galochbasik

  • Dokumenty1 460
  • Odsłony630 156
  • Obserwuję769
  • Rozmiar dokumentów2.1 GB
  • Ilość pobrań408 654

11 Laura Wright - Potęga uczucia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :514.6 KB
Rozszerzenie:pdf

11 Laura Wright - Potęga uczucia.pdf

galochbasik EBooki ROMANSE I EROTYKI DYNASTIE-ROMANS WSPÓŁCZESNY DYNASTIA ASHTONÓW
Użytkownik galochbasik wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 277 osób, 196 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Laura Wright Potęga uczucia

PROLOG Na osiemnastym piętrze budynku Ashton-Lattimer stojącym w dzielnicy finansowej San Francisco, w prze­ stronnym gabinecie siedział za biurkiem siwowłosy, zie­ lonooki mężczyzna, krępy i mocno zbudowany, a mimo to doskonale prezentujący się w kosztownym, włoskim garniturze. Siedział, jak zawsze, za biurkiem z marmurowym bla­ tem, które kazał zrobić przed pięcioma laty. Palcami pra­ wej ręki stukał niecierpliwie tuż przy stojącym przed nim telefonie, jakby niecierpliwie czekał na dzwonek. Lewą dłonią tarł brodę. Było wpół do dziesiątej rano. O tej porze powinien pracować, ale głupia sekretarka wpuściła do jego sanktu­ arium nieproszonego gościa. Skrzywił usta w gniewnym grymasie. - Spencerze, musimy porozmawiać - powiedziała Alys- sa Sheridan i położyła dłoń na brzuchu. Miała na sobie śnieżnobiałą sukienkę. Długie włosy związała w kok. Jej wielkie, brązowe oczy były pełne łez. Przez głowę przele­ ciała mu myśl, że jest piękna. I to rozwścieczyło go jesz­ cze bardziej. Cyniczny uśmieszek wykrzywił mu wargi. Odchylił się na oparcie fotela.

- Co chcesz osiągnąć tymi krokodylimi łzami, Alysso? Głośno wypuściła powietrze. - Chcę od ciebie tylko tego, żebyś był ojcem dla tego dziecka. - Mam już dość dzieci. - Na pewno znajdziesz w sercu miejsce dla jeszcze jed­ nego. - Ja nie mam serca. - Spencerze, proszę... - Tutaj mówi się do mnie „panie Ashton" - przerwał z pogardą w głosie. Spojrzał na jej brzuch. - Skąd mam mieć pewność, że nosisz moje dziecko? Zacisnęła szczęki. - Nie miałam nikogo innego, tylko ciebie. - Tak twierdzisz, ale do mojego łóżka wskoczyłaś bar­ dzo łatwo. Wydała z siebie coś jakby łkanie. - Nie rozumiem - szepnęła. - Co tu jest do rozumienia? - Gdzie jest ten człowiek, którego znałam? O któ­ rym myślałam, że coś dla niego znaczę? Że będzie dbał o mnie... Człowiek, którego poko... - Dosyć. - Pochylił się do przodu i wysyczał groźnie: - Nie bierz kilku nocy, które spędziliśmy razem, za coś więcej, dobrze? Zbladła jak ściana. Przez długą chwilę milczała. Potem uniosła brodę i powiedziała cicho: - A twoja żona? Może chciałaby się dowiedzieć o two­ jej małej... - łzy popłynęły z jej oczu - przygodzie. Zachichotał. - Jakże sprytnie, że o tym pomyślałaś. Ale moja żo-

