ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Oczywiście, że przydadzą mi się pieniądze. Sporo mnie
kosztowała przeprowadzka, teraz wydaję majątek na znaczki i
reklamę. W dodatku nie wiadomo, kiedy uda mi się rozkręcić interes,
ale...
- Żadne ale. Po pierwsze, praca jest tymczasowa, dopóki Rand nie
znajdzie kogoś na stałe. Po drugie, będziesz miała okazję lepiej
poznać miasto, a po trzecie, pracując u jednego prawnika, na pewno
zdołasz nawiązać kontakt z innymi. A o to ci przecież chodzi, prawda?
Chcesz otrzymywać zlecenia, które mogłabyś wykonywać w domu?
Lucy Lowry wiedziała, że jej ciotka, Sadie Meeks, ma rację.
Zaledwie kilka tygodni temu przeniosła się z synem, czteroletnim
Maksem, z Kalifornii do Waszyngtonu. Zamieszkała w Georgetown,
w szeregowym domu, jednym z czterech należących do Sadie.
Przeprowadzka była dość kosztowna, dlatego chciała jak najprędzej
zacząć zarabiać.
Interesowała się prawem, głównie więc zależało jej na zleceniach
od prawników; mogłaby wyszukiwać im informacje w Internecie,
przygotowywać opinie i pisma procesowe. Pracując w domu, przy
komputerze, czasem w bibliotece, mogłaby mieć na oku Maksa. Miała
jednak świadomość, że zanim rozkręci interes, będzie musiała
zatrudnić się gdzieś jako sekretarka.
I właśnie taką pracę proponowała jej ciotka; posadę sekretarki i
asystentki w kancelarii niejakiego Randa Coltona.
- Zgadza się. Ale praca u Coltona wiązałaby się z koniecznością
wielogodzinnego przebywania poza domem.
Sadie machnęła lekceważąco ręką.
- Ale byłoby to zajęcie tymczasowe. Poza tym, jak ci już
mówiłam, rozmawiałam z kierowniczką przedszkola. To moja dawna
znajoma ze studiów. Obiecała przyjąć Maksa. Przedszkole, które
prowadzi, jest jedną z najlepszych tego typu placówek w
Waszyngtonie. Niełatwo się do niego dostać. Ludzie zapisują dzieci z
rocznym wyprzedzeniem. W każdym razie Maks będzie miał
towarzystwo, a dla urozmaicenia może od czasu do czasu przychodzić
do mnie.
Sadie na moment zamilkła, po czym zmieniła taktykę.
- Proszę cię, słoneczko, zrób to dla mnie. Spodobało mi się życie
emerytki i mimo ogromnej sympatii, jaką darzę Randa, nie bardzo
mam ochotę wracać do pracy. Ale żal mi biedaka; kompletnie nie daje
sobie rady...
Lucy znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Mieszkała za darmo w
jednym z czterech domów, jakie jej ukochana ciotka kupiła niedawno
w Georgetown. Drugi dom Sadie przeznaczyła dla siebie, a trzeci i
czwarty wynajmowała. Twierdziła, że pieniądze z wynajmu
pokrywają wszelkie koszty, jakie musi ponosić z tytułu własności.
Zresztą sama namawiała Lucy na przyjazd do Waszyngtonu. Sporo
podróżowała i chciała, aby w czasie jej nieobecności ktoś zaufany
sprawował nad wszystkim nadzór.
Lucy chętnie skorzystała z oferty; dzięki Sadie mogła pracować w
domu i spędzać czas z synem, zamiast siedzieć w biurze od dziewiątej
do piątej. Dlatego nie bardzo wypadało jej odmówić ciotce, gdy ta
prosiła ją o przysługę.
- Błagam cię, idź na rozmowę. Kto wie, może wcale się nie
nadajesz. Może Rand wcale cię nie przyjmie. Poza tym to nie jest
praca na zawsze. Głównie chodzi o zaprowadzenie porządku, o
uporanie się z koszmarnym bałaganem, jakiego po moim odejściu
narobiły niekompetentne sekretarki. W tym czasie Rand dalej będzie
szukał fachowej siły. Może znajdzie ją za trzy dni, może za dwa
tygodnie. Woli jednak już więcej nie korzystać z agencji pośrednictwa
pracy; zbyt wiele razy się na niej sparzył.
- Zupełnie tego nie rozumiem. W końcu wcale nie tak trudno o
dobrą sekretarkę.
- Nie będę cię okłamywać, złotko. Rand nie należy do
najłatwiejszych szefów pod słońcem. Akurat mnie się świetnie z nim
pracowało, bo wiedziałam, że pod szorstką powłoką kryje się
człowiek o gołębim sercu. Ale na pierwszy rzut oka tego nie widać.
