Ta jest dla Jessi za, między innymi,
włóczenie się po całej Irlandii w deszczu
i robienie takich pięknych zdjęć.
Jestem z ciebie bardzo dumna!
I dla Leihy, która sprawia, że machina jest naoliwiona
i wszystkie trybiki się obracają, a do tego ma uśmiech,
w porównaniu z którym Kot z Cheshire
wydawałby się markotny.
Dzięki, że przejechałaś dla mnie cały kraj.
I dla Neila, który rozumie duszę artysty, gdyż sam ją ma.
Dzięki za muzykę i miesiące w Key West.
Było jak w raju.
DRODZY CZYTELNICY
Na końcu Krwawego szaleństwa znajdziecie dokładny
słownik imion, przedmiotów i wymowy.
W niektórych hasłach znajdują się pewne informacje doty-
czące fabuły książki. Czytacie na własne ryzyko.
Dodatkowe informacje o serii „Gorączki” i świata elfów
można znaleźć na stronach:
http://www.sidhe-seersinc.com
lub
http://www.karenmoning.com
Widziałem chwilę błysku mojej wielkości,
Widziałem, jak wiekuisty sługa trzyma mój
płaszcz
i chichocze,
I krótko mówiąc, czułem przerażenie.
T. S. Eliot Pieśń miłosna J. Alfreda Prufrocka
(tłum. Michał Sprusiński)
PROLOG
Wszyscy mamy czasem problemy i czujemy się niepewnie.
Ja także. W szkole średniej, kiedy coś odbierało mi pewność
siebie, pocieszałam się dwiema myślami - jestem śliczna i
rodzice mnie kochają. Dzięki nim mogłam przetrwać wszyst-
ko.
Zdążyłam już jednak zrozumieć, jak małe znaczenie ma to
pierwsze i jak bolesnym próbom może zostać poddane to dru-
gie. Cóż więc pozostaje? Nic związanego z naszym wyglądem
ani z tym, kto nas kocha czy nienawidzi. Na pewno nie inteli-
gencja - podobnie jak uroda, jest kaprysem genetyki, na który
nikt nie zapracował - ani nawet to, co mówimy.
Określają nas nasze czyny. To, co wybieramy. To, czemu
stawiamy opór. To, za co gotowi jesteśmy umrzeć.
Nazywam się MacKayla Lane. Tak sądzę. Niektórzy twier-
dzą, że tak naprawdę mam na nazwisko O'Connor. To dla
mnie kolejne źródło niepewności - kim naprawdę jestem. Choć
w tej chwili wcale nie śpieszy mi się, by się tego dowiedzieć.
Wystarczająco niepokoi mnie to, kim się okazałam.
9
Pochodzę z Ashford w stanie Georgia. Ostatnio uświado-
miłam sobie, że mam pewne dziwne wspomnienia, których nie
potrafię do końca umiejscowić.
Aktualnie przebywam w Irlandii. Kiedy moja siostra Alina
została znaleziona martwa w zaśmieconej ślepej uliczce w
północnej części Dublina, miejscowa policja w błyskawicz-
nym tempie zakończyła śledztwo w jej sprawie, więc ja przy-
leciałam, żeby zobaczyć, co uda mi się osiągnąć, by wymie-
rzyć sprawiedliwość.
Dobra, może nie jestem aż tak czysta.
Naprawdę chodziło mi o zemstę. A teraz, po tym wszyst-
kim co zobaczyłam, pragnę jej dwa razy mocniej.
Sądziłam, że wraz z siostrą jesteśmy dwiema miłymi
dziewczynami z południa, które za kilka lat wyjdą za mąż,
urodzą dzieci, a ich życie ograniczy się do popijania słodkiej
herbaty na ganku w cieniu magnolii o grubych płatkach i
wspólnego wychowywania dzieci w pobliżu mamy i taty.
Później odkryłam, że Alina i ja nie wywodzimy się z po-
rządnej, zdrowej południowej rodziny, lecz ze starożytnego
celtyckiego rodu widzących sidhe, ludzi mogących widzieć
elfy, przerażającą rasę istot z innego świata, która przez tysią-
ce lat mieszkała w tajemnicy pośród nas, ukryta wśród
kłamstw i iluzji. Ograniczani w pewnym zakresie przez kró-
lową, a w jeszcze mniejszym przez Pakt - przez nielicznych
popierany, a przez wielu ignorowany - całe milenia pasożyto-
wali na ludziach.
Podobno jestem jedną z najsilniejszych widzących sidhe,
jacy się kiedykolwiek narodzili. Nie tylko widzę elfy, ale też
wyczuwam ich święte relikwie, w których kryje się ich naj-
bardziej zabójcza i najpotężniejsza magia.
10
Umiem je odnaleźć.
Umiem z nich korzystać.
Już odnalazłam mityczną Włócznię Luin, jedną z dwóch
broni zdolnych do zabicia nieśmiertelnego elfa. Jestem rów-
nież Zerem - osobą, która może na chwilę unieruchomić elfa i
pozbawić go mocy samym dotykiem rąk. Pomaga mi to kopać
tyłki, kiedy to konieczne, a ostatnio zdarza mi się to na każ-
dym kroku.
Wraz ze śmiercią siostry mój świat zaczął się rozpadać i
już nie przestał. I nie tylko mój świat jest w niebezpieczeń-
stwie, ale twój też.
Mury między światami ludzi i elfów zaczynają się walić.
Nie wiem dlaczego ani jakim sposobem. Wiem jedynie, że
tak się dzieje. Czuję to w swojej krwi widzącej sidhe. Mrocz-
ny elfi wiatr niesie metaliczny posmak krwawej i straszliwej
wojny. W powietrzu rozlega się odległy grzmot ostrych kopyt
elfich rumaków, które krążą niecierpliwie, gotowe opaść na
nas w starożytnym, zakazanym Dzikim Gonie.
Wiem, kto zabił moją siostrę. Patrzyłam w mordercze oczy
tego, który ją uwiódł, wykorzystał i zniszczył. Nie do końca
elf, nie do końca człowiek, każe się nazywać Wielkim Panem i
otwiera portale między światami, sprowadzając przez nie
Mrocznych.
Elfy dzielą się na dwa przeciwne dwory, z których każdy
ma swoje królewskie rody i wyjątkowe kasty - Dwór Jasny,
inaczej Seelie, i dwór Mroczny, inaczej Unseelie. Niech ich
nazwy was nie zwiodą - oba są śmiertelnie niebezpieczne. Co
mnie jednak przeraża, Seelie uznali swoich mroczniejszych
braci, Unseelie, za tak plugawych, że sami ich uwięzili przed
11
wieloma eonami. Kiedy jeden elf boi się innego, oznacza to
problemy.
Teraz Wielki Pan uwalnia najmroczniejszych, najbardziej
niebezpiecznych z naszych wrogów, wypuszczając ich w na-
szym świecie i ucząc ich, jak infiltrować nasze społeczeństwo.
Kiedy te potwory chodzą po ulicach, widzicie jedynie ich
„urok” - iluzję pięknej kobiety, mężczyzny czy dziecka.
Ja widzę, czym są naprawdę.
Nie wątpię, że wkrótce po przybyciu do Dublina byłabym
równie martwa, jak moja siostra, gdybym nie wpadła do księ-
garni należącej do tajemniczego Jericho Barronsa. Nie mam
pojęcia, kim albo czym jest ani o co mu tak naprawdę chodzi,
ale o tym, kim jestem i co się właściwie dzieje, wie więcej od
wszystkich pozostałych, a ja potrzebuję tej wiedzy.
Kiedy nie miałam gdzie pójść, Jericho Barrons mnie przy-
garnął, zaczął mnie uczyć, otworzył mi oczy i pomógł mi
przetrwać. Jasne, nie zrobił tego w miły sposób, ale ostatnio
nie jestem wybredna, liczy się dla mnie przetrwanie, niezależ-
nie od metod.
Ponieważ pozostanie w tanim pokoju w pensjonacie byłoby
niebezpieczne, wprowadziłam się do jego księgarni. Przed
większością moich wrogów chronią ją różne zabezpieczenia i
paskudne sztuczki, a do tego stanowi ona bastion na granicy
tego, co nazwałam Mroczną Strefą - okolicą opanowaną przez
Cienie, bezcielesnych Mrocznych, którzy rozkwitają w ciem-
nościach i karmią się ludźmi.
