galochbasik

  • Dokumenty1 460
  • Odsłony642 228
  • Obserwuję776
  • Rozmiar dokumentów2.1 GB
  • Ilość pobrań415 283

13 RÓD COLTONÓW-SZAFIRY DLA NARZECZONEJ-Michaels Kasey

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :334.2 KB
Rozszerzenie:pdf

13 RÓD COLTONÓW-SZAFIRY DLA NARZECZONEJ-Michaels Kasey.pdf

galochbasik EBooki ROMANSE I EROTYKI DYNASTIE-ROMANS WSPÓŁCZESNY RÓD COLTONÓW
Użytkownik galochbasik wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 79 stron)

Szafiry dla narzeczonejSzafiry dla narzeczonejSzafiry dla narzeczonejSzafiry dla narzeczonej SSSSaaaavvvvaaaannnnnnnnaaaahhhh Kasey Michaels

ROZDZIAŁ PIERWSZY Lorraine Nealy przyklejała na dokumentach ółte, papierowe strzałki. - Tutaj, tutaj i tutaj - mówiła, kładąc pojedyncze kartki na biurko. Strzałki, które wskazywały szefowi miejsce do podpisu, były zbyteczne, lecz Harrison Colton nie komentował ich obecności, posłusznie podpisując wszystkie zaznaczone miejsca. Doskonale wiedział, e wystarczy najmniejsze niedopatrzenie, a Lorraine zacznie całą procedurę od początku. Dziś nie miał na to czasu. - Lorraine - odezwał się, gdy jego osobista asystentka (podkreślała, e nie jest sekretarką) zabrała ju ostatni dokument - có ja bym bez ciebie począł? - Zmarniałby pan i umarł, panie Colton. Całe to miejsce zwaliłoby się panu na głowę. Nie byłoby to przyjemne, proszę mi wierzyć - odparła bez ząjąknienia. Licząca pięćdziesiąt kilka lat Lorraine pracowała w Colton Media Holding od trzydziestu lat i wmówiła sobie, e bez niej firma ju dawno przestałaby istnieć. Była asystentką Franka Coltona, a gdy ten zdecydował się przekazać firmę młodszemu z synów, Lorraine zaczęła nią zarządzać „za pośrednictwem" Harrisona. Tak mówiła ka demu, kto ją o to zapytał, i ka demu, kto nie pytał o nic. Harrison uśmiechnął się, wstał i sięgnął po granatowy płaszcz sportowy, który wisiał na oparciu krzesła. - W takim razie mogę bezpiecznie wyjść wcześniej, skoro firma zostaje w tak dobrych rękach. Chyba e masz jeszcze coś do podpisu. - Nie, wszystko ju podpisane. Kołnierzyk się panu zagniótł - dodała Lorraine, a Harrison szybko poprawił i kołnierzyk, i krawat. Harrison miał trzydzieści jeden lat i jeszcze się nie przyzwyczaił do panującego w firmie zwyczaju nienoszenia oficjalnych strojów w piątki, choć bardzo chętnie przychylał się do pomysłu piątkowej pracy w domu. Dziś wpadł

do biura tylko po to, by podpisać dokumenty, i w tej chwili był gotów rozpocząć weekend. Jeszcze raz poprawił krawat, przygładził ręką swe czarne jak smoła włosy, zanim Lorraine zdą yła mu powiedzieć, e po umyciu ich pewnie nie uczesał, i wziął do ręki walizeczkę. - Więc wszystko załatwione, tak, Lorraine? - spytał, zmierzając w kierunku drzwi. - Właściwie... - zaczęła, a on przystanął w połowie drogi i odwrócił do niej głowę. - Właściwie to nic. Pozbędę się jej. Proszę tylko wyjść bocznymi drzwiami. - Jej? - W zielonych oczach Harrisona błysnęło zaciekawienie. - Jakiej jej? Lorraine przycisnęła dokumenty do swej płaskiej piersi i wzniosła wodniste oczy do nieba. - No tej, co siedzi u mnie ju od godziny i nie rozumie, e powinna sobie pójść. Tej jej. - Nie jest umówiona? Oczywiście, przecie z nikim się nie umawiam na piątkowe popołudnia. I nie chce wyjść? Lorraine, chyba tracisz ikrę. Kiedy ty mówisz „nie", mę czyźni kulą się ze strachu. Przynajmniej ja się kulę. - Powiedziałam jej, e mo e poczekać - odezwała się tak cicho, e Harrison automatycznie się do niej przybli ył. - Powiedziałaś, e mo e poczekać? - powtórzył z niedowierzaniem. - Ty przecie nigdy tak nie mówisz. Nigdy... A czego ta kobieta chce? Czy zbiera na bezdomne pudle i trafiła w twój czuły punkt? - Bezdomne pudle, panie Colton? - odrzekła kwaśno. - Pudle są cudowne i prawie zawsze znajdują sobie dom. - A tak, owszem. - Uśmiechnął się szeroko. - U ciebie. Ile ich masz ostatnio? Dziesięć?

- Sześć, a wszystkie ju za godzinę będą umierać z głodu, więc jeśli przestanie pan się grzebać i wyjdzie bocznymi drzwiami, to ja wrócę do siebie i zgodnie z prawdą powiem tej Hamilton, e pana ju nie ma. - Co? Hamilton? - Harrison zablokował Lorraine drogę. - Annette Hamilton? To niemo liwe. Ona teraz nazywa się Annette O'Meara. Lorraine wyjęła z kieszeni karteczkę i spojrzała na nią. - Nie Annette. To Savannah Hamilton. Powiem jej, e pan wyszedł. Czy mam ją umówić na przyszły miesiąc? Nie, tego by nie chciał. Pragnął zaś z całej duszy, by Lorraine wysłała tę kobietę na Marsa, i to z całą rodziną. Tak, niech Savannah zabierze z sobą Sama i Annette i niech mu dadzą święty spokój. Trąc w zamyśleniu czoło, wrócił do biurka i postawił walizeczkę. - Czego ona chce? - A czego one wszystkie chcą? Pracy. Ale powiedziałam, e się jej pozbędę. Powinnam była to zrobić godzinę temu. - Więc dlaczego nie zrobiłaś? Lorraine wzruszyła ramionami. - Chyba ma pan rację. Jest w niej coś z zabłąkanego pieska albo zbitego szczeniaczka. Taka wystrojona, i nie ma gdzie pójść. I chyba była bardzo nieszczęśliwa z tego powodu, e musiała stanąć przy moim biurku. Mo e ona nie szuka pracy, mo e szuka czegoś innego? Myślałam, e mi powie, o co jej chodzi, ale stwierdziła, e to sprawa osobista, i nic więcej nie mogłam z niej wycisnąć. Nawet moje domowe ciasteczka nie otworzyły jej ust. - No, no! - mruknął Harrison, odkładając płaszcz i siadając za biurkiem. - Jeśli nie poskutkowały nawet twoje ciasteczka, to sprawa jest powa na - ciągnął artobliwym tonem, by Lorraine nie zaczęła czegoś podejrzewać. - adne narzędzie tortur nie jest groźniejsze od twoich ciasteczek. Dziwię się, e nie wezwałaś ochrony i nie kazałaś jej wyrzucić na zbity pysk.

