galochbasik

  • Dokumenty1 460
  • Odsłony646 431
  • Obserwuję778
  • Rozmiar dokumentów2.1 GB
  • Ilość pobrań417 671

10 RÓD COLTONÓW-ŻONA NA POKAZ-Steffen Sandra

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :965.3 KB
Rozszerzenie:pdf

10 RÓD COLTONÓW-ŻONA NA POKAZ-Steffen Sandra.pdf

galochbasik EBooki ROMANSE I EROTYKI DYNASTIE-ROMANS WSPÓŁCZESNY RÓD COLTONÓW
Użytkownik galochbasik wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 235 stron)

SANDRA STEFFEN Żona na pokaz

ROZDZIAŁ PIERWSZY Amber Colton spojrzała na swoje bose stopy. Z paznokcia na dużym palcu lewej nogi schodził lakier. Westchnęła. Sprawdziła palce u rąk i ponownie westchnęła. W powietrzu unosił się cichy, miarowy szum oceanu. Czasem od strony wody niespodziewanie zrywał się zimny wiatr. Na szczęście część ogrodu, w której wypoczywała, była osłonięta od podmuchów. Przysłoniwszy ręką oczy, podniosła głowę i zaczęła wpatrywać się w duże pierzaste chmury. Dawniej, wraz z rodzeństwem, spędzała na obserwacji nieba wiele godzin; odnajdywanie obłoków w kształcie słoni, grzybów, parasoli i drzew sprawiało im ogromną frajdę. W owym czasie patio za domem tętniło życiem: tabuny dzieciaków pływały w basenie, przekrzykiwały się, rozbryzgiwały wodę. W dzieciństwie Amber nigdy się nie nudziła. Odgarnęła z twarzy kosmyk złocistych włosów i dźwignęła się na nogi. Głupio zrobiła, przyjeżdżając w tym nastroju do domu. Powinna była przyjąć zaproszenie przyjaciół i polecieć z nimi na Kajmany. Z drugiej strony każdy, nawet najkrótszy lot przyprawiał ją o mdłości; możliwość podziwiania zachodu słońca na innej półkuli nie była tego warta. Czuła się znużona fizycznie i psychicznie, tak znużona, że miała ochotę się rozpłakać. Chociaż nie; Amber Colton już nie wylewa łez... W wieku dwudziestu sześciu lat jest za młoda, aby nuda i poczucie beznadziei mogły stać się trwałym elementem jej życia. To minie, powtarzała sobie w duchu.

Po prostu nie należało brać dziś wolnego. Coraz częściej jednak - mimo że lubiła swoją pracę w Fundacji Hopechest - miała wrażenie, że czegoś jej brakuje. Ponieważ stęskniła się za ojcem, postanowiła wykorzystać zaległy urlop i wpaść z wizytą na rodzinne ranczo pod Prosperino. Niewiele to pomogło. Dokuczała jej samotność. I nuda. Straszliwa nuda. Wczoraj wieczorem też się nudziła. Zadzwoniła do swojej przyjaciółki Claire Davis. Claire musiała usłyszeć nieme błaganie w jej głosie, bo o piątej rano zjawiła się na ranczu. Amber zerknęła na kobietę, która smacznie spała w cieniu, i westchnęła głośno. Claire jest cudowną kumpelką, tyle że prowadzi nocny tryb życia. Nieopodal w ogrodzie coś przykuło jej uwagę. Hm, odrobina jaskrawego koloru na tle zieleni. Nie mając nic do roboty, wolnym krokiem ruszyła w kierunku ścieżki. W przeszłości matka całymi godzinami potrafiła pielęgnować ogród; sadziła krzewy o fantazyjnych liściach i rośliny o barwnych kwiatach. Była miejscową patriotką i najbardziej lubiła odmiany typowe dla Kalifornii. Od dziesięciu lat ogrodem zajmował się biedny Marco. Starał się jak mógł, pielił, przycinał, podlewał, dzięki niemu wciąż rosło kilka niezwykle dekoracyjnych i egzotycznych drzew, ale brakowało zwykłych kwiatków, pięknych i bajecznie kolorowych, które matka tak bardzo lubiła. Schyliwszy się, Amber ujrzała maleńkie różowe kwiatki ukryte pod rozległym krzewem, które jakimś cudem przetrwały lata zaniedbań. Zdumiona, wyciągnęła się na ziemi i odgarnęła ręką