na doskonale wie, że od czasu do czasu zanurzam pióro w różnych kałamarzach. - I na pewno radośnie popiera takie zachowanie, praw­ da? - rzuciła arogancko. - Powiedzmy, że tego nie komentuje - powiedział zim­ no. - Nikt mnie nie kontroluje. - Uniósł jedną brew. - Nikt. Płakała, lecz Spencera bardziej martwiło to, co mogło się zdarzyć za chwilkę. Gdyby się pochyliła choćby tylko kilka centymetrów, jej łzy spadłyby na blat i zostawiły sło­ ne ślady na marmurze. - Jeśli to już wszystko... - rzucił pospiesznie. - Jeszcze jedno. - Otarła oczy. - Jesteś draniem, Spen­ cerze Ashton. Prychnął pogardliwie. - Być może, ale jeśli nie zrobisz z tym czegoś... - wska­ zał jej brzuch - wkrótce będziesz musiała martwić się o swojego bękarta zupełnie sama. Bez żadnej pomocy z mojej strony. Obronnym gestem złożyła ręce na brzuchu. - Do widzenia, Alysso - rzucił tonem miłej pogawędki i przeniósł wzrok na leżące przed nim dokumenty. - A je­ śli jeszcze kiedyś będziesz próbowała wtargnąć do moje­ go biura, każę cię aresztować. Nie podniósł głowy, dopóki nie usłyszał trzaśnięcia drzwi. Wtedy wyprostował się i uśmiechnął szeroko.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Rude loczki, wielkie, zielone oczy i wspaniały uśmiech. - Kocham cię, mamo. Anna Sheridan szeroko otwarła ramiona. Mój synek, pomyślała z czułością. Jej synek. Przyzwyczaiła się nazywać go w ten sposób. Chociaż naprawdę nie był jej synem, a siostrzeńcem. Dzieckiem jej siostry, Alyssy. Siostra umarła. Ojciec dziecka nie in­ teresował się nim ani trochę. Ale, paradoksalnie, te tra­ giczne wydarzenia sprawiły, że Anna i Jack stali się sobie bardzo bliscy. I to było wspaniałe. Oczywiście Jack był zbyt mały, by zrozumieć sytuację, ale Anna wiedziała, że przyjdzie taka chwila, kiedy będzie musiała mu wszystko powiedzieć. Póki co jednak nie my­ ślała o tym i zamknęła malca w objęciach. Ze wszystkich siła starała się, aby Jack miał życie, na jakie zasługiwał. Alyssa, bez względu na wszystkie wa­ dy i słabości, była dobrym człowiekiem. I z całego serca pragnęła dla swojego dziecka wszystkiego, co najlepsze. Oczekiwała, że Anna mu to da, a Anna z radością i zapa­ łem starała się tego dokonać. W końcu zawsze tak było, że spełniała wszystkie zachcianki siostry.

Inna sprawa, że życie z Jackiem sprawiało jej prawdzi­ wą przyjemność. - Biegamy, mamo? - zawołał chłopiec z nadzieją. Oczy zrobiły mu się wielkie z emocji. Anna uśmiechnęła się. Jack niczego tak nie lubił jak biegać. Może z wyjątkiem pizzy. I miał to szczęście, że było tu dużo miejsca. Chociaż, czy to rzeczywiście było szczęście? Anna i Jack zamieszkali w posiadłości Vines z konieczności. Kiedy dziennikarze dowiedzieli się, kto był ojcem Jacka, Anna nie mogła się opędzić od ich na­ trętnych pytań. Pojawiły się też pogróżki. Na szczęście Caroline, Lucas i przyrodnie rodzeństwo Jacka okazali się bardzo pomocni i niezwykle życzliwi. Jak zresztą wszyscy mieszkańcy Louret Vineyards. Chociaż Anna z Jackiem mieszkali w Louret od nie­ dawna, chłopiec znalazł tam dom pełen ciepła i radości. Ona jednak nigdy przedtem nie czuła się tak niepewna siebie i tak wiele dłużna innym. Leżała na kocu pod starym dębem i patrzyła na ciągnące się aż po horyzont wzgórza, na wielki dom, niewielkie jezio­ ro, stajnie i rozległe winnice za nimi. Obie z Alyssą wycho­ wały się w jednopokojowym mieszkanku. Często kanapka z serem musiała im wystarczyć za śniadanie i obiad. Nie wy­ obrażała sobie, że gdzieś może istnieć inny świat. - Biegamy, mamo? Biegamy - nalegał Jack. - Tak mi przykro, kochanie. Mamusia trochę źle się czuje. - Zawsze z przykrością odmawiała mu czegokol­ wiek, lecz tego dnia żołądek dokuczał jej od samego rana. Była wyczerpana i nieswoja. - Ale mam piłkę. Mogę ją rzucać, a ty będziesz po nią biegał i przynosił mi, zgoda?

Pomysł wyraźnie przypadł malcowi do gustu. - Piłka, piłka, piłka - wołał, dopóki nie poturlała jej po trawie. Jack był naprawdę szczęśliwy, mając dokoła nieograni­ czoną przestrzeń, wspaniałą przyrodę i rodzinę tak liczną, że nie potrafiłby jej zliczyć. Na pewno będzie mu trudno wrócić do ich mieszkanka w mieście, kiedy sprawa mor­ derstwa Spencera zostanie ostatecznie rozwikłana. Jej też nie będzie łatwo. Nie czuła się tu tak zadomo­ wiona jak Jack, ale było coś... ktoś, za kim będzie bardzo tęsknić. Choć był listopad, zrobiło jej się gorąco. Nie wiedziała, czy przyczyną była gorączka, czy myśl o człowieku, który gościł w jej sercu nieustannie. Przeniosła wzrok na Jacka i gwałtownie przełknęła ślinę. Człowiek, o którym my­ ślała dzień i noc, szedł właśnie w jej kierunku. Wysoki, szczupły, przystojny. Miał ciemne włosy i zielone oczy. Człowiek, którego jedno dotknięcie sprawiało, że zapo­ minała własne imię. W spranych dżinsach i błękitnej flanelowej koszuli zu­ pełnie nie pasował do sielskiego krajobrazu winnic. Lecz jemu to nie przeszkadzało. Wprost emanował pewnoś­ cią siebie. Grant Ashton wziął Jacka na ręce i podniósł wysoko. Był spokojny, wesoły i zadowolony. A jeszcze tak niedaw­ no, zaledwie kilka miesięcy temu, siedział w więzieniu w San Francisco. Oboje, on i Anna, pełni byli wątpliwości, czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy wolny świat. W tym cza­ sie nieraz popadał w zwątpienie, a Anna niemal fizycz­ nie czuła jego ból i lęk. Dlatego właśnie, wbrew żądaniu Granta, który nie chciał wplątywać jej w sprawę, zeznała

