galochbasik

  • Dokumenty1 460
  • Odsłony630 156
  • Obserwuję769
  • Rozmiar dokumentów2.1 GB
  • Ilość pobrań408 654

12 Barbara McCauley - Za żadną cenę

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :473.0 KB
Rozszerzenie:pdf

12 Barbara McCauley - Za żadną cenę.pdf

galochbasik EBooki ROMANSE I EROTYKI DYNASTIE-ROMANS WSPÓŁCZESNY DYNASTIA ASHTONÓW
Użytkownik galochbasik wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 1,611 osób, 757 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Barbara McCauley Za żadną cenę

PROLOG Dopóki ten moment nie nadszedł, nigdy nie za­ stanawiał się nad swoją śmiercią. Arogancja i duma nie pozwalały mu dopuścić do siebie myśli o włas­ nym końcu. W wieku sześćdziesięciu dwóch lat wciąż był mężczyzną w pełni sił. Męski, przystojny, boga­ ty ponad wszelkie oczekiwanie, miał wszystko, cze­ go kiedykolwiek zapragnął, a nawet więcej. Szybkie samochody, eleganckie rezydencje, każdą kobietę, o której zamarzył. Syn pośledniego farmera i zastra­ szonej wieśniaczki z Podunk w Nebrasce poradził so­ bie w życiu nadspodziewanie dobrze. A że w drodze na szczyty zdeptał kilka nic nieznaczących ludzkich istnień, to i cóż? To nie miało dla niego żadnego znaczenia, przy­ najmniej dopóki w jego piersi nie eksplodowała kula. Całkowicie zaskoczony Spencer Ashton spojrzał na Wayne'a Cunninghama, szumowinę o przetłusz­ czonych włosach, który pociągnął za spust, po czym przeniósł wzrok na stojącą za nim kobietę.

Krew z jego krwi. Odpowiedziała lodowatym spojrzeniem zielonych oczu. Spencer popatrzył na własną dłoń, którą przyci­ skał do piersi. Między palcami sączyła się krew. Cie­ pła, ciemnoczerwona, spływała po jedwabnym kra­ wacie od Armanie'go za trzysta dolarów. Chciał się odezwać, ale z jego ust wydobył się tyl­ ko zduszony szept. - Co mówisz, tatusiu? - Nienawiść jak żółć sączyła się z każdego jej słowa. Szyderczo uśmiechnięta przy­ sunęła się bliżej do skórzanego, biurowego fotela, na którym umierał Spencer. - Cóż to, obcięło ci język? - Grace - zdołał wykrztusić Spencer w powodzi krwi zalewającej mu płuca. - Chciałam od ciebie sprawiedliwości, ot co! W koń­ cu byłeś nam chyba coś winien - syknęła, uderzając się pięścią w pierś. - Zostawiłeś Granta i mnie kom­ pletnie bez grosza. - Przesunęła dłońmi po brązo­ wych włosach i mówiła dalej. - Nasza matka umarła, bo złamałeś jej serce. Nawet nie pomyślałeś ani o niej, ani o dzieciach, które porzuciłeś. Przeżyliśmy tylko dzięki dobroczynności kościelnej. Chodziliśmy głod­ ni i nosiliśmy stare łachy, a ty mieszkałeś w rezyden­ cji i jadałeś w pierwszorzędnych restauracjach razem z twoją nową żoną i czwórką bachorów, które ci uro­ dziła.

Spencer patrzył na córkę, a ból jak mgła przesła­ niał mu oczy. Przez całe lata płacił tej głupiej suce i jej mężowi za milczenie. Ale teraz, kiedy wszyscy już się dowiedzieli o jego pierwszym małżeństwie z jej matką w Nebrasce i o tym, że nigdy się nie rozwiódł z Sal- ly, nie widział sensu w dalszym uleganiu temu szan­ tażowi. Kiedy Wayne wyciągnął broń, Spencer ani przez moment nie przypuszczał, że to zasmarkane zero od­ waży się jej użyć. Ta pomyłka w ocenie sytuacji miała go kosztować życie. Wayne wiercił się nerwowo. - Grace, dziecinko, powinniśmy wyjść, zanim ktoś tu przyjdzie. - Biuro jest zamknięte od godziny i wszyscy poszli do domu. - Grace odwróciła się, by spojrzeć na Spen­ cera, i uśmiechnęła się lekko. - Nikt nie przyjdzie. - Dziecinko, wiem, ale... - Wyjdziemy, kiedy skończę, nie wcześniej - wark­ nęła Grace. Jej uśmiech zniknął. Pochyliła się nad biurkiem, by spojrzeć umierającemu ojcu w oczy o barwie jej własnych. - Ale to ci jeszcze nie wystarczy­ ło, ty zachłanny, nieczuły sukinsynu. Musiałeś mieć więcej, więc ją też okradłeś i porzuciłeś jak niepo­ trzebny śmieć, by ożenić się z inną. Lila, pomyślał Spencer. Jego trzecia żona była praw­ dopodobnie jedyną osobą, która go kiedykolwiek ro-