Oczywiście jest też niezwykle wymagający. I, jak każdy mężczyzna,
lubi, aby go słuchano i chwalono.
- Twój opis pasuje do dziecka. Do dużego, rozpieszczonego
dziecka - powiedziała ze śmiechem Lucy.
- O nie! Zaręczam ci, że to facet z krwi i kości - odparła ciotka. -
Niesamowicie męski. Władczy. Pracowity, ale również towarzyski.
Wymagający. Potrafi harować od rana do późnej nocy, potem do
świtu bawić się z przyjaciółmi, a o dziewiątej pojawić się w sądzie i
wygrać sprawę. Niestety nie rozumie, że zwykli śmiertelnicy
funkcjonują na wolniejszych obrotach i mało kto jest w stanie
dotrzymać mu tempa. Poza tym należy do ludzi szczerych, ceniących
prawdę; nigdy niczego nie owija w bawełnę.
Z tego powodu niektórzy uważają, że jest zarozumiały. No i nie
cierpi głupców. Ale nie namawiałabym cię na spotkanie z nim,
gdybym nie wierzyła, że ze wszystkim sobie doskonale poradzisz.
Aha, jeszcze jedno... Rand Colton to jeden z najprzystojniejszych
mężczyzn, jakich w życiu widziałam. Więc gdyby za bardzo działał ci
na nerwy, mogłabyś po prostu wyłączyć się i podziwiać widoki.
Hm. Trudny, wymagający szef. Szorstki i oschły. Stanowczy i
władczy. Szczery aż do bólu, niczego nie owijający w bawełnę.
Zarozumiały. To wszystko mówi kobieta, która jest największą
wielbicielką Randa Coltona. Ciekawe...
- Proszę cię, kochanie. Wszystkie stroje służbowe oddałam
pewnej instytucji charytatywnej. Przyzwyczaiłam się do późnego
wstawania, do tego, że nigdzie nie trzeba się spieszyć, że pół dnia
można krzątać się po domu w szlafroku. Nie chcę wracać do pracy.
Ale Rand ma nóż na gardle; potrzebuje kogoś kompetentnego do
pomocy.
Lucy zmrużyła oczy.
- I tylko to tobą kieruje? Chęć ulżenia swojemu szefowi? Nie
masz żadnych ukrytych celów?
Sadie pokręciła głową. Obie kobiety miały tyle samo wzrostu,
metr sześćdziesiąt pięć, różniły się jednak wagą; w przeciwieństwie
do Lucy, która była wiotka jak trzcina, ciało ciotki pokrywała warstwa
tłuszczyku.
- Żadnych. - Sadie uśmiechnęła się; jej pulchne policzki
zaokrągliły się jeszcze bardziej. - Przecież wiem, że wyrzekłaś się
mężczyzn.
- Niczego się nie wyrzekłam - obruszyła się Lucy. - Po prostu
uznałam, że...
- Wiem, wiem. Wolisz poświęcić czas synowi. Mówiłaś mi to
setki razy. Swoją drogą, po tym, jak się zachował ojciec Maksa, wcale
się nie dziwię, że straciłaś zainteresowanie facetami. I wierz mi,
jestem ostatnią osobą, która próbowałaby swatać własną siostrzenicę z
takim playboyem jak Rand. Moja prośba wynika z pobudek czysto
egoistycznych. Nie chcę wracać do pracy, a bardzo chciałabym pomóc
Randowi. To wszystko.
Przez chwilę Lucy milczała - wyłącznie po to, by potrzymać
ciotkę w niepewności.
- No dobrze - rzekła wreszcie. - Możesz umówić mnie na
rozmowę.
- Już to zrobiłam! Rand będzie na ciebie czekał o trzeciej po
południu. Podwiozę cię na miejsce, a potem zabiorę Maksa na lody.
Lucy wybuchnęła śmiechem.
- Wiedziałaś, że się zgodzę?
- Liczyłam na to. Zobaczysz, nie pożałujesz. A teraz szybko! Leć
się przebrać. Musisz sprawiać wrażenie osoby zadbanej i
kompetentnej. Rand nie toleruje przychodzenia do pracy w
sportowym stroju.
- Czyli jest również nietolerancyjny? - spytała Lucy, dodając brak
tolerancji do długiej listy wad Randa Coltona.
- Och, nie przesadzaj - zganiła ją Sadie. - Lepiej pomyśl o tych
wszystkich prawnikach, których dzięki niemu poznasz i którym
wręczysz swoją wizytówkę. No, leć. Czasu jest niewiele. A
niepunktualności Rand także nie cierpi.
