PROLOG
Na osiemnastym piętrze budynku Ashton-Lattimer
stojącym w dzielnicy finansowej San Francisco, w prze
stronnym gabinecie siedział za biurkiem siwowłosy, zie
lonooki mężczyzna, krępy i mocno zbudowany, a mimo
to doskonale prezentujący się w kosztownym, włoskim
garniturze.
Siedział, jak zawsze, za biurkiem z marmurowym bla
tem, które kazał zrobić przed pięcioma laty. Palcami pra
wej ręki stukał niecierpliwie tuż przy stojącym przed nim
telefonie, jakby niecierpliwie czekał na dzwonek. Lewą
dłonią tarł brodę.
Było wpół do dziesiątej rano. O tej porze powinien
pracować, ale głupia sekretarka wpuściła do jego sanktu
arium nieproszonego gościa. Skrzywił usta w gniewnym
grymasie.
- Spencerze, musimy porozmawiać - powiedziała Alys-
sa Sheridan i położyła dłoń na brzuchu. Miała na sobie
śnieżnobiałą sukienkę. Długie włosy związała w kok. Jej
wielkie, brązowe oczy były pełne łez. Przez głowę przele
ciała mu myśl, że jest piękna. I to rozwścieczyło go jesz
cze bardziej.
Cyniczny uśmieszek wykrzywił mu wargi. Odchylił się
na oparcie fotela.
- Co chcesz osiągnąć tymi krokodylimi łzami, Alysso?
Głośno wypuściła powietrze.
- Chcę od ciebie tylko tego, żebyś był ojcem dla tego
dziecka.
- Mam już dość dzieci.
- Na pewno znajdziesz w sercu miejsce dla jeszcze jed
nego.
- Ja nie mam serca.
- Spencerze, proszę...
- Tutaj mówi się do mnie „panie Ashton" - przerwał
z pogardą w głosie. Spojrzał na jej brzuch. - Skąd mam
mieć pewność, że nosisz moje dziecko?
Zacisnęła szczęki.
- Nie miałam nikogo innego, tylko ciebie.
- Tak twierdzisz, ale do mojego łóżka wskoczyłaś bar
dzo łatwo.
Wydała z siebie coś jakby łkanie.
- Nie rozumiem - szepnęła.
- Co tu jest do rozumienia?
- Gdzie jest ten człowiek, którego znałam? O któ
rym myślałam, że coś dla niego znaczę? Że będzie dbał
o mnie... Człowiek, którego poko...
- Dosyć. - Pochylił się do przodu i wysyczał groźnie:
- Nie bierz kilku nocy, które spędziliśmy razem, za coś
więcej, dobrze?
Zbladła jak ściana. Przez długą chwilę milczała. Potem
uniosła brodę i powiedziała cicho:
- A twoja żona? Może chciałaby się dowiedzieć o two
jej małej... - łzy popłynęły z jej oczu - przygodzie.
Zachichotał.
- Jakże sprytnie, że o tym pomyślałaś. Ale moja żo-
na doskonale wie, że od czasu do czasu zanurzam pióro
w różnych kałamarzach.
- I na pewno radośnie popiera takie zachowanie, praw
da? - rzuciła arogancko.
- Powiedzmy, że tego nie komentuje - powiedział zim
no. - Nikt mnie nie kontroluje. - Uniósł jedną brew. -
Nikt.
Płakała, lecz Spencera bardziej martwiło to, co mogło
się zdarzyć za chwilkę. Gdyby się pochyliła choćby tylko
kilka centymetrów, jej łzy spadłyby na blat i zostawiły sło
ne ślady na marmurze.
- Jeśli to już wszystko... - rzucił pospiesznie.
- Jeszcze jedno. - Otarła oczy. - Jesteś draniem, Spen
cerze Ashton.
Prychnął pogardliwie.
- Być może, ale jeśli nie zrobisz z tym czegoś... - wska
zał jej brzuch - wkrótce będziesz musiała martwić się
o swojego bękarta zupełnie sama. Bez żadnej pomocy
z mojej strony.
Obronnym gestem złożyła ręce na brzuchu.
- Do widzenia, Alysso - rzucił tonem miłej pogawędki
i przeniósł wzrok na leżące przed nim dokumenty. - A je
śli jeszcze kiedyś będziesz próbowała wtargnąć do moje
go biura, każę cię aresztować.
Nie podniósł głowy, dopóki nie usłyszał trzaśnięcia
drzwi. Wtedy wyprostował się i uśmiechnął szeroko.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rude loczki, wielkie, zielone oczy i wspaniały
uśmiech.
- Kocham cię, mamo.
Anna Sheridan szeroko otwarła ramiona. Mój synek,
pomyślała z czułością.
Jej synek.
Przyzwyczaiła się nazywać go w ten sposób. Chociaż
naprawdę nie był jej synem, a siostrzeńcem. Dzieckiem
jej siostry, Alyssy. Siostra umarła. Ojciec dziecka nie in
teresował się nim ani trochę. Ale, paradoksalnie, te tra
giczne wydarzenia sprawiły, że Anna i Jack stali się sobie
bardzo bliscy. I to było wspaniałe.
Oczywiście Jack był zbyt mały, by zrozumieć sytuację,
ale Anna wiedziała, że przyjdzie taka chwila, kiedy będzie
musiała mu wszystko powiedzieć. Póki co jednak nie my
ślała o tym i zamknęła malca w objęciach.
Ze wszystkich siła starała się, aby Jack miał życie, na
jakie zasługiwał. Alyssa, bez względu na wszystkie wa
dy i słabości, była dobrym człowiekiem. I z całego serca
pragnęła dla swojego dziecka wszystkiego, co najlepsze.
Oczekiwała, że Anna mu to da, a Anna z radością i zapa
łem starała się tego dokonać. W końcu zawsze tak było,
że spełniała wszystkie zachcianki siostry.
Inna sprawa, że życie z Jackiem sprawiało jej prawdzi
wą przyjemność.
- Biegamy, mamo? - zawołał chłopiec z nadzieją. Oczy
zrobiły mu się wielkie z emocji.
Anna uśmiechnęła się. Jack niczego tak nie lubił jak
biegać. Może z wyjątkiem pizzy. I miał to szczęście, że
było tu dużo miejsca. Chociaż, czy to rzeczywiście było
szczęście? Anna i Jack zamieszkali w posiadłości Vines
z konieczności. Kiedy dziennikarze dowiedzieli się, kto
był ojcem Jacka, Anna nie mogła się opędzić od ich na
trętnych pytań.
Pojawiły się też pogróżki.
Na szczęście Caroline, Lucas i przyrodnie rodzeństwo
Jacka okazali się bardzo pomocni i niezwykle życzliwi.
Jak zresztą wszyscy mieszkańcy Louret Vineyards.
Chociaż Anna z Jackiem mieszkali w Louret od nie
dawna, chłopiec znalazł tam dom pełen ciepła i radości.
Ona jednak nigdy przedtem nie czuła się tak niepewna
siebie i tak wiele dłużna innym.
Leżała na kocu pod starym dębem i patrzyła na ciągnące
się aż po horyzont wzgórza, na wielki dom, niewielkie jezio
ro, stajnie i rozległe winnice za nimi. Obie z Alyssą wycho
wały się w jednopokojowym mieszkanku. Często kanapka
z serem musiała im wystarczyć za śniadanie i obiad. Nie wy
obrażała sobie, że gdzieś może istnieć inny świat.
- Biegamy, mamo? Biegamy - nalegał Jack.
- Tak mi przykro, kochanie. Mamusia trochę źle się
czuje. - Zawsze z przykrością odmawiała mu czegokol
wiek, lecz tego dnia żołądek dokuczał jej od samego rana.
Była wyczerpana i nieswoja. - Ale mam piłkę. Mogę ją
rzucać, a ty będziesz po nią biegał i przynosił mi, zgoda?
Pomysł wyraźnie przypadł malcowi do gustu.
- Piłka, piłka, piłka - wołał, dopóki nie poturlała jej
po trawie.
Jack był naprawdę szczęśliwy, mając dokoła nieograni
czoną przestrzeń, wspaniałą przyrodę i rodzinę tak liczną,
że nie potrafiłby jej zliczyć. Na pewno będzie mu trudno
wrócić do ich mieszkanka w mieście, kiedy sprawa mor
derstwa Spencera zostanie ostatecznie rozwikłana.
Jej też nie będzie łatwo. Nie czuła się tu tak zadomo
wiona jak Jack, ale było coś... ktoś, za kim będzie bardzo
tęsknić.
Choć był listopad, zrobiło jej się gorąco. Nie wiedziała,
czy przyczyną była gorączka, czy myśl o człowieku, który
gościł w jej sercu nieustannie. Przeniosła wzrok na Jacka
i gwałtownie przełknęła ślinę. Człowiek, o którym my
ślała dzień i noc, szedł właśnie w jej kierunku. Wysoki,
szczupły, przystojny. Miał ciemne włosy i zielone oczy.
Człowiek, którego jedno dotknięcie sprawiało, że zapo
minała własne imię.
W spranych dżinsach i błękitnej flanelowej koszuli zu
pełnie nie pasował do sielskiego krajobrazu winnic. Lecz
jemu to nie przeszkadzało. Wprost emanował pewnoś
cią siebie.
Grant Ashton wziął Jacka na ręce i podniósł wysoko.