zumiała. Równie ambitna jak on sam. Dobra żona i piękna kobieta. Dała mu syna i dwie córki. Tolero­ wała jego przygody, łącznie z ostatnią, która zaowo­ cowała narodzinami dziecka. Mały Jack. Syn, któremu Spencer nie będzie towa­ rzyszył w dorastaniu. - Czas, żebyś za to wszystko zapłacił, ty sukinsynu. - Spencer słyszał głos Grace, jakby dobiegał z bardzo daleka. Do jego żył powoli przenikało zimno, a pole wi­ dzenia przesłaniała ciemność. Jednocześnie przyszło zrozumienie, że Grace miała rację, że musi zapłacić za swoje czyny, i przez pamięć przemknęły mu wszyst­ kie łajdactwa, jakich się dopuścił, twarze i obrazy... Tak wiele... pomyślał. Zbyt wiele. I wraz z ostatnim oddechem ogarnęła go zimna trwoga. Spencer Ashton zdążył sobie jeszcze uświa­ domić, że przez całą wieczność będzie się smażył w piekle.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Powinien był przewidzieć, że to nastąpi. Trace wiedział oczywiście, że widziano ją w mieście. Słyszał jej imię szeptane za jego plecami przy niejed­ nej okazji w ciągu ostatnich kilku dni, słyszał szemra­ nie i widział przelotne spojrzenia rzucane w swoją stro­ nę. Powrót Becki Marshall do Napa Valley był wodą na młyn plotkarzy, a poczta pantoflowa działała tak nieza­ wodnie, jakby to był kwiecień, a nie grudzień. Trace zdawał sobie sprawę, że piwo, które przyjdzie mu wypić, będzie gorzkie. Wciąż nie był pewien, co przyciągnęło jego uwagę do nakrytego lnianym obrusem stolika w małej ka­ fejce na głównej ulicy. Może burza ciemno kawowych włosów na białym golfie, który miała wówczas na so­ bie, a może znajomy kształt wysokich kości policz­ kowych i prostego nosa albo wdzięczny gest długich palców, kiedy zwracała się do drugiej osoby siedzącej już poza zasięgiem jego wzroku. Nie, to nie był żaden z tych powodów, pomyślał, patrząc na Beccę. Bo zanim zatrzymał się na chod-

niku, zanim spojrzał przez ulicę i zauważył ją przez okno kafejki, po prostu wiedział, że ona tam jest. To było tak pewne, jak zapach cynamonu i przypraw do­ latujący z piekarni Katie, tak oczywiste jak obietni­ ca deszczu w chłodnym wieczornym powietrzu. Tak właśnie odczuwał jej obecność. Uświadomił to sobie z uczuciem gniewu, który postarał się szybko stłumić. Wróciła czy nie, to bez znaczenia. To była przeszłość. Stara historia. W koń­ cu oboje byli jeszcze wtedy bardzo młodzi. On zale­ dwie skończył dwadzieścia jeden, ona dwadzieścia lat. Żartował z niej, że nie może się nawet legalnie napić, a ona z niego, że jest już stary. Po tym wszystkim, co się zdarzyło w ciągu kilku ostatnich miesięcy - morderstwie ojca, aresztowaniu przyrodniej siostry, która przyznała się do winy, za­ targach rodzinnych - Bóg jeden wiedział, że rzeczy­ wiście czuł się chwilami jak starzec. I do tego wszystkiego jeszcze powrót Becki. Trace stał pod czarną markizą zamkniętego sklepu z antykami wpatrzony w okno kafejki. Odkąd ostat­ ni raz widział Beccę, minęło pięć lat. Łagodne światło kolorowych lampek bożonarodzeniowych rzucało na jej skórę eteryczną poświatę i rozświetlało duże, gęsto ocienione rzęsami oczy barwy złotobrązowego aksa­ mitu, jak pamiętał. Miał tak wiele wspomnień z nią związanych. Pamiętał jej gardłowy śmiech, ciepło smukłego ciała, miodowy smak warg.