gałęzie. Pomiędzy chwastami zobaczyła jeszcze więcej delikatnych różowych pączków. Zafascynowana ich zdumiewającą żywotnością, patrzyła na nie z uśmiechem, ignorując słońce, które piekło ją w plecy, oraz kamyki, które wpijały się jej w łokcie i kolana. Po chwili ostrożnie, aby nie uszkodzić kwiatków, zaczęła wyrywać rosnące wokół zielsko. Na ścieżce rozległ się chrzęst kroków. Amber uniosła głowę, dopiero gdy usłyszała nad sobą głos Inez Ramirez. - Pomyślałam, że ucieszysz się z mrożonej herbaty, ale chyba bardziej przydałby ci się krem z filtrem przeciwsłonecznym - odezwała się gospodyni. - Możesz mi zdradzić, co tu robisz? Oprócz tego, że usiłujesz się utytłać i spiec sobie plecy na raka. Amber otworzyła usta, ale Inez, jak zwykle nie czekając na odpowiedź, ciągnęła swój monolog: - Powinnaś wypoczywać. Bądź co bądź po to tu przyjechałaś. - Nie daję rady. Nosi mnie. - Pływanie nie pomogło? Amber wzruszyła ramionami. Nie ma nic nudniejszego niż pływanie w pustym basenie. Wskazała ręką odległy kąt ogrodu. - Pamiętasz, Inez, jak pięknie wyglądał ogród, kiedy mama o niego dbała? Miała ochotę powiedzieć: „kiedy dbała o niego i o nas wszystkich", ale ugryzła się w język. Sądząc jednak po minie gospodyni, nie musiała nic dodawać. Inez nie lubiła roztkliwiać się nad sobą i nie pozwalała, by ci, których kochała, narzekali na los.

Oparłszy ręce na biodrach, które z wiekiem nieco się zaokrągliły, zmarszczyła groźnie brwi. - Gdybyś, złotko, wyszła za mąż i urodziła dzieci, nie miałabyś czasu się nudzić. Amber otrzepała dłonie z ziemi, strąciła z uda źdźbło trawy. Najwyraźniej Inez uważa, że mąż i dzieci rozwiązują wszystkie problemy, lecz ona nie podzielała jej zdania. - Facetom chodzi tylko o dwie rzeczy, Inez - rzekła. - O seks i pieniądze. Niekoniecznie w tej kolejności. Kobieta przeżegnała się, po czym zaczęła bezgłośnie poruszać ustami. Amber nie była pewna, czy Inez modli się za nią, czy za swoje dwie córki - Lane, która przeżywa ostatnio jakieś trudne chwile, oraz Mayę, która niedawno urodziła śliczne maleństwo. - Nie wszyscy mężczyźni są źli - oznajmiła, skończywszy modlitwę. - Tak? - Amber wyrwała następny chwast. - Daj mi przykład chociaż jednego porządnego. - Mój Marco, twój ojciec i bracia. - No dobrze. A teraz proszę o takiego, który nie byłby żonaty lub ze mną spokrewniony. Cisza, jaka zapadła, była dość wymowna. Nagle Amber przypomniała sobie, że parę minut temu słyszała samochód na podjeździe przed domem. - Inez, kto przyjechał?

Gdyby patrzyła na gospodynię, dostrzegłaby zmianę w jej twarzy: pewne ożywienie, dziwny błysk w oczach. Dostrzegłaby i przypuszczalnie z miejsca nabrałaby podejrzeń. - Ktoś do twojego ojca - odparła neutralnym tonem kobieta. Szybko, nim Amber zdołała o cokolwiek więcej zapytać, odwróciła się na pięcie i poszła w kierunku szerokich drzwi balkonowych prowadzących do salonu. Amber ponownie westchnęła i wróciła do wyrywania chwastów. Miarowy odgłos butów na lśniącej kamiennej posadzce ucichł, gdy mężczyzna wszedł na miękki, kolorowy dywan. Zatrzymawszy się przy ogromnym kamiennym kominku, Tripp Calhoun rozejrzał się. Skórzane kanapy i przepiękna dziewiętnastowieczna szafa zapewne kosztowały więcej, niż zdołał zarobić w ciągu miesiąca. Wszystkie meble były starannie dobrane i idealnie do siebie pasowały; on jeden zakłócał harmonię wnętrza. Kiedy mijał żelazną bramę, za którą znajdowała się posiadłość Joego i Meredith Coltonów, zalała go fala wspomnień. Był zbuntowanym, nienawidzącym świata, śmiertelnie przerażonym piętnastolatkiem - choć dobrze skrywał swój strach, podobnie jak wszystkie emocje - kiedy po raz pierwszy trafił na ranczo. Meredith natychmiast przejrzała go na wylot. Jak to zrobiła, do dziś stanowiło dla niego zagadkę. Zaczął się bawić paskiem od zegarka. Po chwili zsunął zegarek z ręki i nerwowo obracając go wokół palca, wznowił wędrówkę po

