PROLOG
Dopóki ten moment nie nadszedł, nigdy nie za
stanawiał się nad swoją śmiercią. Arogancja i duma
nie pozwalały mu dopuścić do siebie myśli o włas
nym końcu. W wieku sześćdziesięciu dwóch lat wciąż
był mężczyzną w pełni sił. Męski, przystojny, boga
ty ponad wszelkie oczekiwanie, miał wszystko, cze
go kiedykolwiek zapragnął, a nawet więcej. Szybkie
samochody, eleganckie rezydencje, każdą kobietę,
o której zamarzył. Syn pośledniego farmera i zastra
szonej wieśniaczki z Podunk w Nebrasce poradził so
bie w życiu nadspodziewanie dobrze. A że w drodze
na szczyty zdeptał kilka nic nieznaczących ludzkich
istnień, to i cóż?
To nie miało dla niego żadnego znaczenia, przy
najmniej dopóki w jego piersi nie eksplodowała
kula.
Całkowicie zaskoczony Spencer Ashton spojrzał
na Wayne'a Cunninghama, szumowinę o przetłusz
czonych włosach, który pociągnął za spust, po czym
przeniósł wzrok na stojącą za nim kobietę.
Krew z jego krwi.
Odpowiedziała lodowatym spojrzeniem zielonych
oczu.
Spencer popatrzył na własną dłoń, którą przyci
skał do piersi. Między palcami sączyła się krew. Cie
pła, ciemnoczerwona, spływała po jedwabnym kra
wacie od Armanie'go za trzysta dolarów.
Chciał się odezwać, ale z jego ust wydobył się tyl
ko zduszony szept.
- Co mówisz, tatusiu? - Nienawiść jak żółć sączyła
się z każdego jej słowa. Szyderczo uśmiechnięta przy
sunęła się bliżej do skórzanego, biurowego fotela, na
którym umierał Spencer.
- Cóż to, obcięło ci język?
- Grace - zdołał wykrztusić Spencer w powodzi
krwi zalewającej mu płuca.
- Chciałam od ciebie sprawiedliwości, ot co! W koń
cu byłeś nam chyba coś winien - syknęła, uderzając
się pięścią w pierś. - Zostawiłeś Granta i mnie kom
pletnie bez grosza. - Przesunęła dłońmi po brązo
wych włosach i mówiła dalej. - Nasza matka umarła,
bo złamałeś jej serce. Nawet nie pomyślałeś ani o niej,
ani o dzieciach, które porzuciłeś. Przeżyliśmy tylko
dzięki dobroczynności kościelnej. Chodziliśmy głod
ni i nosiliśmy stare łachy, a ty mieszkałeś w rezyden
cji i jadałeś w pierwszorzędnych restauracjach razem
z twoją nową żoną i czwórką bachorów, które ci uro
dziła.
Spencer patrzył na córkę, a ból jak mgła przesła
niał mu oczy. Przez całe lata płacił tej głupiej suce i jej
mężowi za milczenie. Ale teraz, kiedy wszyscy już się
dowiedzieli o jego pierwszym małżeństwie z jej matką
w Nebrasce i o tym, że nigdy się nie rozwiódł z Sal-
ly, nie widział sensu w dalszym uleganiu temu szan
tażowi.
Kiedy Wayne wyciągnął broń, Spencer ani przez
moment nie przypuszczał, że to zasmarkane zero od
waży się jej użyć.
Ta pomyłka w ocenie sytuacji miała go kosztować
życie.
Wayne wiercił się nerwowo.
- Grace, dziecinko, powinniśmy wyjść, zanim ktoś
tu przyjdzie.
- Biuro jest zamknięte od godziny i wszyscy poszli
do domu. - Grace odwróciła się, by spojrzeć na Spen
cera, i uśmiechnęła się lekko. - Nikt nie przyjdzie.
- Dziecinko, wiem, ale...
- Wyjdziemy, kiedy skończę, nie wcześniej - wark
nęła Grace. Jej uśmiech zniknął. Pochyliła się nad
biurkiem, by spojrzeć umierającemu ojcu w oczy o
barwie jej własnych. - Ale to ci jeszcze nie wystarczy
ło, ty zachłanny, nieczuły sukinsynu. Musiałeś mieć
więcej, więc ją też okradłeś i porzuciłeś jak niepo
trzebny śmieć, by ożenić się z inną.
Lila, pomyślał Spencer. Jego trzecia żona była praw
dopodobnie jedyną osobą, która go kiedykolwiek ro-
zumiała. Równie ambitna jak on sam. Dobra żona
i piękna kobieta. Dała mu syna i dwie córki. Tolero
wała jego przygody, łącznie z ostatnią, która zaowo
cowała narodzinami dziecka.
Mały Jack. Syn, któremu Spencer nie będzie towa
rzyszył w dorastaniu.
- Czas, żebyś za to wszystko zapłacił, ty sukinsynu.
- Spencer słyszał głos Grace, jakby dobiegał z bardzo
daleka.
Do jego żył powoli przenikało zimno, a pole wi
dzenia przesłaniała ciemność. Jednocześnie przyszło
zrozumienie, że Grace miała rację, że musi zapłacić za
swoje czyny, i przez pamięć przemknęły mu wszyst
kie łajdactwa, jakich się dopuścił, twarze i obrazy...
Tak wiele... pomyślał. Zbyt wiele.
I wraz z ostatnim oddechem ogarnęła go zimna
trwoga. Spencer Ashton zdążył sobie jeszcze uświa
domić, że przez całą wieczność będzie się smażył
w piekle.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Powinien był przewidzieć, że to nastąpi.
Trace wiedział oczywiście, że widziano ją w mieście.
Słyszał jej imię szeptane za jego plecami przy niejed
nej okazji w ciągu ostatnich kilku dni, słyszał szemra
nie i widział przelotne spojrzenia rzucane w swoją stro
nę. Powrót Becki Marshall do Napa Valley był wodą na
młyn plotkarzy, a poczta pantoflowa działała tak nieza
wodnie, jakby to był kwiecień, a nie grudzień.
Trace zdawał sobie sprawę, że piwo, które przyjdzie
mu wypić, będzie gorzkie.
Wciąż nie był pewien, co przyciągnęło jego uwagę
do nakrytego lnianym obrusem stolika w małej ka
fejce na głównej ulicy. Może burza ciemno kawowych
włosów na białym golfie, który miała wówczas na so
bie, a może znajomy kształt wysokich kości policz
kowych i prostego nosa albo wdzięczny gest długich
palców, kiedy zwracała się do drugiej osoby siedzącej
już poza zasięgiem jego wzroku.
Nie, to nie był żaden z tych powodów, pomyślał,
patrząc na Beccę. Bo zanim zatrzymał się na chod-
niku, zanim spojrzał przez ulicę i zauważył ją przez
okno kafejki, po prostu wiedział, że ona tam jest. To
było tak pewne, jak zapach cynamonu i przypraw do
latujący z piekarni Katie, tak oczywiste jak obietni
ca deszczu w chłodnym wieczornym powietrzu. Tak
właśnie odczuwał jej obecność.
Uświadomił to sobie z uczuciem gniewu, który
postarał się szybko stłumić. Wróciła czy nie, to bez
znaczenia. To była przeszłość. Stara historia. W koń
cu oboje byli jeszcze wtedy bardzo młodzi. On zale
dwie skończył dwadzieścia jeden, ona dwadzieścia lat.
Żartował z niej, że nie może się nawet legalnie napić,
a ona z niego, że jest już stary.
Po tym wszystkim, co się zdarzyło w ciągu kilku
ostatnich miesięcy - morderstwie ojca, aresztowaniu
przyrodniej siostry, która przyznała się do winy, za
targach rodzinnych - Bóg jeden wiedział, że rzeczy
wiście czuł się chwilami jak starzec.
I do tego wszystkiego jeszcze powrót Becki.
Trace stał pod czarną markizą zamkniętego sklepu
z antykami wpatrzony w okno kafejki. Odkąd ostat
ni raz widział Beccę, minęło pięć lat. Łagodne światło
kolorowych lampek bożonarodzeniowych rzucało na
jej skórę eteryczną poświatę i rozświetlało duże, gęsto
ocienione rzęsami oczy barwy złotobrązowego aksa
mitu, jak pamiętał. Miał tak wiele wspomnień z nią
związanych. Pamiętał jej gardłowy śmiech, ciepło
smukłego ciała, miodowy smak warg.
Smak teraz gorzki od zdrady.
Lodowaty powiew wpadł mu pod skórzaną kurt
kę, ale nie mógł ugasić płomienia w jego wnętrzu.