Z Barronsem zawarłam niezręczny sojusz oparty na wspól-
nej potrzebie - oboje pragniemy znaleźć Sinsar Dubh -
12
powstałą przed milionem lat księgę najczarniejszej magii,
rzekomo napisaną przez samego Mrocznego Króla, w której
znajduje się klucz do panowania nad światami elfów i ludzi.
Pragnę ją odnaleźć, ponieważ umierająca Alina prosiła
mnie, bym ją odnalazła, a ja sądzę, że kryje się w niej klucz do
uratowania naszego świata.
On pragnie ją odnaleźć, ponieważ jak twierdzi, zbiera
książki. Jasne.
Wszyscy inni, których poznałam, też jej szukają. Polowa-
nie jest niebezpieczne, stawka ogromna.
Ponieważ Sinsar Dubh jest elfim artefaktem, wyczuwam
jej bliskość. Barrons nie. Ale wie, gdzie jej szukać, a ja nie.
Dlatego jesteśmy teraz wspólnikami w zbrodni, którzy ani
trochę sobie nie ufają.
Życie przeżyłam komfortowo, pod kloszem i nic nie przy-
gotowało mnie na ostatnie kilka tygodni. Utraciłam długie
jasne włosy, zostały obcięte i ufarbowane na ciemno, by za-
pewnić mi anonimowość. Pozbyłam się ślicznych pastelowych
strojów, zastępując je ponurymi kolorami, na których nie wi-
dać krwi. Nauczyłam się przeklinać, kraść, kłamać i zabijać.
Zostałam napadnięta przez elfa seksualnego zabójcę i zmuszo-
na do rozebrania się, dwa razy, w miejscu publicznym. Odkry-
łam, że zostałam adoptowana. Prawie umarłam.
Z Barronsem u boku obrabowałam mafiosa i jego ludzi, a
później poprowadziłam ich na śmierć. Walczyłam z dziesiąt-
kami Mrocznych i zabijałam ich. Walczyłam z wampirem
Mallucém w krwawym pojedynku w obecności samego Wiel-
kiego Pana.
13
W ciągu krótkiego miesiąca udało mi się wnerwić niemal
każdą istotę obdarzoną magiczną mocą żyjącą w tym mieście.
Połowa z tych, których poznałam, pragnie mojej śmierci. Dru-
ga połowa pragnie mnie wykorzystać do znalezienia zabójczej,
upragnionej Sinsar Dubh.
Pewnie mogłabym uciec do domu. Spróbować zapomnieć.
Spróbować się ukryć.
Ale później myślę o Alinie i o tym, jak umarła.
Jej twarz gości w moich myślach - twarz, którą znałam
równie dobrze jak swoją własną. Była więcej niż moją siostrą,
była także najlepszą przyjaciółką, a teraz niemal słyszę, jak
mówi: „Jasne, Junior, i zaryzykujesz, że sprowadzisz potwora
w rodzaju Mallucégo, elfa seksualnego zabójcy albo innego
Mrocznego do Ashford? Zaryzykujesz, że któryś z Cieni wy-
bierze się na przejażdżkę w twoim bagażu i pochłonie urocze,
idylliczne uliczki naszego dzieciństwa, jedną zepsutą latarnię
uliczną po drugiej? Kiedy zobaczysz Mroczną Strefę, która
niegdyś była naszym domem, jak się poczujesz, Mac?”.
Jej głos zaczyna cichnąć, a ja wiem już, że zostanę tutaj do
końca.
Do ich śmierci albo swojej własnej.
Śmierć Aliny zostanie pomszczona.
JEDEN
- Trudno panią znaleźć, panno Lane - powiedział inspek-
tor O'Duffy, kiedy otworzyłam drzwi wejściowe do Księgarni
i Bibelotów Barronsa z szybkami w kształcie rombów.
Okazała księgarnia była moim domem na obczyźnie, czy to
mi się podobało, czy nie, a mimo bogatego wyposażenia, bez-
cennych dywanów i niekończących się zapasów doskonałych
lektur, nie byłam zachwycona. Nawet najwygodniejsza klatka
to wciąż klatka.
Spojrzał na mnie ostro, kiedy wyszłam zza drzwi i pojawi-
łam się w jego polu widzenia - od razu zauważył moje
usztywnione ramię i palce, szwy na wardze i zanikające fiole-
towo-żółte sińce, które sięgały od mojego prawego oka po
kości szczęki. Choć uniósł brew, nie skomentował.
Pogoda była paskudna, a jak długo trzymałam otwarte
drzwi, znajdowałam się zbyt blisko niej. Lało od wielu dni,
nieustająca, przygnębiająca ulewa, która waliła we mnie
ostrymi kroplami, mimo że stałam w głębi otoczonego kolum-
nami wejścia do księgarni. O jedenastej rano w niedzielny
ranek było tak pochmurno i ciemno, że uliczne latarnie wciąż
15
się paliły. Mimo ich posępnego żółtego blasku, przez gęstą
mgłę ledwie widziałam zarysy sklepów po drugiej stronie
ulicy.
Cofnęłam się, żeby wpuścić inspektora. Deptały mu po pię-
tach podmuchy lodowatego wiatru.
Zamknęłam drzwi i skierowałam się w stronę sofy w pobli-
żu kominka, gdzie siedziałam owinięta kocem i czytałam. Mój
użyczony pokój znajduje się na najwyższym piętrze, ale kiedy
w weekendy księgarnia jest zamknięta, traktuję parter, z jego
wygodnymi zakątkami do czytania i ozdobnymi kominkami,
jak swój osobisty salon. Ostatnio wybierałam dość ekscen-
tryczne lektury. Boleśnie świadoma, że O'Duffy depcze mi po
piętach, ukradkowo wepchnęłam kilka co dziwaczniejszych
tytułów, które przeglądałam, pod elegancką szafkę z bibelota-
mi. Magiczny ludek - baśń czy fakt? leżał tuż obok Wampirów
nie tylko dla orłów i Boskiej mocy: historii świętych relikwii.
- Paskudna pogoda - zauważył, podchodząc do kominka i
wyciągając ręce w stronę syczących gazowych płomieni.
Zgodziłam się być może ze zbyt wielkim entuzjazmem,
biorąc pod uwagę, czego dotyczyła rozmowa, ale niekończąca
się ulewa mnie dobijała. Jeszcze kilka dni takiej pogody i za-
cznę budować arkę. Słyszałam, że w Irlandii dużo padało, ale
„bezustannie” to moim zdaniem odrobinę więcej niż dużo.
Jako stęskniona za domem turystka, mimo woli popełniłam ten
błąd i rankiem sprawdziłam pogodę w Ashford. W Georgii był
upał, trzydzieści pięć stopni i bezchmurne niebo - kolejny
doskonały, pełen kwiatów, słoneczny dzień na południu. Za
16
kilka godzin moje koleżanki wyruszą nad jedno z naszych
ulubionych jezior, gdzie będą wystawiać się na słońce, rozglą-
dać za chłopakami, z którymi mogłyby się umówić, i przeglą-
dać najnowsze magazyny o modzie.
Tutaj, w Dublinie, było aż dziesięć stopni i tak koszmarnie
mokro, że wydawało się o połowę zimniej.
Brak słońca. Brak chłopaków, z którymi można by się
umówić. A, co się tyczy mody, obecnie moje ubrania musiały
być jedynie na tyle luźne, bym mogła ukryć pod nimi broń.
Nawet we względnie bezpiecznej księgarni nosiłam dwie la-
tarki, nożyczki i zabójczy, długi na trzydzieści centymetrów
grot włóczni, osłonięty kulką z folii aluminiowej. Po wszyst-
kich czterech kondygnacjach księgarni porozkładałam latarki i
inne przedmioty, które mogły służyć jako broń. W różnych
kątach pochowałam także krucyfiksy i buteleczki z wodą
święconą. Barrons by mnie wyśmiał, gdyby się dowiedział.
Możecie się zastanawiać, czy spodziewam się armii z Pie-
kła rodem.
Tak jest.
- To jak mnie pan odnalazł? - zapytałam inspektora.