Był spokojny, wesoły i zadowolony. A jeszcze tak niedaw
no, zaledwie kilka miesięcy temu, siedział w więzieniu
w San Francisco. Oboje, on i Anna, pełni byli wątpliwości,
czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy wolny świat. W tym cza
sie nieraz popadał w zwątpienie, a Anna niemal fizycz
nie czuła jego ból i lęk. Dlatego właśnie, wbrew żądaniu
Granta, który nie chciał wplątywać jej w sprawę, zeznała
na policji, z kim Grant spędził tę noc, kiedy zamordowa
no Spencera Ashtona.
Grant podał piłkę chłopcu i ruszył do Anny. Mimo
złego samopoczucia, chciała zerwać się na równe nogi
i zarzucić mu ręce na szyję. Ale nie mogła. Przez kilka
ostatnich dni unikała go. Zorientowała się, że jej uczu
cia do niego stawały się coraz silniejsze, i zrozumiała, że
powinna chronić samą siebie. Bowiem gdy on opuści już
Kalifornię i wróci do swojego domu w Nebrasce, pęknie
jej serce.
Nazbyt szybko stali się sobie bliscy i już nie mogli bez
siebie żyć. Bez upojnych nocy i rozmów poważnych i bła
hych. Dlatego bała się, że kiedy nadejdzie ten straszny dzień
rozstania, gotowa go znienawidzić. I siebie. Za to, że pozwo
liła, by sprawy zaszły tak daleko. Bo nie było przed nimi
przyszłości. Zwłaszcza teraz, kiedy sprawa zabójstwa Spen
cera Ashtona wciąż zaprzątała jego myśli i duszę.
Kolejny ciężar zaległ w jej i tak obolałym żołądku.
- Jack, kochanie, musimy już iść. Pora spać - powie
działa.
- Ptak, mamusiu, ptaszek! - zawołał chłopiec, celując
paluszkiem w gałąź nad głową, jakby zupełnie nie usły
szał, co do niego powiedziała.
- Widzę, kochanie. Jest cały niebieski, prawda?
- Niebieski, niebieski.
- Tak, synku.
- Glant, Glant, Glant - zawołał Jack. Tym razem mały
paluszek wskazywał stojącego przed nią mężczyznę.
- Tak, kochanie - powiedziała.
Jack zajął się oglądaniem ptaka na drzewie. Anna zmu
siła się do słabego uśmiechu.
- Witaj, Grant.
Nie odwzajemnił uśmiechu. Nigdy nie owijał w baweł
nę. Zawsze mówił, co myślał.
- Unikasz mnie? - rzucił.
- Nie - skłamała.
-Nie?
- Noo, niezupełnie.
- Niezupełnie? - Przykucnął obok niej. Rozmawiali
dalej, nie odrywając oczu od bawiącego się piłką Jacka.
- Daj spokój, Anno. Wiesz, że nie lubię takich gierek.
-To nie jest gierka.
- W takim razie co? O co chodzi?
Westchnęła głęboko i zacisnęła dłonie.
- Po prostu chciałam dać ci trochę swobody.
- Swobody? Po co?
- Żebyś się zastanowił nad swoimi uczuciami... Swoją
sytuacją, gdy twój ojciec...
- Proszę, nie nazywaj go w ten sposób - rzucił przez
zaciśnięte zęby.
- Przepraszam. Pomyślałam, że może przyda ci się tro
chę spokoju.
- Nie potrzebuję. I nie muszę się zastanawiać nad żad
nymi uczuciami.
Pociągnęła nosem.
- Nie wierzę.
- Dlaczego? Bo wciąż kręcę się w pobliżu Napa?
- Chociażby.
- Anno, przecież doskonale wiesz, że nie mogę wyje
chać, dopóki nie zostanie wyjaśnione morderstwo Spen
cera. Policjanci mi nie pozwolą. I ja sam sobie też.
Anna poczuła w sercu bolesne ukłucie, bowiem to nie
ona była przyczyną, dla której został w Vines. Musiała
się pogodzić z faktem, że to była tylko przygoda. Krót
ki związek.
- Muszę już iść - powiedziała. Zakręciło jej się w głowie.
Grant przyglądał jej się uważnie.
- Jesteś bardzo blada.
- Dzięki - rzuciła. Wstała i zapięła sweter pod szyję.
Zerwał się szybko.
- Źle się czujesz? - spytał.
- Nic mi nie jest. Jestem tylko zmęczona.
Nie uwierzył jej.
- Chciałbym się później z tobą zobaczyć - powiedział.
Poczuła zimne dreszcze na plecach. Musiała się poło
żyć.
- Po co? - spytała.
- Czy naprawdę muszę mieć specjalny powód?
W jego zielonych oczach pełno było troski i niepoko
ju.
- Posłuchaj, Grant - zaczęła. Prysły gdzieś jej cierpli
wość, duma i resztki instynktu samozachowawczego. Ca
ły wysiłek jej organizmu skupił się na zwalczaniu dresz
czy i zawirowań w żołądku. - Przez moment chciałam
być dla ciebie cichym schronieniem, lecz moje uczucia do
ciebie zaczęły się stawać coraz silniejsze i... Boję się.
- Czego?
- Przyszłości. Dobrze wiesz, co do ciebie czuję.
- Anno...
- Wiem, że masz teraz wiele problemów i nie masz gło
wy do zastanawiania się nad naszym związkiem, ale ja nie
mogę przestać o tym myśleć. Jestem kobietą, która prag
nie przyszłości dla siebie i swojego syna. A ty nie jesteś...
Nie jest co? Nie jest gotów? Nie jest zakochany?
Łagodnie wziął ją za ramiona.
- Tak mi przykro, Anno. Chciałbym dać ci to, czego
pragniesz i na co zasługujesz. Bóg widzi, jak bardzo bym
chciał, ale teraz...
- Nie musisz tego mówić. Naprawdę. A ja nie muszę
tego usłyszeć.
Pokiwał głową i westchnął ciężko.
- Rodzina to dziwna rzecz, wiesz? Zbyt wiele niespo
dzianek, zbyt wiele przeklętych sekretów.
- Wiem.
- W moich żyłach płynie krew Spencera. Nie przera
ża cię to?
- Nie - odparła zdecydowanie.
- A mnie bardzo.
- W niczym go nie przypominasz, Grancie. - Odsunę
ła się od niego.
- Sam nie wiem, kim jestem - wymamrotał.
- Wiem - powtórzyła. Chciała go jakoś pocieszyć. -
Musisz sobie z tym jakoś poradzić.
Zacisnął szczęki.
- Bez twojej pomocy? To chciałaś powiedzieć?
- To było wyjątkowo egoistyczne pytanie.
Zmarszczki na jego czole pogłębiły się.
- Obawiam się, że gdy idzie o ciebie, jestem wyjątkowo
egoistycznym draniem. - Pogłaskał ją po policzku. - Je
steś dobrą kobietą, Anno.
Pod wpływem jego dotknięcia zadrżała. A może to by
ły tylko dreszcze?
- Muszę już iść - powiedziała.
- Pomogę ci.
- Nie. - Wyprostowała się. Usiłowała zrobić dziarską
minę. Nie chciała, żeby Grant się zorientował, jak bardzo
źle się czuła, bo wtedy upierałby się, żeby jej pomóc i po
łożyć ją do łóżka. Zawsze był bardzo opiekuńczy. Ale tego
dnia nie była na to gotowa. Musiała odzyskać panowanie
nad własnym sercem.
- Myślę, że na jakiś czas powinniśmy przestać się widy
wać - powiedziała. Odwróciła się. - Chodźmy, Jack.
- Pa, pa, Glant - zawołał malec, drepcząc za mamą
w stronę domu.
- Cześć, Jack. Do zobaczenia. Do zobaczenia wam
obojgu.
Anna oddalała się powoli. Starała się nie zauważać
wstrząsających nią dreszczy i nieprzyjemnych dolegliwo
ści żołądka. Ignorowała bolesny ucisk w sercu i udawała,
że nie usłyszała ostatnich słów Granta.
Grant gwałtownie zatrzymał ogiera. Podkute kopyta
zostawiły głębokie ślady.
Jak wspaniale znowu znaleźć się na grzbiecie konia,
pomyślał. Ruszył wolnym kłusem dokoła. Przepełnia
ło go uczucie wolności i radości życia. Wiatr przyjem
nie chłodził twarz. Tylko zapachy w powietrzu były inne.
Choćby się starał ze wszystkich sił, nie mógł udawać, że
jest u siebie, w Nebrasce. Z dala od spekulacji i kontro
wersji. Nie. Był w Kalifornii. W krainie Caroline.
I Spencera Ashtona.
Na samo jego wspomnienie Grant zacisnął pięści na
rzemiennych wodzach. Ten człowiek przysporzył wielu
zgryzot wielu ludziom. I oto, o ironio! te zgryzoty i morze
jego kłamstw zbliżyły do siebie tylu ludzi. Grant uśmiech-
nął się smutno. Właściwie powinien podziękować mu za
to, że dzięki niemu zaprzyjaźnił się z krewnymi, których
wcześniej nie znał. I za to, że w jego życiu pojawili się An
na i Jack.
Skierował konia na rozległe winnice. Jego życie w Ne-
brasce było takie proste. Spokojne i przewidywalne. Do
piero teraz mógł to w pełni docenić.