A przecież przyjechał do miasta zjeść obiad z siostrą,
a nie błądzić po ścieżkach wspomnień sprzed lat.
Obserwował uniesione w uśmiechu kąciki ust Be
cki i dołeczki, które pojawiły się na jej policzkach.
Wychodzącą z kafejki w chłodną noc Beccę
przywitał dźwięk dzwonków przy saniach i stukot
końskich kopyt na asfalcie. Spojrzała na mijają
cą ją dorożkę i uśmiechnęła się do woźnicy, kie
dy w geście pozdrowienia dotknął ronda kapelusza.
Siedząca w dorożce, opatulona w płaszcze i kapelu
sze para pomachała do niej, wykrzykując świątecz
ne pozdrowienie.
Boże Narodzenie w Napa Valley zawsze było cza
sem magicznym. Migające lampki w każdym oknie
wystawowym, animacja reniferów i Świętego Miko
łaja na dachu Mclntye Hardware, gigantyczne ude
korowane drzewko w centrum Starego Miasta. Becca
wciągnęła w płuca ostre nocne powietrze przesycone
aromatem sośniny i dymu.
Dobrze być w domu.
Wsunęła dłonie do kieszeni płaszcza i powędrowała
w dół głównej ulicy. Zauważyła, że w ciągu pięciu lat
jej nieobecności nastąpiło kilka zmian. No cóż, zmian
nie da się uniknąć. Można z nimi walczyć, można im
przeczyć lub od nich uciekać, ale choćby najbardziej
się chciało, nie można ich zatrzymać.
Życie to ciągłe zmiany.
Dźwięki muzyki i dzwonków przyciągnęły Beccę
przed wystawę małego sklepiku z upominkami. Za
trzymała się, żeby popatrzeć na tańczącego w wi
trynie bałwanka. Miał na sobie zdobiony, burgun-
dowo-zielony błazeński kapelusz i potrząsał małym
dzwoneczkiem do melodii „Jingle Bell Rock". Przed
wystawą wpatrzona w bałwanka stała mała, roześmia
na, rudowłosa dziewczynka.
Na szczęście przynajmniej kilka rzeczy pozostało
po dawnemu, pomyślała Becca, obserwując dziecko.
Poczuła podobne podniecenie i radość.
Odwróciła się i wpadła na mężczyznę, który wy
ciągnął ręce, chroniąc ją przed upadkiem.
- Przepraszam... - Słowa zamarły jej na wargach.
O dobry Boże!
Pomimo panującego półmroku wiedziała, że jego
oczy są zielone, a włosy piaskowe. Wiedziała, że nad
lewą brwią ma dwu i pół centymetrową bliznę - pa
miątkę po wspinaczce na drzewo w wieku lat jedena
stu. Doskonale pamiętała zmarszczone brwi, zaciśnię
te usta i zmrużone oczy.
- Cześć, Becco.
Trace.
Spodziewała się, że w Napa może dojść do spot
kania, ale nie przypuszczała, że tak po prostu wpad-
nie na niego na ulicy. Całymi tygodniami wyobrażała
sobie ten moment i postanawiała, że zachowa spo
kój i opanowanie. Przygotowała starannie, co powie
i w jaki sposób się uśmiechnie. Wypróbowała nawet
odpowiedni ton głosu, zupełnie nieprzypominający
słabego szeptu, który zdołała teraz z siebie wydobyć.
- Trace - wykrztusiła z trudem.
Wciąż ją podtrzymywał, a ona walczyła z ogarniają
cą ją paniką. Pomimo ciepłego płaszcza i warstwy ubra
nia czuła jego ciepło. Walące serce rozsadzało jej klatkę
piersiową, a jego łomot odbijał się echem w głowie. Za
bawne, a wyobrażała sobie, że jest doskonale przygoto
wana do spotkania z byłym kochankiem.
Ależ byłam głupia i naiwna, pomyślała.
W końcu opuścił ręce i cofnął się o krok, a ona za
czerpnęła tak potrzebnego powietrza.
- Przepraszam - wydusiła z siebie. - Nie zauważy
łam cię.
- Słyszałem, że wróciłaś.
W obawie, że zauważy, jak bardzo drżą jej ręce,
wcisnęła je głęboko w kieszenie płaszcza.
- Przygotowuję projekt dla Ivy Glen Cellars.
- To też słyszałem.
- Och. - Właściwie nie powinna się dziwić. Właś
ciciele winnic w Napa stanowili ściśle zamknięty klan.
Była tylko ciekawa, co jeszcze słyszał i jak wiele z tego
było prawdą.
- Co u ciebie? - Jak banalnie i śmiesznie zabrzmia-
ło to pytanie, pomyślała Becca, ale co innego mogłaby
w tym momencie powiedzieć?
- Dobrze, a u ciebie?
- W porządku.
- Kawał czasu, prawda, Becco?
Pięć lat. Omal nie powiedziała tego na głos, ale
skinęła tylko głową. Zauważyła delikatne zmarszcz
ki w kącikach jego oczu, mocny, kwadratowy zarys
szczęki, zaciśnięte usta. Zaskoczyło ją, jak bardzo
mijające lata dodały jego przystojnej twarzy wyrazu
dojrzałości. Kiedyś oczarował ją chłopięcym wdzię
kiem i kpiącym uśmiechem, ale w mężczyźnie, jakim
się stał, nie dostrzegała zapamiętanych dawno temu
cech.
Napotkała jego wzrok i przeszedł ją dreszcz. To
jedno się nie zmieniło, pomyślała z rozpaczą. Nadal
przyprawiał ją o drżenie kolan, galopujące tętno i nie
utuloną tęsknotę.
Widziała przejeżdżające samochody i słyszała dzwo
neczek w witrynie sklepu z pamiątkami, ale dźwięki
i obrazy docierały do niej jakby z bardzo daleka.
W centrum jej odczuwania znajdował się Trace.
Wszystkimi zmysłami chłonęła każdy znajomy szcze
gół: szerokie bary, ciemne łuki brwi, lekko garbaty nos.
Pięć lat temu ze śmiechem rzuciłaby mu się w ra
miona i ucałowała go z rozmachem. A on roześmiał
by się, oddał jej całusa i szepnął do ucha coś lubieżne
go, aż oblałaby się rumieńcem.
Dźwięk otwieranych drzwi sklepu z pamiątkami
wytrącił Beccę z transu. Na chodnik wyszła kobieta
obładowana kolorowymi paczkami, spojrzała na ze
garek i oddaliła się pospiesznie. Becca wzięła głęboki
oddech i odważyła się spojrzeć na Trace'a.
- Przykro mi z powodu twojego ojca - powiedziała.
Siedem miesięcy temu cała prasa i stacje telewizyj
ne doniosły o zamordowaniu Spencera Ashtona.
- Chciałam zadzwonić, ale...
Znowu rozproszył ją dźwięk dzwonków. Z sanek,
które zatrzymały się po drugiej stronie ulicy, wysia
dali pasażerowie.
Trace zdawał się niczego nie zauważać.
- Ale co? - zapytał.
Stchórzyłam.
- Nie chciałam się narzucać.
- Rozumiem.
Sarkazm w jego głosie dotknął ją do żywego. Za
pragnęła przebić skorupę jego poprawności i wy
tłumaczyć mu, że właśnie nic nie rozumie, ale tylko
mocniej otuliła się płaszczem.
- Naprawdę nie sądziłam, że ci zależy na moich
kondolencjach - powiedziała spokojnie. - Zwłaszcza
po tym, co zaszło między nami.
Jego usta zacisnęły się.
- Dlaczego mówisz o „nas", Becco? To ty odeszłaś.
Miał rację, oczywiście. Ale ulica pełna przechod
niów i samochodów nie była odpowiednim miejscem
do tej rozmowy. Poza tym Becca w ogóle nie chciała
rozmawiać na ten temat. Ani tu, ani gdzie indziej.
- Proszę cię...
Patrzył na nią przez długą chwilę. Przed pięciu la
ty umiałaby wyczytać coś z jego oczu, wiedziałaby, co
myśli i co czuje. Teraz już nie. Uświadomiła sobie, że
Trace się zmienił. Był teraz zupełnie innym człowie
kiem. Z trudem go rozpoznawała. Ona zresztą też nie
była już tą samą kobietą.
- Słyszałem, że twoja matka kupiła pub - odezwał
się Trace niespodziewanie.
- Prowadziła go od piętnastu lat. - Wdzięczna za
zmianę tematu Becca zdobyła się na uśmiech. - To
oczywiste, że Joseph sprzedał go właśnie jej, odcho
dząc na emeryturę. W przyszłym tygodniu mamy
wielkie otwarcie.