Kiedy przed tygodniem po raz ostatni dzwoniłam do Gar-
dy, naciskał mnie i koniecznie chciał wiedzieć, jak się ze mną
skontaktować. Podałam mu stary adres w Clarin House, gdzie
zatrzymałam się na krótko po przyjeździe do Dublina. Nie
wiem dlaczego. Chyba nikomu nie ufałam. Nawet policji.
Tutaj dobrzy i źli goście wyglądają tak samo. Zapytajcie tylko
Alinę, ofiarę jednego z najpiękniejszych mężczyzn, jakich
widziałam - Wielkiego Pana - który przypadkiem jest również
jednym z najgorszych.
17
- Jestem detektywem, panno Lane - powiedział z krzy-
wym uśmiechem O'Duffy i zrozumiałam, że nie ma zamiaru
mi powiedzieć.
Uśmiech zniknął i jego oczy zmrużyły się z zawoalowa-
nym ostrzeżeniem: „Niech mnie pani nie oszukuje, zauważę
to”.
Wcale się tym nie przejmowałam. Barrons też mi raz po-
wiedział coś takiego, a on miał naprawdę nadnaturalne zmy-
sły. Skoro Barrons nie umiał mnie przejrzeć, O'Duffy'emu też
się to nie uda. Czekałam, zastanawiając się, co go tu sprowa-
dza. Wcześniej wyraźnie dał mi do zrozumienia, że uważał
sprawę mojej siostry za nie do rozwiązania i zamkniętą. Na
zawsze.
Odszedł od kominka i opuścił na stolik torbę, którą miał na
ramieniu.
Na błyszczący drewniany blat posypały się mapy.
Choć niczego nie dałam po sobie poznać, poczułam zimny
dreszcz. Nie umiałam już patrzeć na mapy tak jak kiedyś - jak
na niewinne przewodniki dla zagubionego wędrowca lub spe-
szonego turysty. Teraz kiedy otwieram jedną z nich, na wpół
spodziewam się znaleźć wypalone otwory w miejscu Mrocz-
nych Stref - tych fragmentów naszych miast, które wypadły z
map, zostały pochłonięte przez zabójcze Cienie. Martwi mnie
już nie to, co mapy pokazują, ale raczej to, czego na nich brak.
Tydzień temu zażądałam, żeby O'Duffy powiedział mi
wszystko, co wiedział o wskazówce pozostawionej przez moją
siostrę na miejscu zbrodni, słowach wydrapanych przez nią w
chwili śmierci w bruku: „LaRuhe 1247”.
Powiedział, że nie udało im się odnaleźć takiego adresu.
18
Mnie się udało.
Wymagało to nieco niestereotypowego myślenia, ale w tym
robię się z każdym dniem lepsza, choć tak naprawdę nie mogę
tego uznać za swoje osiągnięcie. Łatwo jest myśleć niestereo-
typowo, kiedy życie zmiażdżyło wasze stereotypy. A zresztą,
czyż stereotypy nie są przekonaniami na temat świata, których
pragniemy się trzymać, bo dzięki temu czujemy się bezpiecz-
nie? Cóż, moje przekonania były teraz równie użyteczne, jak
parasol z chusteczki do nosa w tym deszczu.
O'Duffy usiadł na sofie obok mnie, ostrożnie, jak na czło-
wieka z taką nadwagą.
- Wiem, co pani o mnie sądzi.
Kiedy próbowałam uprzejmie zaprotestować - dobre połu-
dniowe maniery trudno wykorzenić - zrobił gest, który moja
matka nazywa „uciszającym machnięciem ręką”.
- Wykonuję tę pracę od dwudziestu dwóch lat, panno La-
ne. Wiem, co czują rodziny ofiar morderstwa, kiedy sprawa
zostaje zamknięta. Ból. Gniew. - Zaśmiał się bez odrobiny
wesołości. - Przekonanie, że muszę być przeklętym idiotą,
który spędza za dużo czasu w pubach, a za mało w robocie.
Gdyby było odwrotnie, ich ukochani zmarli spoczywaliby w
pokoju, a sprawcy gniliby w więzieniu.
Gnicie w więzieniu było zbyt łagodnym wyrokiem dla
mordercy mojej siostry. Poza tym nie byłam pewna, czy jaka-
kolwiek cela by go zatrzymała. Odziany w szkarłat przywódca
Mrocznych mógłby narysować symbole na podłodze, uderzyć
laską i przejść przez dogodny portal. Choć Barrons ostrzegał
mnie przed zakładaniem różnych rzeczy, nie widziałam
19
powodu, by podawać w wątpliwość, że to Wielki Pan był od-
powiedzialny za śmierć mojej siostry.
O'Duffy przerwał, być może dając mi szansę, bym się
sprzeciwiła. Nie zrobiłam tego. Miał rację. Czułam to wszyst-
ko i jeszcze więcej, lecz, oceniając po plamach z galaretki na
jego krawacie i brzuszysku wiszącym nad paskiem, podejrze-
wałam go raczej o przesiadywanie w cukierniach i kawiar-
niach, a nie pubach.
Wziął ze stołu dwie mapy Dublina i podał mi je.
Spojrzałam na niego pytająco.
- Ta na górze jest z ubiegłego roku. Ta pod spodem zosta-
ła opublikowana siedem lat wcześniej.
Wzruszyłam ramionami.
- I co z tego?
Przed kilkoma tygodniami byłabym wdzięczna za wszelką
pomoc Gardy. Teraz, kiedy wiedziałam tak wiele o Mrocznej
Strefie sąsiadującej z Księgarnią i Bibelotami Barronsa -
straszliwą ziemią jałową, gdzie odnalazłam LaRuhe 1247,
przeżyłam brutalną konfrontację z Wielkim Panem i prawie
zginęłam - chciałam, żeby policja trzymała się jak najdalej od
mojego życia. Nie chciałam mieć więcej śmierci na sumieniu.
Garda i tak nie mogła mi pomóc. Jedynie widząca sidhe mogła
zobaczyć potwory, które zapanowały nad opuszczoną dzielni-
cą i zmieniły ją w śmiertelną pułapkę. Przeciętny człowiek nie
zauważał niebezpieczeństwa, aż był po kolana wśród trupów.
- Znalazłem pani LaRuhe 1247, panno Lane. Jest na ma-
pie opublikowanej przed siedmiu laty. Co dziwne, na tej
sprzed roku jej nie ma. Grand Walk, przecznicę od tej księgar-
ni, również brakuje. Podobnie jak ulicy Conelly, kolejną
20
przecznicę dalej. Wiem. Byłem tam, zanim przyszedłem do
pani.
O Boże, wszedł tego ranka do Mrocznej Strefy. Dzień był
ledwie na tyle jasny, by zmusić Cienie do ukrycia się tam,
gdzie się kryły te paskudne stwory! Gdyby burza przywiała
choć jeszcze jedną gęstą, odcinającą słońce chmurę, najbar-
dziej odważne z tych wysysających życie stworów mogłyby
się odważyć i wyjść na ludzki Happy Meal. O'Duffy tańczył
twarzą w twarz ze śmiercią i nawet sobie tego nie uświada-
miał!
Inspektor machnął ręką nad stertą map. Wydawały się sta-
rannie przejrzane. Jedna wyglądała tak, jakby została zmięta w
kulę ze złości, a być może niedowierzania, po czym znów
wygładzona. Te emocje nie były mi obce.
- Właściwie, panno Lane - mówił dalej O'Duffy - żadna
ze wspominanych ulic nie znajduje się na żadnej z niedawno
opublikowanych map.
Spojrzałam na niego tępo.
- Co chce pan powiedzieć, inspektorze? Czy władze mia-
sta zmieniły nazwy ulic w tej części Dublina? Czy to dlatego
nie ma ich na nowych mapach?
Skrzywił się i odwrócił wzrok.
- Nikt nie przemianował ulic - warknął. - Chyba że zrobili
to, nie powiadamiając absolutnie nikogo. - Znów spojrzał na
mnie, uważnie. - Sądziłem, że może chciałaby mi pani powie-
dzieć coś jeszcze, panno Lane. Coś, co może brzmiałoby...
odrobinę... niezwykle?
Widziałam to w jego oczach. Inspektorowi coś się niedaw-
no przytrafiło, co drastycznie wstrząsnęło jego paradygmatem.
Nie miałam pojęcia, co tak poruszyło tego cynicznego,
21
przepracowanego, rzeczowego detektywa, że zmieniło jego
punkt widzenia, ale on również zaczął myśleć niestereotypo-
wo.
