupiać się na myśli, że
straciłam ostatnią okazję, by z nią porozmawiać, próbowałam
nie myśleć, że być może udałoby mi się coś zrobić, by ją ura-
tować, gdybym tylko odebrała. Te myśli mogły doprowadzić
mnie do szaleństwa.
23
Znów odtworzyłam wiadomość. Co to jest szi-sadu? I o co
chodzi z tym tajemniczym „Nie wiesz nawet, kim jesteś?”. Co
Alina mogła mieć na myśli?
Po trzecim przesłuchaniu znałam już wiadomość na pa-
mięć.
Wiedziałam też, że za nic nie mogłabym odtworzyć jej
mamie i tacie. Nie tylko wpędziłaby ich w głębszą rozpacz (o
ile w ogóle istniała głębsza rozpacz od tej, jaką czuli teraz), ale
pewnie zamknęliby mnie w pokoju i wyrzucili klucz. Wiedzia-
łam, że nie będą ryzykować z jedynym pozostałym przy życiu
dzieckiem.
Ale... gdybym pojechała do Dublina i odtworzyła ją na po-
licji, musieliby ponownie otworzyć jej sprawę, prawda? To
była poszlaka. Jeśli Alina była w kimś zakochana, to ktoś ją
kiedyś musiał z tym kimś gdzieś widzieć. Na uczelni, w jej
mieszkaniu, w pracy, gdziekolwiek. Ktoś musiał wiedzieć,
kim on był.
Nawet jeśli tajemniczy mężczyzna nie był zabójcą, to z
pewnością pomoże odkryć, kto nim był. W końcu był „jednym
z nich”.
Skrzywiłam się.
Kimkolwiek byli ci „oni”.
DWA
Szybko zrozumiałam, że jednym było myślenie o wyjeź-
dzie do Dublina i zażądaniu sprawiedliwości w imieniu sio-
stry, a zupełnie innym znalezienie się tam po długim locie
przez ocean, sześć i pół tysiąca kilometrów od domu.
Ale oto stałam, w szybko zapadającym wzroku, na bruko-
wanej ulicy w sercu obcego miasta, patrząc, jak odjeżdża moja
taksówka. Otaczali mnie ludzie, którzy mówili zupełnie dla
mnie niezrozumiałą odmianą angielskiego, a ja wciąż próbo-
wałam pogodzić się z faktem, że choć w mieście i w okolicach
mieszkał ponad milion ludzi, ja nie znałam zupełnie nikogo.
Ani w Dublinie, ani w Irlandii, ani na całym kontynencie.
Byłam tak samotna jak to tylko możliwe.
Przed wyjazdem poważnie pokłóciłam się z rodzicami i te-
raz nie odzywali się do mnie. Z drugiej strony, do siebie na-
wzajem też się nie odzywali, więc próbowałam nie traktować
tego zbyt osobiście. Rzuciłam pracę i zrezygnowałam ze szko-
ły. Opróżniłam rachunek bieżący i lokatę. Byłam niezamężną
białą kobietą w wieku dwudziestu dwóch lat, samotną w
25
Karen Marie Moning MROCZNE SZALEŃSTWO Przełożyła Anna Studniarek Wydawnictwo MAG Warszawa 2011
Tytuł oryginału: Darkfever Copyright © 2006 by Karen Marie Moning Copyright for the Polish translation © 2011 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka Ilustracja na okładce: Irek Konior Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-212-3 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.rCA. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 213 000 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl
Ta powieść jest dedykowana Neilowi, w podziękowaniu za trzymanie mnie za rękę i wejście ze mną w Mroczną Strefę.