Chociaż z drugiej strony w Nebrasce nie było jego
przyrodnich sióstr i braci ani małego braciszka, Jacka.
Ani Anny Sheridan.
Była wysoka, szczupła. Miała wielkie brązowe oczy.
Żadna kobieta do tej pory nie zrobiła na nim takie
go wrażenia. Wciąż o niej myślał, wciąż miał ją przed
oczami. Zawładnęła jego duszą i sercem. I był przeko
nany, że ona czuła do niego to samo. Ale w przeciwień
stwie do niego, marzyła o trwałym związku. O mężu.
A Grant Ashton, ten nowy Grant Ashton, który naro
dził się przed kilkoma miesiącami, okłamywany, wyko
rzystany i porzucony przez własnego ojca, a potem
wtrącony do więzienia za zbrodnię, której nie popełnił,
nie mógł jej niczego obiecać. Poza tym widział w swo
im życiu zbyt wielu ludzi, którzy wskutek egoistycznych
decyzji miłość zamieniali w nienawiść. I widział zbyt
wiele dzieci, które cierpiały z takich powodów. Sam był
tego najlepszym przykładem.
Nie zamierzał podejmować takiego ryzyka w przypad
ku Anny i Jacka.
Wyjechał spośród szpaleru krzewów winnych na ot
wartą łąkę i pomyślał, że mimo najlepszych chęci nie po
trafi przestać jej pragnąć.
- Naprawdę czuję się podle.
Jillian stała w drzwiach i przyglądała się przyjaciółce
z niepokojem.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała.
Zawinięta w koc Anna to dygotała z zimna, to trzęsła
się z gorąca.
- Nie chciałabym zarazić Jacka - powiedziała. - Może
mogłabyś go zabrać na noc do siebie?
- Oczywiście - powiedziała Jillian. - Ale kto zaopieku
je się tobą?
- Dam sobie radę. Bywałam już przeziębiona. Nie
chciałabym tylko, żeby Jack zachorował.
- Nic mu nie będzie. Rachel i reszta towarzystwa osza
leją z radości. - Jillian uważnie spojrzała Annie w oczy.
- Pozwól, żeby Caroline przyniosła ci trochę zupy albo
tosty, albo...
- Dam sobie radę - powtórzyła Anna. - Mam zupę
i chleb, i płatki. Caroline ma dużo pracy. Nie chcę spra
wiać jej kłopotu.
Jillian przewróciła oczami.
- Ale obiecaj mi, że jeśli poczujesz się naprawdę źle, za
dzwonisz, dobrze?
Anna nie odezwała się. Jillian zacisnęła wargi.
- Ten chłopiec potrzebuje mamy - powiedziała
gniewnie.
Anna uśmiechnęła się słabo.
- Zgoda - powiedziała. - Przyrzekam.
- Dobrze. - Jillian uspokoiła się.
- Chodź tu, Jack. - Anna uścisnęła go i delikatnie po
pchnęła w stronę przyjaciółki. Malec ujął podaną dłoń
i spojrzał na Annę pytająco.
- Mama?
Serce Anny ścisnęło się boleśnie. Gdyby nie czuła się
taka słaba i chora, chwyciłaby go w ramiona i zatrzymała
przy sobie. Ale jego zdrowie było najważniejsze.
- Tylko na jedną noc, kochanie. Przyrzekam.
- Dobze - powiedział cichutko i uśmiechnął się. - Ko
cham cię.
- I ja ciebie kocham.
Jiilian i Jack wyszli. Anna zamknęła za nimi drzwi.
Oparła się o ścianę. Poczuła się nagle strasznie słaba i sa
motna. I nie wiedziała, czy bardziej bolały ją kości, mięś
nie czy serce.
Pomału doszła do kanapy i opadła na miękkie podusz
ki. Czuła się okropnie. Każdy ruch ją męczył. Zawinęła
się w koc i zamknęła oczy. To będzie straszna noc, po
myślała.
Zegar w kuchni tykał miarowo, a ona starała się tylko
jak najwięcej pić. Po kilku łykach wody powieki jej opad
ły i zapadła w gorączkową drzemkę. Budziła się i znów
zasypiała. Dreszcze nie dawały jej spokoju. Gruby pot
wystąpił na czoło.
Kiedy usłyszała stukanie do drzwi, jęknęła boleśnie, ale
zmusiła się do wstania. To mogła być Jiilian. Z Jackiem.
Ale za drzwiami czekała ją niespodzianka. To był
Grant.
- Jesteś naprawdę chora.
- Chyba tak. - Wiedziała, że wyglądała okropnie, ale
było jej to obojętne.
- Mówiłaś, że nic ci nie jest. Że jesteś tylko zmęczona.
- Naprawdę?
- Dlaczego, do diabła, nie zadzwoniłaś do mnie?
- Wiesz dlaczego.
- Wchodzę.
-Nie.
-Tak.
- Grant, dam sobie radę. To tylko jakiś wirus.
- Zrobisz mi miejsce, czy mam cię podnieść? - spytał
groźnie.
- Jesteś śmieszny.
- A ty uparta jak dziecko.
Ustąpiła i cofnęła się o krok.
- Nie - powiedziała. - Jestem tylko rozsądna. - Kolejna
fala gorączki zmusiła ją do oparcia się o ścianę.
Podbiegł i chwycił ją w ramiona.
- Nie musisz się mnie obawiać. Naprawdę.
Gorączka oblewała ją jak fale oceanu. Mylił się. Musia
ła się przed nim bronić, bo w przeciwieństwie do niego,
ona była zakochana.
- Moja biedna Anno - wyszeptał z twarzą w jej włosach.
Jego głos działał kojąco. Dawał poczucie spokoju i bez
pieczeństwa. Anna rozluźniła się.
- To nie jest dobry pomysł - mruknęła.
- Jesteś chora, Anno.
- Wiem.
- Przyłożę ci zimny kompres i nakarmię cię zupą, a po
za tym będę trzymał ręce przy sobie, zgoda? Tylko po
zwól mi sobie pomóc.
Kark jej zesztywniał. Czuła ból w kościach. Czy mo
gła? Czy mogła pozwolić mu pomagać sobie przez tę jed
ną noc?
Lodowaty strach przeszył ją na wylot. I uleciał prędko.
Tak. Tym razem mogła.
- Co czujesz? - spytał cicho, prowadząc ją do kanapy.
Z radością opadła na miękki materac.
- Zimno i gorąco. Dreszcze. Boli mnie żołądek. Jestem
strasznie słaba.
Przysiadł na stoliku i okrył ją kocem.
- Zjadłaś coś niedobrego?
- Raczej nie. To chyba tylko grypa.
Wpatrywał się w nią w skupieniu. Po chwili spytał po
ważnym głosem:
- Anno?
-Tak?
- Jesteś pewna, że to jest grypa?
- Co masz na myśli?
- Jesteśmy razem już prawie miesiąc - zaczął powoli.
Wziął ją za rękę. - Osłabienie, mdłości...
Pokręciła głową.
- Grant...
- To ma sens.
- Nie dla mnie - powiedziała. Serce zaczęło jej walić
o żebra.
Pochylił się ku niej. Jego cudowne, zielone oczy błysz
czały.
- Czy ty nie jesteś w ciąży, Anno?
ROZDZIAŁ DRUGI
Całe życie przemknęło mu przed oczami. Czterdzie
ści trzy lata. Zobaczył pozbawione ojca dzieciństwo, mat
kę zmagającą się z rakiem i harującą w pocie czoła, żeby
jakoś ubrać i nakarmić dzieci, dziadków, którzy dali im
dom, i zbuntowaną siostrę, Grace, która po śmierci mat
ki zatraciła się zupełnie, urodziła dwoje dzieci i porzuciła
je. Grant wychował je jak własne.
Przesunął spojrzenie ze ślicznych oczu Anny ku jej
brzuchowi. Wcześnie stał się dorosły i został ojcem, ale
mimo wielu trudności potrafił wychować dwoje wspania
łych ludzi.
Teraz jednak nie był pewien, czy byłby w stanie jeszcze
raz tego dokonać.
Nie był pewien, czy chciałby.
- Grant.
Znów popatrzył jej w oczy.
- Możesz przestać zaciskać szczęki. Nie będzie dziecka.
- Skąd taka pewność?
- Zawsze byliśmy ostrożni.
- Wszystko mogło się zdarzyć. Prezerwatywy pękają.
Zwłaszcza gdy ludzie pozwolą sobie na odrobinę sza
leństwa.
- Odrobinę? - Spróbowała się uśmiechnąć.
Pochylił się, pogłaskał ją po głowie.
- Jesteś bardzo blada.
- Komplemenciarz z ciebie.
Zachichotał. Pocałował ją w rozpalone czoło.
Grant był naprawdę porządnym człowiekiem. Zawsze
postępował uczciwie i rozważnie. Szanowali go i przyja
ciele, i pracownicy. Potrafił dopilnować, żeby praca była
wykonana sumiennie i starannie. Ale gdy trzeba było się
kimś zaopiekować, pielęgnować w chorobie, okazywało
się, że brakowało mu umiejętności. Owszem, zawsze był
przy dzieciach, kiedy były chore. Czuwał nocami, doglą
dał, śpiewał kołysanki... Ale czuł, że kobietom przycho
dziło to łatwiej. Naturalniej.