- Ja te się temu dziwię - rzekła asystentka, kładąc rękę na klamce. - Domyślam się, e teraz mogę ju odetchnąć, bo ją pan przyjmie. Tak? - Tak. I mo esz iść do domu, kiedy ją wprowadzisz. Nie martw się, w dzieciństwie ja i Jason wzięliśmy ze trzy lekcje karate, więc nie sądzę, eby ta kobieta była w stanie coś mi zrobić. - Pana ojciec nigdy tak nie artował - zauwa yła Lorraine. -I nigdy by tak nie powiedział o moich ciasteczkach. - To prawda. Ale ty mnie uwielbiasz. I nawet się o mnie martwisz, a ja pewnie zwariowałem, bo mi się to podoba - ciągnął Harrison, zastanawiając się, czy woli jeszcze chwilę porozmawiać z asystentką, czy jak najprędzej zobaczyć się z Savannah Hamilton. - Daj mi pięć minut i wprowadź ją, dobrze? Potrzebował czasu, by pomyśleć o Savannah, by stopniała złość, która pojawiała się natychmiast, ilekroć usłyszał nazwisko Hamiltonów. Potrzebował czasu, by uprzytomnić sobie, e tamte wydarzenia rozegrały się sześć lat temu, e nie jest ju łatwowiernym idiotą i e jest w stanie znieść wszystko, co Savannah mu powie, nie reagując wściekłością lub cierpieniem. Miał nadzieję, e rany zostały wyleczone. Sześć lat. Sześć lat to szmat czasu, lecz mo e niewystarczająco długi, poniewa nadal wszystko pamiętał z bolesną jasnością. Ale wtedy był głupi i naiwny. Właśnie ukończył studia i był gotów do zmierzenia się ze światem, lecz na swych warunkach. Odrzucił propozycję ojca i nie przyjął pracy w jego firmie, lecz postanowił zrobić karierę sam, bez pomocy rodziny. Osiągnął swój cel, i przyjął posadę w holdingu CMH dopiero wtedy, gdy ju udowodnił, ile jest wart. Wszystko mu poszło znakomicie, z wyjątkiem tego jednego niepowodzenia z Hamiltonami. Niepowodzenia w pracy i w yciu osobistym. Oba były bolesne. Harrison przyło ył otwartą dłoń do czoła i na kilka chwil zatopił się we wspomnieniach. Przystąpił do pracy w firmie Sama Hamiltona z wielkimi nadziejami, a gdy poznał starszą córkę Sama, Annette, i się w niej zakochał, pomyślał, e

wiedzie mu się jak w bajce. I to pewnie powinno mu było posłu yć za pierwsze ostrze enie. Sam powitał go jak syna, dał mu swe błogosławieństwo i zaczął organizować huczne wesele. Dotąd wszystko szło jak z płatka. Harrison polubił sympatycznego Sama, pokochał piękną, ciemnowłosą Annette, i wesoło się bawił z jej powa ną, młodszą siostrą imieniem Savannah. Uśmiechnął się do siebie, wspominając ją. Miła dziewczyna, naprawdę bardzo miła. Taka młodsza siostra, której nie miał. Trochę jej te współczuł. Była dzieckiem pozbawionym matki, a ojciec wcale nie ukrywał, e Annette ma urodę, a Savannah rozum - a w opinii Sama Hamiltona rozum u kobiety był tak niepotrzebny jak biustonosz w bikini. Ile lat miała wtedy Savannah? Siedemnaście? Tak, coś koło tego. Mieszkała wtedy w szkole z internatem i Harrison odwiedził ją tam kilka razy, poniewa tęskniła za domem i poniewa szkoła le ała blisko szosy wiodącej do posiadłości jego rodziców w Prosperino w Kalifornii. A więc odwiedzał ją, przywoził z domu rzeczy, o które prosiła, i kiedyś nawet pomógł jej w przygotowaniu jednej ze szkolnych prac. Ciekaw był, jak owa praca została oceniona. Nie miał zamiaru ją o to pytać, bo ta sprawa nale ała ju do przeszłości, podobnie jak do zamierzchłej przeszłości nale ały jego praca u Hamiltona i zaręczyny z Annette. - Drań - mruknął Harrison, myśląc o Samie Hamiltonie, który pewnego dnia zaprosił go do swego gabinetu na pogawędkę. Pogawędkę? Jasna cholera! Sam pchnął w kierunku siedzącego po drugiej stronie biurka Harrisona plik papierów, wyjaśniając, e przygotował projekt umowy przedmał eńskiej, która przewiduje przekazanie Samowi udziałów w holdingu Coltonów. Przecie Harrison nie śmiałby poprosić ojca o coś takiego! Westchnął i potrząsnął głową, przypominając sobie, e jak burza wypadł wówczas z gabinetu Sama, chwycił Annette za rękę i pociągnął ją na dwór,

mówiąc, e chyba mają problem. A potem ją zapytał, czy zgodzi się z nim uciec. Mogliby wskoczyć do samochodu, dojechać wieczorem do Reno, a rano wziąć ślub. - Ale ja byłem głupi! - mruknął do siebie, biorąc do ręki pióro i ciskając nim w dragi kąt pokoju. Annette wcale nie miała zamiaru z nim uciekać. W istocie nie miała te zamiaru go poślubić przed podpisaniem umowy przedmał eńskiej. Nawet nie udawała, e go kocha, nawet nie uznała za stosowne skłamać. Traktowała ich związek jako korzystny dla ojca pod względem finansowym, a dla siebie - towarzyskim. Zaś Harrison bez udziałów w holdingu ojca, bez intratnej tam pozycji - był dla nich po prostu bezu yteczny. O tak, pomyślał, niech no tu wejdzie któreś z Hamiltonów. Ju ja mu poka ę! A tymczasem za drzwiami gabinetu czekała Savannah... Przecie ona nigdy mu niczego nie zrobiła, prawda? Była wówczas tak samo młoda i niewinna, jak on był łatwowierny. To nie jej wina, e miała ojca drania i pozbawioną serca, zachłanną siostrę-. Harrison pochylił się nad biurkiem i nacisnął guzik. - Poproś ją, Lorraine, i mo esz iść do domu. Wstał i wyszedł zza biurka, mając zamiar spotkać Savannah na środku gabinetu. W świetle otwartych drzwi stanęła Lorraine i zaanonsowała gościa, po czym wycofała się ze słowami: - To ja ju znikam. I niech pan nie robi nic, czego ja bym nie zrobiła. - Dzięki, Lorraine - odparł, zastanawiając się, ile by musiał liczyć sobie lat, ile mieć tytułów, ile razy się wykazać, aby Lorraine zaczęła traktować go jak dorosłego. Pewnie takiej chwili nie do yje. A potem ju nie miał czasu na myślenie, bo w progu stanęła Savannah. Od tamtej pory nie urosła - liczyła sobie metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, kilka centymetrów więcej ni Annette. Miała nadal jasnopopielate włosy, które