na policji, z kim Grant spędził tę noc, kiedy zamordowa­ no Spencera Ashtona. Grant podał piłkę chłopcu i ruszył do Anny. Mimo złego samopoczucia, chciała zerwać się na równe nogi i zarzucić mu ręce na szyję. Ale nie mogła. Przez kilka ostatnich dni unikała go. Zorientowała się, że jej uczu­ cia do niego stawały się coraz silniejsze, i zrozumiała, że powinna chronić samą siebie. Bowiem gdy on opuści już Kalifornię i wróci do swojego domu w Nebrasce, pęknie jej serce. Nazbyt szybko stali się sobie bliscy i już nie mogli bez siebie żyć. Bez upojnych nocy i rozmów poważnych i bła­ hych. Dlatego bała się, że kiedy nadejdzie ten straszny dzień rozstania, gotowa go znienawidzić. I siebie. Za to, że pozwo­ liła, by sprawy zaszły tak daleko. Bo nie było przed nimi przyszłości. Zwłaszcza teraz, kiedy sprawa zabójstwa Spen­ cera Ashtona wciąż zaprzątała jego myśli i duszę. Kolejny ciężar zaległ w jej i tak obolałym żołądku. - Jack, kochanie, musimy już iść. Pora spać - powie­ działa. - Ptak, mamusiu, ptaszek! - zawołał chłopiec, celując paluszkiem w gałąź nad głową, jakby zupełnie nie usły­ szał, co do niego powiedziała. - Widzę, kochanie. Jest cały niebieski, prawda? - Niebieski, niebieski. - Tak, synku. - Glant, Glant, Glant - zawołał Jack. Tym razem mały paluszek wskazywał stojącego przed nią mężczyznę. - Tak, kochanie - powiedziała. Jack zajął się oglądaniem ptaka na drzewie. Anna zmu­ siła się do słabego uśmiechu.

- Witaj, Grant. Nie odwzajemnił uśmiechu. Nigdy nie owijał w baweł­ nę. Zawsze mówił, co myślał. - Unikasz mnie? - rzucił. - Nie - skłamała. -Nie? - Noo, niezupełnie. - Niezupełnie? - Przykucnął obok niej. Rozmawiali dalej, nie odrywając oczu od bawiącego się piłką Jacka. - Daj spokój, Anno. Wiesz, że nie lubię takich gierek. -To nie jest gierka. - W takim razie co? O co chodzi? Westchnęła głęboko i zacisnęła dłonie. - Po prostu chciałam dać ci trochę swobody. - Swobody? Po co? - Żebyś się zastanowił nad swoimi uczuciami... Swoją sytuacją, gdy twój ojciec... - Proszę, nie nazywaj go w ten sposób - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Przepraszam. Pomyślałam, że może przyda ci się tro­ chę spokoju. - Nie potrzebuję. I nie muszę się zastanawiać nad żad­ nymi uczuciami. Pociągnęła nosem. - Nie wierzę. - Dlaczego? Bo wciąż kręcę się w pobliżu Napa? - Chociażby. - Anno, przecież doskonale wiesz, że nie mogę wyje­ chać, dopóki nie zostanie wyjaśnione morderstwo Spen­ cera. Policjanci mi nie pozwolą. I ja sam sobie też. Anna poczuła w sercu bolesne ukłucie, bowiem to nie