...A kiedy mury runą, Kiedy mury zaczną się kruszyć, kruszyć... - John Cougar Mellencamp
PROLOG Moja filozofia jest bardzo prosta - każdy dzień, w którym nikt nie próbuje mnie zabić, to dla mnie dobry dzień. Ostatnio nie było ich wiele. Szczególnie od czasu, gdy zaczął pękać mur dzielący świat ludzi i elfów. Z drugiej strony, od tego czasu żaden widzący sidhe nie miał dobrego dnia. Nim zawarto Pakt między ludźmi a elfami (około roku 4000 przed naszą erą - to informacja dla tych, którzy ostatnio nie odświeżali historii elfów), Mroczni Łowcy tropili nas i zabijali. Pakt jednak nie pozwalał elfom na przelewanie ludz- kiej krwi, więc przez następne mniej więcej sześć tysięcy lat tych obdarzonych Prawdziwym Wzrokiem - ludzi takich jak ja, których nie oszukają elfi urok ani magia - chwytano i wię- ziono w krainie elfów, aż do śmierci. Wielka mi różnica, śmierć albo uwięzienie w krainie elfów aż do śmierci. W prze- ciwieństwie do niektórych znanych mi osób, mnie oni nie fascynują. Kontakty z elfami przypominają każde inne uzależ- nienie - jeśli się poddasz, należysz do nich, jeśli stawiasz 7
opór, nigdy cię nie opanują. Teraz, kiedy runęły mury, Łowcy znów na nas polują. Chcą nas wyplenić, jakbyśmy to my byli plagą tej planety. Aoibheal, Królowa Jasnego Dworu, już nie rządzi. Wła- ściwie nikt już chyba nie wie, gdzie przebywa, a niektórzy zaczynają się zastanawiać, czy wciąż żyje. Od czasu jej znik- nięcia Jasny i Mroczny Dwór prowadzą swoją krwawą wojnę na całym naszym świecie, a choć niektórzy mogą uznać, że jestem ponura i nastawiona pesymistycznie, sądzę, że Mroczni zyskują wyraźną przewagę nad jaśniejszymi braćmi. A to coś naprawdę, naprawdę złego. I nie jest tak, że Jasnych lubię bardziej. Wcale nie. Moim zdaniem dobry elf to martwy elf. Chodzi tylko o to, że Jaśni nie są aż tak zabójczy jak Mroczni. Nie zabijają nas na powi- tanie. Mają z nas pożytek. Seks. Choć uważają nas za istoty ledwie rozumne, gustują w na- szych ciałach. Kiedy skończą z kobietą, zostawiają ją w strasznym stanie. To się staje dla niej nałogiem. Seks z elfem bez zabezpieczeń budzi w kobiecie szaleńcze pożądanie czegoś, czego w ogóle nie powinna doznać i czego nigdy nie zapomni. Mija sporo czasu, nim uda jej się wrócić do siebie - ale przynajmniej żyje. A to oznacza szansę na to, by znów walczyć. By próbować znaleźć sposób na przywrócenie naszego świata do pierwotne- go stanu. By odesłać te elfie sukinsyny do piekła, z którego przyby- ły. 8
Zaczynam jednak wybiegać zbytnio naprzód, wybiegać przed historię. Wszystko zaczęło się tak, jak większość spraw na świecie. Nie w mroczną i burzliwą noc. Nie zapowiadała tego złowroga muzyka z gatunku „oto nadchodzi łotr”, nie zwiastowały prze- powiednie na dnie filiżanki z herbatą albo przerażające znaki na niebie. Wszystko zaczęło się niewinnie, jak większość katastrof. Gdzieś tam motyl macha sobie skrzydłami i wiatr się zmienia, a ciepły front natrafia na zimny front u zachodnich wybrzeży Afryki i nim się człowiek zorientuje, zbliża się huragan. Nim ktokolwiek zorientował się, że nadchodzi burza, można było już tylko uszczelnić klapy luków i zająć się zmniejszaniem strat. Nazywam się MacKayla, w skrócie Mac. Jestem widzącą sidhe, z czym pogodziłam się dopiero niedawno i bardzo nie- chętnie. Jest nas więcej, niż ktokolwiek się spodziewa. I cholernie dobrze. To my zajmujemy się zmniejszaniem strat.