niegdyś wiązała w koński ogon, a teraz nosiła splecione we francuski warkocz. Nadal była szczupła, choć mo e miała nieco za szerokie ramiona. W jej błękitnych niczym kalifornijskie niebo oczach malował się ten sam, nieco zdumiony i spłoszony wyraz. Patrzyła na niego przez chwilę, po czym wbiła wzrok w dywan. Kremowa, jasna skóra. Przypomniał sobie, e napisała pracę na temat szkodliwego działania promieni słonecznych i otrzymała za nią wysoką ocenę. Zapewne tę pracę tak e zapamiętała, bo nie dostrzegł na jej twarzy piegów ani innych przebarwień. Zauwa ył jednak szminkę, ró na policzkach i cienie na powiekach. Wygląda dobrze, skonstatował, ale nie jak Savannah. Wygląda jak Savannah usiłująca upodobnić się do Annette. Poczuł, e ogarnia go złość. - Dzień dobry, Savannah - zaczął, poniewa milczała. - Co za miła niespodzianka. Podniosła głowę, spojrzała na niego uwa nie i uśmiechnęła się nieśmiało. - Och, mocno w to wątpię, Harry - odezwała się tym swoim lekko przytłumionym głosem, który zawsze sprawiał mu przyjemność, a potem chyba przypomniała sobie, e przyszła tu załatwić coś wa nego, bo jej uśmiech zniknął niczym słońce za chmurami. - Harry - powtórzył. - Mój Bo e, jak długo tego nie słyszałem. Jesteś jedyną osobą, która mnie tak nazywała. Zatrzymała na nim wzrok na całe trzy sekundy i znowu spuściła oczy. Poniewa zmęczyła go niemo ność nawiązania z nią kontaktu wzrokowego, wskazał jej fotel w części wypoczynkowej gabinetu. - Nie powinnam tak cię nazywać - powiedziała, wtykając torebkę między siebie a oparcie fotela. - Przepraszam.

- Ale nie przepraszaj. Bardzo mi się to podoba. Przynajmniej nikt nie jest rozczarowany, kiedy wchodzę do pokoju i okazuje się, e nie jestem Harrisonem Fordem. Usiadł w fotelu naprzeciwko, po drugiej stronie stolika, poniewa odniósł wra enie, e gdyby usiadł bli ej niej, mogłaby wyskoczyć z gabinetu jak oparzona i nigdy by się nie dowiedział, co ją tu przywiodło. - Powiedz mi, co u ciebie. - Właśnie skończyłam studia - odrzekła, nerwowo wykręcając palce. - Domyślam się, e z wyró nieniem. Zawsze świetnie się uczyłaś. - Bo e, ale ona się denerwuje. Czy się go boi? Kiwnęła głową. - A co u ciebie, Harry? Czytałam, e ojciec przekazał ci kierowanie holdingiem. Twoja własna firma ma się dobrze, a teraz to? W tym artykule, który czytałam, dziennikarz nazwał cię magnatem finansowym i geniuszem. - Nie wierz we wszystko, co piszą w gazetach - powiedział, zmieniając pozycję. Z adnym z Hamiltonów nie miał ochoty rozmawiać o finansach. - A co u twojej rodziny? Dostrzegł, e twarz Savannah zabarwia się delikatnym rumieńcem, znacznie bardziej naturalnym, ni wybrany przez nią ró . - W zeszłym tygodniu Annette wniosła sprawę o rozwód - oznajmiła i wyraźnie czekała na jego reakcję. - Tak? - mruknął zdawkowo, ze zdumieniem uświadamiając sobie, e nic go nie obchodzą poczynania Annette. - Szkoda. - Myślę, Harry, e ona ałuje - dodała Savannah, a Har-rison przypomniał sobie, e zawsze próbowała usprawiedliwić siostrę. - Wiem, e zerwała zaręczyny z tobą, bo poznała Roberta, ale wiem tak e, e prawie od samego początku zdawała sobie sprawę, e popełniła błąd. Robert O'Meara nie jest... No, powiedzmy, e niewiele ich łączy, jego i Annette.

- Robert 0'Meara ma pewnie z sześćdziesiąt lat, moja droga. Jakim cudem Annette mogła się spodziewać, e coś ich połączy? Przecie on jest w wieku Sama. - Harrison rozło ył ręce w geście mającym oznaczać, e nie powinien był mówić tego, co powiedział, i e nie ma ochoty ciągnąć dalej tego wątku. Niemniej jedną sprawę musiał wyjaśnić. - A więc tak ci to wytłumaczyli? e Annette najpierw poznała Roberta, a potem mnie rzuciła? e oddała pierścionek, powiedziała, e jest jej przykro, ale lepiej ebym sobie poszedł? - A to nieprawda? - zapytała Savannah, otwierając szeroko oczy. - Zawsze sądziłam... - Ale tak, to prawda - przerwał jej. - Zachowałem się jak d entelmen i zniknąłem. ałuję tylko, e po drodze nie wpadłem do twojej szkoły, eby się po egnać. A tak przy okazji, to jak oceniona została ta praca, którą razem robiliśmy? - Na piątkę. Dziękuję ci. - Przecie wiele nie zrobiłem. Podrzuciłem ci zaledwie parę materiałów - zauwa ył i podszedł do barku, by nalać sobie i jej po szklance wody. Miał sucho w gardle i był właściwie zły na Savannah, e swoim przyjściem wskrzesiła dawno pogrzebane wspomnienia. - Teraz mi powiedz, jak się miewa Sam. Zagryzła wargi i odwróciła głowę. Niedobrze... - Savannah, co z ojcem? Zachorował? - Nie... - Pokręciła głową. - Ale coś nie tak? Znowu pokręciła głową. - Savannah, mo emy siedzieć tu cały wieczór i grać w dwadzieścia pytań, ale podejrzewam, e przyszłaś do mnie z powodu Sama. Więc porozmawiajmy o nim, dobrze? Przysłał cię? Gwałtownie podniosła głowę. - Nie, skąd! On nie ma pojęcia, e tu jestem. Nikt nie wie, e tu przyjechałam. I chyba ja sama nie wiem, ale teraz widzę, e to był błąd. -