pokoju - od ściany do okna i z powrotem. Nie pamiętał, aby dawniej salon też miał tak zimny, surowy wystrój. Hacienda de Alegria. Dom Radości. Taką nazwę nosiła ta wielka wspaniała rezydencja. Tyle że ostatnimi czasy panowała w niej coraz bardziej ponura atmosfera. Tripp nie zaglądał tu zbyt często. W końcu nie był ani rodzonym, ani nawet adoptowanym synem Joego i Meredith. Był jednym z ich przybranych dzieci. Nie, nie narzekał. Coltonowie wzięli go pod swój dach, uchronili przed pełnym niebezpieczeństw życiem na ulicach Los Angeles. To, kim został, zawdzięczał wyłącznie im. Utrzymywali go, dopóki nie zdał matury, a potem opłacali mu studia. Swoją pracą i postawą starał się zasłużyć na ich miłość i szacunek. Ze stolika o marmurowym blacie podniósł fotografię. Najmłodsi synowie Joego i Meredith mieli na oko osiem i dziesięć lat. Tripp widział ich zaledwie kilka razy w życiu, nic więc dziwnego, że wydawali mu się obcy. Co innego go zaskoczyło: to, że ich matka też wydawała mu się obca. Owszem, była równie piękna jak kobieta, która wiele lat temu przyjęła go pod swój dach, a jednak różniła się od niej. Tamta miała w sobie ciepło, serdeczność, zaś od tej na zdjęciu bił chłód i wrogość. Podskoczył na dźwięk kroków. Do salonu weszła Inez Ramirez, która z uśmiechem poinformowała go, że Joe rozmawia przez telefon i niestety będzie zajęty co najmniej kilkanaście minut. Spodziewał się, że gospodyni poradzi mu, by wrócił innego dnia, lecz ona podeszła bliżej, wyjęła mu zdjęcie z ręki i odstawiła na miejsce.

- Coście wszyscy tacy dziś nerwowi? - spytała. - No, sio! Wyjdź na patio. Wystaw twarz do słońca, pooddychaj świeżym powietrzem. Postarzała się w ciągu tych siedemnastu lat, odkąd Tripp opuścił ranczo. Jej kruczoczarne włosy pokrywał teraz szeroki siwy pas idący przez całą głowę; zaczynał się nad czołem, a kończył nad karkiem. - Wynocha! - Pchnęła go lekko w stronę drzwi na patio. - Poczekaj na dworze. Usiądź, odpręż się... Nic się nie zmieniła, pomyślał. Tak jak i dawniej, lubi rządzić. - Boże, Inez, nie jestem sześcioletnim chłopaczkiem. Mam trzydzieści dwa lata. - To chyba odpowiedni wiek. - Odpowiedni? Do czego? Na jej twarzy pojawił się tajemniczy uśmiech. Tripp najeżył się, gdyż z doświadczenia wiedział, co taki uśmiech oznacza: intrygę. - Do tego, żeby cieszyć się życiem - odparła. Wetknęła mu coś do ręki i odwróciwszy się na pięcie, znikła w holu. Nie zamierzał się z nią kłócić. Zresztą zależało mu na spotkaniu z Joem, a równie dobrze może na niego zaczekać nad basenem, jak i w salonie. Usiłował wygładzić pomiętą koszulę, w której zdrzemnął się w szpitalu, lecz niewiele to dało. Skierował się na zewnątrz. Na stojącym przy basenie stoliku zobaczył tacę ze szklankami oraz wysoki dzban mrożonej herbaty. Po chwili kątem oka dostrzegł jakiś ruch. No proszę, wcale nie jest jedyną osobą na patio. Jedna kobieta, ubrana w spodnie i bluzkę, leżała wyciągnięta na leżaku po drugiej stronie basenu i chyba spała.

Druga zaś, w jasnofioletowym kostiumie kąpielowym, przesuwała się na czworakach wokół rozłożystego krzewu. Nie widział jej twarzy, za to mógł do woli podziwiać jej długie nogi i kształtne biodra. - Coś pani zgubiła? - zawołał. Obejrzała się zaskoczona. Przysłoniła ręką oczy i po chwili uśmiechnęła się promiennie. - Tripp? Nie wiedziałam, że tu jesteś. - Amber? Co za niespodzianka. - Ciii. - Przyłożyła palec do ust. - Claire śpi. Zerknąwszy na pogrążoną we śnie kobietę, która nawet nie drgnęła, wolnym krokiem ruszył do Amber. Starał się na nią nie gapić, co nie było łatwe. Miała figurę modelki, szczupłą, lecz zaokrągloną tam, gdzie trzeba. - Co, pewnie przypominam ci moją mamę? Uniósł zdziwiony brwi. O niczym takim nie myślał. - Wiesz, chyba nigdy nie widziałem Meredith w fioletowym bikini pielącej chwasty. Jakby nagle świadoma swojej pozy - na klęczkach, z wypiętą pupą - Amber zarumieniła się po uszy, po czym otrzepawszy ręce, wstała z ziemi. To coś nowego, pomyślał. Nigdy dotąd Amber nie jawiła mu się jako osoba nieśmiała. Spojrzała na plastikową butelkę, którą trzymał w dłoni. - Mleczko z filtrem? Inez cię z tym przysłała? Aha! A więc o to gospodyni chodziło! - Bawi się w swatkę - mruknął pod nosem.

