galochbasik

  • Dokumenty1 460
  • Odsłony642 228
  • Obserwuję776
  • Rozmiar dokumentów2.1 GB
  • Ilość pobrań415 283

1 RÓD COLTONÓW-SAMOTNY WILK- Kasey Michaels

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :964.4 KB
Rozszerzenie:pdf

1 RÓD COLTONÓW-SAMOTNY WILK- Kasey Michaels.pdf

galochbasik EBooki ROMANSE I EROTYKI DYNASTIE-ROMANS WSPÓŁCZESNY RÓD COLTONÓW
Użytkownik galochbasik wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 234 stron)

KASEY MICHAELS Samotny wilk

ROZDZIAŁ PIERWSZY Tego dnia w San Francisco nic nie szło po jej myśli. Nowy system telefoniczny, który - zdaniem szefa agencji - wszystkim miał ułatwić życie, nie tylko go nie ułatwiał, ale sam koszmarnie szwankował. Sophie Colton dwukrotnie straciła z trudem uzyskane połączenia z klientem z Tokio, a co za tym idzie, przypuszczalnie straciła również klienta. Dziecięcy gwiazdor filmowy, z którym podpisała kontrakt na reklamę o ogólnokrajowym zasięgu, postanowił akurat w tym tygodniu rozpocząć mutację. Z dnia na dzień jego czysty, krystaliczny głosik zamienił się w piskliwy skrzek. Należało od nowa przystąpić do szukania aktora. Jakby tego było mało, w drodze na spotkanie z klientem poleciało jej oczko w rajstopach, potem złapał ją deszcz, o którym meteorolodzy zapomnieli wspomnieć, a wieczorem pokłóciła się w restauracji ze swoim narzeczonym od czterech miesięcy, Chetem Wallace'em. W porządku, może nie była to kłótnia, może było to nieporozumienie. Kłótnia to za mocne słowo. Nigdy się z Chetem nie kłócili. Zazwyczaj Chet mówił, a ona słuchała. Czasem zastanawiała się, po jakie licho w ogóle to robi. Chet chciał, by zrezygnowali z intratnych posad w agencji reklamowej i założyli własną firmę. Sophie nie była pewna, czy to dobry pomysł. Lubiła swoją pracę, ciężko harowała, zanim otrzymała obecne stanowisko, a w dzisiejszym bezlitosnym świecie, w którym panuje tak ostra konkurencja, tworzenie nowej agencji, a jednocześnie

budowanie nowej rodziny... hm, po prostu bała się, że nie podołają. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyła, kiedy zezłościwszy się na Cheta, zostawiła go w restauracji, żeby dokończył deser i zapłacił za kolację, a sama mszyła na piechotę do domu. Najbardziej chyba zirytowała ją postawa narzeczonego, to, że nie wybiegł za nią z restauracji, lecz został przy stoliku, popijając kawę i jedząc krem czekoladowy. Zgoda, mieszkała tylko cztery przecznice dalej, ale naprawdę mógł się zachować inaczej. Nie musiał mówić: „Dobrze, kochanie, idź do domu. Postaraj się ochłonąć. Spotkamy się u ciebie za pół godziny". Nienawidziła, kiedy był taki cholernie rozsądny. A on, psiakrew, dobrze o tym wiedział. Mniej więcej w połowie drogi stanęła na moment przy krawężniku. W lewo odchodził wąski, ponury zaułek. Wzdychając głośno, Sophie podniosła głowę, po czym odgarnęła za ucho kosmyk ciemnoblond włosów. Zacisnąwszy powieki, westchnęła po raz drugi, następnie ruszyła przed siebie. Zanim jednak dziesięciocentymetrowy obcas zetknął się z asfaltem, poczuła mocne szarpnięcie; ktoś wciągał ją w zaułek. - Puść mnie! - krzyknęła, usiłując się oswobodzić. Nic więcej nie zdołała powiedzieć. Napastnik pchnął ją z całej siły na wilgotny, ceglany mur. Zrobiło się jej ciemno przed oczami. Miała wrażenie, że to sen, jakaś koszmarna surrealistyczna fantazja, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Niestety, wszystko działo się naprawdę. Starając się wyrównać oddech, nie stracić

przytomności i opanować strach, który dławił ją za krtań, poczuła przytknięte do szyi ostrze noża. - Stój, suko! Jak tylko się ruszysz, poderżnę ci gardło! Jasne? Jasne? Bojąc się, że napastnik spełni groźbę, nie mogła skinąć głową. Więc w odpowiedzi zamrugała powiekami. Tak, jasne. - Dobra, w porządku, dobra. Mężczyzna był wyraźnie poruszony. Może znajdował się pod wpływem narkotyków? Nie umiała poznać, Widziała jedynie, że jest w stanie najwyższego podniecenia. Mógł ją zabić w każdej sekundzie, choćby posłusznie spełniała wszystkie jego rozkazy. Powoli cofnął ostrze. W następnej chwili leżała na brzuchu na twardym podjeździe, zaciskając zęby z bólu. Zamknąwszy oczy, przełknęła ślinę. - Czego... czego ode mnie chcesz? - spytała w końcu. Nie mogła się ruszyć; napastnik przygniatał ją kolanem do ziemi. - W kieszeni płaszcza mam portfel, a w nim pieniądze i karty płatnicze. Jeżeli się odsuniesz, sięgnę... - Głucha jesteś, ty durna suko? Co? - warknął jej nad uchem. Tak bardzo śmierdziało mu z ust, że wzdrygnęła się z obrzydzeniem. - Mówiłem, że jak się ruszysz, poderżnę ci gardło. Tak trudno to zrozumieć? Nim zdołała odpowiedzieć, zaczął przesuwać ręce po jej ciele. Cienki płaszcz, który miała na sobie, niewiele ją chronił. Opierając ciężar ciała na kolanie, którym przyciskał ofiarę do ziemi, mężczyzna