Musiałam skłonić go do powrotu do świata bezpiecznych
przekonań - natychmiast. Inaczej znajdował się w wielkim
niebezpieczeństwie.
Myślałam szybko. Nie miałam właściwie punktu zaczepie-
nia.
- Panie inspektorze - odezwałam się przesadnie słodko i
łagodnie, z przesadnym akcentem, „udając południowca”, jak
to określamy w naszych okolicach. To swego rodzaju werbal-
ny miód, który ma na celu ukryć paskudny smak tego, co nim
doprawiamy. Wiem, że musi mnie pan uważać za idiotkę,
skoro przybyłam tutaj i zakwestionowałam pańskie metody
śledcze, choć przecież każdy musi widzieć, że pan jest eksper-
tem w tej kwestii, a ja nie mam ani krzty doświadczenia w
prowadzeniu dochodzenia, i doceniam pańską cierpliwość, ale
już nie mam żadnych wątpliwości co do pańskiego śledztwa w
sprawie mojej siostry. Wiem teraz, że zrobił pan wszystko,
żeby rozwiązać tę zagadkę. Chciałam zajrzeć i porozmawiać z
panem przed wyjazdem, ale... no, wie pan, tak naprawdę czu-
łam się nieco zawstydzona z powodu naszych poprzednich
spotkań. Później wróciłam do tamtej uliczki i rozejrzałam się
uważnie, nie płacząc i nie pozwalając, aby zapanowały nade
mną emocje, i zrozumiałam, że siostra nie pozostawiła mi
żadnych wskazówek. To wszystko było moim żalem, gniewem
i mnóstwem myślenia życzeniowego. Cokolwiek zostało wy-
drapane w tej uliczce, stało się to przed wielu laty.
22
- Cokolwiek zostało wydrapane? - powtórzył ostrożnie
O'Duffy i wiedziałam, że przypomniał sobie, z jakim uporem
twierdziłam w poprzednim tygodniu, że wiem, co tam było
wydrapane.
- Naprawdę, z trudem to odczytałam. To mogło być co-
kolwiek.
- Tak pani uważa, panno Lane?
- Tak. I chciałam jeszcze powiedzieć, że to nie była jej
kosmetyczka. Tu też się pomyliłam. Mama powiedziała mi, że
Alina dostała od niej srebrną kosmetyczkę, bez przeszyć.
Chciała, żeby każda z nas mogła bez trudu rozpoznać swoją.
Zawsze się kłóciłyśmy o to, co należy do której z nas. Tak
naprawdę chwytałam się brzytwy i bardzo mi przykro, że
zmarnowałam pański czas. Miał pan rację, kiedy mi powie-
dział, że powinnam się spakować, wrócić do domu i pomóc
rodzinie przetrwać ten trudny czas.
- Rozumiem - powiedział powoli i obawiałam się, że tak
właśnie jest. Ze wszystkimi szczegółami.
Czy przepracowani, kiepsko opłacani pracownicy służby
cywilnej nie powinni oliwić jedynie skrzypiących trybików w
maszynie? Ja już nie skrzypiałam, więc dlaczego nie przyjął
tego do wiadomości i nie schował olejarki? Sprawa Aliny
została zamknięta przed moim przybyciem, on odmówił jej
otwarcia, i niech mnie, jeśli otworzy ją ponownie teraz. Zosta-
nie zabity!
Porzuciłam przesłodzony ton.
- Proszę posłuchać, panie inspektorze, chciałam w ten
sposób powiedzieć, że się poddaję. Już nie proszę pana ani
nikogo innego o kontynuowanie śledztwa. Wiem, że pański
23
wydział i tak jest przepracowany. Wiem, że nie ma poszlak.
Wiem, że sprawa śmierci mojej siostry nie została rozwiązana
i jest zamknięta.
- Jakże... to dojrzale z pani strony, panno Lane.
- Śmierć siostry może przyśpieszyć dorastanie. - To aku-
rat było prawdą.
- Jak sądzę, znaczy to, że wkrótce leci pani do domu?
- Jutro - skłamałam.
- Jaka linia?
- Continental.
- Który lot?
- Nie pamiętam. Mam to gdzieś zapisane. Na górze.
- O której?
- Jedenasta trzydzieści pięć.
- Kto panią pobił?
Zamrugałam, próbując wymyślić odpowiedź. Nie mogłam
przecież powiedzieć, że dźgnęłam wampira, a on próbował
mnie zabić.
- Spadłam. Ze schodów.
- Musi być pani ostrożna. Schody bywają niebezpieczne.
- Rozejrzał się po sali. - Które schody?
- Są na tyłach.
- Jak sobie pani stłukła twarz? Uderzyła w poręcz?
- Aha.
- Kim jest Barrons?
- Co takiego?
- Ten sklep nazywa się Księgarnia i Bibeloty Barronsa.
W aktach nie udało mi się znaleźć żadnych informacji na te-
mat właściciela, daty sprzedania budynku ani nawet rejestracji
firmy. Właściwie, choć ten adres znajduje się na moich
24
mapach, poza tym wydaje się, że nie istnieje. W takim razie,
kim jest Barrons?
- Ja jestem właścicielem tego sklepu. A dlaczego pan py-
ta?
Wzdrygnęłam się, tłumiąc westchnienie. Cóż za przebiegły
człowiek. Stał tuż za nami, uosobienie bezruchu, z jedną ręką
na oparciu sofy, ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu, a na
jego twarzy malowały się opanowanie i arogancja. Co mnie
wcale nie zdziwiło. Barrons jest opanowany i arogancki. Jest
również bogaty, silny, błyskotliwy i tajemniczy. Większość
kobiet uważa go do tego za oszałamiająco podniecającego.
Całe szczęście, nie jestem taka jak większość kobiet. Nie eks-
cytuje mnie niebezpieczeństwo. Ekscytują mnie mężczyźni z
kręgosłupem moralnym. Barrons zbliża się do kręgosłupa co
najwyżej przy jedzeniu wędzonej ryby.
Zastanawiałam się, jak długo tam był. Z nim nigdy nie
wiadomo.
Inspektor wstał, wydawał się przy tym nieco wstrząśnięty.
Objął wzrokiem wzrost Barronsa, okute stalą buty, drewniane
podłogi. Jericho Barrons jest wysokim, potężnie zbudowanym
mężczyzną. Wiedziałam, że O'Duffy zastanawia się, jak mógł
nie usłyszeć jego nadejścia. Ja już nie marnuję czasu na zasta-
nawianie się nad takimi rzeczami. Właściwie, jak długo pilnu-
je moich tyłów, starannie ignoruję fakt, że Barrons zaprzecza
prawom fizyki.
- Chciałbym zobaczyć jakiś dowód tożsamości - warknął
inspektor.
Niemalże się spodziewałam, że Barrons weźmie O'Duf-
fy'ego za ucho i wyrzuci go ze sklepu. Nie miał obowiązku
25
spełnić tego żądania, a Barrons niezbyt dobrze tolerował głup-
ców. Właściwie w ogóle ich nie tolerował, za wyjątkiem mnie,
i to jedynie dlatego, że byłam mu potrzebna do odnalezienia
Sinsar Dubh. Co prawda, nie byłam głupia. Tym, co mnie
obciąża, jest beztroskie i radosne usposobienie kogoś, kto miał
szczęśliwe dzieciństwo, kochających rodziców i spędzał dłu-
gie lata pod leniwie obracającymi się wentylatorami, pośród
małomiasteczkowych dramatów głębokiego południa, które,
choć są wielkie, nie przygotowują człowieka do życia poza
nimi. Barrons uśmiechnął się drapieżnie.
- Oczywiście. - Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął port-
fel. Wyjął go, ale nie puścił. - A ja pański, inspektorze.
O'Dufíy zacisnął zęby, ale spełnił tę prośbę.
Kiedy mężczyźni wymienili się dowodami, przesunęłam
się bliżej inspektora, żeby rzucić okiem na portfel Barronsa.
Życie jest zaiste pełne niespodzianek. Jak zupełnie zwy-
czajny człowiek, miał prawo jazdy. Włosy: czarne. Oczy:
czarne. Wzrost: 190 cm. Waga: 110 kg. Data urodzin -
żartował sobie? - wigilia Wszystkich Świętych. Miał trzydzie-
ści jeden lat i środkowy inicjał Z. Wątpiłam, by wyraził zgodę
na pobranie narządów.