ona była przyczyną, dla której został w Vines. Musiała się pogodzić z faktem, że to była tylko przygoda. Krót­ ki związek. - Muszę już iść - powiedziała. Zakręciło jej się w głowie. Grant przyglądał jej się uważnie. - Jesteś bardzo blada. - Dzięki - rzuciła. Wstała i zapięła sweter pod szyję. Zerwał się szybko. - Źle się czujesz? - spytał. - Nic mi nie jest. Jestem tylko zmęczona. Nie uwierzył jej. - Chciałbym się później z tobą zobaczyć - powiedział. Poczuła zimne dreszcze na plecach. Musiała się poło­ żyć. - Po co? - spytała. - Czy naprawdę muszę mieć specjalny powód? W jego zielonych oczach pełno było troski i niepoko­ ju. - Posłuchaj, Grant - zaczęła. Prysły gdzieś jej cierpli­ wość, duma i resztki instynktu samozachowawczego. Ca­ ły wysiłek jej organizmu skupił się na zwalczaniu dresz­ czy i zawirowań w żołądku. - Przez moment chciałam być dla ciebie cichym schronieniem, lecz moje uczucia do ciebie zaczęły się stawać coraz silniejsze i... Boję się. - Czego? - Przyszłości. Dobrze wiesz, co do ciebie czuję. - Anno... - Wiem, że masz teraz wiele problemów i nie masz gło­ wy do zastanawiania się nad naszym związkiem, ale ja nie mogę przestać o tym myśleć. Jestem kobietą, która prag­ nie przyszłości dla siebie i swojego syna. A ty nie jesteś...

Nie jest co? Nie jest gotów? Nie jest zakochany? Łagodnie wziął ją za ramiona. - Tak mi przykro, Anno. Chciałbym dać ci to, czego pragniesz i na co zasługujesz. Bóg widzi, jak bardzo bym chciał, ale teraz... - Nie musisz tego mówić. Naprawdę. A ja nie muszę tego usłyszeć. Pokiwał głową i westchnął ciężko. - Rodzina to dziwna rzecz, wiesz? Zbyt wiele niespo­ dzianek, zbyt wiele przeklętych sekretów. - Wiem. - W moich żyłach płynie krew Spencera. Nie przera­ ża cię to? - Nie - odparła zdecydowanie. - A mnie bardzo. - W niczym go nie przypominasz, Grancie. - Odsunę­ ła się od niego. - Sam nie wiem, kim jestem - wymamrotał. - Wiem - powtórzyła. Chciała go jakoś pocieszyć. - Musisz sobie z tym jakoś poradzić. Zacisnął szczęki. - Bez twojej pomocy? To chciałaś powiedzieć? - To było wyjątkowo egoistyczne pytanie. Zmarszczki na jego czole pogłębiły się. - Obawiam się, że gdy idzie o ciebie, jestem wyjątkowo egoistycznym draniem. - Pogłaskał ją po policzku. - Je­ steś dobrą kobietą, Anno. Pod wpływem jego dotknięcia zadrżała. A może to by­ ły tylko dreszcze? - Muszę już iść - powiedziała. - Pomogę ci.

- Nie. - Wyprostowała się. Usiłowała zrobić dziarską minę. Nie chciała, żeby Grant się zorientował, jak bardzo źle się czuła, bo wtedy upierałby się, żeby jej pomóc i po­ łożyć ją do łóżka. Zawsze był bardzo opiekuńczy. Ale tego dnia nie była na to gotowa. Musiała odzyskać panowanie nad własnym sercem. - Myślę, że na jakiś czas powinniśmy przestać się widy­ wać - powiedziała. Odwróciła się. - Chodźmy, Jack. - Pa, pa, Glant - zawołał malec, drepcząc za mamą w stronę domu. - Cześć, Jack. Do zobaczenia. Do zobaczenia wam obojgu. Anna oddalała się powoli. Starała się nie zauważać wstrząsających nią dreszczy i nieprzyjemnych dolegliwo­ ści żołądka. Ignorowała bolesny ucisk w sercu i udawała, że nie usłyszała ostatnich słów Granta. Grant gwałtownie zatrzymał ogiera. Podkute kopyta zostawiły głębokie ślady. Jak wspaniale znowu znaleźć się na grzbiecie konia, pomyślał. Ruszył wolnym kłusem dokoła. Przepełnia­ ło go uczucie wolności i radości życia. Wiatr przyjem­ nie chłodził twarz. Tylko zapachy w powietrzu były inne. Choćby się starał ze wszystkich sił, nie mógł udawać, że jest u siebie, w Nebrasce. Z dala od spekulacji i kontro­ wersji. Nie. Był w Kalifornii. W krainie Caroline. I Spencera Ashtona. Na samo jego wspomnienie Grant zacisnął pięści na rzemiennych wodzach. Ten człowiek przysporzył wielu zgryzot wielu ludziom. I oto, o ironio! te zgryzoty i morze jego kłamstw zbliżyły do siebie tylu ludzi. Grant uśmiech-