niezdarnie usiłował obrócić ją do siebie. Potem na zmianę to ugniatał, to szczypał jej piersi, wreszcie mocno wbił zęby w jej ramię. Wariat. Szaleniec. Sophie uświadomiła sobie, że facetowi nie zależy na pieniądzach. Może weźmie portfel, kiedy już ją zabije, ale na razie chodzi mu o coś całkiem innego. O nią. Chce sprawić jej ból. Choć od głównej ulicy dzieliło ją zaledwie siedem, osiem metrów, była bezradna. W prawej ręce napastnik trzymał nóż. Gdyby krzyknęła czy próbowała się wyrwać, nie zawahałby się go użyć. Nagle przyszło jej do głowy, że tak czy tak zginie. Facet nie panuje nad sobą. Diabli wiedzą, co mu za chwilę strzeli do łba. Ogarnęła ją wściekłość. Nie, nie będzie biernie czekać na śmierć! Nie umrze bez walki! Teraz była elegancką kobietą mieszkającą w mieście, ale przecież dorastała na ranczo, biegała po lasach, łaziła po drzewach, staczała walki ze starszymi braćmi, czasem na niby, dla zabawy, a czasem na serio. Bracia. Boże. Michael już nie żyje. Jego śmierć zniszczyła rodziców, zniszczyła całą rodzinę. Jeżeli ona też zginie... Nie! Nie może do tego dopuścić! Musi się bronić! Mamusiu, tatusiu, nie umrę! Nie pozwolę, żeby jakiś naćpany bydlak mnie zabił! Nie myśląc o przeraźliwym bólu w prawym kolanie, które strzaskała sobie, upadając na twardy żwir, o ostrzu noża, które przylegało do jej policzka, i o wstrętnej, brudnej łapie, która wcisnęła się jej pod bluzkę, Sophie przystąpiła do obrony. Oparłszy się na łokciach, wierzgnęła kolanami niczym dziki mustang usiłujący zrzucić z grzbietu jeźdźca. Strach dodał jej sił.

Największą rolę odegrał jednak element zaskoczenia. Niczego nie spodziewający się napastnik stracił równowagę i przechylił się na bok. Jeszcze jedno wierzgnięcie i była wolna. Cofała się na czworakach w stronę ulicy, usiłując zwiększyć dystans między sobą a bandytą. - Na pomoc! - krzyknęła na całe gardło. - Tu, w zaułku! Na pomoc! Błagam! Nie przestając się wydzierać, zacisnęła ręce na wielkim plastikowym koszu na śmieci i z trudem dźwignęła się na nogi. Prawa noga właściwie nie nadawała się użytku. Nie zwracając na to uwagi, Sophie chwyciła pokrywkę i cisnęła nią w napastnika, po czym zanurzyła ręce w otwartym koszu i wyciągnęła pierwszą z brzegu „broń" - był nią odcięty czubek ananasa. Rany boskie! Tym ma się bronić? No ale zaułek leżał na tyłach ekskluzywnych lokali, do których wchodziło się od strony głównej ulicy, więc na co liczyła? Że w koszu znajdzie nabity rewolwer? Rzucała w mężczyznę czym się dało: ananasem, pustą półkilogramową puszką po sosie pomidorowym, zgniłymi warzywami. Nie przestawała krzyczeć. Po chwili poślizgnęła się i upadając, przewróciła kilka mniejszych metalowych koszy. Narobiła mnóstwo hałasu, a przy okazji sama się ubrudziła - jako ofiara była coraz mniej atrakcyjna. - Jestem w zaułku! Pomocy! Ratunku! Przeklinając siarczyście pod nosem, napastnik schylił się, by nie dostać w głowę zwiędłą kapustą, po czym odwrócił się i uciekł.

Sekundę później dwóch porządnie ubranych mężczyzn usłyszało krzyk Sophie i przybiegło jej na ratunek. - Dzięki Bogu - szepnęła, opierając się o jednego ze swych wybawców, podczas gdy drugi wrócił pędem na ulicę, by wezwać karetkę i zawiadomić policję. Prawe kolano tak bardzo ją bolało, że o niczym innym nie myślała. Nie wiedziała, że napastnik rozciął jej policzek od brody po ucho ani że straciła mnóstwo krwi. Nic nie wiedziała, bo po chwili popadła w stan błogiej nieświadomości. Tej nocy w Jackson w stanie Missisipi Louise Smith poderwała się na łóżku. Oczy miała szeroko otwarte z przerażenia, ciało zlane potem. Coś jest nie tak. Czuła to. Po chwili spuściła nogi na podłogę. Wstawszy, podeszła do kontaktu w ścianie, włączyła światło, po czym oparła dłonie o blat komody i popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Zobaczyła kobietę, która nie wyglądała na pięćdziesiąt dwa lata. Jedynie duże piwne oczy zdradzały bezmiar cierpienia, jakie przeżyła. Przeczesawszy ręką falujące, ciemnoblond włosy, niemal całkiem pozbawione siwizny, wzięła kilka głębokich oddechów, starając się uwolnić od paniki, która ściskała ją za serce. Widzisz? Nikogo nie ma. Jesteś sama. Nikt ci nie wyrządzi krzywdy. Nikt nic nie wie. Nawet ty. Miała sen. Często jej się coś śniło. Zawsze były to dziwne, skomplikowane sny. Niektóre zaczynały się dobrze, niewinnie, ale wszystkie kończyły się źle. Pytania pozostawały bez odpowiedzi, problemy bez rozwiązania. Tym razem było inaczej. Nie pamiętała