- Jako adres podaje pan skrytkę pocztową w Galway. Czy
to tam się pan urodził?
Kiedyś spytałam Barronsa o pochodzenie, powiedział mi o
piktyjskich i baskijskich przodkach. Galway znajdowało się w
Irlandii, kilka godzin jazdy na zachód od Dublina.
- Nie.
- To gdzie?
26
Karen Marie Moning KRWAWE SZALEŃSTWO Przełożył Anna Studniarek Wydawnictwo MAG Warszawa 2011
Tytuł oryginału: Bloodfever Copyright © 2007 by Karen Marie Moning Copyright for the Polish translation © 2011 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka Ilustracja na okładce: Irek Konior Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-222-2 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax228 134 743 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 213 000 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w,pl
Ta jest dla Jessi za, między innymi, włóczenie się po całej Irlandii w deszczu i robienie takich pięknych zdjęć. Jestem z ciebie bardzo dumna! I dla Leihy, która sprawia, że machina jest naoliwiona i wszystkie trybiki się obracają, a do tego ma uśmiech, w porównaniu z którym Kot z Cheshire wydawałby się markotny. Dzięki, że przejechałaś dla mnie cały kraj. I dla Neila, który rozumie duszę artysty, gdyż sam ją ma. Dzięki za muzykę i miesiące w Key West. Było jak w raju.
DRODZY CZYTELNICY Na końcu Krwawego szaleństwa znajdziecie dokładny słownik imion, przedmiotów i wymowy. W niektórych hasłach znajdują się pewne informacje doty- czące fabuły książki. Czytacie na własne ryzyko. Dodatkowe informacje o serii „Gorączki” i świata elfów można znaleźć na stronach: http://www.sidhe-seersinc.com lub http://www.karenmoning.com
Widziałem chwilę błysku mojej wielkości, Widziałem, jak wiekuisty sługa trzyma mój płaszcz i chichocze, I krótko mówiąc, czułem przerażenie. T. S. Eliot Pieśń miłosna J. Alfreda Prufrocka (tłum. Michał Sprusiński)
PROLOG Wszyscy mamy czasem problemy i czujemy się niepewnie. Ja także. W szkole średniej, kiedy coś odbierało mi pewność siebie, pocieszałam się dwiema myślami - jestem śliczna i rodzice mnie kochają. Dzięki nim mogłam przetrwać wszyst- ko. Zdążyłam już jednak zrozumieć, jak małe znaczenie ma to pierwsze i jak bolesnym próbom może zostać poddane to dru- gie. Cóż więc pozostaje? Nic związanego z naszym wyglądem ani z tym, kto nas kocha czy nienawidzi. Na pewno nie inteli- gencja - podobnie jak uroda, jest kaprysem genetyki, na który nikt nie zapracował - ani nawet to, co mówimy. Określają nas nasze czyny. To, co wybieramy. To, czemu stawiamy opór. To, za co gotowi jesteśmy umrzeć. Nazywam się MacKayla Lane. Tak sądzę. Niektórzy twier- dzą, że tak naprawdę mam na nazwisko O'Connor. To dla mnie kolejne źródło niepewności - kim naprawdę jestem. Choć w tej chwili wcale nie śpieszy mi się, by się tego dowiedzieć. Wystarczająco niepokoi mnie to, kim się okazałam. 9
Pochodzę z Ashford w stanie Georgia. Ostatnio uświado- miłam sobie, że mam pewne dziwne wspomnienia, których nie potrafię do końca umiejscowić. Aktualnie przebywam w Irlandii. Kiedy moja siostra Alina została znaleziona martwa w zaśmieconej ślepej uliczce w północnej części Dublina, miejscowa policja w błyskawicz- nym tempie zakończyła śledztwo w jej sprawie, więc ja przy- leciałam, żeby zobaczyć, co uda mi się osiągnąć, by wymie- rzyć sprawiedliwość. Dobra, może nie jestem aż tak czysta. Naprawdę chodziło mi o zemstę. A teraz, po tym wszyst- kim co zobaczyłam, pragnę jej dwa razy mocniej. Sądziłam, że wraz z siostrą jesteśmy dwiema miłymi dziewczynami z południa, które za kilka lat wyjdą za mąż, urodzą dzieci, a ich życie ograniczy się do popijania słodkiej herbaty na ganku w cieniu magnolii o grubych płatkach i wspólnego wychowywania dzieci w pobliżu mamy i taty. Później odkryłam, że Alina i ja nie wywodzimy się z po- rządnej, zdrowej południowej rodziny, lecz ze starożytnego celtyckiego rodu widzących sidhe, ludzi mogących widzieć elfy, przerażającą rasę istot z innego świata, która przez tysią- ce lat mieszkała w tajemnicy pośród nas, ukryta wśród kłamstw i iluzji. Ograniczani w pewnym zakresie przez kró- lową, a w jeszcze mniejszym przez Pakt - przez nielicznych popierany, a przez wielu ignorowany - całe milenia pasożyto- wali na ludziach. Podobno jestem jedną z najsilniejszych widzących sidhe, jacy się kiedykolwiek narodzili. Nie tylko widzę elfy, ale też wyczuwam ich święte relikwie, w których kryje się ich naj- bardziej zabójcza i najpotężniejsza magia. 10
Umiem je odnaleźć. Umiem z nich korzystać. Już odnalazłam mityczną Włócznię Luin, jedną z dwóch broni zdolnych do zabicia nieśmiertelnego elfa. Jestem rów- nież Zerem - osobą, która może na chwilę unieruchomić elfa i pozbawić go mocy samym dotykiem rąk. Pomaga mi to kopać tyłki, kiedy to konieczne, a ostatnio zdarza mi się to na każ- dym kroku. Wraz ze śmiercią siostry mój świat zaczął się rozpadać i już nie przestał. I nie tylko mój świat jest w niebezpieczeń- stwie, ale twój też. Mury między światami ludzi i elfów zaczynają się walić. Nie wiem dlaczego ani jakim sposobem. Wiem jedynie, że tak się dzieje. Czuję to w swojej krwi widzącej sidhe. Mrocz- ny elfi wiatr niesie metaliczny posmak krwawej i straszliwej wojny. W powietrzu rozlega się odległy grzmot ostrych kopyt elfich rumaków, które krążą niecierpliwie, gotowe opaść na nas w starożytnym, zakazanym Dzikim Gonie. Wiem, kto zabił moją siostrę. Patrzyłam w mordercze oczy tego, który ją uwiódł, wykorzystał i zniszczył. Nie do końca elf, nie do końca człowiek, każe się nazywać Wielkim Panem i otwiera portale między światami, sprowadzając przez nie Mrocznych. Elfy dzielą się na dwa przeciwne dwory, z których każdy ma swoje królewskie rody i wyjątkowe kasty - Dwór Jasny, inaczej Seelie, i dwór Mroczny, inaczej Unseelie. Niech ich nazwy was nie zwiodą - oba są śmiertelnie niebezpieczne. Co mnie jednak przeraża, Seelie uznali swoich mroczniejszych braci, Unseelie, za tak plugawych, że sami ich uwięzili przed 11
wieloma eonami. Kiedy jeden elf boi się innego, oznacza to problemy. Teraz Wielki Pan uwalnia najmroczniejszych, najbardziej niebezpiecznych z naszych wrogów, wypuszczając ich w na- szym świecie i ucząc ich, jak infiltrować nasze społeczeństwo. Kiedy te potwory chodzą po ulicach, widzicie jedynie ich „urok” - iluzję pięknej kobiety, mężczyzny czy dziecka. Ja widzę, czym są naprawdę. Nie wątpię, że wkrótce po przybyciu do Dublina byłabym równie martwa, jak moja siostra, gdybym nie wpadła do księ- garni należącej do tajemniczego Jericho Barronsa. Nie mam pojęcia, kim albo czym jest ani o co mu tak naprawdę chodzi, ale o tym, kim jestem i co się właściwie dzieje, wie więcej od wszystkich pozostałych, a ja potrzebuję tej wiedzy. Kiedy nie miałam gdzie pójść, Jericho Barrons mnie przy- garnął, zaczął mnie uczyć, otworzył mi oczy i pomógł mi przetrwać. Jasne, nie zrobił tego w miły sposób, ale ostatnio nie jestem wybredna, liczy się dla mnie przetrwanie, niezależ- nie od metod. Ponieważ pozostanie w tanim pokoju w pensjonacie byłoby niebezpieczne, wprowadziłam się do jego księgarni. Przed większością moich wrogów chronią ją różne zabezpieczenia i paskudne sztuczki, a do tego stanowi ona bastion na granicy tego, co nazwałam Mroczną Strefą - okolicą opanowaną przez Cienie, bezcielesnych Mrocznych, którzy rozkwitają w ciem- nościach i karmią się ludźmi. Z Barronsem zawarłam niezręczny sojusz oparty na wspól- nej potrzebie - oboje pragniemy znaleźć Sinsar Dubh - 12