Kiedy spojrzał w twarz tej kobiety, pożałował, że nie
miał daru uzdrawiania. To była Anna. Kobieta, której
chciałby nieba przychylić, dać jej wszystko.
- Jesteś zbyt blisko, Grancie.
- Słucham?
- Zarazisz się.
- Och! - Uśmiechnął się. Odgarnął jej włosy z policzka
i zajrzał w oczy. - To będziesz mogła się mną opiekować.
Zamknęła oczy. Zatrzęsła nią kolejna fala dreszczy.
- Och, Grancie. Jak... zdołamy... rozstać się, gdy...
- Musisz poleżeć.
- Przecież leżę.
- Nie, to nie to. Musisz trafić do łóżka.
- Łóżko byłoby wspaniałe, ale jest tak daleko.
- Nie tak bardzo - powiedział cicho. Wsunął pod nią
ręce i podniósł ją, zawiniętą w koc.
- Posłuchaj - zaczęła słabym głosem. - Doceniam two
ją pomoc, ale naprawdę potrafię sama o siebie zadbać.
Zaklął cicho pod nosem. Potem powiedział:
-Jesteś słaba i chora. Jeżeli... hm... nosisz dziecko,
zwłaszcza w początkowych tygodniach...
- Nie jestem w ciąży - zaprotestowała gwałtownie.
Może tak, może nie, pomyślał. Przytulił ją mocniej.
- Przekonamy się - powiedział.
- Naprawdę nie musisz się martwić. Wszystko...
Położył ją na łóżku.
- Nie martwię się.
Skłamał. Martwił się. I to z wielu powodów. Wśród je
go przodków było wielu ludzi, którzy uciekali przed od
powiedzialnością. On sam udowodnił, że był inny. Wy
chował Forda i Abigail i zawsze był z tego dumny. Z nich
także. Ale wszystko się zmieniło. On się zmienił, od kiedy
przyjechał do Napa Valley. Morderstwo Spencera, pobyt
w areszcie, Anna...W takich okolicznościach nie potrafił
przewidzieć przyszłości.
Bywały chwile, kiedy sam się zastanawiał, jakim czło
wiekiem się stał.
Popatrzył na Annę. Spała. Rozpalone policzki pała
ły czerwonymi rumieńcami. Oddychała płytko i ciężko.
Otulił ją kocem aż pod szyję. Zamyślił się. Jeżeli Anna
była w ciąży, zostanie z nią na zawsze. Podniecało go to
i przerażało zarazem.
Biegła ciemną aleją. Mocniej przytuliła dziecko do
piersi. Ktoś podążał za nią. Zwalniał, kiedy ona zwalnia
ła. Przyspieszał, kiedy przyspieszała. Serce waliło jej jak
młotem. Zimny pot zrosił czoło. Była coraz bardziej wy
czerpana, ściskając dziecko, pędziła przez ciemność.
Nagle nadepnęła na coś mokrego i twardego. Upadła,
a Jack wraz z nią. Przerażona zerwała się na równe nogi
i popędziła dalej.
Czuła za plecami gorący oddech mężczyzny. Słodki za
pach jego wody po goleniu.
- Odejdź! - krzyknęła. Oddychała z trudem. Wielkie
krople potu spływały jej z czoła na policzki. - On jest
mój. Mój!
Coraz bliżej słyszała za sobą przyspieszony oddech.
Włosy jej się zjeżyły a gardło ścisnęło boleśnie.
- Nigdy go nie dostaniesz. Nie dotykaj go!
- Anno! Anno?
Wrzasnęła. Próbowała odepchnąć obejmujące ją ra
miona.
- Anno, obudź się.
Z trudem uniosła powieki. Siedziała na łóżku. Ser
ce łomotało jej jak oszalałe. Twarz miała mokrą od
potu. Zamrugała gwałtownie. Z trudem przełknęła śli
nę i spojrzała prosto w zielone, szeroko otwarte i zatro
skane oczy.
- Grant? - wyszeptała. I rozpłakała się.
- Tak. - Przytulił ją, zakołysał. - Coś ci się przyśniło.
- To był znowu on.
- Spencer?
- Chciał mi zabrać Jacka.
- Już wszystko dobrze. - Pogłaskał ją. - Już nigdy cię
nie skrzywdzi. Nigdy nie odbierze ci dziecka.
- To nie umarło. Ten koszmarny sen nie umarł. Dlacze
go nie umarł razem z nim? - Spencer wciąż ją prześlado
wał. Chciał zabrać jej dziecko. Każdej nocy.
Otarła pot z czoła.
- O Boże! Mam gorączkę.
- Wiem. - Z szafki za plecami wziął buteleczkę. Wysy
pał na dłoń dwie pastylki. - Proszę, połknij to.
- Co to jest?
- Połknij. - Podał jej szklankę z wodą.
Zbyt była wyczerpana, żeby się z nim spierać. Zrobi
ła, co kazał.
Była tak rozpalona, że oddychała z trudem. Kręciło jej się
w głowie. Gorączkowo zaczęła zrywać z siebie ubranie.
Grant patrzył na to zaskoczony.
-Co...
- Gorąco. Tu jest strasznie gorąco. - Próbowała ściąg
nąć koszulkę przez głowę, lecz nagle zrobiła się bardzo
słaba. Opadła w ramiona Granta.
- Pomogę ci, kochanie - powiedział.
Uwielbiała, kiedy tak się do niej zwracał. A zdarzyło
się to dopiero trzy razy. Dwa razy, kiedy się kochali, i te
raz trzeci. Zapragnęła, by mogło tak być zawsze.
Drżącymi palcami Grant ściągnął jej koszulkę przez
głowę. Później rozpiął stanik i zdjął go także. Ułożył ją
na poduszce, powoli zsunął z niej spodnie od pidżamy.
Kiedy poczuła na rozpalonej skórze chłodne powietrze,
westchnęła cichutko.
Lecz chłód przyniósł jej ulgę tylko na chwilę.
Prawie natychmiast cała pokryła się gęsią skórką. Po
myślała, że umrze, jeśli natychmiast się nie zagrzeje.
- Zamarzam. Boli mnie każda kość, każdy mięsień. Bo
lą mnie nawet włosy.
Grant otulił ją szczelnie kołdrą.
- Tak lepiej? - spytał.
- Nie. Wciąż mi zimno. - Zęby zaczęły je) szczękać.
Przez głowę przeleciała jej myśl, że umrze na grypę. By-
ła nauczycielką, wiedziała więc, że takie przypadki wcale
nie były rzadkie.
Gdzieś z bardzo daleka usłyszała zgrzyt rozpinanego
suwaka przy dżinsach. Otwarła szeroko oczy. W świetle
lampy z korytarza zobaczyła niewyraźny obraz rozbiera
jącego się Granta.
- Co robisz? - spytała.
- Kładę się z tobą do łóżka.
- Grant, ja nie mogę... nie dzisiaj... Ja...
- Leż spokojnie - powiedział. - Za chwilę poczujesz
się lepiej.
Położył się przy niej, przyciągnął do siebie i zamknął
w ciasnym uścisku. Anna uspokoiła się, zaczęła równo
oddychać. Przylgnęła do niego całym ciałem. Czuła jego
podniecenie, ale nie zwracała na to uwagi. Nareszcie zro
biło jej się ciepło.
- Przepraszam za to - mruknął.
- Nie przepraszaj.
- Kiedy jestem tak blisko ciebie...
- Wszystko w porządku. - Dreszcz przebiegł jej po ple
cach.
Objął ją mocniej i powiedział:
- Zaśnij, kochanie.
Ciepło jego ciała i pełne życzliwości słowa sprawiły, że
się uspokoiła. I usnęła.
O godzinie trzeciej w nocy Grant podał Annie kolej
ną porcję lekarstw. Po chwili znowu zasnęła głęboko. Nie
był lekarzem, ale coraz bardziej nabierał pewności, że to
jednak była grypa i że gorączka i kłopoty żołądkowe nie
były skutkiem ciąży.
Spodziewał się, że taka myśl przyniesie mu ulgę, ale
tak się nie stało. Dziwne.
Anna zadygotała w jego objęciach. Pocałował jej wło
sy. Zamknął oczy, położył głowę na poduszce i spróbo
wał zasnąć. Ale sen nie nadchodził. Świerzbiły go ręce.
Bardzo.
Położył rękę na jej piersi, ale szybko przesunął ją ni
żej. Na brzuch.
Nagle poczuł dziwny smutek. Zrobiło mu się wstyd.
Wiedział przecież, że pragnął czegoś, czego nigdy mieć
nie będzie.
Ale ręki nie cofnął.
Zasnął przytulony do jej pleców, grzejąc ją własnym
ciałem, z ręką na jej brzuchu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Blask wschodzącego słońca tańczył na liściach drzew
i wślizgiwał się przez okno do pokoju.
Anna wzięła głęboki wdech, wypełniając płuca świe
żym powietrzem. Czuła się znacznie lepiej. Nie była jesz
cze całkiem zdrowa, ale gorączka ustąpiła. Nie czuła już
bólu mięśni. Przynajmniej nie z powodu grypy.
Była okropnie głodna.
Za jej plecami spał mężczyzna. Postawny, przystojny.
Z cieniem zarostu na brodzie. Trzymał ją w objęciach.
Anna schowała twarz w poduszkę i uśmiechnęła się.