Zdawała sobie sprawę, że plecie byle co, żeby tylko
odwrócić uwagę od innego tematu. Trace i jego rodzi
na byli właścicielami jednej z największych i najlep
szych winnic w Napa Valley. Cóż mogło go obchodzić
nawet największe otwarcie pubu Elaine Marshall?
- Mieszkasz u matki?
- Tylko przez dwa lub trzy tygodnie, do ukończenia
pracy nad projektem.
- Ivy Glen to pierwszorzędna winnica. Musiałaś
zrobić na nich wrażenie.
Oboje dobrze wiedzieli, jak nieprawdopodobnie
trudno było dostać się na rynek fotograficzny w Napa
Valley. Dla małej firmy, która jeszcze nie wyrobiła so
bie renomy, było to osiągnięcie graniczące z cudem.
- Cieszę się, że dali mi szansę. - Kiedy nie odpo
wiedział, tylko wpatrywał się w nią przenikliwie zie
lonymi oczami, poruszyła się niespokojnie. Nie mogła
dłużej znieść tej grzecznej, powierzchownej rozmowy.
- Muszę już iść.
Skinął i odsunął się.
- Uważaj na siebie, Becco.
- Ty też, Trace.
W jakiś sposób, na zupełnie miękkich nogach, zdoła
ła utrzymać pion i odejść, nie rzucając się do ucieczki.
Z pięściami wbitymi w kieszenie Trace stał przed
sklepem i czekał, aż minie mu ucisk w żołądku.
Idiota.
Co on sobie, u diabła, wyobrażał? Że do niej podej
dzie, popatrzy w oczy, zamieni kilka słów, a złość i żal
przepełniające go od jej odejścia nagle wyparują?
Zamiast wyparować nasiliły się, a węzeł w jego żo
łądku zacisnął się mocniej.
Czy gdyby spróbowała przepraszać, poczułby się
inaczej? Wzruszył ramionami i potrząsnął głową.
Chyba nie. To nie miałoby znaczenia. Raczej by go
to rozgniewało.
„To ty odeszłaś" - przypomniał jej i przez moment,
zanim odwróciła głowę, wydawało mu się, że widzi
w jej oczach żal. A może to było poczucie winy. Przed
pięcioma laty zostawiła mu list i pierścionek zarę
czynowy, który włożył jej na palec zaledwie miesiąc
wcześniej. Stał osłupiały z niedowierzania, czytając jej
list, aż słowa na stałe wryły mu się w mózg. Przykro
mi, Trace, ale mam możliwość studiowania fotografii
w Mediolanie i chcę zrealizować moje największe ma
rzenie. Mam nadzieję, że któregoś dnia mi wybaczysz.
Życzę Ci wszystkiego, co najlepsze.
Jakim był idiotą, sądząc, że jej marzeniem jest zo
stać jego żoną i matką jego dzieci.
Jednak po tych wszystkich latach i po tym, co mu
zrobiła, wciąż jeszcze nie potrafił być wobec niej obo
jętny. Kiedy na niego wpadła i trzymał ją w ramio
nach, musiał natężyć całą siłę woli, by nie przytulić
jej mocniej.
Powinienem był, pomyślał, zaciskając szczęki. Po
winienem był ją pocałować, a potem odwrócić się
i odejść.
- Przepraszam pana, która jest godzina?
Dwie roześmiane nastolatki w dzianinowych czap
kach i szalikach wyrwały Trace'a z ponurych rozmy
ślań. Spojrzał na zegarek.
- Dziewiętnasta dwadzieścia.
- Dziękujemy. Wesołych Świąt! - zawołały dziew
częta unisono. Odbiegły, chichocząc i oglądając się na
niego przez ramię.
Koniec świata! Nie dość, że stoi na ulicy i rozmyśla
o Becce, to jeszcze w dodatku flirtują z nim nastolat-
ki! Potarł twarz dłonią, świadomy, że Paige natych
miast-wyczyta z niej, co się stało.
- Dobry wieczór, panie Ashton. - Hostessa pozdro
wiła go z uśmiechem, kiedy wszedł do kameralnie
oświetlonej restauracji. - Siostra czeka na pana.
- Dziękuję, Cindy.
Tracę zdjął płaszcz i podążył za ładną blondynką do
narożnego stolika, gdzie Paige studiowała już menu.
Wyłożoną dębową boazerią salę wypełniały zapach pie
czonych na ruszcie steków i migotliwe światło grubych
świec stojących na solidnych dębowych stołach. Z nie
widocznych głośników sączyła się melodia kolędy.
Trace zamówił whiskey i usiadł naprzeciw siostry.
- Przepraszam za spóźnienie.
Paige uniosła w geście pozdrowienia szklaneczkę
czerwonego wina.
- Nic się nie stało. Sama dopiero co przyszłam. Nie
łatwo coś kupić facetowi, który ma wszystko.
Zakochana kobieta, pomyślał Trace, patrząc na sio
strę. Paige, dziewczyna o miękkich brązowych lokach
i skrzących się zielonych oczach, jaśniała nowym, ma
gicznym blaskiem.
- Czy to dla mnie tak trudno coś kupić?
- Wiesz doskonale, że mówię o Matcie - powiedziała,
unosząc brew. - Nie mam pojęcia, co by go ucieszyło.
- Myślę, że możesz oszczędzić czasu i pieniędzy. -
Trace popatrzył na brylantowy pierścionek zaręczy
nowy na palcu Paige. - On już ma, czego chciał.
Paige z uśmiechem spojrzała na pierścionek.
- Oboje mamy. Tak bardzo go kocham.
- Ustaliliście już datę?
- Chyba czerwiec, ale wtedy nie będę miała zbyt
wiele czasu na przygotowania.
- Sześć miesięcy to za mało? - Trace potrząsnął
głową. - Nigdy nie zrozumiem, jak przygotowanie
do dziesięciominutowej ceremonii i czterogodzinne
go przyjęcia może zająć tyle czasu.
- Bo jesteś mężczyzną. - Pociągnęła łyk wina. - Za
czekaj, aż ty się będziesz żenił. Wtedy zrozumiesz.
- To się nigdy nie zdarzy, siostrzyczko. - Trace
skrzyżował palce wskazujące, a potem, chętnie zmie
niając temat, zapytał:
- Powiedz, czemu tak nagle chciałaś się ze mną
spotkać?
- Widziałam się dziś z Jackiem.
Jack był ich dwuletnim przyrodnim bratem, ostat
nim z dziesiątki dzieci Spencera Ashtona. Matką Ja
cka była kochanka Spencera. Kiedy zmarła, chłopcem
zaopiekowała się jej siostra, Anna.
-Paige...
- Wysłuchaj mnie. - Paige sięgnęła przez stół i ścis
nęła dłoń brata. - Jest uroczy. Ma uśmiech, który sto
piłby górę lodową. On jeden mógłby skupić wokół
siebie całą rodzinę.
Kochana Paige, pomyślał z westchnieniem Trace.
Nieodmiennie i wciąż marzy o pojednaniu rodziny.
- Nasza trójka i siódemka przyrodniego rodzeństwa
porzucona przez ojca, kiedy poślubił naszą matkę. Jakim
cudem jeden dzieciak mógłby to wszystko posklejać?
- Proszę cię, pojedź ze mną. Poznaj go.
- Zapominasz, że już próbowałem - odpowiedział
Trace cierpko. - Jeżeli pojawię się w Vines, Eli po
szczuje mnie psami.
- A ty zapominasz, że kiedy Eli przyjechał do nas,
dałeś mu w zęby.
- Może trochę przesadziłem - przyznał Trace nie
chętnie. Eli odpłacił mu jednak z nawiązką i obaj wy
szli z tego starcia posiniaczeni i krwawiący.
Hostessa przyniosła zamówionego drinka. Paige za
czekała, aż kobieta odejdzie, pochyliła się i zapytała:
- Tylko trochę?
- Oj, no dobrze. - Trace zmarszczył się i pociągnął
łyk whiskey. - Zgoda. Przesadziłem. Zadowolona?
- Będę zadowolona, kiedy z tym skończysz.
Trace był zdumiony przemianą, jaka zaszła w jego
młodszej siostrze, odkąd poznała swojego narzeczo
nego. Zdecydowanie przybyło jej pewności siebie. Po
dziwiał w niej te cechy, jednak nie wtedy, gdy kiero
wały się przeciwko niemu.
- Czy nasza matka wie, że pertraktujesz z wrogiem?
- zapytał.
- To nie wróg, Trace - odpowiedziała Paige miękko.