powstałą przed milionem lat księgę najczarniejszej magii, rzekomo napisaną przez samego Mrocznego Króla, w której znajduje się klucz do panowania nad światami elfów i ludzi. Pragnę ją odnaleźć, ponieważ umierająca Alina prosiła mnie, bym ją odnalazła, a ja sądzę, że kryje się w niej klucz do uratowania naszego świata. On pragnie ją odnaleźć, ponieważ jak twierdzi, zbiera książki. Jasne. Wszyscy inni, których poznałam, też jej szukają. Polowa- nie jest niebezpieczne, stawka ogromna. Ponieważ Sinsar Dubh jest elfim artefaktem, wyczuwam jej bliskość. Barrons nie. Ale wie, gdzie jej szukać, a ja nie. Dlatego jesteśmy teraz wspólnikami w zbrodni, którzy ani trochę sobie nie ufają. Życie przeżyłam komfortowo, pod kloszem i nic nie przy- gotowało mnie na ostatnie kilka tygodni. Utraciłam długie jasne włosy, zostały obcięte i ufarbowane na ciemno, by za- pewnić mi anonimowość. Pozbyłam się ślicznych pastelowych strojów, zastępując je ponurymi kolorami, na których nie wi- dać krwi. Nauczyłam się przeklinać, kraść, kłamać i zabijać. Zostałam napadnięta przez elfa seksualnego zabójcę i zmuszo- na do rozebrania się, dwa razy, w miejscu publicznym. Odkry- łam, że zostałam adoptowana. Prawie umarłam. Z Barronsem u boku obrabowałam mafiosa i jego ludzi, a później poprowadziłam ich na śmierć. Walczyłam z dziesiąt- kami Mrocznych i zabijałam ich. Walczyłam z wampirem Mallucém w krwawym pojedynku w obecności samego Wiel- kiego Pana. 13
W ciągu krótkiego miesiąca udało mi się wnerwić niemal każdą istotę obdarzoną magiczną mocą żyjącą w tym mieście. Połowa z tych, których poznałam, pragnie mojej śmierci. Dru- ga połowa pragnie mnie wykorzystać do znalezienia zabójczej, upragnionej Sinsar Dubh. Pewnie mogłabym uciec do domu. Spróbować zapomnieć. Spróbować się ukryć. Ale później myślę o Alinie i o tym, jak umarła. Jej twarz gości w moich myślach - twarz, którą znałam równie dobrze jak swoją własną. Była więcej niż moją siostrą, była także najlepszą przyjaciółką, a teraz niemal słyszę, jak mówi: „Jasne, Junior, i zaryzykujesz, że sprowadzisz potwora w rodzaju Mallucégo, elfa seksualnego zabójcy albo innego Mrocznego do Ashford? Zaryzykujesz, że któryś z Cieni wy- bierze się na przejażdżkę w twoim bagażu i pochłonie urocze, idylliczne uliczki naszego dzieciństwa, jedną zepsutą latarnię uliczną po drugiej? Kiedy zobaczysz Mroczną Strefę, która niegdyś była naszym domem, jak się poczujesz, Mac?”. Jej głos zaczyna cichnąć, a ja wiem już, że zostanę tutaj do końca. Do ich śmierci albo swojej własnej. Śmierć Aliny zostanie pomszczona.
JEDEN - Trudno panią znaleźć, panno Lane - powiedział inspek- tor O'Duffy, kiedy otworzyłam drzwi wejściowe do Księgarni i Bibelotów Barronsa z szybkami w kształcie rombów. Okazała księgarnia była moim domem na obczyźnie, czy to mi się podobało, czy nie, a mimo bogatego wyposażenia, bez- cennych dywanów i niekończących się zapasów doskonałych lektur, nie byłam zachwycona. Nawet najwygodniejsza klatka to wciąż klatka. Spojrzał na mnie ostro, kiedy wyszłam zza drzwi i pojawi- łam się w jego polu widzenia - od razu zauważył moje usztywnione ramię i palce, szwy na wardze i zanikające fiole- towo-żółte sińce, które sięgały od mojego prawego oka po kości szczęki. Choć uniósł brew, nie skomentował. Pogoda była paskudna, a jak długo trzymałam otwarte drzwi, znajdowałam się zbyt blisko niej. Lało od wielu dni, nieustająca, przygnębiająca ulewa, która waliła we mnie ostrymi kroplami, mimo że stałam w głębi otoczonego kolum- nami wejścia do księgarni. O jedenastej rano w niedzielny ranek było tak pochmurno i ciemno, że uliczne latarnie wciąż 15
się paliły. Mimo ich posępnego żółtego blasku, przez gęstą mgłę ledwie widziałam zarysy sklepów po drugiej stronie ulicy. Cofnęłam się, żeby wpuścić inspektora. Deptały mu po pię- tach podmuchy lodowatego wiatru. Zamknęłam drzwi i skierowałam się w stronę sofy w pobli- żu kominka, gdzie siedziałam owinięta kocem i czytałam. Mój użyczony pokój znajduje się na najwyższym piętrze, ale kiedy w weekendy księgarnia jest zamknięta, traktuję parter, z jego wygodnymi zakątkami do czytania i ozdobnymi kominkami, jak swój osobisty salon. Ostatnio wybierałam dość ekscen- tryczne lektury. Boleśnie świadoma, że O'Duffy depcze mi po piętach, ukradkowo wepchnęłam kilka co dziwaczniejszych tytułów, które przeglądałam, pod elegancką szafkę z bibelota- mi. Magiczny ludek - baśń czy fakt? leżał tuż obok Wampirów nie tylko dla orłów i Boskiej mocy: historii świętych relikwii. - Paskudna pogoda - zauważył, podchodząc do kominka i wyciągając ręce w stronę syczących gazowych płomieni. Zgodziłam się być może ze zbyt wielkim entuzjazmem, biorąc pod uwagę, czego dotyczyła rozmowa, ale niekończąca się ulewa mnie dobijała. Jeszcze kilka dni takiej pogody i za- cznę budować arkę. Słyszałam, że w Irlandii dużo padało, ale „bezustannie” to moim zdaniem odrobinę więcej niż dużo. Jako stęskniona za domem turystka, mimo woli popełniłam ten błąd i rankiem sprawdziłam pogodę w Ashford. W Georgii był upał, trzydzieści pięć stopni i bezchmurne niebo - kolejny doskonały, pełen kwiatów, słoneczny dzień na południu. Za 16
kilka godzin moje koleżanki wyruszą nad jedno z naszych ulubionych jezior, gdzie będą wystawiać się na słońce, rozglą- dać za chłopakami, z którymi mogłyby się umówić, i przeglą- dać najnowsze magazyny o modzie. Tutaj, w Dublinie, było aż dziesięć stopni i tak koszmarnie mokro, że wydawało się o połowę zimniej. Brak słońca. Brak chłopaków, z którymi można by się umówić. A, co się tyczy mody, obecnie moje ubrania musiały być jedynie na tyle luźne, bym mogła ukryć pod nimi broń. Nawet we względnie bezpiecznej księgarni nosiłam dwie la- tarki, nożyczki i zabójczy, długi na trzydzieści centymetrów grot włóczni, osłonięty kulką z folii aluminiowej. Po wszyst- kich czterech kondygnacjach księgarni porozkładałam latarki i inne przedmioty, które mogły służyć jako broń. W różnych kątach pochowałam także krucyfiksy i buteleczki z wodą święconą. Barrons by mnie wyśmiał, gdyby się dowiedział. Możecie się zastanawiać, czy spodziewam się armii z Pie- kła rodem. Tak jest. - To jak mnie pan odnalazł? - zapytałam inspektora. Kiedy przed tygodniem po raz ostatni dzwoniłam do Gar- dy, naciskał mnie i koniecznie chciał wiedzieć, jak się ze mną skontaktować. Podałam mu stary adres w Clarin House, gdzie zatrzymałam się na krótko po przyjeździe do Dublina. Nie wiem dlaczego. Chyba nikomu nie ufałam. Nawet policji. Tutaj dobrzy i źli goście wyglądają tak samo. Zapytajcie tylko Alinę, ofiarę jednego z najpiękniejszych mężczyzn, jakich widziałam - Wielkiego Pana - który przypadkiem jest również jednym z najgorszych. 17