Wciąż pamiętała, jak gorące było jego ciało i jak bardzo
był podniecony. Ale pamiętała też, jak był przyjacielski,
troskliwy i opiekuńczy. Tak, Grant Ashton potrafił być
uparty i wymagający, ale bywał też najbardziej ofiarnym
i czułym człowiekiem na świecie. Gdyby tylko potrafił
wyrwać się z pułapki Spencera, przeszłości, która go nie
woliła. Gdyby potrafił uciec przed własnymi lękami, być
może oboje mieliby wtedy szansę na wspólne życie.
Nie namyślając się wiele, dotknęła palcami jego ust.
Nie poruszył się. Ostrożnie pogłaskała go po brodzie, po
szyi, po piersi.
- Rób tak dalej, a zapomnę, jak bardzo jesteś chora -
wycedził przez zaciśnięte zęby. Otworzył oczy.
Laura Wright Potęga uczucia
PROLOG Na osiemnastym piętrze budynku Ashton-Lattimer stojącym w dzielnicy finansowej San Francisco, w prze stronnym gabinecie siedział za biurkiem siwowłosy, zie lonooki mężczyzna, krępy i mocno zbudowany, a mimo to doskonale prezentujący się w kosztownym, włoskim garniturze. Siedział, jak zawsze, za biurkiem z marmurowym bla tem, które kazał zrobić przed pięcioma laty. Palcami pra wej ręki stukał niecierpliwie tuż przy stojącym przed nim telefonie, jakby niecierpliwie czekał na dzwonek. Lewą dłonią tarł brodę. Było wpół do dziesiątej rano. O tej porze powinien pracować, ale głupia sekretarka wpuściła do jego sanktu arium nieproszonego gościa. Skrzywił usta w gniewnym grymasie. - Spencerze, musimy porozmawiać - powiedziała Alys- sa Sheridan i położyła dłoń na brzuchu. Miała na sobie śnieżnobiałą sukienkę. Długie włosy związała w kok. Jej wielkie, brązowe oczy były pełne łez. Przez głowę przele ciała mu myśl, że jest piękna. I to rozwścieczyło go jesz cze bardziej. Cyniczny uśmieszek wykrzywił mu wargi. Odchylił się na oparcie fotela.
- Co chcesz osiągnąć tymi krokodylimi łzami, Alysso? Głośno wypuściła powietrze. - Chcę od ciebie tylko tego, żebyś był ojcem dla tego dziecka. - Mam już dość dzieci. - Na pewno znajdziesz w sercu miejsce dla jeszcze jed nego. - Ja nie mam serca. - Spencerze, proszę... - Tutaj mówi się do mnie „panie Ashton" - przerwał z pogardą w głosie. Spojrzał na jej brzuch. - Skąd mam mieć pewność, że nosisz moje dziecko? Zacisnęła szczęki. - Nie miałam nikogo innego, tylko ciebie. - Tak twierdzisz, ale do mojego łóżka wskoczyłaś bar dzo łatwo. Wydała z siebie coś jakby łkanie. - Nie rozumiem - szepnęła. - Co tu jest do rozumienia? - Gdzie jest ten człowiek, którego znałam? O któ rym myślałam, że coś dla niego znaczę? Że będzie dbał o mnie... Człowiek, którego poko... - Dosyć. - Pochylił się do przodu i wysyczał groźnie: - Nie bierz kilku nocy, które spędziliśmy razem, za coś więcej, dobrze? Zbladła jak ściana. Przez długą chwilę milczała. Potem uniosła brodę i powiedziała cicho: - A twoja żona? Może chciałaby się dowiedzieć o two jej małej... - łzy popłynęły z jej oczu - przygodzie. Zachichotał. - Jakże sprytnie, że o tym pomyślałaś. Ale moja żo-
na doskonale wie, że od czasu do czasu zanurzam pióro w różnych kałamarzach. - I na pewno radośnie popiera takie zachowanie, praw da? - rzuciła arogancko. - Powiedzmy, że tego nie komentuje - powiedział zim no. - Nikt mnie nie kontroluje. - Uniósł jedną brew. - Nikt. Płakała, lecz Spencera bardziej martwiło to, co mogło się zdarzyć za chwilkę. Gdyby się pochyliła choćby tylko kilka centymetrów, jej łzy spadłyby na blat i zostawiły sło ne ślady na marmurze. - Jeśli to już wszystko... - rzucił pospiesznie. - Jeszcze jedno. - Otarła oczy. - Jesteś draniem, Spen cerze Ashton. Prychnął pogardliwie. - Być może, ale jeśli nie zrobisz z tym czegoś... - wska zał jej brzuch - wkrótce będziesz musiała martwić się o swojego bękarta zupełnie sama. Bez żadnej pomocy z mojej strony. Obronnym gestem złożyła ręce na brzuchu. - Do widzenia, Alysso - rzucił tonem miłej pogawędki i przeniósł wzrok na leżące przed nim dokumenty. - A je śli jeszcze kiedyś będziesz próbowała wtargnąć do moje go biura, każę cię aresztować. Nie podniósł głowy, dopóki nie usłyszał trzaśnięcia drzwi. Wtedy wyprostował się i uśmiechnął szeroko.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Rude loczki, wielkie, zielone oczy i wspaniały uśmiech. - Kocham cię, mamo. Anna Sheridan szeroko otwarła ramiona. Mój synek, pomyślała z czułością. Jej synek. Przyzwyczaiła się nazywać go w ten sposób. Chociaż naprawdę nie był jej synem, a siostrzeńcem. Dzieckiem jej siostry, Alyssy. Siostra umarła. Ojciec dziecka nie in teresował się nim ani trochę. Ale, paradoksalnie, te tra giczne wydarzenia sprawiły, że Anna i Jack stali się sobie bardzo bliscy. I to było wspaniałe. Oczywiście Jack był zbyt mały, by zrozumieć sytuację, ale Anna wiedziała, że przyjdzie taka chwila, kiedy będzie musiała mu wszystko powiedzieć. Póki co jednak nie my ślała o tym i zamknęła malca w objęciach. Ze wszystkich siła starała się, aby Jack miał życie, na jakie zasługiwał. Alyssa, bez względu na wszystkie wa dy i słabości, była dobrym człowiekiem. I z całego serca pragnęła dla swojego dziecka wszystkiego, co najlepsze. Oczekiwała, że Anna mu to da, a Anna z radością i zapa łem starała się tego dokonać. W końcu zawsze tak było, że spełniała wszystkie zachcianki siostry.
Inna sprawa, że życie z Jackiem sprawiało jej prawdzi wą przyjemność. - Biegamy, mamo? - zawołał chłopiec z nadzieją. Oczy zrobiły mu się wielkie z emocji. Anna uśmiechnęła się. Jack niczego tak nie lubił jak biegać. Może z wyjątkiem pizzy. I miał to szczęście, że było tu dużo miejsca. Chociaż, czy to rzeczywiście było szczęście? Anna i Jack zamieszkali w posiadłości Vines z konieczności. Kiedy dziennikarze dowiedzieli się, kto był ojcem Jacka, Anna nie mogła się opędzić od ich na trętnych pytań. Pojawiły się też pogróżki. Na szczęście Caroline, Lucas i przyrodnie rodzeństwo Jacka okazali się bardzo pomocni i niezwykle życzliwi. Jak zresztą wszyscy mieszkańcy Louret Vineyards. Chociaż Anna z Jackiem mieszkali w Louret od nie dawna, chłopiec znalazł tam dom pełen ciepła i radości. Ona jednak nigdy przedtem nie czuła się tak niepewna siebie i tak wiele dłużna innym. Leżała na kocu pod starym dębem i patrzyła na ciągnące się aż po horyzont wzgórza, na wielki dom, niewielkie jezio ro, stajnie i rozległe winnice za nimi. Obie z Alyssą wycho wały się w jednopokojowym mieszkanku. Często kanapka z serem musiała im wystarczyć za śniadanie i obiad. Nie wy obrażała sobie, że gdzieś może istnieć inny świat. - Biegamy, mamo? Biegamy - nalegał Jack. - Tak mi przykro, kochanie. Mamusia trochę źle się czuje. - Zawsze z przykrością odmawiała mu czegokol wiek, lecz tego dnia żołądek dokuczał jej od samego rana. Była wyczerpana i nieswoja. - Ale mam piłkę. Mogę ją rzucać, a ty będziesz po nią biegał i przynosił mi, zgoda?