JEDEN Rok wcześniej... Dziewiąty lipca. Ashford w stanie Georgia. Trzydzieści pięć stopni. Wilgotność dziewięćdziesiąt sie- dem procent. Latem na południu Stanów panują mordercze upały, ale warto to przeżyć w zamian za tak krótkie, łagodne zimy. Lubię prawie wszystkie pory roku i klimaty. Mglisty jesienny dzień z mżawką - doskonały, by zwinąć się pod kocem z dobrą książ- ką - podoba mi się niemal tak samo jak słoneczny dzień lata, ale nigdy nie odpowiadał mi zbytnio śnieg i lód. Nie wiem, jak mieszkańcy północy to znoszą. Ani po co. Ale chyba dobrze, że tak jest, inaczej u nas zrobiłby się za duży tłok. Przyzwyczajona do duchoty upałów południa, wylegiwa- łam się przy basenie na tyłach domu rodziców. Moje ulubione bikini w różowe kropki doskonale pasowało do lakieru na paznokciach dłoni i stóp, w odcieniu różu „tak naprawdę wca- le nie jestem kelnerką”. Wyciągnęłam się na miękkim leżaku, chłonąc słońce, a długie jasne włosy upięłam nierówno na 10
czubku głowy - to jedna z tych fryzur, w których człowiek naprawdę nie chce się pokazywać innym ludziom. Mama i tato byli na wakacjach. W ramach świętowania trzydziestej roczni- cy ślubu wybrali się na trzytygodniowy rejs w tropikach, który zaczął się przed dwoma tygodniami na Maui, a miał zakoń- czyć w następny weekend w Miami. Pod ich nieobecność pielęgnowałam opaleniznę, co jakiś czas zanurzałam się w chłodnym błękicie, po czym znów wy- ciągałam na leżaku, pozwalając, by słońce osuszyło krople wody na mojej skórze. Żałowałam, że nie ma przy mnie sio- stry Aliny, z którą mogłabym posiedzieć, a może nawet zapro- sić paru znajomych. Podłączyłam iPoda do stacji dokującej Bose mojego ojca, która stała w tej chwili na stoliku obok mnie. Odtwarzała ra- dośnie kolekcję piosenek, którą przygotowałam specjalnie z myślą o opalaniu nad basenem. Składało się na nią ponad sto przebojów jednego sezonu z ostatnich kilku dziesięcioleci, jak również kilka innych, które wywoływały uśmiech na mojej twarzy - radosna, bezmyślna muzyka towarzysząca radosnym, bezmyślnym chwilom. W tej chwili rozbrzmiewał stary prze- bój Louisa Armstronga „What a wonderful world”. Należę do pokolenia, które uważa, że cynizm i rozczarowanie są na to- pie, ale czasem czuję się w nim nieco obco. Trudno. Pod ręką miałam wysoką szklankę z mrożoną słodką herba- tą, a obok telefon, na wypadek gdyby mama i tato przybili do brzegu wcześniej niż się spodziewałam. Mieli dotrzeć na ko- lejną wyspę dopiero następnego dnia, ale już dwukrotnie zda- rzyło im się wylądować wcześniej niż wynikało z 11
harmonogramu. Ponieważ przed kilkoma dniami przypadkiem wrzuciłam komórkę do basenu, nosiłam wszędzie słuchawkę telefonu bezprzewodowego, żeby przypadkiem nie przegapić dzwonka. Szczerze mówiąc, potwornie tęskniłam za rodzicami. Zaraz po ich wyjeździe cieszyło mnie, że pobędę trochę w samotności. Kiedy moi rodzice są na miejscu, dom zaczyna czasem przypominać dworzec kolejowy, przychodzą przyja- ciółki mamy, kumple taty od golfa, wpadają panie z kółka kościelnego, a do tego dzieciaki sąsiadów zaglądają pod takim czy innym pretekstem, niby przypadkiem ubrane w stroje ką- pielowe - rany, czyżby czekały na zaproszenie? Ale po dwóch tygodniach upragnionej samotności zaczyna- łam się nią dławić. Obszerny dom wydawał się boleśnie cichy, szczególnie wieczorami. W porze kolacji czułam się zagubio- na. I głodna. Mama jest świetną kucharką, a mnie szybko obrzydły frytki, pizza i makaron z serem. Nie mogłam się doczekać jednego z jej obiadów składających się z pieczonego kurczaka, tłuczonych ziemniaków, surówki z kapusty i placka brzoskwiniowego z bitą śmietaną. Nawet zrobiłam już zakupy, napełniając lodówkę wszystkim, czego mogła potrzebować. Uwielbiam jeść. Na moje szczęście, nie widać tego po mnie. Mam biust i biodra, ale szczupłą talię i uda. To zasługa doskonałego metabolizmu, choć mama powtarza: „Ha, zacze- kaj, aż dobijesz trzydziestki. A później czterdziestki i pięć- dziesiątki”. Tata mówi: „Więcej do kochania, Rainey” i posyła mamie spojrzenie, które zmusza mnie do gwałtownego 12