- Jestem detektywem, panno Lane - powiedział z krzy- wym uśmiechem O'Duffy i zrozumiałam, że nie ma zamiaru mi powiedzieć. Uśmiech zniknął i jego oczy zmrużyły się z zawoalowa- nym ostrzeżeniem: „Niech mnie pani nie oszukuje, zauważę to”. Wcale się tym nie przejmowałam. Barrons też mi raz po- wiedział coś takiego, a on miał naprawdę nadnaturalne zmy- sły. Skoro Barrons nie umiał mnie przejrzeć, O'Duffy'emu też się to nie uda. Czekałam, zastanawiając się, co go tu sprowa- dza. Wcześniej wyraźnie dał mi do zrozumienia, że uważał sprawę mojej siostry za nie do rozwiązania i zamkniętą. Na zawsze. Odszedł od kominka i opuścił na stolik torbę, którą miał na ramieniu. Na błyszczący drewniany blat posypały się mapy. Choć niczego nie dałam po sobie poznać, poczułam zimny dreszcz. Nie umiałam już patrzeć na mapy tak jak kiedyś - jak na niewinne przewodniki dla zagubionego wędrowca lub spe- szonego turysty. Teraz kiedy otwieram jedną z nich, na wpół spodziewam się znaleźć wypalone otwory w miejscu Mrocz- nych Stref - tych fragmentów naszych miast, które wypadły z map, zostały pochłonięte przez zabójcze Cienie. Martwi mnie już nie to, co mapy pokazują, ale raczej to, czego na nich brak. Tydzień temu zażądałam, żeby O'Duffy powiedział mi wszystko, co wiedział o wskazówce pozostawionej przez moją siostrę na miejscu zbrodni, słowach wydrapanych przez nią w chwili śmierci w bruku: „LaRuhe 1247”. Powiedział, że nie udało im się odnaleźć takiego adresu. 18
Mnie się udało. Wymagało to nieco niestereotypowego myślenia, ale w tym robię się z każdym dniem lepsza, choć tak naprawdę nie mogę tego uznać za swoje osiągnięcie. Łatwo jest myśleć niestereo- typowo, kiedy życie zmiażdżyło wasze stereotypy. A zresztą, czyż stereotypy nie są przekonaniami na temat świata, których pragniemy się trzymać, bo dzięki temu czujemy się bezpiecz- nie? Cóż, moje przekonania były teraz równie użyteczne, jak parasol z chusteczki do nosa w tym deszczu. O'Duffy usiadł na sofie obok mnie, ostrożnie, jak na czło- wieka z taką nadwagą. - Wiem, co pani o mnie sądzi. Kiedy próbowałam uprzejmie zaprotestować - dobre połu- dniowe maniery trudno wykorzenić - zrobił gest, który moja matka nazywa „uciszającym machnięciem ręką”. - Wykonuję tę pracę od dwudziestu dwóch lat, panno La- ne. Wiem, co czują rodziny ofiar morderstwa, kiedy sprawa zostaje zamknięta. Ból. Gniew. - Zaśmiał się bez odrobiny wesołości. - Przekonanie, że muszę być przeklętym idiotą, który spędza za dużo czasu w pubach, a za mało w robocie. Gdyby było odwrotnie, ich ukochani zmarli spoczywaliby w pokoju, a sprawcy gniliby w więzieniu. Gnicie w więzieniu było zbyt łagodnym wyrokiem dla mordercy mojej siostry. Poza tym nie byłam pewna, czy jaka- kolwiek cela by go zatrzymała. Odziany w szkarłat przywódca Mrocznych mógłby narysować symbole na podłodze, uderzyć laską i przejść przez dogodny portal. Choć Barrons ostrzegał mnie przed zakładaniem różnych rzeczy, nie widziałam 19
powodu, by podawać w wątpliwość, że to Wielki Pan był od- powiedzialny za śmierć mojej siostry. O'Duffy przerwał, być może dając mi szansę, bym się sprzeciwiła. Nie zrobiłam tego. Miał rację. Czułam to wszyst- ko i jeszcze więcej, lecz, oceniając po plamach z galaretki na jego krawacie i brzuszysku wiszącym nad paskiem, podejrze- wałam go raczej o przesiadywanie w cukierniach i kawiar- niach, a nie pubach. Wziął ze stołu dwie mapy Dublina i podał mi je. Spojrzałam na niego pytająco. - Ta na górze jest z ubiegłego roku. Ta pod spodem zosta- ła opublikowana siedem lat wcześniej. Wzruszyłam ramionami. - I co z tego? Przed kilkoma tygodniami byłabym wdzięczna za wszelką pomoc Gardy. Teraz, kiedy wiedziałam tak wiele o Mrocznej Strefie sąsiadującej z Księgarnią i Bibelotami Barronsa - straszliwą ziemią jałową, gdzie odnalazłam LaRuhe 1247, przeżyłam brutalną konfrontację z Wielkim Panem i prawie zginęłam - chciałam, żeby policja trzymała się jak najdalej od mojego życia. Nie chciałam mieć więcej śmierci na sumieniu. Garda i tak nie mogła mi pomóc. Jedynie widząca sidhe mogła zobaczyć potwory, które zapanowały nad opuszczoną dzielni- cą i zmieniły ją w śmiertelną pułapkę. Przeciętny człowiek nie zauważał niebezpieczeństwa, aż był po kolana wśród trupów. - Znalazłem pani LaRuhe 1247, panno Lane. Jest na ma- pie opublikowanej przed siedmiu laty. Co dziwne, na tej sprzed roku jej nie ma. Grand Walk, przecznicę od tej księgar- ni, również brakuje. Podobnie jak ulicy Conelly, kolejną 20
przecznicę dalej. Wiem. Byłem tam, zanim przyszedłem do pani. O Boże, wszedł tego ranka do Mrocznej Strefy. Dzień był ledwie na tyle jasny, by zmusić Cienie do ukrycia się tam, gdzie się kryły te paskudne stwory! Gdyby burza przywiała choć jeszcze jedną gęstą, odcinającą słońce chmurę, najbar- dziej odważne z tych wysysających życie stworów mogłyby się odważyć i wyjść na ludzki Happy Meal. O'Duffy tańczył twarzą w twarz ze śmiercią i nawet sobie tego nie uświada- miał! Inspektor machnął ręką nad stertą map. Wydawały się sta- rannie przejrzane. Jedna wyglądała tak, jakby została zmięta w kulę ze złości, a być może niedowierzania, po czym znów wygładzona. Te emocje nie były mi obce. - Właściwie, panno Lane - mówił dalej O'Duffy - żadna ze wspominanych ulic nie znajduje się na żadnej z niedawno opublikowanych map. Spojrzałam na niego tępo. - Co chce pan powiedzieć, inspektorze? Czy władze mia- sta zmieniły nazwy ulic w tej części Dublina? Czy to dlatego nie ma ich na nowych mapach? Skrzywił się i odwrócił wzrok. - Nikt nie przemianował ulic - warknął. - Chyba że zrobili to, nie powiadamiając absolutnie nikogo. - Znów spojrzał na mnie, uważnie. - Sądziłem, że może chciałaby mi pani powie- dzieć coś jeszcze, panno Lane. Coś, co może brzmiałoby... odrobinę... niezwykle? Widziałam to w jego oczach. Inspektorowi coś się niedaw- no przytrafiło, co drastycznie wstrząsnęło jego paradygmatem. Nie miałam pojęcia, co tak poruszyło tego cynicznego, 21