Odstawiła szklankę, wzięła torebkę i wstała. - Do widzenia, Harry. Miło mi było cię widzieć... Zrobiła trzy kroki w kierunku drzwi, gdy się odezwał: - Siadaj, i to ju . Posłusznie wróciła na swoje miejsce, ale na niego nie spojrzała. Wyjęła z torebki chusteczkę, wytarła oczy i nos, a gdy to zrobiła, Harrison pochylił się w jej stronę i zapytał: - Albo mi powiesz, co cię tu sprowadza, albo nie wezmę cię na pizzę... Była to aluzja do jego wizyt, kiedy to parę razy dzięki niemu nie musiała jeść w szkolnej stołówce. Słysząc to, odetchnęła głęboko i przesłała mu blady uśmiech. - I nie będę mogła zamówić swojej pepperoni? - Trafiłaś w dziesiątkę - odrzekł, zastanawiając się, czy ma jej powiedzieć, e tusz jej się rozmazał i teraz wygląda trochę jak blond szop. Nie, mo e lepiej nie mówić, e rozpłynęły się jej barwy wojenne, bo ona i tak jest w marnym stanie. - A teraz powiesz mi, o co chodzi? Proszę... Przez chwilę bawiła się zamkiem torebki, zatrzaskując go i otwierając, po czym wstała i zaczęła przemierzać pokój. - Nie jest mi łatwo o tym mówić, Harry. - Rozumiem. - Starał się mówić neutralnym tonem, bo poczuł szaleńczą chęć, by przytulić ją do siebie i obiecać, e wszystko będzie dobrze. Wątpił jednak, by pozwoliła mu się zbli yć a tak bardzo, a poza tym lepiej nie ryzykować bliskości z adnym z Hamiltonów. - Poczekam, a będziesz gotowa, Savannah. I obiecuję ci nie przerywać. Zatrzymała się i spojrzała na niego z uśmiechem. - Och, mo esz mi przerywać, kiedy tylko zechcesz. Myślę, e się nie powstrzymasz. - Wzięła swoją szklankę i wypiła wodę. - No więc tak - zaczęła, podejmując marsz. -Firma ojca ma kłopoty - oznajmiła, po czym szybko dodała: - Prawdziwe kłopoty.

- Bardzo mi przykro, Savannah - skomentował, w myślach zacierając ręce. Miał ochotę dorwać się do Internetu, sprawdzić, w jakim stanie jest firma Sama i zastanowić się, co mógłby zrobić, by pchnąć ją na krawędź przepaści. - Ojciec jest bliski bankructwa - ciągnęła, biorąc przycisk do papieru i przekładając go z ręki do ręki. - To wina Roberta, oczywiście. - Oczywiście - powtórzył. - W jakim sensie? Savannah odło yła przycisk i wróciła na swój fotel. - No có , nie znam wszystkich szczegółów, ale Annette mówiła, e Robert obiecał zainwestować znaczną sumę w firmę ojca, a poza tym dać mu prawo do akcji, czy coś takiego, w jego własnej spółce. To miał być taki prezent ślubny. Dla niej. - Ach, tak - mruknął Harrison, z trudem ukrywając gorycz. - Rozumiem. A więc co się stało? - Stało się to, e Robert nie wspomniał, e ma zobowiązania wobec urzędu skarbowego. - Mówiąc krótko, stary poczciwy Robert był nie tylko bankrutem, ale i po uszy tkwił w długach. Czy tak? Savannah pokiwała głową. - Prawnicy ojca i prawnicy Roberta tuszowali to wszystko przez parę lat, ale teraz obie firmy mają naprawdę kłopoty. - I dlatego Annette wniosła sprawę o rozwód. Zawsze mówię, e nie ma to jak lojalna ona. - Och nie, nie! Annette czuła się zobowiązana dotrzymać przysięgi, tak mi mówiła. Ale Robert... No có ,, nie był jej wierny. Tego mu nie mo e wybaczyć, i jej nie winię. Harrison czuł przemo ną chęć, by ją zapytać, czy nie ma ochoty na następną szklankę wody, by łatwiej jej było przełknąć te wszystkie kłamstwa, jakimi siostra ją uraczyła. Przypomniał sobie jednak, e jest porządnym facetem i nie będzie mówił Savannah, e jej ojciec jest łobuzem, a siostrzyczka dziwką,

która sprzedała się za pieniądze. Tyle e dziwki na ogół lepiej pilnują swoich interesów. Nagle go olśniło. - Savannah, czy ty przypadkiem nie występujesz w roli adwokata Annette? - Adwokata? Dlaczego? - Niewa ne - mruknął, mając nadzieję, e się myli i e Savannah nie przyjechała tu, by namówić go do spotkania z Annette, która mu oczywiście powie, e popełniła błąd, e go nadal kocha i e chce do niego wrócić. Do niego i do jego pieniędzy. Na samą myśl o tym robiło mu się niedobrze. Ze słów Savannah jednak wnosił, e ona nie ma pojęcia, dlaczego zaręczyny jej siostry zostały zerwane. - Chyba trochę wariuję na stare lata. - Aha. - Poniewa nadal nerwowo zacierała ręce, domyślił się, e to nie koniec opowieści. Mimo e nie miał ochoty słuchać dalszego ciągu, powiedział: - No dobrze, Savannah, mów. Chciałbym pomóc. Naprawdę. - Nie wiem, dlaczego myślałam, e to wszystko będzie łatwiejsze - mruknęła jakby do siebie, po czym podniosła wzrok na Harrisona. - No có , powiem ci to szybko, bo inaczej stracę odwagę. Ojciec wbił sobie do głowy, e mam poślubić Jamesa Vaughna. Znasz go? Na jakiej podstawie zało ył, e Savannah nie jest w stanie powiedzieć mu niczego takiego, co jeszcze bardziej pogrą y Sama w jego oczach? - James Vaughn? - powtórzył, wyobra ając sobie tego hałaśliwego, tłustego typa razem z Savannah. Całowałby ją, dotykał, mia d ył w uścisku. Ohyda. - Ten facet miał ju chyba z sześć on i gdybym był twoim ojcem, trzymałbym cię od niego jak najdalej. - Miał pięć on - uściśliła spokojnie - a ojciec jasno mi zakomunikował, e James uratuje nas od finansowej ruiny, jeśli zgodzę się zostać jego oną. Ojciec mówi, e moim obowiązkiem jest wyjść za mą za kogoś bogatego.