snu, pamiętała jedynie strach oraz pewność, że ktoś potrzebuje jej pomocy. Ktoś... Dziecko. Dziewczynka, która wołała do niej „mamo". Gdzie ona jest? Gdzie? Louise wyszła z sypialni i podreptała boso do kuchni po szklankę wody. Wiedziała, że dziś już nie zaśnie. Joe Colton wypadł z windy, zanim jeszcze drzwi się do końca otworzyły, i pognał w stronę dyżurki pielęgniarek. Towarzystwa dotrzymywał mu jego przybrany syn, River James. Pół godziny po tym, jak policja zadzwoniła na ranczo w Prosperino, aby zawiadomić rodzinę o wypadku Sophie, obaj byli w samolocie i lecieli do San Francisco. Dotarli na miejsce tuż przed świtem. - Moja córka, Sophie Colton... - powiedział Joe do pielęgniarki, która siedziała przy biurku, zajęta piłowaniem paznokci. - W którym leży pokoju? Młoda kobieta popatrzyła na niego tępym wzrokiem. - Colton? Chyba nie mamy nikogo o takim nazwisku. - Obróciwszy się na krześle, spojrzała pytająco na koleżankę po fachu, która właśnie weszła do dyżurki. - Mary, czy mamy pacjentkę o nazwisku Colton? Nowa podeszła do Joego. - Czy mogę wiedzieć, kim pan jest? - Jej ojcem, do diabła! - ryknął Joe, który w wieku sześćdziesięciu lat był przystojnym, postawnym mężczyzną o lekko szpakowatych

włosach. Teraz, wściekły i podminowany, bardziej przypominał rozjuszonego byka niż kochającego tatusia. River zdjął z głowy sfatygowany kapelusz kowbojski, po czym, zaciskając rękę na ramieniu swego przybranego ojca, uśmiechnął się czarująco do pielęgniarek. - Senator Colton jest trochę zdenerwowany, proszę pani - oznajmił, kładąc nacisk na słowo „senator", mimo iż urzędu senatora Joe nie piastował od lat. - Wczoraj wieczorem napadnięto jego córkę. Sophie Colton. Może zadziałała magia godności senatora, a może przyjazny uśmiech Rivera, w każdym razie pielęgniarka o imieniu Mary wyszła z dyżurki, informując mężczyzn, że zaprowadzi ich na miejsce. - Bardzo pana przepraszam, panie senatorze - tłumaczyła, idąc korytarzem - ale w wypadku brutalnej napaści zawsze staramy się zachować ostrożność. Pańską córkę przywieziono z sali operacyjnej trochę ponad godzinę temu, pewnie jeszcze śpi. Czy poinformowano pana o ranach, jakie odniosła? - Boże, Boże... Joe przyłożył rękę do ust, jakby chciał powstrzymać jęk, i odwrócił się od pielęgniarki. Niepokój o Sophie, męczący nocny lot oraz gniew na Meredith, matkę Sophie, która nie widziała najmniejszego powodu, aby towarzyszyć mężowi do San Francisco - wszystko to odcisnęło na nim piętno. - Owszem, poinformowano - rzekł River, wyręczając tego silnego mężczyznę, który jedno dziecko już pochował - ale gdyby siostra

mogła jeszcze raz nam opowiedzieć, czego możemy się spodziewać, bylibyśmy wdzięczni. Oczywiście River nie potrafił wczuć się w położenie Joego, ale domyślał się, co ten przeżywa, odkąd odebrał telefon z policji w San Francisco. Na pewno przypomniał mu się telefon sprzed wielu lat z wiadomością o wypadku, jakiemu uległ Michael. Teraz strach o córkę mroził mu krew w żyłach. Z kolei on, River, bardziej odczuwał wściekłość niż lęk. Lęk i przerażenie znikły, kiedy po telefonie od policji zadzwonił do szpitala, gdzie uzyskał wyczerpujące wiadomości o stanie zdrowia Sophie: okazało się, że odniosła wiele ran, ale na szczęście nie zagrażały one jej życiu. Podczas gdy Joe Colton zajął jeden z tylnych foteli małego odrzutowca, modląc się o córkę, River siedział za sterami, marząc o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w San Francisco i dać w zęby Chetowi Wallace'owi. Potem podnieść go z ziemi i znów mu przyłożyć. I jeszcze raz. Po chwili Joe wziął się w garść i skinął do pielęgniarki głową. - Pańska córka, senatorze, miała lekkie wstrząśnienie mózgu - oznajmiła siostra Mary, zatrzymując się przed pokojem numer 305. - Mówię o tym dlatego, że po przebudzeniu może być nieco zagubiona. Na twarzy i ciele ma mnóstwo otarć i sińców. Rzecz jasna, wszystkie rany zostały dokładnie oczyszczone. Ma również kilka głębszych zadrapań na... na piersiach, które mogą ją trochę pobolewać. Na