nął się smutno. Właściwie powinien podziękować mu za to, że dzięki niemu zaprzyjaźnił się z krewnymi, których wcześniej nie znał. I za to, że w jego życiu pojawili się An­ na i Jack. Skierował konia na rozległe winnice. Jego życie w Ne- brasce było takie proste. Spokojne i przewidywalne. Do­ piero teraz mógł to w pełni docenić. Chociaż z drugiej strony w Nebrasce nie było jego przyrodnich sióstr i braci ani małego braciszka, Jacka. Ani Anny Sheridan. Była wysoka, szczupła. Miała wielkie brązowe oczy. Żadna kobieta do tej pory nie zrobiła na nim takie­ go wrażenia. Wciąż o niej myślał, wciąż miał ją przed oczami. Zawładnęła jego duszą i sercem. I był przeko­ nany, że ona czuła do niego to samo. Ale w przeciwień­ stwie do niego, marzyła o trwałym związku. O mężu. A Grant Ashton, ten nowy Grant Ashton, który naro­ dził się przed kilkoma miesiącami, okłamywany, wyko­ rzystany i porzucony przez własnego ojca, a potem wtrącony do więzienia za zbrodnię, której nie popełnił, nie mógł jej niczego obiecać. Poza tym widział w swo­ im życiu zbyt wielu ludzi, którzy wskutek egoistycznych decyzji miłość zamieniali w nienawiść. I widział zbyt wiele dzieci, które cierpiały z takich powodów. Sam był tego najlepszym przykładem. Nie zamierzał podejmować takiego ryzyka w przypad­ ku Anny i Jacka. Wyjechał spośród szpaleru krzewów winnych na ot­ wartą łąkę i pomyślał, że mimo najlepszych chęci nie po­ trafi przestać jej pragnąć.

- Naprawdę czuję się podle. Jillian stała w drzwiach i przyglądała się przyjaciółce z niepokojem. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała. Zawinięta w koc Anna to dygotała z zimna, to trzęsła się z gorąca. - Nie chciałabym zarazić Jacka - powiedziała. - Może mogłabyś go zabrać na noc do siebie? - Oczywiście - powiedziała Jillian. - Ale kto zaopieku­ je się tobą? - Dam sobie radę. Bywałam już przeziębiona. Nie chciałabym tylko, żeby Jack zachorował. - Nic mu nie będzie. Rachel i reszta towarzystwa osza­ leją z radości. - Jillian uważnie spojrzała Annie w oczy. - Pozwól, żeby Caroline przyniosła ci trochę zupy albo tosty, albo... - Dam sobie radę - powtórzyła Anna. - Mam zupę i chleb, i płatki. Caroline ma dużo pracy. Nie chcę spra­ wiać jej kłopotu. Jillian przewróciła oczami. - Ale obiecaj mi, że jeśli poczujesz się naprawdę źle, za­ dzwonisz, dobrze? Anna nie odezwała się. Jillian zacisnęła wargi. - Ten chłopiec potrzebuje mamy - powiedziała gniewnie. Anna uśmiechnęła się słabo. - Zgoda - powiedziała. - Przyrzekam. - Dobrze. - Jillian uspokoiła się. - Chodź tu, Jack. - Anna uścisnęła go i delikatnie po­ pchnęła w stronę przyjaciółki. Malec ujął podaną dłoń i spojrzał na Annę pytająco.

- Mama? Serce Anny ścisnęło się boleśnie. Gdyby nie czuła się taka słaba i chora, chwyciłaby go w ramiona i zatrzymała przy sobie. Ale jego zdrowie było najważniejsze. - Tylko na jedną noc, kochanie. Przyrzekam. - Dobze - powiedział cichutko i uśmiechnął się. - Ko­ cham cię. - I ja ciebie kocham. Jiilian i Jack wyszli. Anna zamknęła za nimi drzwi. Oparła się o ścianę. Poczuła się nagle strasznie słaba i sa­ motna. I nie wiedziała, czy bardziej bolały ją kości, mięś­ nie czy serce. Pomału doszła do kanapy i opadła na miękkie podusz­ ki. Czuła się okropnie. Każdy ruch ją męczył. Zawinęła się w koc i zamknęła oczy. To będzie straszna noc, po­ myślała. Zegar w kuchni tykał miarowo, a ona starała się tylko jak najwięcej pić. Po kilku łykach wody powieki jej opad­ ły i zapadła w gorączkową drzemkę. Budziła się i znów zasypiała. Dreszcze nie dawały jej spokoju. Gruby pot wystąpił na czoło. Kiedy usłyszała stukanie do drzwi, jęknęła boleśnie, ale zmusiła się do wstania. To mogła być Jiilian. Z Jackiem. Ale za drzwiami czekała ją niespodzianka. To był Grant. - Jesteś naprawdę chora. - Chyba tak. - Wiedziała, że wyglądała okropnie, ale było jej to obojętne. - Mówiłaś, że nic ci nie jest. Że jesteś tylko zmęczona. - Naprawdę? - Dlaczego, do diabła, nie zadzwoniłaś do mnie?