- Ciebie próbuje wyswatać? Skinął głową. Nie, jasnowłosa, urodziwa Amber na pewno nie należy do nieśmiałych. Jest na to zbyt piękna. Widząc ją na czworakach, zastanawiał się, ile ta długonoga istota może mieć wzrostu. Teraz uznał, że mniej więcej metr siedemdziesiąt. - Najwyraźniej nie wie, że nie jestem mężczyzną, którego interesuje małe tete-a-tete z bogatą dziedziczką nad basenem w jej luksusowej rezydencji. Nawet ślepiec zauważyłby błysk złości w oczach Amber. Tripp nastawił się na ciętą ripostę. Zasłużył na nią; bądź co bądź zachował się nieelegancko. Nie musiał przecież nic mówić. Nastała pełna napięcia cisza. Riposta, na którą czekał, nie nastąpiła. Ignorując jego wyciągniętą rękę, Amber podeszła do fotela, na którym leżała cienka biała sukienka. Włożywszy ją, zaczęła wolno zapinać guziki. - Źle cię ochrzczono - oznajmiła wreszcie. - Zamiast Tripp powinieneś mieć na imię Grzyb. Przez moment wpatrywali się w siebie bez słowa. Raptem Trippowi odżyło w pamięci odległe wspomnienie. Uśmiechnął się. - To samo powiedziałaś, kiedy zamieszkałem u was. - Próbował skojarzyć, ile mogła mieć wtedy lat. Dziewięć? Dziesięć? To by znaczyło, że teraz ma dwadzieścia sześć lub siedem. - Dorosłaś, Amber... Odwróciła szybko wzrok. Jego uśmiech przyprawiał ją o szybsze bicie serca, ale tej informacji nie zamierzała mu zdradzać. Pamiętała

dzień, w którym zobaczyła Trippa po raz pierwszy: miał piętnaście lat, był chudy i wojowniczo nastawiony do całego świata. Dziś wciąż był szczupły, ale bardziej umięśniony. Czarne włosy miał krótsze niż ona, co nie znaczy, że nosił je krótko obcięte. W jego twarzy można było się doszukać południowych rysów - po dziadku Meksykaninie, który jako chłopiec wyemigrował z rodzicami do Ameryki. Kiedy po raz pierwszy ujrzała Trippa, uznała, że wygląda jak Zorro, legendarny bohater, w którego lubili się wcielać jej bracia. Był tak przystojny, że śmiało mógłby zostać aktorem i grywać w jednym z tych seriali o policjantach lub lekarzach. Zamiast jednak grać lekarza, był nim. Pediatrą. Nagle jej spojrzenie padło na złoty kolczyk w jego uchu. Co jak co, ale żaden z pediatrów, do których chodziła jako dziecko, nie miał długich włosów ani kolczyków w uszach. Wpajane jej od kołyski zasady dobrego wychowania sprawiły, że podeszła do stolika i nalała do szklanek mrożonej herbaty. Podając Trippowi szklankę, niechcący otarła palcami o jego dłoń. Znów przeszył ją dreszcz. Odruchowo zerknęła w dół. Ręce miał duże, palce długie, kościste. Pogładziła je. - Widzę, że kości całkiem ładnie ci się zrosły - rzekła. Powoli cofnął dłoń, po czym podniósł napój do ust. Kostki lodu zabrzęczały w szklance. Kropla potu ściekła mu po szyi, a potem spłynęła za kołnierzyk koszuli. Czyżby był zdenerwowany? Przeczesując ręką włosy, popatrzył na ogród. - Byłem pewien, że twoi rodzice odeślą mnie z powrotem do sierocińca, zanim zdążę rozpakować walizkę.

- Powiedziałeś, że Peter Bradentop pierwszy cię uderzył. - Skłamałem. - Wiem. Zdumiony, utkwił w niej wzrok. - Naprawdę? - Jeszcze nigdy nie słyszała, aby w jednym słowie kryło się tak wielkie zdziwienie. Chociaż uśmiech znikł z jego twarzy, serce wciąż biło jej szybciej. - Kiedy poznałaś prawdę? - Obserwowałam bójkę z okna sypialni - odparła. - Rany boskie! Dlaczego nie powiedziałaś ojcu, co się stało? Podeszła krok bliżej. - Wtedy nie spędziłbyś kilku następnych lat na próbie naprawienia swojego błędu. Poczucie winy daje świetny bodziec do działania. Zresztą ojciec znał prawdę. - Przecież powiedziałaś, że nic mu nie... - I tak było - wtrąciła - ale tata zawsze wyczuwał, kiedy któreś z nas kłamało. Poza tym Peterowi należało się porządne lanie. Ciągle wszystkich rozstawiał po kątach. Tobie się to nie spodobało i postanowiłeś dać temu wyraz. - Już wtedy to sobie wykombinowałaś? Przecież miałaś... Ile? Dziewięć lat? Zatrzepotała rzęsami. - Po prostu dziewczynki szybciej dojrzewają. Patrzyła z zafascynowaniem, jak Tripp mruży oczy. Sądził, że jest odporny na jej wdzięki, lecz tak nie było. Świadomość tego faktu zaskoczyła go. Ale ją również.