skupienia się na czymś innym. Czymkolwiek innym. Uwiel- biam moich rodziców, ale istnieje coś takiego jak ZDI. „Za dużo informacji”. Tak czy inaczej, wiodę cudowne życie, poza tęsknotą za rodzicami i odliczaniem dni do powrotu mojej siostry Aliny z Irlandii, ale to są problemy chwilowe i wkrótce zostaną na- prawione. Już niedługo moje życie znów będzie doskonałe. Czy jeśli ktoś jest zbyt szczęśliwy, kusi w ten sposób Fa- tum do przecięcia jednej z najważniejszych nici jego życia? Kiedy zadzwonił telefon, myślałam, że to rodzice. Myliłam się. *** To zabawne, jak malutka, nieznacząca, powtarzana dzie- siątki razy dziennie czynność może stać się linią demarkacyj- ną. Podniesienie słuchawki. Naciśnięcie przycisku „odbierz”. Nim go nacisnęłam - wedle mojej najlepszej wiedzy - moja siostra Alina żyła. W chwili, gdy go nacisnęłam, moje życie rozszczepiło się na dwie odmienne epoki: Przed rozmową i Po niej. Przed rozmową nie miałam potrzeby używać określeń ta- kich jak „demarkacyjna”, tych wielkich i poważnych słów, które znałam tylko dlatego, że tak dużo czytałam. Przed unosi- łam się w życiu od jednej szczęśliwej chwili do drugiej. Przed sądziłam, że wiem wszystko. Sądziłam, że wiem, kim jestem, gdzie pasuję i jak dokładnie będzie wyglądać moja przyszłość. 13
Przed sądziłam, że mam przyszłość. Po zaczęłam odkrywać, że tak naprawdę nigdy nic nie wie- działam. *** Musiały minąć dwa tygodnie od chwili, gdy dowiedziałam się, że moja siostra została zamordowana, aż ktokolwiek zrobił cokolwiek poza umieszczeniem jej w ziemi w zamkniętej trumnie, przykryciem grobu różami i rozpaczaniem. Rozpaczanie nie mogło przywrócić jej życia, a ja z pewno- ścią nie czułam się lepiej ze świadomością, że ten, kto ją zabił, gdzieś tam chodzi sobie swobodnie, szczęśliwy na swój chory, psychotyczny sposób, podczas gdy moja siostra leży zimna i biała pod dwoma metrami ziemi. Te dwa tygodnie na zawsze pozostaną dla mnie niewyraź- ne. Przepłakałam cały ten czas, łzy zamgliły mój wzrok i wspomnienia. Te łzy nie były świadome. To moja dusza prze- ciekała. Alina była nie tylko moją siostrą, ale i najlepszą przy- jaciółką. Choć przez ostatnie osiem miesięcy studiowała na Trinity College w Dublinie, bez przerwy wysyłałyśmy do sie- bie mejle, a raz w tygodniu rozmawiałyśmy przez telefon, dzieląc się wszystkim i niczego przed sobą nie ukrywając. A może tak mi się tylko wydawało. Rany, ale się pomyli- łam. Planowałyśmy wynająć razem mieszkanie, kiedy wróci do domu. Miałyśmy zamiar przenieść się do metropolii, gdzie ja w końcu zajęłabym się na poważnie studiami, a Alina 14
pracowałaby w tym czasie nad swoim doktoratem na tym sa- mym uniwersytecie w Atlancie. Nie było tajemnicą, że w na- szej rodzinie to siostra zagarnęła dla siebie całą ambicję. Po szkole średniej wystarczała mi praca barmanki w The Bricky- ard przez cztery albo pięć wieczorów w tygodniu. Mieszkałam z rodzicami i oszczędzałam większość zarobków. Do tego od czasu do czasu uczęszczałam na zajęcia na naszej miejscowej Szkole Wyższej Tego i Owego (jeden lub dwa kursy w seme- strze, zazwyczaj w stylu „Jak korzystać z internetu” albo „Savoir-vivre w podróży”, co raczej nie zachwycało mojej rodzinki). I co pozwalało rodzicom zachować nadzieję, że kiedyś wreszcie skończę studia i dostanę Prawdziwą Pracę w Prawdziwym Świecie. Kiedy przed miesiącami