- Wiesz dlaczego. - Wchodzę. -Nie. -Tak. - Grant, dam sobie radę. To tylko jakiś wirus. - Zrobisz mi miejsce, czy mam cię podnieść? - spytał groźnie. - Jesteś śmieszny. - A ty uparta jak dziecko. Ustąpiła i cofnęła się o krok. - Nie - powiedziała. - Jestem tylko rozsądna. - Kolejna fala gorączki zmusiła ją do oparcia się o ścianę. Podbiegł i chwycił ją w ramiona. - Nie musisz się mnie obawiać. Naprawdę. Gorączka oblewała ją jak fale oceanu. Mylił się. Musia­ ła się przed nim bronić, bo w przeciwieństwie do niego, ona była zakochana. - Moja biedna Anno - wyszeptał z twarzą w jej włosach. Jego głos działał kojąco. Dawał poczucie spokoju i bez­ pieczeństwa. Anna rozluźniła się. - To nie jest dobry pomysł - mruknęła. - Jesteś chora, Anno. - Wiem. - Przyłożę ci zimny kompres i nakarmię cię zupą, a po­ za tym będę trzymał ręce przy sobie, zgoda? Tylko po­ zwól mi sobie pomóc. Kark jej zesztywniał. Czuła ból w kościach. Czy mo­ gła? Czy mogła pozwolić mu pomagać sobie przez tę jed­ ną noc? Lodowaty strach przeszył ją na wylot. I uleciał prędko. Tak. Tym razem mogła.

- Co czujesz? - spytał cicho, prowadząc ją do kanapy. Z radością opadła na miękki materac. - Zimno i gorąco. Dreszcze. Boli mnie żołądek. Jestem strasznie słaba. Przysiadł na stoliku i okrył ją kocem. - Zjadłaś coś niedobrego? - Raczej nie. To chyba tylko grypa. Wpatrywał się w nią w skupieniu. Po chwili spytał po­ ważnym głosem: - Anno? -Tak? - Jesteś pewna, że to jest grypa? - Co masz na myśli? - Jesteśmy razem już prawie miesiąc - zaczął powoli. Wziął ją za rękę. - Osłabienie, mdłości... Pokręciła głową. - Grant... - To ma sens. - Nie dla mnie - powiedziała. Serce zaczęło jej walić o żebra. Pochylił się ku niej. Jego cudowne, zielone oczy błysz­ czały. - Czy ty nie jesteś w ciąży, Anno?

ROZDZIAŁ DRUGI Całe życie przemknęło mu przed oczami. Czterdzie­ ści trzy lata. Zobaczył pozbawione ojca dzieciństwo, mat­ kę zmagającą się z rakiem i harującą w pocie czoła, żeby jakoś ubrać i nakarmić dzieci, dziadków, którzy dali im dom, i zbuntowaną siostrę, Grace, która po śmierci mat­ ki zatraciła się zupełnie, urodziła dwoje dzieci i porzuciła je. Grant wychował je jak własne. Przesunął spojrzenie ze ślicznych oczu Anny ku jej brzuchowi. Wcześnie stał się dorosły i został ojcem, ale mimo wielu trudności potrafił wychować dwoje wspania­ łych ludzi. Teraz jednak nie był pewien, czy byłby w stanie jeszcze raz tego dokonać. Nie był pewien, czy chciałby. - Grant. Znów popatrzył jej w oczy. - Możesz przestać zaciskać szczęki. Nie będzie dziecka. - Skąd taka pewność? - Zawsze byliśmy ostrożni. - Wszystko mogło się zdarzyć. Prezerwatywy pękają. Zwłaszcza gdy ludzie pozwolą sobie na odrobinę sza­ leństwa. - Odrobinę? - Spróbowała się uśmiechnąć.

Pochylił się, pogłaskał ją po głowie. - Jesteś bardzo blada. - Komplemenciarz z ciebie. Zachichotał. Pocałował ją w rozpalone czoło. Grant był naprawdę porządnym człowiekiem. Zawsze postępował uczciwie i rozważnie. Szanowali go i przyja­ ciele, i pracownicy. Potrafił dopilnować, żeby praca była wykonana sumiennie i starannie. Ale gdy trzeba było się kimś zaopiekować, pielęgnować w chorobie, okazywało się, że brakowało mu umiejętności. Owszem, zawsze był przy dzieciach, kiedy były chore. Czuwał nocami, doglą­ dał, śpiewał kołysanki... Ale czuł, że kobietom przycho­ dziło to łatwiej. Naturalniej. Kiedy spojrzał w twarz tej kobiety, pożałował, że nie miał daru uzdrawiania. To była Anna. Kobieta, której chciałby nieba przychylić, dać jej wszystko. - Jesteś zbyt blisko, Grancie. - Słucham? - Zarazisz się. - Och! - Uśmiechnął się. Odgarnął jej włosy z policzka i zajrzał w oczy. - To będziesz mogła się mną opiekować. Zamknęła oczy. Zatrzęsła nią kolejna fala dreszczy. - Och, Grancie. Jak... zdołamy... rozstać się, gdy... - Musisz poleżeć. - Przecież leżę. - Nie, to nie to. Musisz trafić do łóżka. - Łóżko byłoby wspaniałe, ale jest tak daleko. - Nie tak bardzo - powiedział cicho. Wsunął pod nią ręce i podniósł ją, zawiniętą w koc. - Posłuchaj - zaczęła słabym głosem. - Doceniam two­ ją pomoc, ale naprawdę potrafię sama o siebie zadbać.