Doskonale pamiętała bójkę pomiędzy Trippem a Peterem Bradentonem, i zamieszanie, jakie wywołała. W domu Coltonów panowało kilka surowych reguł. Najważniejsza brzmiała: żadnych rękoczynów. Mogli się spierać i czasem rzeczywiście wybuchały kłótnie, ale bójki były niedozwolone. Tripp był jedynym z przybranych dzieci Joego i Meredith, który złamał tę zasadę. W dodatku złamał ją w pierwszym tygodniu swego pobytu na ranczu. Matka usłyszała krzyki i przybiegła zobaczyć, co się dzieje. Bez słowa rozdzieliła walczących. Nie odzywając się, podała Peterowi ręcznik, aby wytarł krwawiący nos, a Trippowi woreczek z lodem, by przyłożył do opuchniętej ręki. Następnie odesłała Petera do domu, Trippowi zaś kazała udać się do stajni i opowiedzieć Joemu o całym zajściu. Amber ruszyła za Trippem. Kiedy ojciec zarzucił Trippowi kłamstwo, wyłoniła się z cienia i potwierdziła wersję nastolatka, mówiąc, że Peter pierwszy go uderzył. Trzęsła się jak liść osiki pod bacznym spojrzeniem ojca. W końcu Joe polecił im wrócić do domu i poprosić Meredith, by zawiozła Trippa do szpitala. Tripp milczał, dopóki nie oddalili się od stajni. Amber spodziewała się wyrazów wdzięczności. Tripp jednak odgarnął włosy za uszy i warknął gniewnie: - Nie potrzebuję niczyjej pomocy, zwłaszcza bogatej, rozpieszczonej dziedziczki. Amber zadarła do góry głowę, po czym oznajmiła chłodno, że matka pomyliła się, chrzcząc go Tripp, a nie Grzyb. Popatrzył na nią z

wściekłością. Wytrzymała jego spojrzenie, mimo że sięgała mu zaledwie do brzucha. W owym czasie nie wiedziała, że jej rodzina należy do bogatych, i na pewno nie była rozpieszczona. Ale wiedziała, choć miała tylko dziewięć lat, co jest w życiu ważne: zaufanie, miłość, lojalność. - Pływałaś? Wróciła myślami do rzeczywistości. - Tak, zrobiłam kilka basenów - odpowiedziała, obracając w szklance kostki lodu. - A potem obserwowałam chmury. - Obserwujesz chmury? Jak meteorolog? - Nie całkiem. - Potrząsnęła głową. - Raczej jak laik. Bawiliśmy się tak w dzieciństwie. Tripp powiódł wzrokiem po patio: na prawo ogród, na lewo basen, fontanna, drzemiąca na leżaku kobieta. Tak, wymarzone miejsce do odpoczynku. Do leniuchowania. Niestety, on sam ciągle cierpiał na brak czasu. Marzył o tym, by doba składała się z trzydziestu godzin, może wtedy zdołałby zrobić wszystko, co sobie zaplanował. Zerknął na dom; Joe wciąż był zajęty rozmową. - Chcesz spróbować? Pytanie Amber wyrwało go z zadumy. - Czego? - Widzisz tamtą chmurę? Zadarł głowę. Po niebie sunęło mnóstwo chmur. - Którą? - Tę w kształcie niedźwiadka.

Zmrużył oczy. Nic to nie pomogło. - Skup się. Próbował, psiakrew. - Tam. Na prawo od smugi pozostawionej przez odrzutowiec. Przechylił głowę pod tym samym kątem co Amber. - Chodzi ci o tę podłużną? - Tak! - zawołała przejęta. - Widzisz? Prawda, że przypomina niedźwiadka? Oczy miała zielone, rzęsy długie, usta pełne, lekko wydęte. Burza złocistych loków okalała jej twarz i opadała na szyję. Tripp poczuł, jak robi mu się gorąco. Korciło go, aby ją wziąć w ramiona i pocałować, tu i teraz. - Niedźwiadka? - zachrypiał i odchrząknął. Co się stało z jego głosem? Najwyższym wysiłkiem woli ponownie wbił oczy w chmury. - Nie widzę żadnego niedźwiadka. Prędzej Joego DiMaggia odbijającego piłkę baseballową. Nie zauważył, kiedy przysunęła się bliżej. Całkiem niespodziewanie otarł się ramieniem o coś niesamowicie miękkiego. Podskoczył jak oparzony. Po chwili znów podskoczył, tym razem na dźwięk pagera. Przeklinając cicho, wyciągnął zza paska urządzenie i przeczytał wiadomość, która pojawiła się na ekraniku. - Muszę zadzwonić do szpitala w Ukiah. Amber wskazała bezprzewodowy telefon leżący na stoliku. Tripp wystukał numer. Rozmowa trwała krótko. - Muszę jechać - oznajmił, rozłączając się.