- Twój ojciec powinien się za to sma yć w piekle -stwierdził, ponownie kierując się do barku, tym razem po odrobinę szkockiej. - Chyba tego nie zrobisz, prawda? - Nie chcę tego zrobić - odrzekła, odwracając się w jego stronę. - Dlatego tu przyjechałam. Patrzył na nią przez długą chwilę, potem przeniósł wzrok na swoją szklankę i dolał sobie jeszcze odrobinę. - Mów dalej - poprosił, odnosząc nieprzyjemne wra enie, e historia znowu się powtarza. - Wiem, e proszę cię o bardzo wiele, pewnie nazbyt wiele. A mo e byśmy uznali to za coś w rodzaju po yczki, co? Dostałbyś w efekcie część firmy ojca. Wiadomo mi, e James ma dostać czterdzieści procent udziałów, kiedy... jeśli mnie poślubi. A my nie musielibyśmy brać ślubu. Nie byłoby to konieczne, prawda? Moglibyśmy zawrzeć układ... Ty pomo esz ojcu, a on ci zapisze część firmy. Wiem, e nadal przejmujesz firmy, Harry, oprócz tego, e kierujesz tym holdingiem. Czytałam o tym w tym artykule, o którym ci mówiłam. Jeśli ktokolwiek jest w stanie wycisnąć coś z firmy ojca, to właśnie ty. Pisali, e jesteś magnatem finansowym, w którego rękach wszystko zamienia się w złoto... Urwała, przestała wykręcać palce. Spojrzała na Harrisona wzrokiem, w którym odczytał zarówno determinację, jak i przera enie. W jej błękitnych oczach otoczonych rozpływającym się tuszem zalśniły łzy. - Wiem, e nie mam prawa cię o to prosić. Naprawdę wiem, ale nie mogę poślubić Vaughna. Nie mogę, Harry. - A więc odejdź od nich, Savannah - rzekł Harrison, zdając sobie sprawę, e zabrzmiało to okrutnie. - Jesteś ju dorosłą kobietą, a nie dzieckiem. Zostaw ich. A jeśli przedtem zechcesz posłać Sama do diabła, to masz moje błogosławieństwo.

- Tego te nie mogę zrobić, Harry - odrzekła, biorąc torebkę i podnosząc się z fotela. - W zeszłym tygodniu powiedział mi coś, o czym nie wiedziałam i czego wolałabym nigdy nie usłyszeć. Mam wobec niego... dług. - Ty masz wobec niego dług? Jakim cudem? Za to, e posyłał cię do szkoły? e dał ci dach nad głową? Przestań, Savannah. Rodzice nie mówią swoim dzieciom, e są im coś winne. Dobrzy rodzice tak nie mówią. - On nie jest moim ojcem - wyszeptała, przymykając oczy. - Właśnie tego się dowiedziałam, Harry. Tu przed śmiercią moja matka przyznała się do niewierności i powiedziała mu, e Annette jest jego córką, a ja nie. Matka umarła, kiedy miałam pięć lat. Ojciec... Sam cały czas o tym wiedział. A ja zawsze zastanawiałam się, dlaczego jesteśmy z Annette niezbyt do siebie podobne. Teraz ju wiem. Teraz wiem mnóstwo rzeczy. Harrison poczuł się jak człowiek, który otrzymał silny cios. Szybko nalał odrobinę whisky do drugiej szklanki i wcisnął ją Savannah do ręki. - Dobrze się czujesz? - spytał, prowadząc ją z powrotem w stronę fotela. Pociągnęła łyk i skrzywiła się lekko. - Nie jestem pewna, Harry. Prawdę mówiąc, jestem ciągle trochę oszołomiona. - I myślisz, e jesteś Samowi coś winna. Za co jesteś mu cokolwiek winna? Za to, e naopowiadał ci tych bzdur? - Powiedział mi prawdę, Harry. Pokazał mi nawet list od mojego prawdziwego ojca, który znalazł wśród rzeczy matki. Był on oficerem sił powietrznych i zginął w katastrofie samolotu przed moim urodzeniem. W tym liście pisał, e za trzy tygodnie wróci z Hiszpanii do domu i wtedy uciekną razem z moją matką. - Upiła następny łyk szkockiej. - Jak więc widzisz, to wszystko jest całkiem prawdziwe. Nie nale ę do rodziny Hamiltonów. - Jak się dobrze zastanowić, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - mruknął pod nosem, po czym natychmiast przywołał się do porządku.

Nawet idiota widzi, e Savannah jest przybita. I tylko taki łajdak jak Sam Hamilton mógł ją doprowadzić do takiego stanu, po tylu latach ujawniając jej tak brzemienną w skutki tajemnicę. I tylko łajdak w rodzaju Sama trzymałby w zanadrzu ten sekret po to, by wykorzystać go w tak niecnym celu. - Czy mo esz mi pomóc, Harry? - zapytała, nie mogąc się doczekać odpowiedzi. - Mo e i zwariowałam, ale wydaje mi się, e jeśli pomogę ojcu uratować firmę, spłacę mu część długu za to, co mu zrobiła moja matka, za to, e go zraniła. Ale... ale nie mogę wyjść za mą za Jamesa Vaughna. I nie podoba mi się, e ojciec mnie o to poprosił,nawet jeśli jestem mu coś winna. Słyszałam, e jeśli ktoś przychodzi i inwestuje nowe pieniądze w firmę, i ją ratuje, to ten ktoś nazywany jest białym rycerzem. Podoba mi się to określenie... - Zamilkła na moment, po czym obdarzyła go słabym uśmiechem. - Od zeszłego tygodnia ciągle o tym myślę i doszłam do wniosku, e jedynym białym rycerzem, którego znam, jesteś ty. - Daj mi parę minut - poprosił, uświadamiając sobie, e musi uporządkować myśli. Albowiem właśnie przypomniał sobie, e sześć lat temu podejrzewał, i Savannah jest w nim zadurzona. Jednak wcale mu nie przyszło do głowy, e mimo wszystko dostrze e w nim bohatera. Cała ta sytuacja była dla niego ogromnie niezręczna. Było dla niego jasne, e Savannah nie miała pojęcia o tym, i jej siostra - teraz ju przyrodnia - odegrała aktywną rolę w planach Sama, by wydać córki za pieniądze. Savannah była święcie przekonana, e Annette po prostu zakochała się w Robercie i dlatego rzuciła jego, Harrisona. A jednak, nie mając o tym wszystkim bladego pojęcia, Savannah przyszła do niego, swego starego przyjaciela, byłego narzeczonego jej siostry - jej białego rycerza - by prosić go o pomoc i uratować ojca przed bankructwem. Historia zdecydowanie się powtarza...