- Wiesz, mamusiu, chyba zamówię sobie dwie duże kulki, bo
kiedy wychodzisz gdzieś ubrana tak jak teraz, to kolację zwykle jemy
później. Czyli do wieczora mogę zgłodnieć.
Obróciwszy się, Lucy popatrzyła na syna, który siedział zapięty
pasami na tylnym siedzeniu. Jak na swój wiek Maks był drobnym
dzieckiem, ale inteligencją przewyższał rówieśników. Słuchając go,
czasem Lucy gotowa była przysiąc, że chłopiec ma nie cztery lata,
lecz czterdzieści cztery.
- Nie zgłodniejesz. Nie idę do pracy, ale na rozmowę w sprawie
pracy. Więc kolację zjemy o tej samej porze, co zawsze.
Maks wyszczerzył w uśmiechu ząbki.
Nawet gdybym nie była jego matką, pomyślała Lucy,
uważałabym, że jest uroczym dzieciakiem. Miał śmieszne pucołowate
policzki, ogromne niebieskie ślepia patrzące zza okrągłych okularów,
przystrzyżone na jeża ciemnoblond włosy.
- Ale mogę wziąć dwie kulki? - spytał z nadzieją w głosie.
- Nie, kolego. Wystarczy jedna.
- A jeżeli będą mieli karmelowe i landrynkowe? Gdybyś zgodziła
się na dwie kulki, wtedy jutro na pewno zjadłbym całą kolację bez
grymaszenia.
- Jeżeli będą mieli oba smaki, to karmelową kulkę zjesz na
miejscu, a landrynkową kupimy na wynos i zjesz ją jutro.
W oczach Maksa pojawił się błysk triumfu, jakby chłopiec od
początku dążył właśnie do takiego rozwiązania. Lucy miała ochotę
chwycić syna w ramiona i przytulić go z całej siły. Trudno było mu
się oprzeć, zwłaszcza kiedy się uśmiechał - wtedy w jego policzkach
pojawiały się dwa zabawne dołeczki.
- A jeśli będą mieli moje trzy ulubione smaki?
- Oj, nie przeciągaj struny!
Zatrzymawszy się na czerwonym świetle, Sadie wskazała głową
stojący przy następnym skrzyżowaniu nowoczesny wieżowiec.
- Tam się mieści biuro Randa. Podrzucę cię pod drzwi. A
lodziarnia jest dwie przecznice dalej, w budynku z czerwonej cegły.
Samochód zostawię na podziemnym parkingu. Przyjdziesz do nas po
rozmowie, prawda?
- Nie chcesz wejść ze mną i przywitać się ze swoim byłym
szefem?
- Rozmawiałam z nim dzisiaj przez telefon. Jest bardzo zajętym
człowiekiem. Nie chcę mu przeszkadzać.
Kiedy zmieniło się światło, Sadie przejechała przez skrzyżowanie,
następnie włączyła prawy kierunkowskaz. Stanęła przy krawężniku,
kilka metrów od wejścia do budynku Randa.
- Dwudzieste trzecie piętro. Pokój dwa-trzy-zero-zero.
Powodzenia.
- Dzięki. - Lucy ponownie zerknęła przez ramię. - Bądź grzeczny,
niedźwiadku.
- Wyskakuj - ponagliła ją Sadie.
Lucy wysiadła pośpiesznie, słysząc, że kierowca za nimi trąbi
niecierpliwie. Wchodząc do imponującego gmachu ze stali i szkła,
spojrzała na zegarek. Była dwadzieścia minut przed czasem, a nie
chciała sprawiać wrażenia osoby nadgorliwej. Udała się do
znajdującej się na dole w holu toalety.
Miała na sobie spodnie o prostych, wąskich nogawkach oraz
granatowy, wcięty w pasie żakiet. Niektórzy uważali, że najbardziej
odpowiednim strojem do pracy jest dla kobiety spódnica z żakietem,
ale Lucy nie podzielała tej opinii. Wolała spodnie, częściowo dlatego,
że czuła się w nich wygodniej, a częściowo dlatego, że w dniu swoich
osiemnastych urodzin podjęła wyzwanie rzucone przez przyjaciółkę i
zrobiła sobie tatuaż na nodze.
Pięknie wykonana delikatna róża długości trzech centymetrów
zdobiła wewnętrzną stronę jej prawej kostki. Była prawie
niewidoczna, ale mogła przesądzić o wyniku spotkania - wszystko
zależy od tego, jak bardzo konserwatywny jest Rand Colton.