Dochodził do drzwi prowadzących do salonu, kiedy zawołała za nim; - Czy przekazać coś ojcu? Obejrzał się. Żałowała, że jest zbyt daleko, aby mogła odczytać wyraz jego oczu. - Powiedz, że później się do niego odezwę. - W porządku. Miło było cię widzieć, Tripp. - Ciebie też, Amber. Uśmiechnęła się. Po chwili oderwał od niej wzrok i ponownie ruszył przed siebie. Zamiast jednak przejść przez dom, tak jak początkowo zamierzał, skręcił w bok w stronę ścieżki prowadzącej do podjazdu. Minutę później Amber usłyszała warkot silnika. Przez moment stała oszołomiona, jakby nie dowierzając temu, czego przed chwilą była świadkiem, a zarazem uczestnikiem. Zacisnąwszy powieki, przytknęła do czoła szklankę z zimną herbatą. Widok Trippa, dźwięk jego głosu, dotyk ręki poruszył nią do głębi. Brakowało jej tchu, zupełnie jak po wyczerpującym wysiłku fizycznym. W dodatku miała wrażenie, że cała płonie. Że gdyby wskoczyła do basenu, rozległby się głośny syk. Drzwi otworzyły się i z salonu wyłoniła się Inez. - Twój ojciec skończył rozmawiać. - Rozejrzała się. - A gdzie Tripp? - Pojechał do szpitala - odparła Amber z wzrokiem wbitym w ścieżkę, którą przed chwilą odszedł. - Nagłe wezwanie. Inez stała bez słowa.

- O co chodzi? - spytała Amber, czując na sobie przenikliwe spojrzenie gospodyni. Inez wyciągnęła rękę. - Zostawił zegarek. Mówił, kiedy wróci? - Obawiam się, że nie. - Amber sięgnęła po zgubę. - Sama mu to podrzucę. - Myślę, że to świetny pomysł. - Uśmiechając się od ucha do ucha, gospodyni skierowała się pośpiesznie do domu. Amber przeszła do ocienionej części patia i pochyliwszy się nad leżakiem, potrząsnęła za ramię przyjaciółkę. - Claire, obudź się. - Nie chcę - odparła właścicielka wielkich niebieskich oczu. - Właśnie śnił mi się cudowny facet. Przystojny, seksowny szatyn. - To nie był sen, kochanie. - Amber uśmiechnęła się. - Daję ci słowo honoru. A teraz wstawaj. Muszę jechać do Ukiah. Claire leniwie uniosła się na łokciu. - Do Ukiah? - Odgarnęła z twarzy proste, ciemnoblond włosy. - A nie podrzuciłabyś mnie do galerii, co? Po drodze mogłabyś mi opowiedzieć, co przespałam. Pół godziny później Amber skręciła w małą uliczkę na tyłach należącej do Claire galerii sztuki w Prosperino. Claire wysiadła, po czym pochyliła się, aby przez otwarte okno pożegnać się z przyjaciółką. Ponad jej ramieniem Amber zobaczyła, jak kilkadziesiąt metrów dalej otwierają się drzwi na pierwszym piętrze. Kobieta, która ruszyła w dół po schodach, wyglądała dziwnie znajomo.

- Amber, co ci jest? - zaniepokoiła się Claire. Amber siedziała jak zahipnotyzowana, wpatrując się w budynek na końcu uliczki. Kobieta, która wyłoniła się z mieszkania na piętrze, miała duże ciemne okulary na nosie i chustkę skrywającą włosy. - Wydawało mi się, że widziałam moją matkę. Claire obejrzała się, ale kobieta zniknęła za rogiem. - Tutaj? - W głosie przyjaciółki brzmiało zdumienie. - Wiem. Ta okolica zupełnie do niej nie pasuje. - Amber westchnęła. Musiało się coś przewidzieć. Matka nigdy nie zapuszczała się do dzielnicy zamieszkanej przez miejscową cyganerię. - Nie wiesz, co się mieści w tym budynku? Claire wzdrygnęła się. - Całe piętro wynajmuje na biuro taki szemrany typ, który ogłasza się jako prywatny detektyw. Już prędzej wyobrażam sobie twoją mamę spacerującą po dzielnicy rozpusty niż odwiedzającą tego łachudrę. - W Prosperino nie ma dzielnicy rozpusty. - Czas najwyższy, żeby powstała. - Claire mrugnęła do przyjaciółki. - Zdaje się, że było ci spieszno na spotkanie z przystojnym szatynem? Nie czekając na odpowiedź, skierowała się do jednej z dwóch galerii, które otworzyła kilka miesięcy temu. Amber przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik zamruczał cicho, jak najedzone, zadowolone z życia tygrysiątko. Samochód był prezentem