- To nasza rodzina. Chcesz czy nie, płynie w nas ta sa
ma krew. Jeżeli tylko spróbujesz dać im szansę, może
ich polubisz. A co do naszej matki, to wiesz doskona
le, że gdyby wiedziała, że odwiedzam Jacka łub kogo
kolwiek z tamtych „ludzi", jak ich nazywa, wpadłaby
we wściekłość.
Delikatnie powiedziane, pomyślał Trace. Lila
Ashton wyjaśniła wyraźnie całej trójce swoich dzie
ci, że kategorycznie nie życzy sobie kontaktów
z przyrodnim rodzeństwem z Louret, winnicy zało
żonej przez drugą żonę Spencera, Caroline, po ich
rozwodzie.
Trace wiedział, wszyscy o tym wiedzieli, że jego
matka obawiała się ewentualnej konieczności po
dzielenia się zdobytą później przez Spencera fortuną
z dziećmi z jego dwóch poprzednich małżeństw.
- Proszę, Trace - namawiała go Paige. - Powiedz
chociaż, że o tym pomyślisz.
- Dobrze. - Westchnął i pociągnął kolejny łyk whi-
skey. - Pomyślę o tym.
- Dzięki. - Paige stuknęła jego szklankę swoją i od
chyliła się na oparcie, sącząc wino i obserwując go.
- Powiesz mi teraz?
- Co mam ci powiedzieć?
- O Becce.
Trace zacisnął dłoń na szklance, ale opanował się
i odstawił ją.
- Co mam ci powiedzieć o Becce?
- Widziałam, jak z nią rozmawiałeś. - Paige przy-
szpiliła go spojrzeniem zielonych oczu.
Do diabła! Dlaczego nie przyszło mu do głowy, że
Paige może go zobaczyć?
- Przypadkiem spotkaliśmy się na mieście. To nic
takiego.
- Po pięciu latach spotykasz kobietę, którą miałeś
zamiar poślubić - Paige delikatnie zakręciła szklanką
z winem - i uważasz, że to nic takiego?
Powstrzymał się przed połknięciem na raz reszty
swojej whiskey.
-Tak uważam.
- Słyszałam, że jest w mieście od kilku tygodni.
- Tak? - Trace usilnie starał się wyglądać na znu
dzonego.
- Zamierzasz się z nią zobaczyć?
- Nie, nie zamierzam.
- Wiesz, że powinieneś.
- Czyżby? - Gdzie u diabła jest kelnerka? Trace ro
zejrzał się po sali. - A niby dlaczego?
- Z wielu powodów - odpowiedziała Paige. - Po
pierwsze, żeby dać jej szansę wyjaśnienia, czemu się
tak zachowała.
- Doskonale wiesz, czemu - powiedział Tracę przez
zaciśnięte zęby.
Paige w zamyśleniu wpatrywała się w swoje
wino.
- Powinieneś usłyszeć to od niej.
Kiepski powód.
- A czemu jeszcze?
- Żeby albo to skończyć, albo zacząć od nowa - po
wiedziała, wzruszając ramionami.
Właśnie tego potrzebował od swojej młodszej sio
stry: porad odnośnie do życia osobistego.
- Posłuchaj, Paige. Minęło pięć lat. Oboje zdążyli
śmy dorosnąć. Tamta historia nie ma dalszego ciągu.
Na szczęście pojawiła się kelnerka i Paige chwilowo
zaniechała tematu.
Nie mam zamiaru niczego zakańczać ani tym bar
dziej zaczynać, myślał Trace, zaledwie jednym uchem
słuchając listy obiadowych specjałów.
Co do Becki, z pewnością nie potrzebował od niej
niczego.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wciąż jeszcze w szlafroku Becca stała przy kuchen
nym oknie i patrzyła na zmoczone deszczem jałowce
i trawnik przed domem matki. Monotonne kapanie
z dachu wprawdzie zakłócało poranną ciszę, ale dzia
łało uspokajająco.
Najwidoczniej Pan Bóg wiedział, jak bardzo po
trzebowała spokoju.
Odwróciła się od okna, przeczesała palcami
splątane włosy i nastawiła kawę. Po ciężkiej nocy
i dręczących snach zastrzyk kofeiny wydawał się
niezbędny.
Ekspres do kawy syczał i parskał. Becca tymczasem
podeszła do małego, okrągłego, dębowego stołu ku
chennego stojącego w rogu i przesunęła palcami po
poręczy dębowego krzesła. Jakże często siadywali tu
z Trace'em i gadali do białego rana. Ile filiżanek kawy
i herbaty wypili tu razem, jakie snuli marzenia.
Ile pocałunków wymienili...
Przymknęła oczy. Zbyt wiele, pomyślała, nie da się
policzyć.
Na samo wspomnienie pocałunków Trace'a po ple
cach przebiegł jej dreszcz. Tylko on potrafił doprowa
dzić ją do takiego stanu, że serce waliło, a kolana mię
kły. Przypuszczała, że każda kobieta spogląda wstecz
na swoją pierwszą miłość z podobnymi odczuciami,
ale dla niej to była nie tylko pierwsza miłość, ale je
dyna. Trace był jej jedyną miłością.
- Wcześnie wstałaś.
Na dźwięk głosu matki odwróciła się zaskoczo
na. Elaine stała w drzwiach, w okularach do czytania
wsuniętych głęboko w masę brązowych loków spię
tych na czubku głowy i ze stosem tekturowych teczek
w objęciach.
W wieku czterdziestu dwóch lat Elaine Marshall
nie miała na sobie grama zbędnego tłuszczu, chociaż
w kącikach orzechowobrązowych oczu czaiły się le
ciutkie zmarszczki. Była atrakcyjną kobietą. Niewy
soka - metr pięćdziesiąt z groszami, jeżeli wyciągnę
ła szyję - miała na sobie żakiet wart przynajmniej sto
funtów. Nazywano ją Pani Tajfun. Nigdy nie brako
wało jej energii i Becca nie pamiętała, żeby jej matka
spała kiedykolwiek dłużej niż sześć godzin.
Becca w pierwszej chwili pomyślała, że pewno
ostatnia noc nie stanowiła wyjątku, ale zaraz zauwa
żyła, że matka ubrana była w tę samą białą bluzkę
i czarne spodnie, które nosiła dzień wcześniej.
- A ty późno wróciłaś - odpowiedziała.
Becca zdążyła się przyzwyczaić, że matka pracuje
po nocach, jednak piąta trzydzieści rano to było póź
no nawet jak na nią.
- Remanent - rzuciła Elaine gwoli wyjaśnienia. We
szła do kuchni, odłożyła stos teczek na blat, otworzyła
szafkę i wyciągnęła dwa kubki.
Becca sięgnęła po dzbanek z kawą.
- Naleję ci.
- Nie musisz.
- Wiem. Ale chcę.
-Ale...
- Usiądź - powiedziała Becca stanowczo.
Elaine ruszyła w kierunku stołu, ale jeszcze zawró
ciła do spiżarni.
- Mam bułeczki cynamonowe.
- Mamo, usiądź.
Elaine uniosła brew.
- Zrobiłaś się apodyktyczna.
- Nauczyłam się od ciebie. - Becca wysunęła krze
sło dla matki. - Pozwól, żeby raz, dla odmiany, popra
cował kto inny.
Elaine usiadła nadąsana.
- Nie jesteś jeszcze za stara, żeby ci przetrzepać skó
rę, wiesz?
Becca postawiła na stole cukier, wyjęła łyżeczki,
napełniła kubki kawą i podsunęła jeden matce.
- Nigdy mnie nie uderzyłaś.
- No i tu właśnie popełniłam błąd. - Wciąż nadą
sana Elaine wsypała do swojego kubka dwie czuba-
te łyżeczki cukru. Przed dziesięciu łaty rzuciła pale
nie i zastąpiła nikotynę słodyczami. Chociaż jadła ich
stosunkowo dużo, nie przytyła ani grama. - Może nie
byłabyś wtedy taka wygadana.
- Tego też się nauczyłam od ciebie, - Becca nie sło
dziła kawy. Z kubkiem w dłoni usiadła naprzeciwko
matki. - Obiecałam, że ci pomogę przy remanencie,
nie pamiętasz?
- Masz swoją pracę, a poza tym, jeśli dobrze pamię
tam, planowałaś ważne spotkanie.
- Skończyło się koło ósmej. - Becca spojrzała na
matkę i westchnęła. - Mamo, przecież ja cię prawie
nie widuję. Naprawdę chciałam pomóc.
- Wiem, kochanie. - Elaine poklepała córkę po rę
ku. - Ale nie potrzebuję pomocy. Wszystko jest pod
kontrolą.