Smak teraz gorzki od zdrady. Lodowaty powiew wpadł mu pod skórzaną kurt­ kę, ale nie mógł ugasić płomienia w jego wnętrzu. A przecież przyjechał do miasta zjeść obiad z siostrą, a nie błądzić po ścieżkach wspomnień sprzed lat. Obserwował uniesione w uśmiechu kąciki ust Be­ cki i dołeczki, które pojawiły się na jej policzkach. Wychodzącą z kafejki w chłodną noc Beccę przywitał dźwięk dzwonków przy saniach i stukot końskich kopyt na asfalcie. Spojrzała na mijają­ cą ją dorożkę i uśmiechnęła się do woźnicy, kie­ dy w geście pozdrowienia dotknął ronda kapelusza. Siedząca w dorożce, opatulona w płaszcze i kapelu­ sze para pomachała do niej, wykrzykując świątecz­ ne pozdrowienie. Boże Narodzenie w Napa Valley zawsze było cza­ sem magicznym. Migające lampki w każdym oknie wystawowym, animacja reniferów i Świętego Miko­ łaja na dachu Mclntye Hardware, gigantyczne ude­ korowane drzewko w centrum Starego Miasta. Becca wciągnęła w płuca ostre nocne powietrze przesycone aromatem sośniny i dymu. Dobrze być w domu. Wsunęła dłonie do kieszeni płaszcza i powędrowała w dół głównej ulicy. Zauważyła, że w ciągu pięciu lat jej nieobecności nastąpiło kilka zmian. No cóż, zmian nie da się uniknąć. Można z nimi walczyć, można im

przeczyć lub od nich uciekać, ale choćby najbardziej się chciało, nie można ich zatrzymać. Życie to ciągłe zmiany. Dźwięki muzyki i dzwonków przyciągnęły Beccę przed wystawę małego sklepiku z upominkami. Za­ trzymała się, żeby popatrzeć na tańczącego w wi­ trynie bałwanka. Miał na sobie zdobiony, burgun- dowo-zielony błazeński kapelusz i potrząsał małym dzwoneczkiem do melodii „Jingle Bell Rock". Przed wystawą wpatrzona w bałwanka stała mała, roześmia­ na, rudowłosa dziewczynka. Na szczęście przynajmniej kilka rzeczy pozostało po dawnemu, pomyślała Becca, obserwując dziecko. Poczuła podobne podniecenie i radość. Odwróciła się i wpadła na mężczyznę, który wy­ ciągnął ręce, chroniąc ją przed upadkiem. - Przepraszam... - Słowa zamarły jej na wargach. O dobry Boże! Pomimo panującego półmroku wiedziała, że jego oczy są zielone, a włosy piaskowe. Wiedziała, że nad lewą brwią ma dwu i pół centymetrową bliznę - pa­ miątkę po wspinaczce na drzewo w wieku lat jedena­ stu. Doskonale pamiętała zmarszczone brwi, zaciśnię­ te usta i zmrużone oczy. - Cześć, Becco. Trace. Spodziewała się, że w Napa może dojść do spot­ kania, ale nie przypuszczała, że tak po prostu wpad-

nie na niego na ulicy. Całymi tygodniami wyobrażała sobie ten moment i postanawiała, że zachowa spo­ kój i opanowanie. Przygotowała starannie, co powie i w jaki sposób się uśmiechnie. Wypróbowała nawet odpowiedni ton głosu, zupełnie nieprzypominający słabego szeptu, który zdołała teraz z siebie wydobyć. - Trace - wykrztusiła z trudem. Wciąż ją podtrzymywał, a ona walczyła z ogarniają­ cą ją paniką. Pomimo ciepłego płaszcza i warstwy ubra­ nia czuła jego ciepło. Walące serce rozsadzało jej klatkę piersiową, a jego łomot odbijał się echem w głowie. Za­ bawne, a wyobrażała sobie, że jest doskonale przygoto­ wana do spotkania z byłym kochankiem. Ależ byłam głupia i naiwna, pomyślała. W końcu opuścił ręce i cofnął się o krok, a ona za­ czerpnęła tak potrzebnego powietrza. - Przepraszam - wydusiła z siebie. - Nie zauważy­ łam cię. - Słyszałem, że wróciłaś. W obawie, że zauważy, jak bardzo drżą jej ręce, wcisnęła je głęboko w kieszenie płaszcza. - Przygotowuję projekt dla Ivy Glen Cellars. - To też słyszałem. - Och. - Właściwie nie powinna się dziwić. Właś­ ciciele winnic w Napa stanowili ściśle zamknięty klan. Była tylko ciekawa, co jeszcze słyszał i jak wiele z tego było prawdą. - Co u ciebie? - Jak banalnie i śmiesznie zabrzmia-