Pomysł wyraźnie przypadł malcowi do gustu. - Piłka, piłka, piłka - wołał, dopóki nie poturlała jej po trawie. Jack był naprawdę szczęśliwy, mając dokoła nieograni czoną przestrzeń, wspaniałą przyrodę i rodzinę tak liczną, że nie potrafiłby jej zliczyć. Na pewno będzie mu trudno wrócić do ich mieszkanka w mieście, kiedy sprawa mor derstwa Spencera zostanie ostatecznie rozwikłana. Jej też nie będzie łatwo. Nie czuła się tu tak zadomo wiona jak Jack, ale było coś... ktoś, za kim będzie bardzo tęsknić. Choć był listopad, zrobiło jej się gorąco. Nie wiedziała, czy przyczyną była gorączka, czy myśl o człowieku, który gościł w jej sercu nieustannie. Przeniosła wzrok na Jacka i gwałtownie przełknęła ślinę. Człowiek, o którym my ślała dzień i noc, szedł właśnie w jej kierunku. Wysoki, szczupły, przystojny. Miał ciemne włosy i zielone oczy. Człowiek, którego jedno dotknięcie sprawiało, że zapo minała własne imię. W spranych dżinsach i błękitnej flanelowej koszuli zu pełnie nie pasował do sielskiego krajobrazu winnic. Lecz jemu to nie przeszkadzało. Wprost emanował pewnoś cią siebie. Grant Ashton wziął Jacka na ręce i podniósł wysoko. Był spokojny, wesoły i zadowolony. A jeszcze tak niedaw no, zaledwie kilka miesięcy temu, siedział w więzieniu w San Francisco. Oboje, on i Anna, pełni byli wątpliwości, czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy wolny świat. W tym cza sie nieraz popadał w zwątpienie, a Anna niemal fizycz nie czuła jego ból i lęk. Dlatego właśnie, wbrew żądaniu Granta, który nie chciał wplątywać jej w sprawę, zeznała
na policji, z kim Grant spędził tę noc, kiedy zamordowa no Spencera Ashtona. Grant podał piłkę chłopcu i ruszył do Anny. Mimo złego samopoczucia, chciała zerwać się na równe nogi i zarzucić mu ręce na szyję. Ale nie mogła. Przez kilka ostatnich dni unikała go. Zorientowała się, że jej uczu cia do niego stawały się coraz silniejsze, i zrozumiała, że powinna chronić samą siebie. Bowiem gdy on opuści już Kalifornię i wróci do swojego domu w Nebrasce, pęknie jej serce. Nazbyt szybko stali się sobie bliscy i już nie mogli bez siebie żyć. Bez upojnych nocy i rozmów poważnych i bła hych. Dlatego bała się, że kiedy nadejdzie ten straszny dzień rozstania, gotowa go znienawidzić. I siebie. Za to, że pozwo liła, by sprawy zaszły tak daleko. Bo nie było przed nimi przyszłości. Zwłaszcza teraz, kiedy sprawa zabójstwa Spen cera Ashtona wciąż zaprzątała jego myśli i duszę. Kolejny ciężar zaległ w jej i tak obolałym żołądku. - Jack, kochanie, musimy już iść. Pora spać - powie działa. - Ptak, mamusiu, ptaszek! - zawołał chłopiec, celując paluszkiem w gałąź nad głową, jakby zupełnie nie usły szał, co do niego powiedziała. - Widzę, kochanie. Jest cały niebieski, prawda? - Niebieski, niebieski. - Tak, synku. - Glant, Glant, Glant - zawołał Jack. Tym razem mały paluszek wskazywał stojącego przed nią mężczyznę. - Tak, kochanie - powiedziała. Jack zajął się oglądaniem ptaka na drzewie. Anna zmu siła się do słabego uśmiechu.
- Witaj, Grant. Nie odwzajemnił uśmiechu. Nigdy nie owijał w baweł nę. Zawsze mówił, co myślał. - Unikasz mnie? - rzucił. - Nie - skłamała. -Nie? - Noo, niezupełnie. - Niezupełnie? - Przykucnął obok niej. Rozmawiali dalej, nie odrywając oczu od bawiącego się piłką Jacka. - Daj spokój, Anno. Wiesz, że nie lubię takich gierek. -To nie jest gierka. - W takim razie co? O co chodzi? Westchnęła głęboko i zacisnęła dłonie. - Po prostu chciałam dać ci trochę swobody. - Swobody? Po co? - Żebyś się zastanowił nad swoimi uczuciami... Swoją sytuacją, gdy twój ojciec... - Proszę, nie nazywaj go w ten sposób - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Przepraszam. Pomyślałam, że może przyda ci się tro chę spokoju. - Nie potrzebuję. I nie muszę się zastanawiać nad żad nymi uczuciami. Pociągnęła nosem. - Nie wierzę. - Dlaczego? Bo wciąż kręcę się w pobliżu Napa? - Chociażby. - Anno, przecież doskonale wiesz, że nie mogę wyje chać, dopóki nie zostanie wyjaśnione morderstwo Spen cera. Policjanci mi nie pozwolą. I ja sam sobie też. Anna poczuła w sercu bolesne ukłucie, bowiem to nie
ona była przyczyną, dla której został w Vines. Musiała się pogodzić z faktem, że to była tylko przygoda. Krót ki związek. - Muszę już iść - powiedziała. Zakręciło jej się w głowie. Grant przyglądał jej się uważnie. - Jesteś bardzo blada. - Dzięki - rzuciła. Wstała i zapięła sweter pod szyję. Zerwał się szybko. - Źle się czujesz? - spytał. - Nic mi nie jest. Jestem tylko zmęczona. Nie uwierzył jej. - Chciałbym się później z tobą zobaczyć - powiedział. Poczuła zimne dreszcze na plecach. Musiała się poło żyć. - Po co? - spytała. - Czy naprawdę muszę mieć specjalny powód? W jego zielonych oczach pełno było troski i niepoko ju. - Posłuchaj, Grant - zaczęła. Prysły gdzieś jej cierpli wość, duma i resztki instynktu samozachowawczego. Ca ły wysiłek jej organizmu skupił się na zwalczaniu dresz czy i zawirowań w żołądku. - Przez moment chciałam być dla ciebie cichym schronieniem, lecz moje uczucia do ciebie zaczęły się stawać coraz silniejsze i... Boję się. - Czego? - Przyszłości. Dobrze wiesz, co do ciebie czuję. - Anno... - Wiem, że masz teraz wiele problemów i nie masz gło wy do zastanawiania się nad naszym związkiem, ale ja nie mogę przestać o tym myśleć. Jestem kobietą, która prag nie przyszłości dla siebie i swojego syna. A ty nie jesteś...
Nie jest co? Nie jest gotów? Nie jest zakochany? Łagodnie wziął ją za ramiona. - Tak mi przykro, Anno. Chciałbym dać ci to, czego pragniesz i na co zasługujesz. Bóg widzi, jak bardzo bym chciał, ale teraz... - Nie musisz tego mówić. Naprawdę. A ja nie muszę tego usłyszeć. Pokiwał głową i westchnął ciężko. - Rodzina to dziwna rzecz, wiesz? Zbyt wiele niespo dzianek, zbyt wiele przeklętych sekretów. - Wiem. - W moich żyłach płynie krew Spencera. Nie przera ża cię to? - Nie - odparła zdecydowanie. - A mnie bardzo. - W niczym go nie przypominasz, Grancie. - Odsunę ła się od niego. - Sam nie wiem, kim jestem - wymamrotał. - Wiem - powtórzyła. Chciała go jakoś pocieszyć. - Musisz sobie z tym jakoś poradzić. Zacisnął szczęki. - Bez twojej pomocy? To chciałaś powiedzieć? - To było wyjątkowo egoistyczne pytanie. Zmarszczki na jego czole pogłębiły się. - Obawiam się, że gdy idzie o ciebie, jestem wyjątkowo egoistycznym draniem. - Pogłaskał ją po policzku. - Je steś dobrą kobietą, Anno. Pod wpływem jego dotknięcia zadrżała. A może to by ły tylko dreszcze? - Muszę już iść - powiedziała. - Pomogę ci.
- Nie. - Wyprostowała się. Usiłowała zrobić dziarską minę. Nie chciała, żeby Grant się zorientował, jak bardzo źle się czuła, bo wtedy upierałby się, żeby jej pomóc i po łożyć ją do łóżka. Zawsze był bardzo opiekuńczy. Ale tego dnia nie była na to gotowa. Musiała odzyskać panowanie nad własnym sercem. - Myślę, że na jakiś czas powinniśmy przestać się widy wać - powiedziała. Odwróciła się. - Chodźmy, Jack. - Pa, pa, Glant - zawołał malec, drepcząc za mamą w stronę domu. - Cześć, Jack. Do zobaczenia. Do zobaczenia wam obojgu. Anna oddalała się powoli. Starała się nie zauważać wstrząsających nią dreszczy i nieprzyjemnych dolegliwo ści żołądka. Ignorowała bolesny ucisk w sercu i udawała, że nie usłyszała ostatnich słów Granta. Grant gwałtownie zatrzymał ogiera. Podkute kopyta zostawiły głębokie ślady. Jak wspaniale znowu znaleźć się na grzbiecie konia, pomyślał. Ruszył wolnym kłusem dokoła. Przepełnia ło go uczucie wolności i radości życia. Wiatr przyjem nie chłodził twarz. Tylko zapachy w powietrzu były inne. Choćby się starał ze wszystkich sił, nie mógł udawać, że jest u siebie, w Nebrasce. Z dala od spekulacji i kontro wersji. Nie. Był w Kalifornii. W krainie Caroline. I Spencera Ashtona. Na samo jego wspomnienie Grant zacisnął pięści na rzemiennych wodzach. Ten człowiek przysporzył wielu zgryzot wielu ludziom. I oto, o ironio! te zgryzoty i morze jego kłamstw zbliżyły do siebie tylu ludzi. Grant uśmiech-
nął się smutno. Właściwie powinien podziękować mu za to, że dzięki niemu zaprzyjaźnił się z krewnymi, których wcześniej nie znał. I za to, że w jego życiu pojawili się An na i Jack. Skierował konia na rozległe winnice. Jego życie w Ne- brasce było takie proste. Spokojne i przewidywalne. Do piero teraz mógł to w pełni docenić. Chociaż z drugiej strony w Nebrasce nie było jego przyrodnich sióstr i braci ani małego braciszka, Jacka. Ani Anny Sheridan. Była wysoka, szczupła. Miała wielkie brązowe oczy. Żadna kobieta do tej pory nie zrobiła na nim takie go wrażenia. Wciąż o niej myślał, wciąż miał ją przed oczami. Zawładnęła jego duszą i sercem. I był przeko nany, że ona czuła do niego to samo. Ale w przeciwień stwie do niego, marzyła o trwałym związku. O mężu. A Grant Ashton, ten nowy Grant Ashton, który naro dził się przed kilkoma miesiącami, okłamywany, wyko rzystany i porzucony przez własnego ojca, a potem wtrącony do więzienia za zbrodnię, której nie popełnił, nie mógł jej niczego obiecać. Poza tym widział w swo im życiu zbyt wielu ludzi, którzy wskutek egoistycznych decyzji miłość zamieniali w nienawiść. I widział zbyt wiele dzieci, które cierpiały z takich powodów. Sam był tego najlepszym przykładem. Nie zamierzał podejmować takiego ryzyka w przypad ku Anny i Jacka. Wyjechał spośród szpaleru krzewów winnych na ot wartą łąkę i pomyślał, że mimo najlepszych chęci nie po trafi przestać jej pragnąć.