pożegnałam się z nią na lotnisku, nawet mi na myśl nie przyszło, że już nigdy nie zobaczę jej żywej. Alina była równie stała jak wschody i zachody słońca. Była zaczarowana. Miała dwadzieścia cztery lata, ja dwadzie- ścia dwa. Spodziewałyśmy się, że będziemy żyć wiecznie. Od trzydziestki dzieliły nas miliony lat świetlnych. Czterdziestka była w innej galaktyce. Śmierć? Ha. Śmierć to coś, co przytra- fia się naprawdę starym ludziom. Nie. Po dwóch tygodniach mgła łez zaczęła się nieco podnosić. Nie przestałam odczuwać bólu. Myślę, że po prostu pozbyłam się z ciała ostatniej kropli wilgoci, która nie była absolutnie niezbędna do jego funkcjonowania. A wściekłość była wodą dla mojej wysuszonej duszy. Chciałam dostać odpowiedzi. Chciałam sprawiedliwości. Chciałam zemsty. Wydawało się, że jestem jedyna. 15
Parę lat temu chodziłam na zajęcia z psychologii, na któ- rych dowiedziałam się, że ludzie radzą sobie ze śmiercią, przechodząc przez kolejne etapy żałoby. Nie miałam okazji nurzać się w odrętwieniu wyparcia, które ponoć stanowiło pierwszy etap. W ciągu jednego uderzenia serca przeskoczy- łam od otępienia do cierpienia. Ponieważ mama i tato byli na wyjeździe, to ja musiałam zidentyfikować jej ciało. Nie wy- glądało ładnie i nie mogłam w żaden sposób zaprzeczyć, że Alina nie żyje. Po dwóch tygodniach znalazłam się w środku etapu gnie- wu. Następna miała być depresja. A później, jeśli ktoś był zdrowy, akceptacja. Już widziałam pierwsze oznaki akceptacji w tych, którzy mnie otaczali, jakby przeszli bezpośrednio z odrętwienia do poddania się. Wspominali o „bezsensownych aktach przemocy”. Mówili o „życiu dalej”. Twierdzili, że „po- licja ma wszystko pod kontrolą”. Ja zdecydowanie nie byłam zdrowa. I nie bardzo wierzy- łam w irlandzką policję. Zaakceptować śmierć Aliny? Nigdy. *** - Nie pojedziesz, Mac, nie ma mowy. Mama stała przy kuchennym blacie, na ramieniu miała ściereczkę, a na brzuchu wesoły żółto-czerwono-biały fartuch w kwiaty magnolii. Do tego ubrudzone mąką ręce. Piekła. I gotowała. I sprzątała. I znów piekła. Stała się prawdziwym domowym diabłem tasmańskim. Urodzona i wychowana na głębokim Południu, tak właśnie próbowała 16
sobie radzić. W tych okolicach kobiety jak kwoki dbają o gniazdo, kiedy ktoś umiera. Tak się właśnie robi. Kłóciłyśmy się przez ostatnią godzinę. Poprzedniego wie- czora policjanci z Dublina zadzwonili do nas, żeby powie- dzieć, że bardzo im przykro, ale z powodu braku dowodów i wobec faktu, że nie mieli żadnych poszlak ani świadków, nie pozostały im żadne tropy do sprawdzenia. Informowali nas oficjalnie, że nie mieli innego wyboru, jak tylko przenieść sprawę Aliny do działu Spraw nierozwiązanych - a każdy głu- pi wiedział, że to wcale nie jest dział, tylko szafa na dokumen- ty w kiepsko oświetlonym i zapomnianym piwnicznym maga- zynie. Mimo zapewnień, że co jakiś czas będą wracać do sprawy, szukając nowych dowodów, i że dołożą wszelkich starań, wiadomość była oczywista: Alina nie żyła, została odesłana do swojej ojczyzny i przestała być ich problemem. Poddali się. To był ich rekord, czy co? Trzy tygodnie. Żałosne dwa- dzieścia jeden dni. To niewyobrażalne! - Mogę się założyć o własny tyłek, że gdybyśmy tam mieszkali, nie poddaliby się tak szybko - powiedziałam z go- ryczą. - Nie wiesz tego, Mac. Mama odsunęła popielate loki znad niebieskich oczu, za- czerwienionych od płaczu, pozostawiając na czole biały ślad mąki. - Daj mi szansę, żebym się tego dowiedziała. Zacisnęła wargi tak mocno, że zbielały. - Absolutnie nie. Już straciłam w tamtym kraju jedną cór- kę. Nie stracę drugiej. 17