ło to pytanie, pomyślała Becca, ale co innego mogłaby w tym momencie powiedzieć? - Dobrze, a u ciebie? - W porządku. - Kawał czasu, prawda, Becco? Pięć lat. Omal nie powiedziała tego na głos, ale skinęła tylko głową. Zauważyła delikatne zmarszcz­ ki w kącikach jego oczu, mocny, kwadratowy zarys szczęki, zaciśnięte usta. Zaskoczyło ją, jak bardzo mijające lata dodały jego przystojnej twarzy wyrazu dojrzałości. Kiedyś oczarował ją chłopięcym wdzię­ kiem i kpiącym uśmiechem, ale w mężczyźnie, jakim się stał, nie dostrzegała zapamiętanych dawno temu cech. Napotkała jego wzrok i przeszedł ją dreszcz. To jedno się nie zmieniło, pomyślała z rozpaczą. Nadal przyprawiał ją o drżenie kolan, galopujące tętno i nie­ utuloną tęsknotę. Widziała przejeżdżające samochody i słyszała dzwo­ neczek w witrynie sklepu z pamiątkami, ale dźwięki i obrazy docierały do niej jakby z bardzo daleka. W centrum jej odczuwania znajdował się Trace. Wszystkimi zmysłami chłonęła każdy znajomy szcze­ gół: szerokie bary, ciemne łuki brwi, lekko garbaty nos. Pięć lat temu ze śmiechem rzuciłaby mu się w ra­ miona i ucałowała go z rozmachem. A on roześmiał­ by się, oddał jej całusa i szepnął do ucha coś lubieżne­ go, aż oblałaby się rumieńcem.

Dźwięk otwieranych drzwi sklepu z pamiątkami wytrącił Beccę z transu. Na chodnik wyszła kobieta obładowana kolorowymi paczkami, spojrzała na ze­ garek i oddaliła się pospiesznie. Becca wzięła głęboki oddech i odważyła się spojrzeć na Trace'a. - Przykro mi z powodu twojego ojca - powiedziała. Siedem miesięcy temu cała prasa i stacje telewizyj­ ne doniosły o zamordowaniu Spencera Ashtona. - Chciałam zadzwonić, ale... Znowu rozproszył ją dźwięk dzwonków. Z sanek, które zatrzymały się po drugiej stronie ulicy, wysia­ dali pasażerowie. Trace zdawał się niczego nie zauważać. - Ale co? - zapytał. Stchórzyłam. - Nie chciałam się narzucać. - Rozumiem. Sarkazm w jego głosie dotknął ją do żywego. Za­ pragnęła przebić skorupę jego poprawności i wy­ tłumaczyć mu, że właśnie nic nie rozumie, ale tylko mocniej otuliła się płaszczem. - Naprawdę nie sądziłam, że ci zależy na moich kondolencjach - powiedziała spokojnie. - Zwłaszcza po tym, co zaszło między nami. Jego usta zacisnęły się. - Dlaczego mówisz o „nas", Becco? To ty odeszłaś. Miał rację, oczywiście. Ale ulica pełna przechod­ niów i samochodów nie była odpowiednim miejscem

do tej rozmowy. Poza tym Becca w ogóle nie chciała rozmawiać na ten temat. Ani tu, ani gdzie indziej. - Proszę cię... Patrzył na nią przez długą chwilę. Przed pięciu la­ ty umiałaby wyczytać coś z jego oczu, wiedziałaby, co myśli i co czuje. Teraz już nie. Uświadomiła sobie, że Trace się zmienił. Był teraz zupełnie innym człowie­ kiem. Z trudem go rozpoznawała. Ona zresztą też nie była już tą samą kobietą. - Słyszałem, że twoja matka kupiła pub - odezwał się Trace niespodziewanie. - Prowadziła go od piętnastu lat. - Wdzięczna za zmianę tematu Becca zdobyła się na uśmiech. - To oczywiste, że Joseph sprzedał go właśnie jej, odcho­ dząc na emeryturę. W przyszłym tygodniu mamy wielkie otwarcie. Zdawała sobie sprawę, że plecie byle co, żeby tylko odwrócić uwagę od innego tematu. Trace i jego rodzi­ na byli właścicielami jednej z największych i najlep­ szych winnic w Napa Valley. Cóż mogło go obchodzić nawet największe otwarcie pubu Elaine Marshall? - Mieszkasz u matki? - Tylko przez dwa lub trzy tygodnie, do ukończenia pracy nad projektem. - Ivy Glen to pierwszorzędna winnica. Musiałaś zrobić na nich wrażenie. Oboje dobrze wiedzieli, jak nieprawdopodobnie trudno było dostać się na rynek fotograficzny w Napa