- Naprawdę czuję się podle. Jillian stała w drzwiach i przyglądała się przyjaciółce z niepokojem. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała. Zawinięta w koc Anna to dygotała z zimna, to trzęsła się z gorąca. - Nie chciałabym zarazić Jacka - powiedziała. - Może mogłabyś go zabrać na noc do siebie? - Oczywiście - powiedziała Jillian. - Ale kto zaopieku je się tobą? - Dam sobie radę. Bywałam już przeziębiona. Nie chciałabym tylko, żeby Jack zachorował. - Nic mu nie będzie. Rachel i reszta towarzystwa osza leją z radości. - Jillian uważnie spojrzała Annie w oczy. - Pozwól, żeby Caroline przyniosła ci trochę zupy albo tosty, albo... - Dam sobie radę - powtórzyła Anna. - Mam zupę i chleb, i płatki. Caroline ma dużo pracy. Nie chcę spra wiać jej kłopotu. Jillian przewróciła oczami. - Ale obiecaj mi, że jeśli poczujesz się naprawdę źle, za dzwonisz, dobrze? Anna nie odezwała się. Jillian zacisnęła wargi. - Ten chłopiec potrzebuje mamy - powiedziała gniewnie. Anna uśmiechnęła się słabo. - Zgoda - powiedziała. - Przyrzekam. - Dobrze. - Jillian uspokoiła się. - Chodź tu, Jack. - Anna uścisnęła go i delikatnie po pchnęła w stronę przyjaciółki. Malec ujął podaną dłoń i spojrzał na Annę pytająco.
- Mama? Serce Anny ścisnęło się boleśnie. Gdyby nie czuła się taka słaba i chora, chwyciłaby go w ramiona i zatrzymała przy sobie. Ale jego zdrowie było najważniejsze. - Tylko na jedną noc, kochanie. Przyrzekam. - Dobze - powiedział cichutko i uśmiechnął się. - Ko cham cię. - I ja ciebie kocham. Jiilian i Jack wyszli. Anna zamknęła za nimi drzwi. Oparła się o ścianę. Poczuła się nagle strasznie słaba i sa motna. I nie wiedziała, czy bardziej bolały ją kości, mięś nie czy serce. Pomału doszła do kanapy i opadła na miękkie podusz ki. Czuła się okropnie. Każdy ruch ją męczył. Zawinęła się w koc i zamknęła oczy. To będzie straszna noc, po myślała. Zegar w kuchni tykał miarowo, a ona starała się tylko jak najwięcej pić. Po kilku łykach wody powieki jej opad ły i zapadła w gorączkową drzemkę. Budziła się i znów zasypiała. Dreszcze nie dawały jej spokoju. Gruby pot wystąpił na czoło. Kiedy usłyszała stukanie do drzwi, jęknęła boleśnie, ale zmusiła się do wstania. To mogła być Jiilian. Z Jackiem. Ale za drzwiami czekała ją niespodzianka. To był Grant. - Jesteś naprawdę chora. - Chyba tak. - Wiedziała, że wyglądała okropnie, ale było jej to obojętne. - Mówiłaś, że nic ci nie jest. Że jesteś tylko zmęczona. - Naprawdę? - Dlaczego, do diabła, nie zadzwoniłaś do mnie?
- Wiesz dlaczego. - Wchodzę. -Nie. -Tak. - Grant, dam sobie radę. To tylko jakiś wirus. - Zrobisz mi miejsce, czy mam cię podnieść? - spytał groźnie. - Jesteś śmieszny. - A ty uparta jak dziecko. Ustąpiła i cofnęła się o krok. - Nie - powiedziała. - Jestem tylko rozsądna. - Kolejna fala gorączki zmusiła ją do oparcia się o ścianę. Podbiegł i chwycił ją w ramiona. - Nie musisz się mnie obawiać. Naprawdę. Gorączka oblewała ją jak fale oceanu. Mylił się. Musia ła się przed nim bronić, bo w przeciwieństwie do niego, ona była zakochana. - Moja biedna Anno - wyszeptał z twarzą w jej włosach. Jego głos działał kojąco. Dawał poczucie spokoju i bez pieczeństwa. Anna rozluźniła się. - To nie jest dobry pomysł - mruknęła. - Jesteś chora, Anno. - Wiem. - Przyłożę ci zimny kompres i nakarmię cię zupą, a po za tym będę trzymał ręce przy sobie, zgoda? Tylko po zwól mi sobie pomóc. Kark jej zesztywniał. Czuła ból w kościach. Czy mo gła? Czy mogła pozwolić mu pomagać sobie przez tę jed ną noc? Lodowaty strach przeszył ją na wylot. I uleciał prędko. Tak. Tym razem mogła.
- Co czujesz? - spytał cicho, prowadząc ją do kanapy. Z radością opadła na miękki materac. - Zimno i gorąco. Dreszcze. Boli mnie żołądek. Jestem strasznie słaba. Przysiadł na stoliku i okrył ją kocem. - Zjadłaś coś niedobrego? - Raczej nie. To chyba tylko grypa. Wpatrywał się w nią w skupieniu. Po chwili spytał po ważnym głosem: - Anno? -Tak? - Jesteś pewna, że to jest grypa? - Co masz na myśli? - Jesteśmy razem już prawie miesiąc - zaczął powoli. Wziął ją za rękę. - Osłabienie, mdłości... Pokręciła głową. - Grant... - To ma sens. - Nie dla mnie - powiedziała. Serce zaczęło jej walić o żebra. Pochylił się ku niej. Jego cudowne, zielone oczy błysz czały. - Czy ty nie jesteś w ciąży, Anno?
ROZDZIAŁ DRUGI Całe życie przemknęło mu przed oczami. Czterdzie ści trzy lata. Zobaczył pozbawione ojca dzieciństwo, mat kę zmagającą się z rakiem i harującą w pocie czoła, żeby jakoś ubrać i nakarmić dzieci, dziadków, którzy dali im dom, i zbuntowaną siostrę, Grace, która po śmierci mat ki zatraciła się zupełnie, urodziła dwoje dzieci i porzuciła je. Grant wychował je jak własne. Przesunął spojrzenie ze ślicznych oczu Anny ku jej brzuchowi. Wcześnie stał się dorosły i został ojcem, ale mimo wielu trudności potrafił wychować dwoje wspania łych ludzi. Teraz jednak nie był pewien, czy byłby w stanie jeszcze raz tego dokonać. Nie był pewien, czy chciałby. - Grant. Znów popatrzył jej w oczy. - Możesz przestać zaciskać szczęki. Nie będzie dziecka. - Skąd taka pewność? - Zawsze byliśmy ostrożni. - Wszystko mogło się zdarzyć. Prezerwatywy pękają. Zwłaszcza gdy ludzie pozwolą sobie na odrobinę sza leństwa. - Odrobinę? - Spróbowała się uśmiechnąć.
Pochylił się, pogłaskał ją po głowie. - Jesteś bardzo blada. - Komplemenciarz z ciebie. Zachichotał. Pocałował ją w rozpalone czoło. Grant był naprawdę porządnym człowiekiem. Zawsze postępował uczciwie i rozważnie. Szanowali go i przyja ciele, i pracownicy. Potrafił dopilnować, żeby praca była wykonana sumiennie i starannie. Ale gdy trzeba było się kimś zaopiekować, pielęgnować w chorobie, okazywało się, że brakowało mu umiejętności. Owszem, zawsze był przy dzieciach, kiedy były chore. Czuwał nocami, doglą dał, śpiewał kołysanki... Ale czuł, że kobietom przycho dziło to łatwiej. Naturalniej. Kiedy spojrzał w twarz tej kobiety, pożałował, że nie miał daru uzdrawiania. To była Anna. Kobieta, której chciałby nieba przychylić, dać jej wszystko. - Jesteś zbyt blisko, Grancie. - Słucham? - Zarazisz się. - Och! - Uśmiechnął się. Odgarnął jej włosy z policzka i zajrzał w oczy. - To będziesz mogła się mną opiekować. Zamknęła oczy. Zatrzęsła nią kolejna fala dreszczy. - Och, Grancie. Jak... zdołamy... rozstać się, gdy... - Musisz poleżeć. - Przecież leżę. - Nie, to nie to. Musisz trafić do łóżka. - Łóżko byłoby wspaniałe, ale jest tak daleko. - Nie tak bardzo - powiedział cicho. Wsunął pod nią ręce i podniósł ją, zawiniętą w koc. - Posłuchaj - zaczęła słabym głosem. - Doceniam two ją pomoc, ale naprawdę potrafię sama o siebie zadbać.