wszelki wypadek doktor zaordynował kurację antybiotykową. Nigdy dość ostrożności, gdy w grę wchodzą ugryzienia. Ugryzienia? To znaczy, że ten drań ją pogryzł? Tego River wcześniej nie wiedział. Joe pewnie też, bo z jego gardła dobył się stłumiony jęk. River zacisnął dłoń w pięści. - Ortopedzi naprawili pannie Colton kolano - kontynuowała pielęgniarka. - Miała uszkodzoną łękotkę przyśrodkową. Zdarza się to dość często. Niestety, później pacjenci muszą nosić specjalną szynę, przez pięć lub sześć tygodni poruszać się o kulach, a potem czeka ich jeszcze intensywna rehabilitacja. - Siostra Mary westchnęła ciężko. - Doktor Hardy, szef oddziału chirurgii plastycznej, osobiście zszył ranę ciętą na twarzy pańskiej córki. Pacjentka będzie potrzebowała paru dalszych poprawek chirurgicznych, ale dopiero w przyszłości, kiedy wszystko się zagoi. To cud, że ostrze nie przecięło jakiejś większej żyły czy nerwu policzkowego. Zszycie rany, mimo że nie była strasznie głęboka, wymagało ponad stu szwów. - O Boże! - szepnął Joe. - Moja kochana córeczka. Moja śliczna, kochana córeczka. River tak mocno zaciskał zęby, że rozbolała go szczęka. Sophie. Piękna Sophie, wciągnięta w ślepą uliczkę. Posiniaczona, poharatana, pocięta nożem, o mało nie zabita. Bez powodu. Tylko dlatego, że znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze i jakiś naćpany idiota postanowił się zabawić. Nie znała swojego napastnika, niczym mu się nie naraziła. Teraz musi cierpieć.

- Dziękujemy, siostro - rzekł River do pielęgniarki, która stała z ręką na klamce do pokoju Sophie. - Dalej już sobie sami poradzimy. - Oczywiście. - Mary skinęła ze zrozumieniem głową, po czym wróciła do dyżurki. - Gotów? - spytał River, patrząc na ojca. - Nie - odparł Joe tak cicho, że niemal nie było go słychać. - Rodzic nigdy nie jest gotów do spotkania ze swoim dzieckiem w szpitalu. - Wciągnął głęboko powietrze. - Ale trudno. Chodźmy. River pchnął drzwi, przepuścił Joego przodem, po czym sam wszedł do środka. Nic chciał widzieć Sophi w takim stanie - poharatanej i bezradnej. Zawsze tryskała energią. Odkąd pojawił się na ranczu, nie odstępowała go na krok; nim się spostrzegł, wdarła się w jego serce. Dzieląca ich różnica czterech lat wydawała się ogromna, kiedy byli młodsi. Bo cóż mogli mieć wspólnego zamknięty w sobie, młody buntownik i chuda nastolatka z aparatem korekcyjnym na zębach, strupami na kolanach i kucykami na głowie? Chuda nastolatka patrzyła w niego jak w obrazek. Swoim zachowaniem doprowadzała go do białej gorączki. Złościł się na nią, wściekał. Ale ona nie zniechęcała się. I wreszcie pokochał tę smarkulę. A potem smarkula dorosła. Z chudej nastolatki w kucykach przeistoczyła się w ponętną młodą kobietę. Ubłagała go, aby towarzyszył jej na balu maturalnym. Tańczyli, rozmawiali o jej planach na przyszłość: nazajutrz miała wyjechać do Dallas, aby przed

rozpoczęciem studiów przez kilka miesięcy popracować w należącej do rodziny stacji radiowej. W trakcie tańca pocałowała go, a on odwzajemnił pocałunek. Potem znów się całowali. Trzymał ją w objęciach, gryząc się w język, by nie zawołać: Nie, Sophie! Nie wyjeżdżaj! Zostań ze mną! Kochaj mnie! Przybrany syn Joego Coltona uważał, że nie w ten sposób powinien się odwdzięczyć człowiekowi, który przyjął go pod swój dach. Sophie Colton zasługuje na kogoś lepszego. Dlatego ją odtrącił, pozbył się jej ze swych ramion i ze swojego życia. Był brutalny. On, półkrwi Indianin, dziecko pijaka, powiedział ślicznej Sophie, żeby zmądrzała, żeby trzeźwym okiem spojrzała na otaczającą ją rzeczywistość. Od prawie dziesięciu lat widywali się sporadycznie, na zjazdach rodzinnych, na które przybywały tłumy gości. Witali się na odległość, czasem do siebie uśmiechali. Zwykle jedno krążyło na jednym końcu sali, drugie na drugim; od tamtego wieczoru, gdy tańczyli przytuleni, ani razu nie byli sami. Teraz też nie byli sami. Joe stał przy łóżku, ściskając bezwładną dłoń córki. Łzy lały mu się strumieniami. - Nic jej nie będzie, Joe. Zobaczysz, wkrótce Sophie wyzdrowieje - powiedział River, usiłując pocieszyć ojca. Ale jemu też serce wyło z bólu, gdy patrzył na widoczne pod bandażami rany i siniaki. Sophie wyglądała tak, jakby wlókł ją po