Valley. Dla małej firmy, która jeszcze nie wyrobiła so­ bie renomy, było to osiągnięcie graniczące z cudem. - Cieszę się, że dali mi szansę. - Kiedy nie odpo­ wiedział, tylko wpatrywał się w nią przenikliwie zie­ lonymi oczami, poruszyła się niespokojnie. Nie mogła dłużej znieść tej grzecznej, powierzchownej rozmowy. - Muszę już iść. Skinął i odsunął się. - Uważaj na siebie, Becco. - Ty też, Trace. W jakiś sposób, na zupełnie miękkich nogach, zdoła­ ła utrzymać pion i odejść, nie rzucając się do ucieczki. Z pięściami wbitymi w kieszenie Trace stał przed sklepem i czekał, aż minie mu ucisk w żołądku. Idiota. Co on sobie, u diabła, wyobrażał? Że do niej podej­ dzie, popatrzy w oczy, zamieni kilka słów, a złość i żal przepełniające go od jej odejścia nagle wyparują? Zamiast wyparować nasiliły się, a węzeł w jego żo­ łądku zacisnął się mocniej. Czy gdyby spróbowała przepraszać, poczułby się inaczej? Wzruszył ramionami i potrząsnął głową. Chyba nie. To nie miałoby znaczenia. Raczej by go to rozgniewało. „To ty odeszłaś" - przypomniał jej i przez moment, zanim odwróciła głowę, wydawało mu się, że widzi w jej oczach żal. A może to było poczucie winy. Przed

pięcioma laty zostawiła mu list i pierścionek zarę­ czynowy, który włożył jej na palec zaledwie miesiąc wcześniej. Stał osłupiały z niedowierzania, czytając jej list, aż słowa na stałe wryły mu się w mózg. Przykro mi, Trace, ale mam możliwość studiowania fotografii w Mediolanie i chcę zrealizować moje największe ma­ rzenie. Mam nadzieję, że któregoś dnia mi wybaczysz. Życzę Ci wszystkiego, co najlepsze. Jakim był idiotą, sądząc, że jej marzeniem jest zo­ stać jego żoną i matką jego dzieci. Jednak po tych wszystkich latach i po tym, co mu zrobiła, wciąż jeszcze nie potrafił być wobec niej obo­ jętny. Kiedy na niego wpadła i trzymał ją w ramio­ nach, musiał natężyć całą siłę woli, by nie przytulić jej mocniej. Powinienem był, pomyślał, zaciskając szczęki. Po­ winienem był ją pocałować, a potem odwrócić się i odejść. - Przepraszam pana, która jest godzina? Dwie roześmiane nastolatki w dzianinowych czap­ kach i szalikach wyrwały Trace'a z ponurych rozmy­ ślań. Spojrzał na zegarek. - Dziewiętnasta dwadzieścia. - Dziękujemy. Wesołych Świąt! - zawołały dziew­ częta unisono. Odbiegły, chichocząc i oglądając się na niego przez ramię. Koniec świata! Nie dość, że stoi na ulicy i rozmyśla o Becce, to jeszcze w dodatku flirtują z nim nastolat-