Wyjątek stanowi jedynie to, e rękę Savannah zaproponowano Jamesowi Vaughnowi, a nie Harrisonowi, ona zaś wspaniałomyślnie stwierdziła, e Harrison nie musi się z nią enić. Wystarczy, e pomo e Samowi, człowiekowi, któremu chętnie podałby kotwicę, gdyby ten tonął. - A co będzie, jeśli pomogę Samowi? - zapytał w końcu. - Nie wyjdziesz za mą za Vaughna, to ju wiem. Ale co potem, Savannah? Co zrobisz? - Chodzi ci o to, co zrobię z moim... z Samem? O to pytasz? - Nie na pró no byłaś jedną z najlepszych studentek -zauwa ył. - No więc? Czy masz zamiar zostać z nim i czekać, a znowu będziesz musiała wyciągać go z tarapatów? - Znowu? Tak naprawdę myślisz? - Potrząsnęła głową. - Nie. Wydaje mi się, e kocham ojca, ale nie jestem ślepa na jego wady. Nie jestem te ślepa na wady Annette, choć nie chciałabym o niej źle mówić, zwłaszcza przy tobie. Ale przez wiele lat byłam poza domem, i ju wiem dlaczego. W zeszłym tygodniu uzyskałam odpowiedź na wiele pytań. Ale nie mogę tak po prostu odejść, Harry. W pewnym sensie jestem mu coś winna. Co wcale nie oznacza, e nie wyprowadzę się z domu, jeśli znajdę inny sposób, eby pomóc Samowi. Odejdę jednak ze swojej własnej woli, i nie będę oglądała się za siebie. Harrison pokiwał głową. - Widzę, e wszystko ju przemyślałaś, prawda? - odezwał się, wyciągając rękę i pomagając jej wstać. W jego głowie zaczynał rodzić się pewien pomysł, musiał tylko dać sobie trochę czasu, by dojrzał. - Jeszcze porozmawiamy, ale teraz chodźmy na pizzę.

ROZDZIAŁ DRUGI Savannah stała przed lustrem w małej łazience restauracji Sal's Pizza, zastanawiając się, dlaczego Harry nic jej nie powiedział o rozmazanym tuszu. Musiała przyznać, e wygląda dość upiornie. - Wodoodporny - mruknęła, gdy zwil yła papierowy ręcznik, by usunąć czarne smugi spod oczu. - Co za oszuści! Kobieta w średnim wieku wyszła z toalety i Savannah usunęła się lekko na bok, by zrobić jej miejsce przy umywalce. - Dzięki - rzekła kobieta, namydlając dłonie. - Czy dobrze się pani czuje? Savannah bezwiednie postąpiła krok do tyłu. Czy by jej stan widać było na twarzy? - Och, tak, dziękuję - odparła. - Dobrze. - Myślałam, e pani płakała - ciągnęła kobieta. - Tusz mo e być odporny na wodę, odporny nawet na huragan, ale jeszcze nie miałam takiego, który byłby odporny na łzy. - Zakręciła kurek i wytarła dłonie w papierowy ręcznik, który podała jej Savannah. - Noszę w torebce buteleczkę olejku dziecięcego, razem z całym gabinetem kosmetycznym, jak mówi mój mą . Tylko tym olejkiem mo na zetrzeć to mazidło. Zanim Savannah zdą yła cokolwiek powiedzieć, kobieta pogrzebała w pokaźnych rozmiarów torebce i wyjęła buteleczkę oraz paczkę chusteczek. - Proszę bardzo - odezwała się, podając Savannah chusteczkę nasączoną kilkoma kroplami olejku. - I jeszcze jedno - dodała, kierując się do drzwi. - On nie jest tego wart. aden nie jest tego wart, niech mi pani wierzy. Savannah patrzyła przez chwilę w miejsce, w którym zniknęła kobieta, po czym odwróciła się z powrotem do lustra i przetarła chusteczką lewe oko. Zabieg okazał się skuteczny, mo e a nadto, bo chusteczka wchłonęła nie tylko tusz, lecz tak e cień do powiek. Uznała, e nie pozostaje jej nic innego, jak oczyścić całe prawe oko.

- Nie wiem, dlaczego wyglądam teraz jeszcze gorzej - mruknęła, patrząc na swe odbicie w lustrze. - A niech to! - dodała, odkręciła kran i sięgnęła po mydło. Gdy po raz kolejny spojrzała w lustro, wycierając twarz papierowym ręcznikiem, ujrzała w nim Savannah Hamilton taką, jaką znała przez całe ycie. - Tymi rurami spłynęło właśnie ponad sto dolarów -powiedziała głośno i zdała sobie sprawę, e wcale tego nie ałuje. A taki to był fajny pomysł - wstąpić do domu towarowego, poprosić wiza ystkę z działu kosmetycznego o zrobienie makija u, a potem kupić kilka kosmetyków. Chciała podczas spotkania z Harrym wyglądać bardziej profesjonalnie, doskonale. A poza tym, szczerze powiedziawszy, pragnęła tak e się ukryć za fasadą makija u. Wydawało jej się, e nabierze wtedy większej pewności siebie. A tymczasem wyglądała śmiesznie. Wcale nie oczekiwała, e Harry tylko na nią spojrzy i natychmiast straci głowę, a gdy się odezwie, to tylko po to, by zaproponować jej mał eństwo. Nie, czegoś takiego nie spodziewała się nawet w najśmielszych snach. Chyba e w tych najbardziej zwariowanych... - No dobra, pora wracać na ziemię - rzekła do siebie, szukając w torebce szminki, jedynego kosmetyku, jakiego u ywała. - On mo e ci pomo e, mo e nie, ale jeśli zaraz nie wrócisz do stolika, wyśle ekipę ratowników. Poprawiła włosy, upchnęła niesforny kosmyk za uchem, wygładziła swe ulubione be owe spodnie, dobraną kolorystycznie elegancką bluzkę i kamizelkę, a gdy usunęła kawałek mokrego papierowego ręcznika ze złotego łańcuszka na szyi, uznała, e jest gotowa do wyjścia. Harry siedział przy odrapanym drewnianym stoliku, przy oknie wychodzącym na pasa handlowy odległy o trzy przecznice od siedziby Colton Media Holding. Przyszli tu na piechotę. Wiosenne słońce przyjemnie przygrzewało, Savannah zaś pomyślała, e jeśli przez najbli szą godzinę