Becca zauważyła ciemne kręgi pod oczami mat
ki i lekko obwisłe ramiona. Niektórzy mogliby uznać
Elaine Marshall za męczennicę. Przez całe dorosłe ży
cie pracowała na pełny etat przez siedem dni w ty
godniu, zbyt dumna, by poprosić o pomoc kogokol
wiek, nie wyłączając własnej córki. Becca wiedziała,
że postępowanie matki nie wynikało z chęci zosta
nia świętą. Przed dwudziestu pięciu laty, jako ciężar
na siedemnastolatka, została porzucona i zmuszona
walczyć o przetrwanie swoje i swojego dziecka.
Becca wiedziała też, że nie ma sensu się z nią o to
spierać. Matka była uparta jak nikt na świecie.
Barbara McCauley Za żadną cenę
PROLOG Dopóki ten moment nie nadszedł, nigdy nie za stanawiał się nad swoją śmiercią. Arogancja i duma nie pozwalały mu dopuścić do siebie myśli o włas nym końcu. W wieku sześćdziesięciu dwóch lat wciąż był mężczyzną w pełni sił. Męski, przystojny, boga ty ponad wszelkie oczekiwanie, miał wszystko, cze go kiedykolwiek zapragnął, a nawet więcej. Szybkie samochody, eleganckie rezydencje, każdą kobietę, o której zamarzył. Syn pośledniego farmera i zastra szonej wieśniaczki z Podunk w Nebrasce poradził so bie w życiu nadspodziewanie dobrze. A że w drodze na szczyty zdeptał kilka nic nieznaczących ludzkich istnień, to i cóż? To nie miało dla niego żadnego znaczenia, przy najmniej dopóki w jego piersi nie eksplodowała kula. Całkowicie zaskoczony Spencer Ashton spojrzał na Wayne'a Cunninghama, szumowinę o przetłusz czonych włosach, który pociągnął za spust, po czym przeniósł wzrok na stojącą za nim kobietę.
Krew z jego krwi. Odpowiedziała lodowatym spojrzeniem zielonych oczu. Spencer popatrzył na własną dłoń, którą przyci skał do piersi. Między palcami sączyła się krew. Cie pła, ciemnoczerwona, spływała po jedwabnym kra wacie od Armanie'go za trzysta dolarów. Chciał się odezwać, ale z jego ust wydobył się tyl ko zduszony szept. - Co mówisz, tatusiu? - Nienawiść jak żółć sączyła się z każdego jej słowa. Szyderczo uśmiechnięta przy sunęła się bliżej do skórzanego, biurowego fotela, na którym umierał Spencer. - Cóż to, obcięło ci język? - Grace - zdołał wykrztusić Spencer w powodzi krwi zalewającej mu płuca. - Chciałam od ciebie sprawiedliwości, ot co! W koń cu byłeś nam chyba coś winien - syknęła, uderzając się pięścią w pierś. - Zostawiłeś Granta i mnie kom pletnie bez grosza. - Przesunęła dłońmi po brązo wych włosach i mówiła dalej. - Nasza matka umarła, bo złamałeś jej serce. Nawet nie pomyślałeś ani o niej, ani o dzieciach, które porzuciłeś. Przeżyliśmy tylko dzięki dobroczynności kościelnej. Chodziliśmy głod ni i nosiliśmy stare łachy, a ty mieszkałeś w rezyden cji i jadałeś w pierwszorzędnych restauracjach razem z twoją nową żoną i czwórką bachorów, które ci uro dziła.
Spencer patrzył na córkę, a ból jak mgła przesła niał mu oczy. Przez całe lata płacił tej głupiej suce i jej mężowi za milczenie. Ale teraz, kiedy wszyscy już się dowiedzieli o jego pierwszym małżeństwie z jej matką w Nebrasce i o tym, że nigdy się nie rozwiódł z Sal- ly, nie widział sensu w dalszym uleganiu temu szan tażowi. Kiedy Wayne wyciągnął broń, Spencer ani przez moment nie przypuszczał, że to zasmarkane zero od waży się jej użyć. Ta pomyłka w ocenie sytuacji miała go kosztować życie. Wayne wiercił się nerwowo. - Grace, dziecinko, powinniśmy wyjść, zanim ktoś tu przyjdzie. - Biuro jest zamknięte od godziny i wszyscy poszli do domu. - Grace odwróciła się, by spojrzeć na Spen cera, i uśmiechnęła się lekko. - Nikt nie przyjdzie. - Dziecinko, wiem, ale... - Wyjdziemy, kiedy skończę, nie wcześniej - wark nęła Grace. Jej uśmiech zniknął. Pochyliła się nad biurkiem, by spojrzeć umierającemu ojcu w oczy o barwie jej własnych. - Ale to ci jeszcze nie wystarczy ło, ty zachłanny, nieczuły sukinsynu. Musiałeś mieć więcej, więc ją też okradłeś i porzuciłeś jak niepo trzebny śmieć, by ożenić się z inną. Lila, pomyślał Spencer. Jego trzecia żona była praw dopodobnie jedyną osobą, która go kiedykolwiek ro-
zumiała. Równie ambitna jak on sam. Dobra żona i piękna kobieta. Dała mu syna i dwie córki. Tolero wała jego przygody, łącznie z ostatnią, która zaowo cowała narodzinami dziecka. Mały Jack. Syn, któremu Spencer nie będzie towa rzyszył w dorastaniu. - Czas, żebyś za to wszystko zapłacił, ty sukinsynu. - Spencer słyszał głos Grace, jakby dobiegał z bardzo daleka. Do jego żył powoli przenikało zimno, a pole wi dzenia przesłaniała ciemność. Jednocześnie przyszło zrozumienie, że Grace miała rację, że musi zapłacić za swoje czyny, i przez pamięć przemknęły mu wszyst kie łajdactwa, jakich się dopuścił, twarze i obrazy... Tak wiele... pomyślał. Zbyt wiele. I wraz z ostatnim oddechem ogarnęła go zimna trwoga. Spencer Ashton zdążył sobie jeszcze uświa domić, że przez całą wieczność będzie się smażył w piekle.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Powinien był przewidzieć, że to nastąpi. Trace wiedział oczywiście, że widziano ją w mieście. Słyszał jej imię szeptane za jego plecami przy niejed nej okazji w ciągu ostatnich kilku dni, słyszał szemra nie i widział przelotne spojrzenia rzucane w swoją stro nę. Powrót Becki Marshall do Napa Valley był wodą na młyn plotkarzy, a poczta pantoflowa działała tak nieza wodnie, jakby to był kwiecień, a nie grudzień. Trace zdawał sobie sprawę, że piwo, które przyjdzie mu wypić, będzie gorzkie. Wciąż nie był pewien, co przyciągnęło jego uwagę do nakrytego lnianym obrusem stolika w małej ka fejce na głównej ulicy. Może burza ciemno kawowych włosów na białym golfie, który miała wówczas na so bie, a może znajomy kształt wysokich kości policz kowych i prostego nosa albo wdzięczny gest długich palców, kiedy zwracała się do drugiej osoby siedzącej już poza zasięgiem jego wzroku. Nie, to nie był żaden z tych powodów, pomyślał, patrząc na Beccę. Bo zanim zatrzymał się na chod-
niku, zanim spojrzał przez ulicę i zauważył ją przez okno kafejki, po prostu wiedział, że ona tam jest. To było tak pewne, jak zapach cynamonu i przypraw do latujący z piekarni Katie, tak oczywiste jak obietni ca deszczu w chłodnym wieczornym powietrzu. Tak właśnie odczuwał jej obecność. Uświadomił to sobie z uczuciem gniewu, który postarał się szybko stłumić. Wróciła czy nie, to bez znaczenia. To była przeszłość. Stara historia. W koń cu oboje byli jeszcze wtedy bardzo młodzi. On zale dwie skończył dwadzieścia jeden, ona dwadzieścia lat. Żartował z niej, że nie może się nawet legalnie napić, a ona z niego, że jest już stary. Po tym wszystkim, co się zdarzyło w ciągu kilku ostatnich miesięcy - morderstwie ojca, aresztowaniu przyrodniej siostry, która przyznała się do winy, za targach rodzinnych - Bóg jeden wiedział, że rzeczy wiście czuł się chwilami jak starzec. I do tego wszystkiego jeszcze powrót Becki. Trace stał pod czarną markizą zamkniętego sklepu z antykami wpatrzony w okno kafejki. Odkąd ostat ni raz widział Beccę, minęło pięć lat. Łagodne światło kolorowych lampek bożonarodzeniowych rzucało na jej skórę eteryczną poświatę i rozświetlało duże, gęsto ocienione rzęsami oczy barwy złotobrązowego aksa mitu, jak pamiętał. Miał tak wiele wspomnień z nią związanych. Pamiętał jej gardłowy śmiech, ciepło smukłego ciała, miodowy smak warg.