Impas. Tak wyglądała sytuacja od śniadania, kiedy ogłosi- łam, że biorę wolne, żeby polecieć do Dublina i dowiedzieć się, co policja naprawdę zrobiła w sprawie Aliny. Miałam zamiar zażądać kopii akt sprawy i zrobić wszystko co w mojej mocy, by skłonić ich do kontynuowania śledztwa. Dam twarz i głos - mocny i, jak liczyłam, bardzo przekonujący - rodzinie ofiary. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że gdyby moja siostra miała swojego przedstawiciela w Dublinie, poli- cja potraktowałaby śledztwo poważniej. Próbowałam namówić tatę, żeby tam pojechał, ale do niego nie dało się dotrzeć. Tonął w rozpaczy. Choć nasze rysy twa- rzy i sylwetki się różniły, mam taki sam kolor włosów i oczu jak Alina i kiedy tato ostatnio na mnie patrzył, co nie zdarzało się często, robił tak straszną minę, że pragnęłam zapaść się pod ziemię. Albo przynajmniej być ciemnooką brunetką jak on, a nie zielonooką blondynką. Z początku, po pogrzebie, był pełen energii, odbywał nie- kończące się rozmowy telefoniczne, kontaktując się ze wszystkimi. Ambasada była uprzejma, ale skierowała go do Interpolu. Interpol zajął mu kilka dni, podczas których „zapo- znawał się ze sprawą”, po czym dyplomatycznie odesłał go tam, gdzie się wszystko zaczęło - do dublińskiej policji. Du- blińska policja pozostała niewzruszona. Nie ma dowodów. Nie ma poszlak. Nic do zbadania. „Jeśli ma pan z tym problem, proszę się skontaktować z ambasadą”. Zadzwonił na policję w Ashford - nie, nie mogli udać się do Irlandii i zająć tą sprawą. Znów zadzwonił do Dublina - czy na pewno przesłuchali wszystkich przyjaciół Aliny, jej kole- gów ze studiów i wykładowców? Nie musiałam słyszeć 18
rozmówcy ojca, by domyślić się, że dublińska policja zaczyna- ła się irytować. W końcu zadzwonił do starego kumpla ze studiów, który miał jakąś ważną, utrzymywaną w tajemnicy funkcję w rzą- dzie. Cokolwiek powiedział ten przyjaciel, tatę zupełnie to rozłożyło. Zamknął za sobą drzwi i przestał się pokazywać. W domu rodziny Lane panowała zdecydowanie ciężka at- mosfera - mama jak tornado w kuchni, tato jak czarna dziura w gabinecie. Nie mogłam siedzieć i czekać, aż w końcu się z tego otrząsną. Marnowaliśmy czas, a trop stygł z każdą minu- tą. Jeśli ktoś miał coś zrobić, musiał zrobić to teraz, co ozna- czało, że musiałam to być ja. - Jadę i nie obchodzi mnie, czy ci się to podoba - powie- działam. Mama się rozpłakała. Rzuciła wyrabiane ciasto na blat i wybiegła z kuchni. Po chwili usłyszałam trzask drzwi do sy- pialni. Tego jednego nie mogę znieść - łez mamy. Zupełnie jakby za mało ostatnio płakała, teraz ja znów ją doprowadziłam do płaczu. Wyślizgnęłam się z kuchni i przekradałam na górę, czując się jak absolutnie najgorszy z najgorszych bydlaków na ziemi. Zdjęłam piżamę, wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy i ubrałam się, po czym przez chwilę stałam całkiem zagubiona, wpatrując się tępo w zamknięte drzwi pokoju Aliny. Ile tysięcy razy wołałyśmy się w ciągu dnia, szeptałyśmy po nocy, budziłyśmy się nawzajem dla pocieszenia, kiedy któraś miała koszmarny sen. 19
Teraz pozostałam sama ze swoimi koszmarami. Weź się w garść, Mac. Otrząsnęłam się i postanowiłam pójść na uczelnię. Gdybym została w domu, czarna dziura mogłaby pochłonąć i mnie. Przez cały czas czułam, jak jej horyzont zdarzeń rozrasta się w postępie geometrycznym. W drodze do centrum przypomniałam sobie, że komórka wpadła mi do basenu - Boże, czy to naprawdę było tyle tygo- dni temu? - i uznałam, że lepiej zatrzymam się w galerii han- dlowej i kupię sobie nową, na wypadek gdyby rodzice chcieli się ze mną skontaktować. O ile w ogóle zwrócili uwagę na to, że wyszłam. Zajrzałam do sklepu, kupiłam najtańszą Nokię, jaką mieli na składzie, zdezaktywowałam starą komórkę i uruchomiłam zapasową. Miałam czternaście