ziemi uciekający w popłochu koń; skórę miała zdartą do krwi, miejscami była opuchnięta, fioletowosina. Największy opatrunek miała na lewym policzku. Na tym rozciętym, który wymagał założenia ponad stu szwów. O roztrzaskane kolano River się nie martwił. Gotów był nosić Sophie na rękach, dopóki noga się jej nie zagoi. Wiedział, że sińce i zadrapania znikną bez śladu. Ale co z twarzą? Sophie nie była próżna, nie spędzała godzin przed lustrem, ale miała zaledwie dwadzieścia siedem lat. Jak zareaguje na widok szramy na policzku? Na widok blizny, która codziennie będzie jej przypominała o koszmarze? Napastnik zranił ją nie tylko fizycznie, lecz także psychicznie. Okaleczył w sposób niewidoczny na pierwszy rzut oka. Zniszczył jej pewność siebie, pozbawił odwagi; odtąd, idąc ulicą, zwłaszcza wieczorem, zawsze będzie czuła strach. River przeczesał ręką włosy, potarł kark. Łzy wezbrały mu pod powiekami. Sophie poruszyła się nieznacznie i jęknęła cicho. Próbowała otworzyć oczy. Po chwili udało jej się. Ale potem znów je zamknęła. - Zostawię was samych, Joe - szepnął River, kierując się do drzwi. - Porozmawiaj z nią, a ja wezwę pielęgniarkę. Wyszedłszy na korytarz, zamknął za sobą drzwi i oparł się o ścianę. Prawą rękę wsunął do kieszeni dżinsów, w lewej trzymał kapelusz, którym raz po raz uderzał się o udo. W dżinsowych spodniach, dżinsowej kurtce, w kowbojskich butach i kowbojskim kapeluszu wyglądał jak kowboj. I nim był. Był kowbojem zrodzonym

z matki Indianki i białego mężczyzny. Po matce odziedziczył gęste kruczoczarne włosy, po ojcu zielone oczy oraz gwałtowny temperament. Wysoki, szczupły, doskonale umięśniony, ciężko doświadczony przez życie, w końcu trafił pod opiekuńcze skrzydła Coltonów. Joe i Meredith Coltonowie przyjęli go pod swój dach i traktowali jak syna. Dzięki nim się zmienił, uwierzył, że czeka go lepszy los. Wcześniej był jak samotny wilk. Potem, gdy Sophie zniknęła z jego życia, znów zamknął się w sobie i zaczął chodzić własnymi ścieżkami. Nie potrzebował Sophie ani nikogo innego. Był samowystarczalny. Przynajmniej tak sobie wmawiał. Okłamywał się. Już dawno River James nie czuł się tak bezsilny i przybity. Bezsilności jednak towarzyszyła wściekłość. Wybuchowy temperament był największym problemem młodego Rivera, kiedy jako nastolatek zamieszkał na ranczu Coltonów. Z czasem nauczył się panować nad emocjami; właściwie tylko Sophie potrafiła go wytrącić z równowagi. Złościł się na nią, kiedy łaziła za nim krok w krok. Był zły, kiedy zaczęła się przeistaczać w śliczną młodą kobietę. Był zły, kiedy przestał myśleć o niej jak o siostrze. Był zły, kiedy ją pocałował i kiedy okazało się, że jej pragnie. Był zły, kiedy wybrała jedyne słuszne rozwiązanie i wyjechała do Dallas. I zły, że nie wróciła do domu. Najbardziej zezłościła go, kiedy przywiozła z sobą na ranczo Cheta Wallace'a, szczerzącego zęby kretyna w trzyczęściowym

garniturze, i oznajmiła, że wkrótce zostanie jego żoną. Swoimi zaręczynami dała Riverowi jasno do zrozumienia, że woli mężczyznę, który jest jego całkowitym przeciwieństwem. Teraz był na nią zły za to, że leży w szpitalu, taka biedna, taka krucha i mimo sińców taka piękna. Za to, że na jej widok znów obudziły się w nim dawne uczucia. Kochał ją. Kochał przed laty, kochał teraz. I wiedział, że nigdy nie przestanie. ROZDZIAŁ DRUGI Joe Colton pochylił się nad łóżkiem. - Sophie? - Uścisnął dłoń córki. - Kwiatuszku, to ja. Tata. Sophie drgnęła, po czym skrzywiła się z bólu. - Tatuś? - spytała, otwierając oczy. Joe skinął głową. Nie mógł wydobyć głosu. Córka od lat nie nazywała go „tatusiem". Czasem mówiła „ojcze", najczęściej „tato", a kiedy była w żartobliwym nastroju, zwracała się do niego per „senatorze". Bardzo ją kochał. Kiedy zobaczył jej smutne oczy i spuchniętą wargę, która leciutko drżała, zrozumiał, że zrobiłby wszystko, aby tylko zmniejszyć jej cierpienie. - Och, tatusiu, to... było straszne - powiedziała, zaciskając powieki. - Ale walczyłam. Broniłam się. Nie mogłam... Michael... nie mogłam pozwolić, aby ciebie i mamę spotkała kolejna tragedia. - Ciii, maleńka. - Delikatnie pogłaskał ją po włosach. - Już dobrze. Nic nie mów. Musisz teraz dużo odpoczywać.