posiedzi przy stoliku, to mimo swych bardzo wysokich obcasów zdoła wrócić do firmy na piechotę, nie wyrządzając przy tym stopom większej krzywdy. Harry na jej widok wstał i usiadł z powrotem dopiero wtedy, gdy zajęła miejsce naprzeciwko. Przez chwilę patrzył na nią, po czym się uśmiechnął. - No, wreszcie mam przed sobą taką Savannah, jaką znałem i kochałem. Ze wszystkimi piegami. - Chcesz powiedzieć, e wyglądam na siedemnaście lat? - zapytała. - To przygnębiające. A ju myślałam, e dorosłam. Na twarzy Harry'ego pojawił się wyraz zaskoczenia. - Ale dorosłaś, Savannah - odezwał się po chwili. -Z całą pewnością. Zamówiłem du ą pizzę, w połowie margeritę, w połowie pepperoni. Mo e być? - Mo e być - odparła, kiwając głową i wyciągając rękę po szklankę z lemoniadą, którą Harry wcześniej zamówił. Gdy pociągnęła przez słomkę pierwszy łyk, poczuła się znacznie lepiej. Wreszcie język przestanie jej się przyklejać do podniebienia... Kiedy to właściwie zadurzyła się tak bezsensownie w Harrisonie? Czy było to ju owego pierwszego dnia, gdy przyjechała z internatu do domu i ujrzała go przy basenie na tyłach domu? Stał i śmiał się z czegoś, co mówiła do niego Annette. Był wysoki, świetnie zbudowany... Z jego czarnych włosów spływała woda, a zielone oczy lśniły ciepłem i łagodnością. Uśmiechem zaś... uśmiechem był w stanie uwieść nawet anioła. Jej przyjaciółka Elizabeth, która przyjechała tam z nią na weekend, stała przez chwilę z szeroko otwartą buzią, po czym oprzytomniała i artobliwie rzekła: - Savannah, jeśli dobrze to rozegramy, to uda nam się zamknąć twoją siostrę w łazience przy basenie, a jego będziemy miały tylko dla siebie. Co o tym sądzisz?

Savannah i Elizabeth były w rzeczywistości dość nieśmiałe, lecz w wyobraźni prowadziły bardzo aktywne ycie. Właśnie w wyobraźni Savannah oddała Harry'emu swe serce - na zawsze. Teraz Savannah uśmiechnęła się do swych wspomnień, choć w istocie był to uśmiech słodko-gorzki, poniewa wieczorem tego samego dnia Annette i Harry ogłosili swe zaręczyny. - Uśmiechasz się - odezwał się Harry, przerywając jej rozmyślania. - Przypomniało ci się coś zabawnego? - Co...? - zapytała spłoszona. - Och, nie, nic. Przypomniał mi się tylko ten dzień, kiedy cię poznałam. Wrzuciłeś mnie do basenu. - Ale najpierw przez dwadzieścia minut patrzyłem, jak się skradasz - przypomniał jej. -I tak byłaś ju mokra. Była z tobą kole anka, prawda? O ile pamiętam, przez całe popołudnie próbowaliśmy się wzajemnie utopić. Jak ona się nazywała? - Elizabeth Mansfield. Byłaby zdumiona, e ją pamiętasz. W zeszłym roku tu po studiach wyszła za mą , ale chyba jej się nie układa. No, na pewno się nie układa, bo w przeciwnym razie pojechałabym do niej się wypłakać, a ty nie musiałbyś tego wszystkiego wysłuchiwać. - Bardzo mi przykro z powodu twojej przyjaciółki, ale cieszę się, e przyjechałaś do mnie. Wspaniale się bawiliśmy tego dnia: ty, Elizabeth i ja. Annette nie zaryzykowała wejścia do basenu - dodał w zadumie. - Chyba nie chciała zepsuć sobie fryzury, bo wcześniej wróciła od fryzjera. Ale wiesz, jakoś nie przypominam sobie, eby kiedykolwiek korzystała z tego basenu. - Ona nie umie pływać - wyjaśniła Savannah, a potem potrząsnęła głową. - Nie, to nieprawda. Ona umie pływać, ale nie lubi moczyć włosów czy niszczyć sobie makija u. Zabawne. Ja wcale nie potrzebuję a basenu, eby rozmazać sobie makija .

- Cieszę się, e ju go nie masz - oznajmił Harry i usiadł prosto, bo właśnie kelnerka przyniosła du ą metalową tacę z pizzą, dwa talerze i stos papierowych serwetek. - Mówię serio - dodał, gdy Savannah z powątpiewaniem się skrzywiła. - Zawsze byłem zdania, e ta prawdziwa amerykańska dziewczyna, o której piszą wszystkie magazyny, to właśnie ty. Jesteś bardzo naturalna. - A ja zawsze zastanawiałam się, dlaczego nie jestem taka wymuskana i światowa jak moja siostra - powiedziała, zdejmując z kawałka pizzy plasterek kiełbasy pepperoni i wkładając go do ust. - A teraz ju wiem. W yciu a roi się od niespodzianek, no nie, Harry? - Boli cię to, prawda? - Wyciągnął rękę i ścisnął jej dłoń. - Wcale się nie dziwię. Prze yłaś straszny szok, i to właściwie niejeden. - Gdy oparł się o krzesło, zauwa yła mięsień drgający w jego twarzy. - Chętnie bym przyło ył Samowi, tak eby mnie dobrze popamiętał. Uśmiechnęła się do niego blado. - A więc chyba mam odpowiedź na moje pytanie, prawda? Nie zainwestujesz w firmę ojca, nie wykupisz go. Właściwie ani cię nie winię, ani się temu specjalnie nie dziwię. Domyślałam się, e to posunięcie jest nieco ryzykowne... - Jedz pizzę - powiedział, gdy jego telefon komórkowy zaczął dzwonić. - Czekam na sygnał z pewnego źródła, z którym się skontaktowałem. Odbiorę na zewnątrz, dobrze? Wstał, przyło ył do ucha słuchawkę, i zanim odszedł, Savannah usłyszała: - No to jak, masz? Ciekawe, co „ma" owo „źródło", zastanawiała się, patrząc, jak Harry chodzi po chodniku, na zmianę to mówiąc, to słuchając. W tej chwili wyglądał na prawdziwego przedstawiciela wy szych sfer. Garnitur szyty na miarę, szyte ręcznie buty, prosta sylwetka i władcze ruchy. Tak, w tej chwili był zdecydowanie Harrisonem Coltonem. Bardzo się ró nił od Harry'ego Coltona,