Zaklął cicho pod nosem. Potem powiedział: -Jesteś słaba i chora. Jeżeli... hm... nosisz dziecko, zwłaszcza w początkowych tygodniach... - Nie jestem w ciąży - zaprotestowała gwałtownie. Może tak, może nie, pomyślał. Przytulił ją mocniej. - Przekonamy się - powiedział. - Naprawdę nie musisz się martwić. Wszystko... Położył ją na łóżku. - Nie martwię się. Skłamał. Martwił się. I to z wielu powodów. Wśród je­ go przodków było wielu ludzi, którzy uciekali przed od­ powiedzialnością. On sam udowodnił, że był inny. Wy­ chował Forda i Abigail i zawsze był z tego dumny. Z nich także. Ale wszystko się zmieniło. On się zmienił, od kiedy przyjechał do Napa Valley. Morderstwo Spencera, pobyt w areszcie, Anna...W takich okolicznościach nie potrafił przewidzieć przyszłości. Bywały chwile, kiedy sam się zastanawiał, jakim czło­ wiekiem się stał. Popatrzył na Annę. Spała. Rozpalone policzki pała­ ły czerwonymi rumieńcami. Oddychała płytko i ciężko. Otulił ją kocem aż pod szyję. Zamyślił się. Jeżeli Anna była w ciąży, zostanie z nią na zawsze. Podniecało go to i przerażało zarazem. Biegła ciemną aleją. Mocniej przytuliła dziecko do piersi. Ktoś podążał za nią. Zwalniał, kiedy ona zwalnia­ ła. Przyspieszał, kiedy przyspieszała. Serce waliło jej jak młotem. Zimny pot zrosił czoło. Była coraz bardziej wy­ czerpana, ściskając dziecko, pędziła przez ciemność. Nagle nadepnęła na coś mokrego i twardego. Upadła,

a Jack wraz z nią. Przerażona zerwała się na równe nogi i popędziła dalej. Czuła za plecami gorący oddech mężczyzny. Słodki za­ pach jego wody po goleniu. - Odejdź! - krzyknęła. Oddychała z trudem. Wielkie krople potu spływały jej z czoła na policzki. - On jest mój. Mój! Coraz bliżej słyszała za sobą przyspieszony oddech. Włosy jej się zjeżyły a gardło ścisnęło boleśnie. - Nigdy go nie dostaniesz. Nie dotykaj go! - Anno! Anno? Wrzasnęła. Próbowała odepchnąć obejmujące ją ra­ miona. - Anno, obudź się. Z trudem uniosła powieki. Siedziała na łóżku. Ser­ ce łomotało jej jak oszalałe. Twarz miała mokrą od potu. Zamrugała gwałtownie. Z trudem przełknęła śli­ nę i spojrzała prosto w zielone, szeroko otwarte i zatro­ skane oczy. - Grant? - wyszeptała. I rozpłakała się. - Tak. - Przytulił ją, zakołysał. - Coś ci się przyśniło. - To był znowu on. - Spencer? - Chciał mi zabrać Jacka. - Już wszystko dobrze. - Pogłaskał ją. - Już nigdy cię nie skrzywdzi. Nigdy nie odbierze ci dziecka. - To nie umarło. Ten koszmarny sen nie umarł. Dlacze­ go nie umarł razem z nim? - Spencer wciąż ją prześlado­ wał. Chciał zabrać jej dziecko. Każdej nocy. Otarła pot z czoła. - O Boże! Mam gorączkę.