Kiedy do pokoju weszła wezwana przez Rivera siostra Mary, Joe cofnął się od łóżka. Pielęgniarka sprawdziła pacjentce tętno, poprawiła kroplówkę. - Zasnęła? - spytał River. - Chyba tak - odparł Joe. - Słuchaj, chłopcze. To była długa, męcząca noc, a wiem, że musisz wrócić dziś na ranczo. Po południu przyjeżdża nowy ogier, prawda? Więc nie przejmuj się mną i ruszaj w drogę. Ja wynajmę pokój w hotelu i zostanę tak długo, póki nie będę mógł zabrać Sophie do domu. - W porządku. - River też wolałby zostać dłużej, ale domyślił się, że Joe pragnie pobyć z córką sam na sam. - A co z Meredith? Myślisz, że będzie chciała tu przylecieć? Starszy mężczyzna przycisnął palce do oczu i potrząsnął głową. - Nie wiem. Później do niej zadzwonię. Na razie chcę posiedzieć przy łóżku Sophie. - Oczywiście. - River poklepał ojca po ramieniu. - Zejdę na dół, podzwonię po hotelach i zamówię dla ciebie pokój. Odezwij się później, dobrze? Chciałbym... wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, jak się Sophie czuje. Joe nie odpowiedział. Gdy tylko Mary wyszła z pokoju, ponownie skierował się do łóżka, ciągnąc za sobą składane metalowe krzesełko, które postawił u wezgłowia. Nie zamierzał się stąd ruszać, dopóki córka nie wydobrzeje. River bez słowa zamknął za sobą drzwi i skręcił w stronę wind. Nie, nie czuł się odtrącony. Należał do rodziny; Coltonowie zawsze

traktowali go jak syna. Miał jednak świadomość, że krew jest gęstsza od wody, a Joego i Sophie łączą więzy krwi. Rozumiał to i potrafił uszanować. Drzwi windy rozsunęły się z cichym sykiem i ze środka wyłonił się Chet Wallace, świeży i wypoczęty, jakby nie miał żadnych trosk na świecie. Włosy miał uczesane, policzki ogolone, krawat starannie dobrany do koszuli i garnituru. Wyglądał tak, jakby szedł na spotkanie z ważnym klientem, a nie z wizytą do ciężko pobitej narzeczonej. Mijając Rivera, nawet nie skinął mu głową. - Wallace! - warknął River; obróciwszy się, chwycił Cheta za łokieć. - Gdzieś ty był? Na porannej naradzie u swojego krawca? - Słucham? - Narzeczony Sophie usiłował strącić rękę, która go przytrzymywała. Bezskutecznie. - Czy my się znamy...? Ach, już wiem! Widzieliśmy się w Hacienda del Alegria, prawda? Pracujesz na ranczu Coltonów! Tak, tak, przypominam sobie twoją twarz. Czy to znaczy, że senator z żoną już dotarli? Ja po wczorajszej przygodzie wróciłem do domu i walnąłem się spać, a rano wykąpałem się, przebrałem... - Właśnie widzę. - River cofnął rękę. - Senator jest teraz u Sophie - dodał, ruchem głowy wskazując Wallace'owi poczekalnię dla gości. - Przejdźmy tam i porozmawiajmy. - Wolałbym porozmawiać z senatorem - oznajmił Chet, ale widząc, jak River mruży oczy i mierzy go lodowatym wzrokiem, posłusznie ruszył we wskazanym kierunku. - Słuchaj, ty...

- Nie, Wallace, to ty słuchaj! - przerwał mu River, świadom, że utrzymanie nerwów na wodzy będzie wymagało od niego nie lada wysiłku. To ten sukinsyn po „wczorajszej przygodzie" poszedł do domu? Bo był zmęczony? Bo musiał się przespać, wykąpać i przebrać? Co za kreatura! - Nazywam się River James i jestem przybranym synem Joego i Meredith. Nie muszę się ci z niczego tłumaczyć, ale mam jedno pytanie: Dlaczego pozwoliłeś Sophie wracać samej po nocy do domu? A może policja coś przekręciła? Może jednak jej towarzyszyłeś? Chet popatrzył w milczeniu na Rivera, po czym pociągnął wystające spod marynarki mankiety koszuli. Podobnie jak River był wysoki, ale na tym kończyły się ich podobieństwa. Miał urodę ładnego, zadbanego chłoptasia, który chodzi do ekskluzywnej siłowni i ćwiczy w dresie od znanego projektanta. Gest z poprawieniem mankietów miał świadczyć o tym, że on, Chet Wallace, jest człowiekiem sukcesu, a człowiek sukcesu w garniturze za sześćset dolarów nie daje się zastraszyć. Nie daje? No to zobaczymy, pomyślał River, nie odrywając oczu od twarzy rywala. Miał ochotę chwycić go za klapy marynarki i przyłożyć mu w zęby. Chet pierwszy odwrócił wzrok. Sztuczna opalenizna na jego policzkach przybrała odcień różu. Wolno cofnął się o krok, jakby uświadomił sobie, że River James jest jak dzikie zwierzę szukające ofiary. W odruchu samoobrony przystąpił do ataku. - Słuchaj... James, powiadasz? Tak? Więc słuchaj, Jamesie. Wszystko wyjaśniłem policji. Byliśmy wczoraj z Sophie na kolacji. W