urodzinowym od matki. Sama kupiłaby sobie inny model, na pewno nie sportowy wóz w kolorze czerwonym. Nie lubiła czerwieni. Przed wypadkiem, jakiemu uległa ponad dziesięć lat temu, Meredith Colton doskonale znała gust i upodobania córki. Czego matka by szukała w jakiejś podrzędnej agencji detektywistycznej? Nie, to musiał być ktoś inny. Amber zerknęła na niebo. Chmury przerzedziły się; ta w kształcie niedźwiadka połączyła się z kilkoma sąsiednimi, tworząc mniej lub bardziej jednolitą masę. Joe DiMaggio? Też coś! Dlaczego wszyscy faceci mają bzika na punkcie baseballa? Oczami wyobraźni ujrzała przyjazny, lekko drwiący uśmiech na twarzy Trippa. Tripp najwyraźniej był fanem nowojorskich Jankesów. Jej poprzedni narzeczony kibicował Gigantom. Opisując ich związek, lubił posługiwać się sportowymi określeniami. Kilka pierwszych spotkań to była próba zdobycia pierwszej bazy. W dniu, w którym wręczył jej trzykaratowy pierścionek zaręczynowy, liczył, że dotrze do bazy domowej. Pierścionek, owszem, był ładny, ale nie wart tak wysokiej ceny. Ofiarodawca zresztą też nie. Amber nie przyjęła oświadczyn. Niedawno doszły ją słuchy, że jej były narzeczony kręci się wokół jakiejś kolejnej dziedziczki z San Francisco. Wróciła myślami do Trippa. Dopóki niechcący nie otarł się o jej pierś, sądziła, że tylko ją przenika dreszcz. Ale jego reakcja wyraźnie świadczyła o tym, że on też coś czuje. Próbował to ukryć, nawet przed sobą samym, ale było za późno. Zdradził się.

Wsunęła rękę do kieszeni i pogładziła leżący tam zegarek. Taki urlop całkiem jej odpowiada. Przynajmniej coś się dzieje. ROZDZIAŁ DRUGI Żar buchnął jej w twarz, gdy tylko otworzyła drzwi. Biorąc głęboki oddech, położyła rękę na brzuchu, jakby chciała uciszyć burczenie, i powoli wysiadła z samochodu. Na wybrzeżu było chłodno, a mgła wisiała nisko nad ziemią; potem słońce znów zaczęło przygrzewać. Miejscowi mają rację. W tej części Kalifornii występują trzy pory roku, niekiedy wszystkie w ciągu jednego dnia. Poruszyła ramionami, usiłując rozluźnić zesztywniałe mięśnie. Miała wrażenie, jakby droga do Ukiah ciągnęła się w nieskończoność. Chociaż miasto leżało mniej więcej siedemdziesiąt pięć kilometrów od Prosperino, jazda trwała wieki. Jak mawiał Joe: „Z Prosperino blisko jest do wielu miejsc, ale trudno się tam dostać". Sam podróżował firmowym samolotem. Amber nie mogła. Ledwo była w stanie opanować mdłości na trzydziestopięciokilometrowym odcinku, kiedy szosa wiła się wzdłuż gór. W powietrzu na pewno by się pochorowała. Odetchnąwszy głęboko, wrzuciła do ust miętusa, po czym zdjęła żakiet i skierowała się w stronę szpitala. A więc to tu Tripp pracuje, pomyślała, stukając obcasami o bruk. Wiedziała, że zdziwi się na jej widok. W Ukiah stało mnóstwo starych domów w stylu wiktoriańskim. Szpital też był stary, ale wyglądał tak, jakby go

niedawno odremontowano. Podwójne drzwi otworzyły się z cichym sykiem. Przewiesiwszy żakiet przez ramię, Amber rozejrzała się po holu, próbując zdecydować, gdzie ma się udać. Naprzeciwko wejścia zobaczyła wysoki kontuar, za którym urzędowała niska, krępa pielęgniarka o fryzurze przypominającej kask. - Dzień dobry. Ściskając w grubych palcach długopis, siwowłosa pielęgniarka popatrzyła na Amber znad okularów, które miała zsunięte niemal do połowy nosa. - Słucham? Amber obdarzyła ją najserdeczniejszym uśmiechem, na jaki umiała się zdobyć. - Chciałam się widzieć z doktorem Calhounem. Pielęgniarka zmierzyła ją od stóp do głów. - Pan doktor nie przyjmuje dziś wizyt. - Nie szkodzi. Nie jestem umówiona - oznajmiła Amber. Wiedziała, że popełniła błąd, ledwo wypowiedziała te słowa. Siostra Proctor - wyczytała nazwisko z przypiętej do piersi plakietki - skupiła się ponownie na kartce, którą trzymała w dłoni. Nie zamierzała wdawać się w rozmowę. Oczywiście siostra Proctor nie orientowała się, że Amber jest osobą upartą, która łatwo się nie poddaje. - Nie zajmę mu wiele czasu. Pielęgniarka nawet nie podniosła oczu.