Smak teraz gorzki od zdrady. Lodowaty powiew wpadł mu pod skórzaną kurt kę, ale nie mógł ugasić płomienia w jego wnętrzu. A przecież przyjechał do miasta zjeść obiad z siostrą, a nie błądzić po ścieżkach wspomnień sprzed lat. Obserwował uniesione w uśmiechu kąciki ust Be cki i dołeczki, które pojawiły się na jej policzkach. Wychodzącą z kafejki w chłodną noc Beccę przywitał dźwięk dzwonków przy saniach i stukot końskich kopyt na asfalcie. Spojrzała na mijają cą ją dorożkę i uśmiechnęła się do woźnicy, kie dy w geście pozdrowienia dotknął ronda kapelusza. Siedząca w dorożce, opatulona w płaszcze i kapelu sze para pomachała do niej, wykrzykując świątecz ne pozdrowienie. Boże Narodzenie w Napa Valley zawsze było cza sem magicznym. Migające lampki w każdym oknie wystawowym, animacja reniferów i Świętego Miko łaja na dachu Mclntye Hardware, gigantyczne ude korowane drzewko w centrum Starego Miasta. Becca wciągnęła w płuca ostre nocne powietrze przesycone aromatem sośniny i dymu. Dobrze być w domu. Wsunęła dłonie do kieszeni płaszcza i powędrowała w dół głównej ulicy. Zauważyła, że w ciągu pięciu lat jej nieobecności nastąpiło kilka zmian. No cóż, zmian nie da się uniknąć. Można z nimi walczyć, można im
przeczyć lub od nich uciekać, ale choćby najbardziej się chciało, nie można ich zatrzymać. Życie to ciągłe zmiany. Dźwięki muzyki i dzwonków przyciągnęły Beccę przed wystawę małego sklepiku z upominkami. Za trzymała się, żeby popatrzeć na tańczącego w wi trynie bałwanka. Miał na sobie zdobiony, burgun- dowo-zielony błazeński kapelusz i potrząsał małym dzwoneczkiem do melodii „Jingle Bell Rock". Przed wystawą wpatrzona w bałwanka stała mała, roześmia na, rudowłosa dziewczynka. Na szczęście przynajmniej kilka rzeczy pozostało po dawnemu, pomyślała Becca, obserwując dziecko. Poczuła podobne podniecenie i radość. Odwróciła się i wpadła na mężczyznę, który wy ciągnął ręce, chroniąc ją przed upadkiem. - Przepraszam... - Słowa zamarły jej na wargach. O dobry Boże! Pomimo panującego półmroku wiedziała, że jego oczy są zielone, a włosy piaskowe. Wiedziała, że nad lewą brwią ma dwu i pół centymetrową bliznę - pa miątkę po wspinaczce na drzewo w wieku lat jedena stu. Doskonale pamiętała zmarszczone brwi, zaciśnię te usta i zmrużone oczy. - Cześć, Becco. Trace. Spodziewała się, że w Napa może dojść do spot kania, ale nie przypuszczała, że tak po prostu wpad-
nie na niego na ulicy. Całymi tygodniami wyobrażała sobie ten moment i postanawiała, że zachowa spo kój i opanowanie. Przygotowała starannie, co powie i w jaki sposób się uśmiechnie. Wypróbowała nawet odpowiedni ton głosu, zupełnie nieprzypominający słabego szeptu, który zdołała teraz z siebie wydobyć. - Trace - wykrztusiła z trudem. Wciąż ją podtrzymywał, a ona walczyła z ogarniają cą ją paniką. Pomimo ciepłego płaszcza i warstwy ubra nia czuła jego ciepło. Walące serce rozsadzało jej klatkę piersiową, a jego łomot odbijał się echem w głowie. Za bawne, a wyobrażała sobie, że jest doskonale przygoto wana do spotkania z byłym kochankiem. Ależ byłam głupia i naiwna, pomyślała. W końcu opuścił ręce i cofnął się o krok, a ona za czerpnęła tak potrzebnego powietrza. - Przepraszam - wydusiła z siebie. - Nie zauważy łam cię. - Słyszałem, że wróciłaś. W obawie, że zauważy, jak bardzo drżą jej ręce, wcisnęła je głęboko w kieszenie płaszcza. - Przygotowuję projekt dla Ivy Glen Cellars. - To też słyszałem. - Och. - Właściwie nie powinna się dziwić. Właś ciciele winnic w Napa stanowili ściśle zamknięty klan. Była tylko ciekawa, co jeszcze słyszał i jak wiele z tego było prawdą. - Co u ciebie? - Jak banalnie i śmiesznie zabrzmia-
ło to pytanie, pomyślała Becca, ale co innego mogłaby w tym momencie powiedzieć? - Dobrze, a u ciebie? - W porządku. - Kawał czasu, prawda, Becco? Pięć lat. Omal nie powiedziała tego na głos, ale skinęła tylko głową. Zauważyła delikatne zmarszcz ki w kącikach jego oczu, mocny, kwadratowy zarys szczęki, zaciśnięte usta. Zaskoczyło ją, jak bardzo mijające lata dodały jego przystojnej twarzy wyrazu dojrzałości. Kiedyś oczarował ją chłopięcym wdzię kiem i kpiącym uśmiechem, ale w mężczyźnie, jakim się stał, nie dostrzegała zapamiętanych dawno temu cech. Napotkała jego wzrok i przeszedł ją dreszcz. To jedno się nie zmieniło, pomyślała z rozpaczą. Nadal przyprawiał ją o drżenie kolan, galopujące tętno i nie utuloną tęsknotę. Widziała przejeżdżające samochody i słyszała dzwo neczek w witrynie sklepu z pamiątkami, ale dźwięki i obrazy docierały do niej jakby z bardzo daleka. W centrum jej odczuwania znajdował się Trace. Wszystkimi zmysłami chłonęła każdy znajomy szcze gół: szerokie bary, ciemne łuki brwi, lekko garbaty nos. Pięć lat temu ze śmiechem rzuciłaby mu się w ra miona i ucałowała go z rozmachem. A on roześmiał by się, oddał jej całusa i szepnął do ucha coś lubieżne go, aż oblałaby się rumieńcem.