ki! Potarł twarz dłonią, świadomy, że Paige natych­ miast-wyczyta z niej, co się stało. - Dobry wieczór, panie Ashton. - Hostessa pozdro­ wiła go z uśmiechem, kiedy wszedł do kameralnie oświetlonej restauracji. - Siostra czeka na pana. - Dziękuję, Cindy. Tracę zdjął płaszcz i podążył za ładną blondynką do narożnego stolika, gdzie Paige studiowała już menu. Wyłożoną dębową boazerią salę wypełniały zapach pie­ czonych na ruszcie steków i migotliwe światło grubych świec stojących na solidnych dębowych stołach. Z nie­ widocznych głośników sączyła się melodia kolędy. Trace zamówił whiskey i usiadł naprzeciw siostry. - Przepraszam za spóźnienie. Paige uniosła w geście pozdrowienia szklaneczkę czerwonego wina. - Nic się nie stało. Sama dopiero co przyszłam. Nie­ łatwo coś kupić facetowi, który ma wszystko. Zakochana kobieta, pomyślał Trace, patrząc na sio­ strę. Paige, dziewczyna o miękkich brązowych lokach i skrzących się zielonych oczach, jaśniała nowym, ma­ gicznym blaskiem. - Czy to dla mnie tak trudno coś kupić? - Wiesz doskonale, że mówię o Matcie - powiedziała, unosząc brew. - Nie mam pojęcia, co by go ucieszyło. - Myślę, że możesz oszczędzić czasu i pieniędzy. - Trace popatrzył na brylantowy pierścionek zaręczy­ nowy na palcu Paige. - On już ma, czego chciał.

Paige z uśmiechem spojrzała na pierścionek. - Oboje mamy. Tak bardzo go kocham. - Ustaliliście już datę? - Chyba czerwiec, ale wtedy nie będę miała zbyt wiele czasu na przygotowania. - Sześć miesięcy to za mało? - Trace potrząsnął głową. - Nigdy nie zrozumiem, jak przygotowanie do dziesięciominutowej ceremonii i czterogodzinne­ go przyjęcia może zająć tyle czasu. - Bo jesteś mężczyzną. - Pociągnęła łyk wina. - Za­ czekaj, aż ty się będziesz żenił. Wtedy zrozumiesz. - To się nigdy nie zdarzy, siostrzyczko. - Trace skrzyżował palce wskazujące, a potem, chętnie zmie­ niając temat, zapytał: - Powiedz, czemu tak nagle chciałaś się ze mną spotkać? - Widziałam się dziś z Jackiem. Jack był ich dwuletnim przyrodnim bratem, ostat­ nim z dziesiątki dzieci Spencera Ashtona. Matką Ja­ cka była kochanka Spencera. Kiedy zmarła, chłopcem zaopiekowała się jej siostra, Anna. -Paige... - Wysłuchaj mnie. - Paige sięgnęła przez stół i ścis­ nęła dłoń brata. - Jest uroczy. Ma uśmiech, który sto­ piłby górę lodową. On jeden mógłby skupić wokół siebie całą rodzinę. Kochana Paige, pomyślał z westchnieniem Trace. Nieodmiennie i wciąż marzy o pojednaniu rodziny.

- Nasza trójka i siódemka przyrodniego rodzeństwa porzucona przez ojca, kiedy poślubił naszą matkę. Jakim cudem jeden dzieciak mógłby to wszystko posklejać? - Proszę cię, pojedź ze mną. Poznaj go. - Zapominasz, że już próbowałem - odpowiedział Trace cierpko. - Jeżeli pojawię się w Vines, Eli po­ szczuje mnie psami. - A ty zapominasz, że kiedy Eli przyjechał do nas, dałeś mu w zęby. - Może trochę przesadziłem - przyznał Trace nie­ chętnie. Eli odpłacił mu jednak z nawiązką i obaj wy­ szli z tego starcia posiniaczeni i krwawiący. Hostessa przyniosła zamówionego drinka. Paige za­ czekała, aż kobieta odejdzie, pochyliła się i zapytała: - Tylko trochę? - Oj, no dobrze. - Trace zmarszczył się i pociągnął łyk whiskey. - Zgoda. Przesadziłem. Zadowolona? - Będę zadowolona, kiedy z tym skończysz. Trace był zdumiony przemianą, jaka zaszła w jego młodszej siostrze, odkąd poznała swojego narzeczo­ nego. Zdecydowanie przybyło jej pewności siebie. Po­ dziwiał w niej te cechy, jednak nie wtedy, gdy kiero­ wały się przeciwko niemu. - Czy nasza matka wie, że pertraktujesz z wrogiem? - zapytał. - To nie wróg, Trace - odpowiedziała Paige miękko. - To nasza rodzina. Chcesz czy nie, płynie w nas ta sa­ ma krew. Jeżeli tylko spróbujesz dać im szansę, może