wiadomości na poczcie głosowej, co chyba było moim rekordem. Trudno mnie nazwać bardzo to- warzyską. Nie jestem też jednym z tych wiecznie podłączo- nych do sieci ludzi, którzy przeskakują z jednego portalu spo- łecznościowego do drugiego. Myśl, że człowieka można tak łatwo znaleźć, trochę mnie przeraża. Moja komórka nie ma aparatu fotograficznego ani możliwości wysyłania SMS-ów. Nie mam dostępu do internetu ani radia satelitarnego, tylko pakiet podstawowy, dziękuję państwu. Poza tym potrzebuję jedynie mojego wiernego iPoda - muzyka pozwala mi na ode- rwanie się od rzeczywistości. Wsiadłam do samochodu, uruchomiłam silnik, żeby klima- tyzacja mogła rozpocząć bój z lipcowym upałem, i zaczęłam odsłuchiwać wiadomości. Większość była sprzed kilku 20
tygodni, od znajomych ze szkoły albo z The Brickyard, z któ- rymi zdążyłam już porozmawiać. W głębi duszy chyba sobie uświadamiałam, że straciłam komórkę na kilka dni przed śmiercią Aliny i miałam nadzieję, że dostanę wiadomość od niej. Miałam nadzieję, że mogła zadzwonić przed śmiercią i brzmieć radośnie. Miałam nadzie- ję, że mogła powiedzieć coś, co pozwoliłoby mi choć na krót- ką chwilę zapomnieć o smutku. Rozpaczliwie pragnęłam znów usłyszeć jej głos. Kiedy to się stało, prawie upuściłam komórkę. Jej głos eksplodował z niewielkiego głośniczka, gorączkowy i przera- żony. - Mac! O Boże, Mac, gdzie jesteś? Muszę z tobą poroz- mawiać! Od razu włączyła się poczta głosowa! Co ty wypra- wiasz, że wyłączyłaś komórkę? Masz do mnie zadzwonić, kiedy tylko to odbierzesz! To znaczy natychmiast! Mimo dokuczliwego letniego upału nagle zrobiło mi się zimno, a skórę pokrył lepki pot. - Och, Mac, wszystko poszło nie tak! Myślałam, że wiem, co robię. Myślałam, że on mi pomaga, ale... Boże, nie wierzę, że byłam tak głupia! Myślałam, że go kocham, a on jest jed- nym z nich, Mac! On jest jednym z nich! Zamrugałam, nic nie rozumiejąc. Jednym z kogo? A skoro już przy tym jesteśmy, to kim w ogóle był ten „on”, który był jednym z „nich”? Alina zakochana? Nie ma mowy! Mówiły- śmy sobie wszystko. Poza kilkoma facetami, z którymi umó- wiła się parę razy podczas pierwszych miesięcy pobytu w Dublinie, nie wspominała o nikim innym w swoim życiu. A już z pewnością nie o takim, w którym byłaby zakochana! 21
Załkała. Zacisnęłam mocniej rękę na telefonie, jakbym mogła przez niego pochwycić moją siostrę. Utrzymać tę Alinę przy życiu i zapewnić jej bezpieczeństwo. Kilka chwil białego szumu, a później, kiedy znów się odezwała, ściszyła głos, jakby się bała, że ktoś ją podsłucha. - Musimy porozmawiać, Mac! Tak mało wiesz. Mój Bo- że, nie wiesz nawet, kim jesteś! Tyle rzeczy powinnam ci po- wiedzieć, ale myślałam, że uda mi się utrzymać cię z dala od tego, aż zrobi się bezpieczniej. Spróbuję dotrzeć do domu... - zaśmiała się gorzko, ten ostry dźwięk wcale nie pasował do Aliny - ...ale on chyba nie wypuści mnie z tego kraju. Wkrótce do ciebie zadzwonię... - Znów biały szum. Sapnięcie. - Och, Mac, on się zbliża! - Jej głos zmienił się w pełen nacisku szept. - Posłuchaj mnie! Musimy znaleźć... - Jej kolejne słowa wydawały się przekręcone albo jakby pochodziły z obcego języka, coś w rodzaju „szi-sadu”, tak mi się wydawało. - Od tego zależy wszystko. Nie możemy pozwolić, żeby oni to do- stali! Musimy pierwsi do niej dotrzeć. Przez cały czas mnie okłamywał. Wiem teraz, czym jest, i wiem, gdzie... Martwa cisza. Rozmowa została zakończona. Siedziałam oszołomiona, próbując znaleźć sens w tym, co właśnie usłyszałam. Doszłam do wniosku, że muszę cierpieć na rozdwojenie jaźni i że są dwie Mac - jedna, która wiedziała, co się dzieje na świecie wokół niej, i druga, która orientowała się w rzeczywistości na tyle, by się rano ubrać i nie włożyć lewego buta na prawą nogę. Mac, która wiedziała, musiała umrzeć razem z Aliną, bo ta Mac nie miała najmniejszego pojęcia, co działo się z jej siostrą. 22