Dźwięk otwieranych drzwi sklepu z pamiątkami wytrącił Beccę z transu. Na chodnik wyszła kobieta obładowana kolorowymi paczkami, spojrzała na ze garek i oddaliła się pospiesznie. Becca wzięła głęboki oddech i odważyła się spojrzeć na Trace'a. - Przykro mi z powodu twojego ojca - powiedziała. Siedem miesięcy temu cała prasa i stacje telewizyj ne doniosły o zamordowaniu Spencera Ashtona. - Chciałam zadzwonić, ale... Znowu rozproszył ją dźwięk dzwonków. Z sanek, które zatrzymały się po drugiej stronie ulicy, wysia dali pasażerowie. Trace zdawał się niczego nie zauważać. - Ale co? - zapytał. Stchórzyłam. - Nie chciałam się narzucać. - Rozumiem. Sarkazm w jego głosie dotknął ją do żywego. Za pragnęła przebić skorupę jego poprawności i wy tłumaczyć mu, że właśnie nic nie rozumie, ale tylko mocniej otuliła się płaszczem. - Naprawdę nie sądziłam, że ci zależy na moich kondolencjach - powiedziała spokojnie. - Zwłaszcza po tym, co zaszło między nami. Jego usta zacisnęły się. - Dlaczego mówisz o „nas", Becco? To ty odeszłaś. Miał rację, oczywiście. Ale ulica pełna przechod niów i samochodów nie była odpowiednim miejscem
do tej rozmowy. Poza tym Becca w ogóle nie chciała rozmawiać na ten temat. Ani tu, ani gdzie indziej. - Proszę cię... Patrzył na nią przez długą chwilę. Przed pięciu la ty umiałaby wyczytać coś z jego oczu, wiedziałaby, co myśli i co czuje. Teraz już nie. Uświadomiła sobie, że Trace się zmienił. Był teraz zupełnie innym człowie kiem. Z trudem go rozpoznawała. Ona zresztą też nie była już tą samą kobietą. - Słyszałem, że twoja matka kupiła pub - odezwał się Trace niespodziewanie. - Prowadziła go od piętnastu lat. - Wdzięczna za zmianę tematu Becca zdobyła się na uśmiech. - To oczywiste, że Joseph sprzedał go właśnie jej, odcho dząc na emeryturę. W przyszłym tygodniu mamy wielkie otwarcie. Zdawała sobie sprawę, że plecie byle co, żeby tylko odwrócić uwagę od innego tematu. Trace i jego rodzi na byli właścicielami jednej z największych i najlep szych winnic w Napa Valley. Cóż mogło go obchodzić nawet największe otwarcie pubu Elaine Marshall? - Mieszkasz u matki? - Tylko przez dwa lub trzy tygodnie, do ukończenia pracy nad projektem. - Ivy Glen to pierwszorzędna winnica. Musiałaś zrobić na nich wrażenie. Oboje dobrze wiedzieli, jak nieprawdopodobnie trudno było dostać się na rynek fotograficzny w Napa
Valley. Dla małej firmy, która jeszcze nie wyrobiła so bie renomy, było to osiągnięcie graniczące z cudem. - Cieszę się, że dali mi szansę. - Kiedy nie odpo wiedział, tylko wpatrywał się w nią przenikliwie zie lonymi oczami, poruszyła się niespokojnie. Nie mogła dłużej znieść tej grzecznej, powierzchownej rozmowy. - Muszę już iść. Skinął i odsunął się. - Uważaj na siebie, Becco. - Ty też, Trace. W jakiś sposób, na zupełnie miękkich nogach, zdoła ła utrzymać pion i odejść, nie rzucając się do ucieczki. Z pięściami wbitymi w kieszenie Trace stał przed sklepem i czekał, aż minie mu ucisk w żołądku. Idiota. Co on sobie, u diabła, wyobrażał? Że do niej podej dzie, popatrzy w oczy, zamieni kilka słów, a złość i żal przepełniające go od jej odejścia nagle wyparują? Zamiast wyparować nasiliły się, a węzeł w jego żo łądku zacisnął się mocniej. Czy gdyby spróbowała przepraszać, poczułby się inaczej? Wzruszył ramionami i potrząsnął głową. Chyba nie. To nie miałoby znaczenia. Raczej by go to rozgniewało. „To ty odeszłaś" - przypomniał jej i przez moment, zanim odwróciła głowę, wydawało mu się, że widzi w jej oczach żal. A może to było poczucie winy. Przed
pięcioma laty zostawiła mu list i pierścionek zarę czynowy, który włożył jej na palec zaledwie miesiąc wcześniej. Stał osłupiały z niedowierzania, czytając jej list, aż słowa na stałe wryły mu się w mózg. Przykro mi, Trace, ale mam możliwość studiowania fotografii w Mediolanie i chcę zrealizować moje największe ma rzenie. Mam nadzieję, że któregoś dnia mi wybaczysz. Życzę Ci wszystkiego, co najlepsze. Jakim był idiotą, sądząc, że jej marzeniem jest zo stać jego żoną i matką jego dzieci. Jednak po tych wszystkich latach i po tym, co mu zrobiła, wciąż jeszcze nie potrafił być wobec niej obo jętny. Kiedy na niego wpadła i trzymał ją w ramio nach, musiał natężyć całą siłę woli, by nie przytulić jej mocniej. Powinienem był, pomyślał, zaciskając szczęki. Po winienem był ją pocałować, a potem odwrócić się i odejść. - Przepraszam pana, która jest godzina? Dwie roześmiane nastolatki w dzianinowych czap kach i szalikach wyrwały Trace'a z ponurych rozmy ślań. Spojrzał na zegarek. - Dziewiętnasta dwadzieścia. - Dziękujemy. Wesołych Świąt! - zawołały dziew częta unisono. Odbiegły, chichocząc i oglądając się na niego przez ramię. Koniec świata! Nie dość, że stoi na ulicy i rozmyśla o Becce, to jeszcze w dodatku flirtują z nim nastolat-
ki! Potarł twarz dłonią, świadomy, że Paige natych miast-wyczyta z niej, co się stało. - Dobry wieczór, panie Ashton. - Hostessa pozdro wiła go z uśmiechem, kiedy wszedł do kameralnie oświetlonej restauracji. - Siostra czeka na pana. - Dziękuję, Cindy. Tracę zdjął płaszcz i podążył za ładną blondynką do narożnego stolika, gdzie Paige studiowała już menu. Wyłożoną dębową boazerią salę wypełniały zapach pie czonych na ruszcie steków i migotliwe światło grubych świec stojących na solidnych dębowych stołach. Z nie widocznych głośników sączyła się melodia kolędy. Trace zamówił whiskey i usiadł naprzeciw siostry. - Przepraszam za spóźnienie. Paige uniosła w geście pozdrowienia szklaneczkę czerwonego wina. - Nic się nie stało. Sama dopiero co przyszłam. Nie łatwo coś kupić facetowi, który ma wszystko. Zakochana kobieta, pomyślał Trace, patrząc na sio strę. Paige, dziewczyna o miękkich brązowych lokach i skrzących się zielonych oczach, jaśniała nowym, ma gicznym blaskiem. - Czy to dla mnie tak trudno coś kupić? - Wiesz doskonale, że mówię o Matcie - powiedziała, unosząc brew. - Nie mam pojęcia, co by go ucieszyło. - Myślę, że możesz oszczędzić czasu i pieniędzy. - Trace popatrzył na brylantowy pierścionek zaręczy nowy na palcu Paige. - On już ma, czego chciał.
Paige z uśmiechem spojrzała na pierścionek. - Oboje mamy. Tak bardzo go kocham. - Ustaliliście już datę? - Chyba czerwiec, ale wtedy nie będę miała zbyt wiele czasu na przygotowania. - Sześć miesięcy to za mało? - Trace potrząsnął głową. - Nigdy nie zrozumiem, jak przygotowanie do dziesięciominutowej ceremonii i czterogodzinne go przyjęcia może zająć tyle czasu. - Bo jesteś mężczyzną. - Pociągnęła łyk wina. - Za czekaj, aż ty się będziesz żenił. Wtedy zrozumiesz. - To się nigdy nie zdarzy, siostrzyczko. - Trace skrzyżował palce wskazujące, a potem, chętnie zmie niając temat, zapytał: - Powiedz, czemu tak nagle chciałaś się ze mną spotkać? - Widziałam się dziś z Jackiem. Jack był ich dwuletnim przyrodnim bratem, ostat nim z dziesiątki dzieci Spencera Ashtona. Matką Ja cka była kochanka Spencera. Kiedy zmarła, chłopcem zaopiekowała się jej siostra, Anna. -Paige... - Wysłuchaj mnie. - Paige sięgnęła przez stół i ścis nęła dłoń brata. - Jest uroczy. Ma uśmiech, który sto piłby górę lodową. On jeden mógłby skupić wokół siebie całą rodzinę. Kochana Paige, pomyślał z westchnieniem Trace. Nieodmiennie i wciąż marzy o pojednaniu rodziny.
- Nasza trójka i siódemka przyrodniego rodzeństwa porzucona przez ojca, kiedy poślubił naszą matkę. Jakim cudem jeden dzieciak mógłby to wszystko posklejać? - Proszę cię, pojedź ze mną. Poznaj go. - Zapominasz, że już próbowałem - odpowiedział Trace cierpko. - Jeżeli pojawię się w Vines, Eli po szczuje mnie psami. - A ty zapominasz, że kiedy Eli przyjechał do nas, dałeś mu w zęby. - Może trochę przesadziłem - przyznał Trace nie chętnie. Eli odpłacił mu jednak z nawiązką i obaj wy szli z tego starcia posiniaczeni i krwawiący. Hostessa przyniosła zamówionego drinka. Paige za czekała, aż kobieta odejdzie, pochyliła się i zapytała: - Tylko trochę? - Oj, no dobrze. - Trace zmarszczył się i pociągnął łyk whiskey. - Zgoda. Przesadziłem. Zadowolona? - Będę zadowolona, kiedy z tym skończysz. Trace był zdumiony przemianą, jaka zaszła w jego młodszej siostrze, odkąd poznała swojego narzeczo nego. Zdecydowanie przybyło jej pewności siebie. Po dziwiał w niej te cechy, jednak nie wtedy, gdy kiero wały się przeciwko niemu. - Czy nasza matka wie, że pertraktujesz z wrogiem? - zapytał. - To nie wróg, Trace - odpowiedziała Paige miękko. - To nasza rodzina. Chcesz czy nie, płynie w nas ta sa ma krew. Jeżeli tylko spróbujesz dać im szansę, może
ich polubisz. A co do naszej matki, to wiesz doskona le, że gdyby wiedziała, że odwiedzam Jacka łub kogo kolwiek z tamtych „ludzi", jak ich nazywa, wpadłaby we wściekłość. Delikatnie powiedziane, pomyślał Trace. Lila Ashton wyjaśniła wyraźnie całej trójce swoich dzie ci, że kategorycznie nie życzy sobie kontaktów z przyrodnim rodzeństwem z Louret, winnicy zało żonej przez drugą żonę Spencera, Caroline, po ich rozwodzie. Trace wiedział, wszyscy o tym wiedzieli, że jego matka obawiała się ewentualnej konieczności po dzielenia się zdobytą później przez Spencera fortuną z dziećmi z jego dwóch poprzednich małżeństw. - Proszę, Trace - namawiała go Paige. - Powiedz chociaż, że o tym pomyślisz. - Dobrze. - Westchnął i pociągnął kolejny łyk whi- skey. - Pomyślę o tym. - Dzięki. - Paige stuknęła jego szklankę swoją i od chyliła się na oparcie, sącząc wino i obserwując go. - Powiesz mi teraz? - Co mam ci powiedzieć? - O Becce. Trace zacisnął dłoń na szklance, ale opanował się i odstawił ją. - Co mam ci powiedzieć o Becce? - Widziałam, jak z nią rozmawiałeś. - Paige przy- szpiliła go spojrzeniem zielonych oczu.