którego niegdyś znała, z którym grała w badmintona i piłkę wodną, dzieliła się pizzą i któremu opowiadała swe niemądre, panieńskie sny. Wzięła następny kawałek i najpierw jak zwykle wsunęła do ust krą ki pepperoni, a potem jadła resztę, przez cały czas udając, e nie zwraca uwagi na Harry'ego prowadzącego rozmowę telefoniczną za szybą. W pewnej chwili przy jej stoliku stanęła ta sama kobieta, która przyszła jej z pomocą w łazience, a za nią przystanął mę czyzna, zapewne jej mą , jedzący ostatni kawałek pizzy. Ruchem głowy kobieta wskazała na Harry'ego spacerującego po ulicy, mrugnęła i powiedziała: - Przyznaję się do błędu, kochaniutka. Ten mo e być coś wart. yczę ci szczęścia. Chodź, Bill. Skończ wreszcie to jedzenie i chodź, bo się spóźnimy! Savannah uśmiechnęła się do Billa, który podniósł do góry wolną rękę i zaczął otwierać i zamykać wyprostowaną dłoń. - Ta kobieta potrafi zagadać człowieka na śmierć - zauwa ył, po czym pospiesznie ruszył za oną, która w ich stadle najwyraźniej grała pierwsze skrzypce. Savannah roześmiała się, widząc, jak Bill grzecznie podą a śladem ony. Odprę yła się na chwilę, po czym znowu przypomniała sobie, e właśnie teraz Harry wysłuchuje informacji mogących mieć wa ki wpływ na jej ycie. Udawała, e na niego nie patrzy, lecz zapuszczała urawia w jego kierunku co kilka sekund. W końcu Harry wyłączył telefon i wrócił do restauracji. Gdy usiadł na swoim miejscu, bez słowa sięgnął po kawałek pizzy i zaczął go szybko pochłaniać. - No i? - nie wytrzymała Savannah. - Co ci twój informator powiedział? To pewnie dotyczyło ojca, prawda? Sprawdzałeś go. A mo e nawet sprawdzałeś prawdziwość moich słów, bo przecie mogłam to wszystko wymyślić. Harry przełknął pizzę, popił lemoniadą.

- Wiedziałem, e niczego nie wymyśliłaś. Znam Sama jak zły szeląg i uwierzyłem w ka de twoje słowo. Ta cała historia jest bardzo w jego stylu. A tak między nami wygląda mi na to, e Annette będzie miała okazję niedługo się uwolnić. Podobno jej mą , ju wkrótce były mą , zostanie w przyszłym tygodniu oskar ony o oszustwa podatkowe. Cudowna jest ta rodzinka, której ju nie masz, Savannah. Wprost cudowna. - I ty nie chcesz mieć z nią do czynienia - rzekła, kiwając głową. - Nie mam o to alu. To był niedobry pomysł, eby tu przyjechać. Pewnie jesteś dalej zły na Annette za zerwanie zaręczyn, powinnam wziąć to pod uwagę. Wiem, jak bardzo ją kochałeś. Po twarzy Harry'ego przemknął cień i Savannah nagle poczuła ogarniający ją lęk. - Przepraszam, Harry, nie powinnam była tego mówić. Odchylił się na krześle i spojrzał na nią ciepło. - Nie przejmuj się, Savannah. Było, minęło. Nie mogę Annette za nic winić. Kiedy patrzę na to wszystko z perspektywy czasu, kiedy biorę pod uwagę wszystko, co teraz wiem, to myślę, e Annette postąpiła słusznie. Między nami nigdy by się nie uło yło. - Jesteś bardzo szlachetny - stwierdziła, przyglądając mu się uwa nie. - I kłamiesz. Dlaczego kłamiesz, Harry? Czy coś przed tobą ukryłam? Dowiedziałeś się czegoś więcej ni usłyszałeś ode mnie? Harry wyciągnął z portfela dwa banknoty, poło ył je na stoliku i wstał, wyciągając rękę do Savannah. - Byłaś taką dobrą studentką, a nie wiesz, e powinnaś w tej chwili kuć do egzaminu na temat bie ących wydarzeń, zamiast martwić się wydarzeniami sprzed sześciu lat? - Wydarzenia bie ące - powtórzyła, mrugając powiekami. - To znaczy bankrutująca firma ojca, James Vaughn, no i to, co powinnam w obu tych

sprawach zrobić. Tak, chyba masz rację. Przepraszam, e tyle razy wplątałam w to Annette. - I znowu to robisz - zauwa ył, gdy skręcili w stronę budynku mieszczącego holding. - Od tej pory za ka de wymienienie jej imienia będziesz płaciła dziesięć centów. Myślisz, e byłbym bogaty, gdybym nie zarabiał dosłownie na wszystkim? - Teraz artujesz sobie ze mnie - powiedziała, czując, e Harry obejmuje ją w talii. Było bardzo przyjemnie poczuć dotyk jego dłoni, serdeczny i przyjacielski, jakby te sześć lat, podczas których się nie widzieli, nic dla niego nie znaczyło. - Ja? artuję? Wstydź się, Savannah. Czy ja kiedykolwiek sobie z ciebie artowałem? Podniosła do góry głowę, by na niego spojrzeć, i wsunęła za ucho ciągle ten sam nieposłuszny kosmyk. - No, niech pomyślę... Zaraz, zaraz, gdzie my idziemy? Czy nie powinniśmy byli skręcić w lewo? - Owszem, gdybyśmy szli do biura, ale tam nie idziemy. - No to gdzie idziemy? Czy to ma jakiś związek z tym telefonem? Nie zabierając ręki z jej talii, Harry podprowadził ją do ławeczki w malutkim parku. Savannah usiadła, zastanawiając się, dlaczego odnosi wra enie, jakby wkrótce w jej yciu miał się dokonać następny wielki zwrot w ciągu tego tygodnia. - Harry? Coś zrobiłeś, prawda? Masz taką samą minę jak wtedy, kiedy graliśmy w Monopol i zobaczyłeś, e ja zaraz wyląduję w Atlantic City, a ty tam masz trzy swoje hotele. Uśmiechnął się i wziął do ręki platynowy kosmyk, który znowu próbowała umieścić za uchem. - Zostaw, podoba mi się tak - powiedział. - No i chyba masz rację. Dziś czuję się zupełnie jak tego dnia, kiedy doprowadziłem cię do ruiny w Monopolu.