pewnym momencie ona postanowiła wrócić do domu. Dom od lokalu dzielą zaledwie cztery przecznice. Nie miała daleko. Ja zapłaciłem rachunek i wyszedłem chwilę później. Zobaczyłem stojącą nieopodal karetkę i wozy policyjne. Ruszyłem w ich stronę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Zobaczyłem nieprzytomną Sophie. To ja ją zidentyfikowałem. - No brawo, możesz być z siebie dumny. Ale wyjaśnij mi, proszę, dlaczego Sophie sama opuściła restaurację? Pokłóciliście się? Sprzeczka zakochanych? Chet podniósł rękę do krawata i nerwowo poprawił węzeł pod szyją. - Tak, doszło między nami do małego nieporozumienia - przyznał. - Ale to nie twój interes. - Nie rozumiesz, Wallace. Mnie nie interesuje, jak się kłócicie: ładnie czy brzydko, cicho czy głośno. Interesuje mnie, dlaczego pozwoliłeś Sophie wracać samej do domu. Chet pokręcił z oburzeniem głową. - Sugerujesz, że to moja wina? Że to przeze mnie została napadnięta? O nie! Wypraszam sobie! To Sophie uznała, że nie chce dłużej siedzieć ze mną w restauracji. To Sophie postanowiła... No co? Co ci się znów nie podoba? Spoglądając w podłogę, River potarł skroń i roześmiał się pod nosem. Nie do wiary! A wydawało mu się, że zdoła odbyć tę rozmowę na spokojnie, nie tracąc nerwów. Jednakże z takim kretynem, do którego nic nie trafia, nie sposób spokojnie rozmawiać.

- Pytasz, Wallace, co mi się nie podoba? River opuścił rękę i zmierzył narzeczonego Sophie gniewnym wzrokiem. A potem, zapominając o tym, że nie jest na Dzikim Zachodzie i że w cywilizowanym świecie inaczej załatwia się porachunki, zwinął dłoń w pięść i huknął Cheta prosto między oczy. Ten stracił równowagę i po chwili znalazł się na podłodze, trzymając się za krwawiący nos. River skinął z satysfakcją głową. - Teraz, Wallace, wszystko mi się już podoba. Naciągnąwszy na czoło kapelusz, skierował się do windy. Wcale nie rozpierała go radość, ale na pewno czuł się lepiej niż przed chwilą. Znacznie lepiej. Cały kolejny tydzień Joe Colton spędził w szpitalu przy łóżku córki. Nie ucierpiały na tym liczne firmy, którymi zarządzał, głównie dlatego, że od pewnego czasu i tak coraz mniej się nimi zajmował. Stopniowo wycofywał się z życia zawodowego, odsuwał od rodziny. Był osowiały, na nic nie miał ochoty. Dopiero wypadek Sophie podziałał na niego jak kubeł zimnej wody. Świadomość, że omal nie zginęła, otrzeźwiła go, sprawiła, że postanowił się zmienić, naprawić wszystko, zanim będzie za późno. Zastanawiał się, kiedy życie straciło dla niego sens? Kiedy zaczęło się tak źle dziać? Westchnął głośno. Wiedział kiedy. Od śmierci Michaela. Przypomniał sobie pierwsze słowa, jakie Sophie

wypowiedziała po obudzeniu. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że na skutek wstrząsu mózgu chora plecie coś bez sensu. Ale Joe natychmiast zorientował się, co córka chce powiedzieć, i aż przeszły go ciarki. Walcząc z napastnikiem, biedna Sophie myślała o Michaelu. O ojcu i matce. O tym, że rodzina nie przetrzyma kolejnej tragedii. W pewnym sensie Michael uratował Sophie życie. Tak należy patrzeć na to, co się stało. Joe zdawał sobie jednak sprawę, że to nie wystarczy, że musi dokonać pełniejszej, bardziej rzetelnej analizy. Siedząc przy łóżku śpiącej córki i ściskając ją za rękę, zrozumiał, jak strasznemu rozluźnieniu uległy więzy rodzinne Coltonów. Od kilku lat Sophie coraz rzadziej pojawiała się w domu. Zresztą nie tylko ona. Inne dzieci też przyjeżdżały na ranczo od wielkiego święta. Unikały rodziny, która właściwie rodziną już nie była. A przynajmniej nie była taka jak dawniej. Nie taka, jaką tworzyli przed laty. Kiedyś on z Meredith i piątką własnych pociech, do których po śmierci Michaela dołączyła siódemka przybranych dzieciaków, stanowili jedność, silną, zwartą grupę, gotową skoczyć za sobą w ogień. Kiedy to się zmieniło? Czy wszystko zaczęło się psuć z chwilą śmierci Michaela? Możliwe. Joe wrócił myślami do przeszłości. Mieli z Meredith pięcioro cudownych dzieci. Najpierw urodził się Rand. Dwa lata później bliźniaki, Drake i Michael. Potem Sophie. Ostatnia przyszła na świat Amber. Wiedli szczęśliwe życie. Niczego im nie brakowało. Joe dorobił się sporego majątku na ropie i gazie; część pieniędzy