Zakochała się i nic mi nie powiedziała. Ani razu nie wspomniała. A teraz wydawało się, że to najmniej ważna z rzeczy, których mi nie powiedziała. Osłupiałam. Zostałam zdradzona. Moja siostra przez całe miesiące ukrywała przede mną wielką część swojego życia. W jakim niebezpieczeństwie była? Od czego próbowała mnie trzymać z dala? Aż będzie bezpieczniej z czym? Co mu- siałyśmy znaleźć? Czy to mężczyzna, w którym była zakocha- na, ją zabił? Dlaczego - och, dlaczego - nie zdradziła mi jego imienia? Sprawdziłam datę i godzinę rozmowy - popołudnie po tym, jak wrzuciłam komórkę do basenu. Zrobiło mi się niedobrze. Potrzebowała mnie, a ja ją opuściłam. Kiedy Alina tak gorącz- kowo próbowała się do mnie dodzwonić, ja opalałam się leni- wie na podwórku, słuchając listy stu bezmyślnie radosnych piosenek, a moja komórka leżała popsuta i zapomniana na stole w jadalni. Starannie zapisałam wiadomość, po czym odsłuchałam resztę z nadzieją, że mogła zadzwonić jeszcze raz, ale, poza tym nic nie było. Według policji umarła jakieś cztery godziny po tym, jak próbowała się do mnie dodzwonić, choć dopiero po dwóch dniach znaleźli jej ciało w bocznej uliczce. To był obraz, który z dużym wysiłkiem próbowałam wy- rzucić z głowy. Zamknęłam oczy i próbowałam nie skupiać się na myśli, że straciłam ostatnią okazję, by z nią porozmawiać, próbowałam nie myśleć, że być może udałoby mi się coś zrobić, by ją ura- tować, gdybym tylko odebrała. Te myśli mogły doprowadzić mnie do szaleństwa. 23
Znów odtworzyłam wiadomość. Co to jest szi-sadu? I o co chodzi z tym tajemniczym „Nie wiesz nawet, kim jesteś?”. Co Alina mogła mieć na myśli? Po trzecim przesłuchaniu znałam już wiadomość na pa- mięć. Wiedziałam też, że za nic nie mogłabym odtworzyć jej mamie i tacie. Nie tylko wpędziłaby ich w głębszą rozpacz (o ile w ogóle istniała głębsza rozpacz od tej, jaką czuli teraz), ale pewnie zamknęliby mnie w pokoju i wyrzucili klucz. Wiedzia- łam, że nie będą ryzykować z jedynym pozostałym przy życiu dzieckiem. Ale... gdybym pojechała do Dublina i odtworzyła ją na po- licji, musieliby ponownie otworzyć jej sprawę, prawda? To była poszlaka. Jeśli Alina była w kimś zakochana, to ktoś ją kiedyś musiał z tym kimś gdzieś widzieć. Na uczelni, w jej mieszkaniu, w pracy, gdziekolwiek. Ktoś musiał wiedzieć, kim on był. Nawet jeśli tajemniczy mężczyzna nie był zabójcą, to z pewnością pomoże odkryć, kto nim był. W końcu był „jednym z nich”. Skrzywiłam się. Kimkolwiek byli ci „oni”.
DWA Szybko zrozumiałam, że jednym było myślenie o wyjeź- dzie do Dublina i zażądaniu sprawiedliwości w imieniu sio- stry, a zupełnie innym znalezienie się tam po długim locie przez ocean, sześć i pół tysiąca kilometrów od domu. Ale oto stałam, w szybko zapadającym wzroku, na bruko- wanej ulicy w sercu obcego miasta, patrząc, jak odjeżdża moja taksówka. Otaczali mnie ludzie, którzy mówili zupełnie dla mnie niezrozumiałą odmianą angielskiego, a ja wciąż próbo- wałam pogodzić się z faktem, że choć w mieście i w okolicach mieszkał ponad milion ludzi, ja nie znałam zupełnie nikogo. Ani w Dublinie, ani w Irlandii, ani na całym kontynencie. Byłam tak samotna jak to tylko możliwe. Przed wyjazdem poważnie pokłóciłam się z rodzicami i te- raz nie odzywali się do mnie. Z drugiej strony, do siebie na- wzajem też się nie odzywali, więc próbowałam nie traktować tego zbyt osobiście. Rzuciłam pracę i zrezygnowałam ze szko- ły. Opróżniłam rachunek bieżący i lokatę. Byłam niezamężną białą kobietą w wieku dwudziestu dwóch lat, samotną w 25