ich polubisz. A co do naszej matki, to wiesz doskona­ le, że gdyby wiedziała, że odwiedzam Jacka łub kogo­ kolwiek z tamtych „ludzi", jak ich nazywa, wpadłaby we wściekłość. Delikatnie powiedziane, pomyślał Trace. Lila Ashton wyjaśniła wyraźnie całej trójce swoich dzie­ ci, że kategorycznie nie życzy sobie kontaktów z przyrodnim rodzeństwem z Louret, winnicy zało­ żonej przez drugą żonę Spencera, Caroline, po ich rozwodzie. Trace wiedział, wszyscy o tym wiedzieli, że jego matka obawiała się ewentualnej konieczności po­ dzielenia się zdobytą później przez Spencera fortuną z dziećmi z jego dwóch poprzednich małżeństw. - Proszę, Trace - namawiała go Paige. - Powiedz chociaż, że o tym pomyślisz. - Dobrze. - Westchnął i pociągnął kolejny łyk whi- skey. - Pomyślę o tym. - Dzięki. - Paige stuknęła jego szklankę swoją i od­ chyliła się na oparcie, sącząc wino i obserwując go. - Powiesz mi teraz? - Co mam ci powiedzieć? - O Becce. Trace zacisnął dłoń na szklance, ale opanował się i odstawił ją. - Co mam ci powiedzieć o Becce? - Widziałam, jak z nią rozmawiałeś. - Paige przy- szpiliła go spojrzeniem zielonych oczu.

Do diabła! Dlaczego nie przyszło mu do głowy, że Paige może go zobaczyć? - Przypadkiem spotkaliśmy się na mieście. To nic takiego. - Po pięciu latach spotykasz kobietę, którą miałeś zamiar poślubić - Paige delikatnie zakręciła szklanką z winem - i uważasz, że to nic takiego? Powstrzymał się przed połknięciem na raz reszty swojej whiskey. -Tak uważam. - Słyszałam, że jest w mieście od kilku tygodni. - Tak? - Trace usilnie starał się wyglądać na znu­ dzonego. - Zamierzasz się z nią zobaczyć? - Nie, nie zamierzam. - Wiesz, że powinieneś. - Czyżby? - Gdzie u diabła jest kelnerka? Trace ro­ zejrzał się po sali. - A niby dlaczego? - Z wielu powodów - odpowiedziała Paige. - Po pierwsze, żeby dać jej szansę wyjaśnienia, czemu się tak zachowała. - Doskonale wiesz, czemu - powiedział Tracę przez zaciśnięte zęby. Paige w zamyśleniu wpatrywała się w swoje wino. - Powinieneś usłyszeć to od niej. Kiepski powód. - A czemu jeszcze?

- Żeby albo to skończyć, albo zacząć od nowa - po­ wiedziała, wzruszając ramionami. Właśnie tego potrzebował od swojej młodszej sio­ stry: porad odnośnie do życia osobistego. - Posłuchaj, Paige. Minęło pięć lat. Oboje zdążyli­ śmy dorosnąć. Tamta historia nie ma dalszego ciągu. Na szczęście pojawiła się kelnerka i Paige chwilowo zaniechała tematu. Nie mam zamiaru niczego zakańczać ani tym bar­ dziej zaczynać, myślał Trace, zaledwie jednym uchem słuchając listy obiadowych specjałów. Co do Becki, z pewnością nie potrzebował od niej niczego.

ROZDZIAŁ DRUGI Wciąż jeszcze w szlafroku Becca stała przy kuchen­ nym oknie i patrzyła na zmoczone deszczem jałowce i trawnik przed domem matki. Monotonne kapanie z dachu wprawdzie zakłócało poranną ciszę, ale dzia­ łało uspokajająco. Najwidoczniej Pan Bóg wiedział, jak bardzo po­ trzebowała spokoju. Odwróciła się od okna, przeczesała palcami splątane włosy i nastawiła kawę. Po ciężkiej nocy i dręczących snach zastrzyk kofeiny wydawał się niezbędny. Ekspres do kawy syczał i parskał. Becca tymczasem podeszła do małego, okrągłego, dębowego stołu ku­ chennego stojącego w rogu i przesunęła palcami po poręczy dębowego krzesła. Jakże często siadywali tu z Trace'em i gadali do białego rana. Ile filiżanek kawy i herbaty wypili tu razem, jakie snuli marzenia. Ile pocałunków wymienili... Przymknęła oczy. Zbyt wiele, pomyślała, nie da się policzyć.