zainwestował w stację radiową i telewizyjną, część w akcje wysokodochodowych spółek handlowych. Któregoś dnia Meredith przekonała go, że nie warto poświęcać: życia wyłącznie na pracę - czas najwyższy zrobić coś dla innych. Joe wystartował więc w wyborach do senatu i przez kilka lat reprezentował w senacie Kalifornię. Byli tacy szczęśliwi. Los im nieustannie sprzyjał. Ale niestety wszystko, co dobre, się kiedyś kończy. Bliźniacy Michael i Drake wyciągnęli rowery. Chcieli pojeździć przed domem. Michaela potrącił pirat drogowy. Jedenastoletni chłopiec zmarł na miejscu, podczas gdy jego ojciec przebywał w Waszyngtonie. A powinien być z rodziną! Powinien czuwać nad bezpieczeństwem swoich dzieci! Z kieszeni na piersi Joe wyjął chustkę i przetarł czoło. Ciało miał rozgrzane, mięśnie napięte, głowę nabitą wspomnieniami, z których część była przyjemna, część ponura. Po śmierci syna zrezygnował z funkcji senatora, wrócił na ranczo i zachował się jak skończony idiota. Nie dostrzegał smutku Meredith. Nie widział rozpaczy Dra, który stracił brata bliźniaka, ani cierpienia reszty dzieci. Myślał tylko o własnym bólu i własnym poczuciu winy. Kiedy Meredith powiedziała, że chętnie znów zaszłaby w ciążę - nie, nie chciała zastąpić Michaela, po prostu miała nadzieję, że nowe maleństwo pomoże im zaleczyć rany - wtedy spadło na Joego kolejne nieszczęście. Okazało się, że jest bezpłodny. Zdumiał się: jak to możliwe? Ale była to prawda. Zaraził się świnką od któregoś z

maluchów na Hopechest Ranch, gdzie mieścił się dom dla osieroconych dzieci. Często zaglądał tam z Meredith. No i teraz nie mógł dać żonie dziecka. Czy Meredith poczuła się zawiedziona? Czy miała do niego pretensje? Czy wtedy zaczęła się od niego oddalać? Absolutnie nie. Była cudowna. Kiedy on użalał się nad sobą, ona starała się go wspierać i podtrzymywać na duchu. To Meredith uzmysłowiła mu, że jest mnóstwo dzieciaków, które potrzebują domu i rodziny. Dzieciaków, którym oni mogą pomóc i które im mogą przynieść ukojenie. Joe uśmiechnął się do swych wspomnień. Pamiętał, jak ochoczo Meredith przyjmowała pod ich wspólny dach kolejne pokrzywdzone przez los sieroty, dzieci trudne, często zbuntowane. Pamiętał, jak obdarowywała je uczuciem - najpierw Chance'a, potem Trippa, Rebekę, Wyatta. Po nich pojawili się Blake, River i Emily. A na końcu Joe junior, niemowlę, które dosłownie zostawiono im na wycieraczce pod drzwiami. Emily. Na myśl o dawnych czasach, o żonie i dzieciach, Joe powoli odzyskiwał spokój ducha, teraz jednak ponownie ogarnęła go rozpacz. Dziewięć lat temu życie, jakie zbudowali z Meredith po stracie ukochanego syna - na pewno nie lepsze, ale inne, dające im obojgu mnóstwo radości i satysfakcji - znów legło w gruzach. Nic nie zapowiadało nieszczęścia. Wszystko toczyło się swoim normalnym rytmem. Pół roku po tym, jak Joe junior zawitał w ich domu, Meredith postanowiła zawieźć

jedenastoletnią Emily do miasta, żeby dziewczynka mogła odwiedzić swoją biologiczną babcię. Tak, tego dnia zgasło światło w życiu Joego. W życiu całej rodziny. Nastał ponury mrok. Po drodze wydarzył się niegroźny wypadek samochodowy, choć jeśli chodzi o wypadki, na ogół wszystkie są groźne. Rzadko jest tak, aby nikt nie odniósł obrażeń. W tym konkretnym wypadku zginęła Meredith. Nie, nie umarła; ale uderzenie w głowę sprawiło, że zmieniła się nie do poznania. Czuła, troskliwa Meredith zniknęła na zawsze; jej miejsce zajęła zimna, obca kobieta. Mała Emily na swój dziecięcy sposób wyjaśniła wszystkim, że „dobrą mamusię" zastąpiła „zła mamusia". Tak naprawdę nie wiadomo, co się stało. Nawet lekarze nie potrafili zrozumieć, dlaczego z pozoru niegroźna stłuczka tak radykalnie wpłynęła na zmianę osobowości Meredith. Zresztą trudno to nazwać zmianą. To była całkowita transformacja. Kochającą matkę i żonę zastąpiła bezduszna, pazerna egoistka. Oziębła, okrutna kobieta, która darzyła miłością tylko Joego juniora; resztę dzieci traktowała jak powietrze, natomiast do biednej Emily po prostu ziała nienawiścią. Kobieta, która rok po wypadku zaszła w ciążę i miała czelność twierdzić, że Joe jest ojcem dziecka. Mimo że od wielu miesięcy żyli w separacji, Joe w końcu zmiękł: pozwolił Meredith wrócić do domu i nawet uznał Teddy'ego za swego syna. Ale już nic nie było takie jak dawniej. I nigdy nie będzie. - Tato?