Do diabła! Dlaczego nie przyszło mu do głowy, że Paige może go zobaczyć? - Przypadkiem spotkaliśmy się na mieście. To nic takiego. - Po pięciu latach spotykasz kobietę, którą miałeś zamiar poślubić - Paige delikatnie zakręciła szklanką z winem - i uważasz, że to nic takiego? Powstrzymał się przed połknięciem na raz reszty swojej whiskey. -Tak uważam. - Słyszałam, że jest w mieście od kilku tygodni. - Tak? - Trace usilnie starał się wyglądać na znu dzonego. - Zamierzasz się z nią zobaczyć? - Nie, nie zamierzam. - Wiesz, że powinieneś. - Czyżby? - Gdzie u diabła jest kelnerka? Trace ro zejrzał się po sali. - A niby dlaczego? - Z wielu powodów - odpowiedziała Paige. - Po pierwsze, żeby dać jej szansę wyjaśnienia, czemu się tak zachowała. - Doskonale wiesz, czemu - powiedział Tracę przez zaciśnięte zęby. Paige w zamyśleniu wpatrywała się w swoje wino. - Powinieneś usłyszeć to od niej. Kiepski powód. - A czemu jeszcze?
- Żeby albo to skończyć, albo zacząć od nowa - po wiedziała, wzruszając ramionami. Właśnie tego potrzebował od swojej młodszej sio stry: porad odnośnie do życia osobistego. - Posłuchaj, Paige. Minęło pięć lat. Oboje zdążyli śmy dorosnąć. Tamta historia nie ma dalszego ciągu. Na szczęście pojawiła się kelnerka i Paige chwilowo zaniechała tematu. Nie mam zamiaru niczego zakańczać ani tym bar dziej zaczynać, myślał Trace, zaledwie jednym uchem słuchając listy obiadowych specjałów. Co do Becki, z pewnością nie potrzebował od niej niczego.
ROZDZIAŁ DRUGI Wciąż jeszcze w szlafroku Becca stała przy kuchen nym oknie i patrzyła na zmoczone deszczem jałowce i trawnik przed domem matki. Monotonne kapanie z dachu wprawdzie zakłócało poranną ciszę, ale dzia łało uspokajająco. Najwidoczniej Pan Bóg wiedział, jak bardzo po trzebowała spokoju. Odwróciła się od okna, przeczesała palcami splątane włosy i nastawiła kawę. Po ciężkiej nocy i dręczących snach zastrzyk kofeiny wydawał się niezbędny. Ekspres do kawy syczał i parskał. Becca tymczasem podeszła do małego, okrągłego, dębowego stołu ku chennego stojącego w rogu i przesunęła palcami po poręczy dębowego krzesła. Jakże często siadywali tu z Trace'em i gadali do białego rana. Ile filiżanek kawy i herbaty wypili tu razem, jakie snuli marzenia. Ile pocałunków wymienili... Przymknęła oczy. Zbyt wiele, pomyślała, nie da się policzyć.
Na samo wspomnienie pocałunków Trace'a po ple cach przebiegł jej dreszcz. Tylko on potrafił doprowa dzić ją do takiego stanu, że serce waliło, a kolana mię kły. Przypuszczała, że każda kobieta spogląda wstecz na swoją pierwszą miłość z podobnymi odczuciami, ale dla niej to była nie tylko pierwsza miłość, ale je dyna. Trace był jej jedyną miłością. - Wcześnie wstałaś. Na dźwięk głosu matki odwróciła się zaskoczo na. Elaine stała w drzwiach, w okularach do czytania wsuniętych głęboko w masę brązowych loków spię tych na czubku głowy i ze stosem tekturowych teczek w objęciach. W wieku czterdziestu dwóch lat Elaine Marshall nie miała na sobie grama zbędnego tłuszczu, chociaż w kącikach orzechowobrązowych oczu czaiły się le ciutkie zmarszczki. Była atrakcyjną kobietą. Niewy soka - metr pięćdziesiąt z groszami, jeżeli wyciągnę ła szyję - miała na sobie żakiet wart przynajmniej sto funtów. Nazywano ją Pani Tajfun. Nigdy nie brako wało jej energii i Becca nie pamiętała, żeby jej matka spała kiedykolwiek dłużej niż sześć godzin. Becca w pierwszej chwili pomyślała, że pewno ostatnia noc nie stanowiła wyjątku, ale zaraz zauwa żyła, że matka ubrana była w tę samą białą bluzkę i czarne spodnie, które nosiła dzień wcześniej. - A ty późno wróciłaś - odpowiedziała. Becca zdążyła się przyzwyczaić, że matka pracuje
po nocach, jednak piąta trzydzieści rano to było póź no nawet jak na nią. - Remanent - rzuciła Elaine gwoli wyjaśnienia. We szła do kuchni, odłożyła stos teczek na blat, otworzyła szafkę i wyciągnęła dwa kubki. Becca sięgnęła po dzbanek z kawą. - Naleję ci. - Nie musisz. - Wiem. Ale chcę. -Ale... - Usiądź - powiedziała Becca stanowczo. Elaine ruszyła w kierunku stołu, ale jeszcze zawró ciła do spiżarni. - Mam bułeczki cynamonowe. - Mamo, usiądź. Elaine uniosła brew. - Zrobiłaś się apodyktyczna. - Nauczyłam się od ciebie. - Becca wysunęła krze sło dla matki. - Pozwól, żeby raz, dla odmiany, popra cował kto inny. Elaine usiadła nadąsana. - Nie jesteś jeszcze za stara, żeby ci przetrzepać skó rę, wiesz? Becca postawiła na stole cukier, wyjęła łyżeczki, napełniła kubki kawą i podsunęła jeden matce. - Nigdy mnie nie uderzyłaś. - No i tu właśnie popełniłam błąd. - Wciąż nadą sana Elaine wsypała do swojego kubka dwie czuba-
te łyżeczki cukru. Przed dziesięciu łaty rzuciła pale nie i zastąpiła nikotynę słodyczami. Chociaż jadła ich stosunkowo dużo, nie przytyła ani grama. - Może nie byłabyś wtedy taka wygadana. - Tego też się nauczyłam od ciebie, - Becca nie sło dziła kawy. Z kubkiem w dłoni usiadła naprzeciwko matki. - Obiecałam, że ci pomogę przy remanencie, nie pamiętasz? - Masz swoją pracę, a poza tym, jeśli dobrze pamię tam, planowałaś ważne spotkanie. - Skończyło się koło ósmej. - Becca spojrzała na matkę i westchnęła. - Mamo, przecież ja cię prawie nie widuję. Naprawdę chciałam pomóc. - Wiem, kochanie. - Elaine poklepała córkę po rę ku. - Ale nie potrzebuję pomocy. Wszystko jest pod kontrolą. Becca zauważyła ciemne kręgi pod oczami mat ki i lekko obwisłe ramiona. Niektórzy mogliby uznać Elaine Marshall za męczennicę. Przez całe dorosłe ży cie pracowała na pełny etat przez siedem dni w ty godniu, zbyt dumna, by poprosić o pomoc kogokol wiek, nie wyłączając własnej córki. Becca wiedziała, że postępowanie matki nie wynikało z chęci zosta nia świętą. Przed dwudziestu pięciu laty, jako ciężar na siedemnastolatka, została porzucona i zmuszona walczyć o przetrwanie swoje i swojego dziecka. Becca wiedziała też, że nie ma sensu się z nią o to spierać. Matka była uparta jak nikt na świecie.