przepracowanego, rzeczowego detektywa, że zmieniło jego punkt widzenia, ale on również zaczął myśleć niestereotypo- wo. Musiałam skłonić go do powrotu do świata bezpiecznych przekonań - natychmiast. Inaczej znajdował się w wielkim niebezpieczeństwie. Myślałam szybko. Nie miałam właściwie punktu zaczepie- nia. - Panie inspektorze - odezwałam się przesadnie słodko i łagodnie, z przesadnym akcentem, „udając południowca”, jak to określamy w naszych okolicach. To swego rodzaju werbal- ny miód, który ma na celu ukryć paskudny smak tego, co nim doprawiamy. Wiem, że musi mnie pan uważać za idiotkę, skoro przybyłam tutaj i zakwestionowałam pańskie metody śledcze, choć przecież każdy musi widzieć, że pan jest eksper- tem w tej kwestii, a ja nie mam ani krzty doświadczenia w prowadzeniu dochodzenia, i doceniam pańską cierpliwość, ale już nie mam żadnych wątpliwości co do pańskiego śledztwa w sprawie mojej siostry. Wiem teraz, że zrobił pan wszystko, żeby rozwiązać tę zagadkę. Chciałam zajrzeć i porozmawiać z panem przed wyjazdem, ale... no, wie pan, tak naprawdę czu- łam się nieco zawstydzona z powodu naszych poprzednich spotkań. Później wróciłam do tamtej uliczki i rozejrzałam się uważnie, nie płacząc i nie pozwalając, aby zapanowały nade mną emocje, i zrozumiałam, że siostra nie pozostawiła mi żadnych wskazówek. To wszystko było moim żalem, gniewem i mnóstwem myślenia życzeniowego. Cokolwiek zostało wy- drapane w tej uliczce, stało się to przed wielu laty. 22
- Cokolwiek zostało wydrapane? - powtórzył ostrożnie O'Duffy i wiedziałam, że przypomniał sobie, z jakim uporem twierdziłam w poprzednim tygodniu, że wiem, co tam było wydrapane. - Naprawdę, z trudem to odczytałam. To mogło być co- kolwiek. - Tak pani uważa, panno Lane? - Tak. I chciałam jeszcze powiedzieć, że to nie była jej kosmetyczka. Tu też się pomyliłam. Mama powiedziała mi, że Alina dostała od niej srebrną kosmetyczkę, bez przeszyć. Chciała, żeby każda z nas mogła bez trudu rozpoznać swoją. Zawsze się kłóciłyśmy o to, co należy do której z nas. Tak naprawdę chwytałam się brzytwy i bardzo mi przykro, że zmarnowałam pański czas. Miał pan rację, kiedy mi powie- dział, że powinnam się spakować, wrócić do domu i pomóc rodzinie przetrwać ten trudny czas. - Rozumiem - powiedział powoli i obawiałam się, że tak właśnie jest. Ze wszystkimi szczegółami. Czy przepracowani, kiepsko opłacani pracownicy służby cywilnej nie powinni oliwić jedynie skrzypiących trybików w maszynie? Ja już nie skrzypiałam, więc dlaczego nie przyjął tego do wiadomości i nie schował olejarki? Sprawa Aliny została zamknięta przed moim przybyciem, on odmówił jej otwarcia, i niech mnie, jeśli otworzy ją ponownie teraz. Zosta- nie zabity! Porzuciłam przesłodzony ton. - Proszę posłuchać, panie inspektorze, chciałam w ten sposób powiedzieć, że się poddaję. Już nie proszę pana ani nikogo innego o kontynuowanie śledztwa. Wiem, że pański 23
wydział i tak jest przepracowany. Wiem, że nie ma poszlak. Wiem, że sprawa śmierci mojej siostry nie została rozwiązana i jest zamknięta. - Jakże... to dojrzale z pani strony, panno Lane. - Śmierć siostry może przyśpieszyć dorastanie. - To aku- rat było prawdą. - Jak sądzę, znaczy to, że wkrótce leci pani do domu? - Jutro - skłamałam. - Jaka linia? - Continental. - Który lot? - Nie pamiętam. Mam to gdzieś zapisane. Na górze. - O której? - Jedenasta trzydzieści pięć. - Kto panią pobił? Zamrugałam, próbując wymyślić odpowiedź. Nie mogłam przecież powiedzieć, że dźgnęłam wampira, a on próbował mnie zabić. - Spadłam. Ze schodów. - Musi być pani ostrożna. Schody bywają niebezpieczne. - Rozejrzał się po sali. - Które schody? - Są na tyłach. - Jak sobie pani stłukła twarz? Uderzyła w poręcz? - Aha. - Kim jest Barrons? - Co takiego? - Ten sklep nazywa się Księgarnia i Bibeloty Barronsa. W aktach nie udało mi się znaleźć żadnych informacji na te- mat właściciela, daty sprzedania budynku ani nawet rejestracji firmy. Właściwie, choć ten adres znajduje się na moich 24
mapach, poza tym wydaje się, że nie istnieje. W takim razie, kim jest Barrons? - Ja jestem właścicielem tego sklepu. A dlaczego pan py- ta? Wzdrygnęłam się, tłumiąc westchnienie. Cóż za przebiegły człowiek. Stał tuż za nami, uosobienie bezruchu, z jedną ręką na oparciu sofy, ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu, a na jego twarzy malowały się opanowanie i arogancja. Co mnie wcale nie zdziwiło. Barrons jest opanowany i arogancki. Jest również bogaty, silny, błyskotliwy i tajemniczy. Większość kobiet uważa go do tego za oszałamiająco podniecającego. Całe szczęście, nie jestem taka jak większość kobiet. Nie eks- cytuje mnie niebezpieczeństwo. Ekscytują mnie mężczyźni z kręgosłupem moralnym. Barrons zbliża się do kręgosłupa co najwyżej przy jedzeniu wędzonej ryby. Zastanawiałam się, jak długo tam był. Z nim nigdy nie wiadomo. Inspektor wstał, wydawał się przy tym nieco wstrząśnięty. Objął wzrokiem wzrost Barronsa, okute stalą buty, drewniane podłogi. Jericho Barrons jest wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną. Wiedziałam, że O'Duffy zastanawia się, jak mógł nie usłyszeć jego nadejścia. Ja już nie marnuję czasu na zasta- nawianie się nad takimi rzeczami. Właściwie, jak długo pilnu- je moich tyłów, starannie ignoruję fakt, że Barrons zaprzecza prawom fizyki. - Chciałbym zobaczyć jakiś dowód tożsamości - warknął inspektor. Niemalże się spodziewałam, że Barrons weźmie O'Duf- fy'ego za ucho i wyrzuci go ze sklepu. Nie miał obowiązku 25
spełnić tego żądania, a Barrons niezbyt dobrze tolerował głup- ców. Właściwie w ogóle ich nie tolerował, za wyjątkiem mnie, i to jedynie dlatego, że byłam mu potrzebna do odnalezienia Sinsar Dubh. Co prawda, nie byłam głupia. Tym, co mnie obciąża, jest beztroskie i radosne usposobienie kogoś, kto miał szczęśliwe dzieciństwo, kochających rodziców i spędzał dłu- gie lata pod leniwie obracającymi się wentylatorami, pośród małomiasteczkowych dramatów głębokiego południa, które, choć są wielkie, nie przygotowują człowieka do życia poza nimi. Barrons uśmiechnął się drapieżnie. - Oczywiście. - Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął port- fel. Wyjął go, ale nie puścił. - A ja pański, inspektorze. O'Dufíy zacisnął zęby, ale spełnił tę prośbę. Kiedy mężczyźni wymienili się dowodami, przesunęłam się bliżej inspektora, żeby rzucić okiem na portfel Barronsa. Życie jest zaiste pełne niespodzianek. Jak zupełnie zwy- czajny człowiek, miał prawo jazdy. Włosy: czarne. Oczy: czarne. Wzrost: 190 cm. Waga: 110 kg. Data urodzin - żartował sobie? - wigilia Wszystkich Świętych. Miał trzydzie- ści jeden lat i środkowy inicjał Z. Wątpiłam, by wyraził zgodę na pobranie narządów. - Jako adres podaje pan skrytkę pocztową w Galway. Czy to tam się pan urodził? Kiedyś spytałam Barronsa o pochodzenie, powiedział mi o piktyjskich i baskijskich przodkach. Galway znajdowało się w Irlandii, kilka godzin jazdy na zachód od Dublina. - Nie. - To gdzie? 26