Amber zmieniła taktykę. - Wiem, że jest w szpitalu. Był ze mną, kiedy dostał pilne wezwanie. - W takim razie sama pani rozumie, że nie można mu przeszkadzać. Przecież nie zamierza odciągać go od stołu operacyjnego! Zresztą wiadomość ze szpitala nadeszła wiele godzin temu. Jeżeli Tripp wciąż jest zajęty, w porządku. Jeżeli nie, co komu szkodzi wpuścić ją na chwilę do środka? - Ale nadal przebywa na terenie budynku? Nie otwierając ust, pielęgniarka burknęła coś pod nosem. Była niczym mur, którego nie sposób sforsować. Amber odsunęła się. Z niewinną miną, udając, że ogląda swoje świeżo pomalowane paznokcie, ruszyła w stronę windy. Rozległ się charakterystyczny dzwonek i po chwili drzwi się rozsunęły. Ze środka wyszedł młody mężczyzna ubrany w zieloną szpitalną kurtę i spodnie. - Co się z tobą dzieje, Fred? - Siostra Proctor skinęła na młodzieńca. - Trzeba to natychmiast zanieść na położniczy. Ze swadą i pewnością siebie człowieka, który świadom jest własnego uroku, Fred wziął od pielęgniarki plik kartek i skierował się z powrotem do windy. W tym samym momencie do szpitala wbiegła kobieta, wołając: - Błagam, niech mi ktoś pomoże! Córka złamała nogę!

Siostra Proctor wybiegła z rejestracji, chwyciła wózek i popychając go przed sobą, pognała ku drzwiom. Korzystając z zamieszania, Amber wślizgnęła się za Fredem do windy. Wcisnął przycisk. Nie cofając ręki popatrzył na Amber. - Które piętro? Nie miała zielonego pojęcia. - Chyba trzecie. Przyjrzał się jej uważnie. W jego piwnych oczach rozbłysły wesołe iskierki. - To tak jak ja. Drzwi zasunęły się i winda ruszyła. Amber przyłożyła rękę do brzucha. - Co? Cierpi pani na klaustrofobię? - Nie. Mam chorobę lokomocyjną. Unosząc jasne brwi, uśmiechnął się szelmowsko. - Moja siostra twierdzi, że trzeba się mocno uszczypnąć. Zająć myśli czym innym. Na szczęście może pani polegać na mojej pomocy... - Ponownie błysnął zębami w uśmiechu. - Właśnie kończę pracę. Moglibyśmy wyskoczyć gdzieś na kawę albo... - zawiesił głos. - Słuchaj, Fred... - Na imię mam Frederico. - Ale słyszałam, jak siostra Proctor... - Staruszka różnie mnie nazywa. Pozwolisz jednak, że nie będę jej cytował.

- Dobrze. Muszę ci jednak powiedzieć, Frederico, że mężczyźni, z którymi się umawiam, musząc spełniać pewne kryteria wiekowe. Przysunął się bliżej. - To znaczy, ile musiałbym mieć lat? - Co najmniej dwadzieścia pięć. - Szkoda. Nie wiesz, ile tracisz. Bo jeśli to prawda, że faceci osiągają szczyt swoich możliwości seksualnych w wieku siedemnastu lat, mnie ten szczyt stuknął zaledwie dwa latka temu. Może nie spełniam twoich kryteriów wiekowych, za to potrafiłbym spełnić wszystkie twoje marzenia i fantazje. Winda zatrzymała się na drugim piętrze. - Tak sądzisz? - Chętnie to udowodnię. Amber pokręciła głową. - Dziękuję, nie skorzystam. A teraz czy mógłbyś mi powiedzieć, gdzie znajdę doktora Calhouna? - Powiem, jeśli dasz mi swój numer telefonu. Coś za coś. Amber roześmiała się: co za upór! Drzwi się otworzyły i do windy wsiadła kobieta z wielkim, nieporęcznym wózkiem wypełnionym środkami czystości. W trójkę dojechali piętro wyżej. Kobieta z wózkiem wysiadła pierwsza. - Wiem, gdzie jest doktor Calhoun - oznajmił Frederico. - Tak? - Zaprowadzę cię, ale ani mru-mru siostrzyczce Proctor.

Od spotkania z Trippem nad basenem Amber czuła się dziwnie beztroska i niefrasobliwa, może dlatego bawiła ją rozmowa z młodym sanitariuszem. - Obiecuję. Ani mru-mru. - Jest u pacjenta. Chodź... Ruszyli prosto przed siebie, przez drzwi z napisem: „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Z początku nie umiała rozpoznać dźwięku. Kiedy po chwili rozległ się ponownie, spytała zdumiona: - Wolno przyprowadzać psy do szpitala? Frederico pokręcił przecząco głową. - Nie bardzo. Proctor nie może o niczym się dowiedzieć. - Wskazał ręką pokój na końcu korytarza. - Jesteśmy na miejscu. Widzisz tego dzieciaka, z którym rozmawia twój pan doktorek? Ma na imię P.J. Amber podeszła na palcach do otwartych drzwi. Tripp siedział na brzegu łóżka; w zgięciu łokcia trzymał puchatego beżowego szczeniaka. Naprzeciw niego siedział z ponurą miną kilkuletni chłopczyk. Brązowe loki wiły się na jego głowie. Jedną rękę miał w gipsie, czoło i skroń przysłonięte plastrem. - Co się stało? - spytała cicho Amber, zwracając się do Frederica. - Wypadek. Dzieciak został dość mocno poturbowany. Jakby tego było mało, jest zły jak czort. Ma cztery latka i koniecznie chce, aby przyszła do niego mama. - A co z nią?