Na samo wspomnienie pocałunków Trace'a po ple­ cach przebiegł jej dreszcz. Tylko on potrafił doprowa­ dzić ją do takiego stanu, że serce waliło, a kolana mię­ kły. Przypuszczała, że każda kobieta spogląda wstecz na swoją pierwszą miłość z podobnymi odczuciami, ale dla niej to była nie tylko pierwsza miłość, ale je­ dyna. Trace był jej jedyną miłością. - Wcześnie wstałaś. Na dźwięk głosu matki odwróciła się zaskoczo­ na. Elaine stała w drzwiach, w okularach do czytania wsuniętych głęboko w masę brązowych loków spię­ tych na czubku głowy i ze stosem tekturowych teczek w objęciach. W wieku czterdziestu dwóch lat Elaine Marshall nie miała na sobie grama zbędnego tłuszczu, chociaż w kącikach orzechowobrązowych oczu czaiły się le­ ciutkie zmarszczki. Była atrakcyjną kobietą. Niewy­ soka - metr pięćdziesiąt z groszami, jeżeli wyciągnę­ ła szyję - miała na sobie żakiet wart przynajmniej sto funtów. Nazywano ją Pani Tajfun. Nigdy nie brako­ wało jej energii i Becca nie pamiętała, żeby jej matka spała kiedykolwiek dłużej niż sześć godzin. Becca w pierwszej chwili pomyślała, że pewno ostatnia noc nie stanowiła wyjątku, ale zaraz zauwa­ żyła, że matka ubrana była w tę samą białą bluzkę i czarne spodnie, które nosiła dzień wcześniej. - A ty późno wróciłaś - odpowiedziała. Becca zdążyła się przyzwyczaić, że matka pracuje

po nocach, jednak piąta trzydzieści rano to było póź­ no nawet jak na nią. - Remanent - rzuciła Elaine gwoli wyjaśnienia. We­ szła do kuchni, odłożyła stos teczek na blat, otworzyła szafkę i wyciągnęła dwa kubki. Becca sięgnęła po dzbanek z kawą. - Naleję ci. - Nie musisz. - Wiem. Ale chcę. -Ale... - Usiądź - powiedziała Becca stanowczo. Elaine ruszyła w kierunku stołu, ale jeszcze zawró­ ciła do spiżarni. - Mam bułeczki cynamonowe. - Mamo, usiądź. Elaine uniosła brew. - Zrobiłaś się apodyktyczna. - Nauczyłam się od ciebie. - Becca wysunęła krze­ sło dla matki. - Pozwól, żeby raz, dla odmiany, popra­ cował kto inny. Elaine usiadła nadąsana. - Nie jesteś jeszcze za stara, żeby ci przetrzepać skó­ rę, wiesz? Becca postawiła na stole cukier, wyjęła łyżeczki, napełniła kubki kawą i podsunęła jeden matce. - Nigdy mnie nie uderzyłaś. - No i tu właśnie popełniłam błąd. - Wciąż nadą­ sana Elaine wsypała do swojego kubka dwie czuba-

te łyżeczki cukru. Przed dziesięciu łaty rzuciła pale­ nie i zastąpiła nikotynę słodyczami. Chociaż jadła ich stosunkowo dużo, nie przytyła ani grama. - Może nie byłabyś wtedy taka wygadana. - Tego też się nauczyłam od ciebie, - Becca nie sło­ dziła kawy. Z kubkiem w dłoni usiadła naprzeciwko matki. - Obiecałam, że ci pomogę przy remanencie, nie pamiętasz? - Masz swoją pracę, a poza tym, jeśli dobrze pamię­ tam, planowałaś ważne spotkanie. - Skończyło się koło ósmej. - Becca spojrzała na matkę i westchnęła. - Mamo, przecież ja cię prawie nie widuję. Naprawdę chciałam pomóc. - Wiem, kochanie. - Elaine poklepała córkę po rę­ ku. - Ale nie potrzebuję pomocy. Wszystko jest pod kontrolą. Becca zauważyła ciemne kręgi pod oczami mat­ ki i lekko obwisłe ramiona. Niektórzy mogliby uznać Elaine Marshall za męczennicę. Przez całe dorosłe ży­ cie pracowała na pełny etat przez siedem dni w ty­ godniu, zbyt dumna, by poprosić o pomoc kogokol­ wiek, nie wyłączając własnej córki. Becca wiedziała, że postępowanie matki nie wynikało z chęci zosta­ nia świętą. Przed dwudziestu pięciu laty, jako ciężar­ na siedemnastolatka, została porzucona i zmuszona walczyć o przetrwanie swoje i swojego dziecka. Becca wiedziała też, że nie ma sensu się z nią o to spierać. Matka była uparta jak nikt na świecie.