Zaklął cicho pod nosem. Potem powiedział: -Jesteś słaba i chora. Jeżeli... hm... nosisz dziecko, zwłaszcza w początkowych tygodniach... - Nie jestem w ciąży - zaprotestowała gwałtownie. Może tak, może nie, pomyślał. Przytulił ją mocniej. - Przekonamy się - powiedział. - Naprawdę nie musisz się martwić. Wszystko... Położył ją na łóżku. - Nie martwię się. Skłamał. Martwił się. I to z wielu powodów. Wśród je go przodków było wielu ludzi, którzy uciekali przed od powiedzialnością. On sam udowodnił, że był inny. Wy chował Forda i Abigail i zawsze był z tego dumny. Z nich także. Ale wszystko się zmieniło. On się zmienił, od kiedy przyjechał do Napa Valley. Morderstwo Spencera, pobyt w areszcie, Anna...W takich okolicznościach nie potrafił przewidzieć przyszłości. Bywały chwile, kiedy sam się zastanawiał, jakim czło wiekiem się stał. Popatrzył na Annę. Spała. Rozpalone policzki pała ły czerwonymi rumieńcami. Oddychała płytko i ciężko. Otulił ją kocem aż pod szyję. Zamyślił się. Jeżeli Anna była w ciąży, zostanie z nią na zawsze. Podniecało go to i przerażało zarazem. Biegła ciemną aleją. Mocniej przytuliła dziecko do piersi. Ktoś podążał za nią. Zwalniał, kiedy ona zwalnia ła. Przyspieszał, kiedy przyspieszała. Serce waliło jej jak młotem. Zimny pot zrosił czoło. Była coraz bardziej wy czerpana, ściskając dziecko, pędziła przez ciemność. Nagle nadepnęła na coś mokrego i twardego. Upadła,
a Jack wraz z nią. Przerażona zerwała się na równe nogi i popędziła dalej. Czuła za plecami gorący oddech mężczyzny. Słodki za pach jego wody po goleniu. - Odejdź! - krzyknęła. Oddychała z trudem. Wielkie krople potu spływały jej z czoła na policzki. - On jest mój. Mój! Coraz bliżej słyszała za sobą przyspieszony oddech. Włosy jej się zjeżyły a gardło ścisnęło boleśnie. - Nigdy go nie dostaniesz. Nie dotykaj go! - Anno! Anno? Wrzasnęła. Próbowała odepchnąć obejmujące ją ra miona. - Anno, obudź się. Z trudem uniosła powieki. Siedziała na łóżku. Ser ce łomotało jej jak oszalałe. Twarz miała mokrą od potu. Zamrugała gwałtownie. Z trudem przełknęła śli nę i spojrzała prosto w zielone, szeroko otwarte i zatro skane oczy. - Grant? - wyszeptała. I rozpłakała się. - Tak. - Przytulił ją, zakołysał. - Coś ci się przyśniło. - To był znowu on. - Spencer? - Chciał mi zabrać Jacka. - Już wszystko dobrze. - Pogłaskał ją. - Już nigdy cię nie skrzywdzi. Nigdy nie odbierze ci dziecka. - To nie umarło. Ten koszmarny sen nie umarł. Dlacze go nie umarł razem z nim? - Spencer wciąż ją prześlado wał. Chciał zabrać jej dziecko. Każdej nocy. Otarła pot z czoła. - O Boże! Mam gorączkę.
- Wiem. - Z szafki za plecami wziął buteleczkę. Wysy pał na dłoń dwie pastylki. - Proszę, połknij to. - Co to jest? - Połknij. - Podał jej szklankę z wodą. Zbyt była wyczerpana, żeby się z nim spierać. Zrobi ła, co kazał. Była tak rozpalona, że oddychała z trudem. Kręciło jej się w głowie. Gorączkowo zaczęła zrywać z siebie ubranie. Grant patrzył na to zaskoczony. -Co... - Gorąco. Tu jest strasznie gorąco. - Próbowała ściąg nąć koszulkę przez głowę, lecz nagle zrobiła się bardzo słaba. Opadła w ramiona Granta. - Pomogę ci, kochanie - powiedział. Uwielbiała, kiedy tak się do niej zwracał. A zdarzyło się to dopiero trzy razy. Dwa razy, kiedy się kochali, i te raz trzeci. Zapragnęła, by mogło tak być zawsze. Drżącymi palcami Grant ściągnął jej koszulkę przez głowę. Później rozpiął stanik i zdjął go także. Ułożył ją na poduszce, powoli zsunął z niej spodnie od pidżamy. Kiedy poczuła na rozpalonej skórze chłodne powietrze, westchnęła cichutko. Lecz chłód przyniósł jej ulgę tylko na chwilę. Prawie natychmiast cała pokryła się gęsią skórką. Po myślała, że umrze, jeśli natychmiast się nie zagrzeje. - Zamarzam. Boli mnie każda kość, każdy mięsień. Bo lą mnie nawet włosy. Grant otulił ją szczelnie kołdrą. - Tak lepiej? - spytał. - Nie. Wciąż mi zimno. - Zęby zaczęły je) szczękać. Przez głowę przeleciała jej myśl, że umrze na grypę. By-
ła nauczycielką, wiedziała więc, że takie przypadki wcale nie były rzadkie. Gdzieś z bardzo daleka usłyszała zgrzyt rozpinanego suwaka przy dżinsach. Otwarła szeroko oczy. W świetle lampy z korytarza zobaczyła niewyraźny obraz rozbiera jącego się Granta. - Co robisz? - spytała. - Kładę się z tobą do łóżka. - Grant, ja nie mogę... nie dzisiaj... Ja... - Leż spokojnie - powiedział. - Za chwilę poczujesz się lepiej. Położył się przy niej, przyciągnął do siebie i zamknął w ciasnym uścisku. Anna uspokoiła się, zaczęła równo oddychać. Przylgnęła do niego całym ciałem. Czuła jego podniecenie, ale nie zwracała na to uwagi. Nareszcie zro biło jej się ciepło. - Przepraszam za to - mruknął. - Nie przepraszaj. - Kiedy jestem tak blisko ciebie... - Wszystko w porządku. - Dreszcz przebiegł jej po ple cach. Objął ją mocniej i powiedział: - Zaśnij, kochanie. Ciepło jego ciała i pełne życzliwości słowa sprawiły, że się uspokoiła. I usnęła. O godzinie trzeciej w nocy Grant podał Annie kolej ną porcję lekarstw. Po chwili znowu zasnęła głęboko. Nie był lekarzem, ale coraz bardziej nabierał pewności, że to jednak była grypa i że gorączka i kłopoty żołądkowe nie były skutkiem ciąży.
Spodziewał się, że taka myśl przyniesie mu ulgę, ale tak się nie stało. Dziwne. Anna zadygotała w jego objęciach. Pocałował jej wło sy. Zamknął oczy, położył głowę na poduszce i spróbo wał zasnąć. Ale sen nie nadchodził. Świerzbiły go ręce. Bardzo. Położył rękę na jej piersi, ale szybko przesunął ją ni żej. Na brzuch. Nagle poczuł dziwny smutek. Zrobiło mu się wstyd. Wiedział przecież, że pragnął czegoś, czego nigdy mieć nie będzie. Ale ręki nie cofnął. Zasnął przytulony do jej pleców, grzejąc ją własnym ciałem, z ręką na jej brzuchu.
ROZDZIAŁ TRZECI Blask wschodzącego słońca tańczył na liściach drzew i wślizgiwał się przez okno do pokoju. Anna wzięła głęboki wdech, wypełniając płuca świe żym powietrzem. Czuła się znacznie lepiej. Nie była jesz cze całkiem zdrowa, ale gorączka ustąpiła. Nie czuła już bólu mięśni. Przynajmniej nie z powodu grypy. Była okropnie głodna. Za jej plecami spał mężczyzna. Postawny, przystojny. Z cieniem zarostu na brodzie. Trzymał ją w objęciach. Anna schowała twarz w poduszkę i uśmiechnęła się. Wciąż pamiętała, jak gorące było jego ciało i jak bardzo był podniecony. Ale pamiętała też, jak był przyjacielski, troskliwy i opiekuńczy. Tak, Grant Ashton potrafił być uparty i wymagający, ale bywał też najbardziej ofiarnym i czułym człowiekiem na świecie. Gdyby tylko potrafił wyrwać się z pułapki Spencera, przeszłości, która go nie woliła. Gdyby potrafił uciec przed własnymi lękami, być może oboje mieliby wtedy szansę na wspólne życie. Nie namyślając się wiele, dotknęła palcami jego ust. Nie poruszył się. Ostrożnie pogłaskała go po brodzie, po szyi, po piersi. - Rób tak dalej, a zapomnę, jak bardzo jesteś chora - wycedził przez zaciśnięte zęby. Otworzył oczy.