- Wiem. - Z szafki za plecami wziął buteleczkę. Wysy­ pał na dłoń dwie pastylki. - Proszę, połknij to. - Co to jest? - Połknij. - Podał jej szklankę z wodą. Zbyt była wyczerpana, żeby się z nim spierać. Zrobi­ ła, co kazał. Była tak rozpalona, że oddychała z trudem. Kręciło jej się w głowie. Gorączkowo zaczęła zrywać z siebie ubranie. Grant patrzył na to zaskoczony. -Co... - Gorąco. Tu jest strasznie gorąco. - Próbowała ściąg­ nąć koszulkę przez głowę, lecz nagle zrobiła się bardzo słaba. Opadła w ramiona Granta. - Pomogę ci, kochanie - powiedział. Uwielbiała, kiedy tak się do niej zwracał. A zdarzyło się to dopiero trzy razy. Dwa razy, kiedy się kochali, i te­ raz trzeci. Zapragnęła, by mogło tak być zawsze. Drżącymi palcami Grant ściągnął jej koszulkę przez głowę. Później rozpiął stanik i zdjął go także. Ułożył ją na poduszce, powoli zsunął z niej spodnie od pidżamy. Kiedy poczuła na rozpalonej skórze chłodne powietrze, westchnęła cichutko. Lecz chłód przyniósł jej ulgę tylko na chwilę. Prawie natychmiast cała pokryła się gęsią skórką. Po­ myślała, że umrze, jeśli natychmiast się nie zagrzeje. - Zamarzam. Boli mnie każda kość, każdy mięsień. Bo­ lą mnie nawet włosy. Grant otulił ją szczelnie kołdrą. - Tak lepiej? - spytał. - Nie. Wciąż mi zimno. - Zęby zaczęły je) szczękać. Przez głowę przeleciała jej myśl, że umrze na grypę. By-

ła nauczycielką, wiedziała więc, że takie przypadki wcale nie były rzadkie. Gdzieś z bardzo daleka usłyszała zgrzyt rozpinanego suwaka przy dżinsach. Otwarła szeroko oczy. W świetle lampy z korytarza zobaczyła niewyraźny obraz rozbiera­ jącego się Granta. - Co robisz? - spytała. - Kładę się z tobą do łóżka. - Grant, ja nie mogę... nie dzisiaj... Ja... - Leż spokojnie - powiedział. - Za chwilę poczujesz się lepiej. Położył się przy niej, przyciągnął do siebie i zamknął w ciasnym uścisku. Anna uspokoiła się, zaczęła równo oddychać. Przylgnęła do niego całym ciałem. Czuła jego podniecenie, ale nie zwracała na to uwagi. Nareszcie zro­ biło jej się ciepło. - Przepraszam za to - mruknął. - Nie przepraszaj. - Kiedy jestem tak blisko ciebie... - Wszystko w porządku. - Dreszcz przebiegł jej po ple­ cach. Objął ją mocniej i powiedział: - Zaśnij, kochanie. Ciepło jego ciała i pełne życzliwości słowa sprawiły, że się uspokoiła. I usnęła. O godzinie trzeciej w nocy Grant podał Annie kolej­ ną porcję lekarstw. Po chwili znowu zasnęła głęboko. Nie był lekarzem, ale coraz bardziej nabierał pewności, że to jednak była grypa i że gorączka i kłopoty żołądkowe nie były skutkiem ciąży.

Spodziewał się, że taka myśl przyniesie mu ulgę, ale tak się nie stało. Dziwne. Anna zadygotała w jego objęciach. Pocałował jej wło­ sy. Zamknął oczy, położył głowę na poduszce i spróbo­ wał zasnąć. Ale sen nie nadchodził. Świerzbiły go ręce. Bardzo. Położył rękę na jej piersi, ale szybko przesunął ją ni­ żej. Na brzuch. Nagle poczuł dziwny smutek. Zrobiło mu się wstyd. Wiedział przecież, że pragnął czegoś, czego nigdy mieć nie będzie. Ale ręki nie cofnął. Zasnął przytulony do jej pleców, grzejąc ją własnym ciałem, z ręką na jej brzuchu.

ROZDZIAŁ TRZECI Blask wschodzącego słońca tańczył na liściach drzew i wślizgiwał się przez okno do pokoju. Anna wzięła głęboki wdech, wypełniając płuca świe­ żym powietrzem. Czuła się znacznie lepiej. Nie była jesz­ cze całkiem zdrowa, ale gorączka ustąpiła. Nie czuła już bólu mięśni. Przynajmniej nie z powodu grypy. Była okropnie głodna. Za jej plecami spał mężczyzna. Postawny, przystojny. Z cieniem zarostu na brodzie. Trzymał ją w objęciach. Anna schowała twarz w poduszkę i uśmiechnęła się. Wciąż pamiętała, jak gorące było jego ciało i jak bardzo był podniecony. Ale pamiętała też, jak był przyjacielski, troskliwy i opiekuńczy. Tak, Grant Ashton potrafił być uparty i wymagający, ale bywał też najbardziej ofiarnym i czułym człowiekiem na świecie. Gdyby tylko potrafił wyrwać się z pułapki Spencera, przeszłości, która go nie­ woliła. Gdyby potrafił uciec przed własnymi lękami, być może oboje mieliby wtedy szansę na wspólne życie. Nie namyślając się wiele, dotknęła palcami jego ust. Nie poruszył się. Ostrożnie pogłaskała go po brodzie, po szyi, po piersi. - Rób tak dalej, a zapomnę, jak bardzo jesteś chora - wycedził przez zaciśnięte zęby. Otworzył oczy.