Lucy pociągnęła usta szminką. Nie lubiła się malować; cały jej
makijaż składał się z jasnej pomadki, odrobiny tuszu na rzęsach i różu
na policzkach. Odetchnęła z ulgą, widząc, że spowodowane
uczuleniem lekkie zaczerwienienie oczu minęło bez śladu. Ale wciąż
czuła pieczenie. Nic dziwnego - od rana sprzątała zakurzony strych.
Na moment przymknęła powieki.
Zazwyczaj nosiła rozpuszczone włosy, ale na oficjalne spotkania
czesała je w kok. Uważała, że burza mahoniowych loków wygląda
mało poważnie. Kobieco? Owszem. Kusząco? Też. Ale nie o to Lucy
chodziło. Nie chciała nikogo kusić ani prowokować.
Kiedy ponownie spojrzała na zegarek, była za dziesięć trzecia.
Najwyższy czas udać się na górę. Weszła do windy i wcisnęła
przycisk oznaczony numerem 23. Jak zawsze przed rozmową w
sprawie pracy czuła się potwornie spięta. Próbowała opanować nerwy,
powtarzając sobie, że to tylko tymczasowe zajęcie. Oczywiście
pozwoliłoby jej nawiązać kontakty z innymi prawnikami, ale nawet
gdyby nic z niego nie wyszło...
Zresztą dlaczego miałoby nie wyjść? Przecież jest polecona przez
Sadie Meeks, której zdanie Rand cenił. Mimo to była okropnie
zdenerwowana. Może dlatego, że wiedziała, jak trudnym we
współpracy człowiekiem jest Rand Colton? Wzięła kilka głębokich
oddechów, kiedy drzwi rozsunęły się z cichym sykiem.
Pokój Randa znajdował się na końcu korytarza. Prowadziły do
niego dwuskrzydłowe dębowe drzwi, na których wisiała złota
tabliczka z imieniem i nazwiskiem. Lucy nacisnęła fantazyjną złotą
klamkę. Z głębi dobiegł ją szloch kobiety i podniesiony męski głos.
- To było proste zadanie! Prosiłem o odwołanie spotkania, a pani
tego nie zrobiła. Przez panią niepotrzebnie fatygował się do mnie
prezes dużej firmy, człowiek niezwykle zajęty. A przecież
wystarczyło go uprzedzić, że muszę dzisiaj być w sądzie! Chyba panią
uczono, że kiedy szef każe zadzwonić do klienta i odwołać spotkanie,
powinna pani natychmiast wykonać polecenie?
- Zapomniałam.
- Zapomniała pani?!
Lucy podskoczyła, zupełnie jakby mężczyzna krzyknął jej prosto
do ucha, a przecież znajdował się w drugim pokoju.
- No tak. Pan jednym tchem wydał z dziesięć poleceń. Nie
zdążyłam ich zapisać. A potem pan wyszedł, a ja starałam się…
- Nie wystarczy się starać! Czy wie pani, jak cenny jest czas tego
człowieka?
Najwyraźniej nie wiedziała. Zamiast dalej próbować się bronić
czy usprawiedliwiać, wybiegła z gabinetu, z szuflady biurka
wyciągnęła torebkę i minąwszy Lucy, wypadła z płaczem na korytarz.
No tak. Rand faktycznie walił prosto z mostu. Jeśli oczywiście
człowiek mówiący podniesionym głosem był Randem Coltonem.
- Niekompetencja, bezmyślność, lekceważący stosunek do pracy.
Skąd te agencje biorą takich ludzi?
Ostatnie zdanie wypowiedziane było znużonym tonem. Gdyby nie
to, że była za minutę trzecia, Lucy wymknęłaby się na zewnątrz i dała
Coltonowi czas, by ochłonął. Zanim jednak zdążyła cokolwiek
postanowić, drzwi gabinetu się otworzyły i Rand wmaszerował do
pomieszczenia, w którym czekała. Nie patrząc na nią, podszedł do
biurka i zaczął coś pisać na komputerze. Sprawiał wrażenie, jakby jej
nie widział.
Nagle, z wzrokiem utkwionym w monitor, spytał:
- Kim pani jest?
Spokojnie, nie denerwuj się, powiedziała do siebie.
- Nazywam się Lucy Lowry. Jestem siostrzenicą Sadie Meeks.
Byliśmy umówieni na trzecią.
- Psiakrew! - warknął, nie odrywając palców od klawiatury. - Już
jest tak późno?
- Obawiam się, że tak.
- Niestety, w tym momencie nie mogę pani poświęcić ani chwili.
Mam kilka pilnych spraw na głowie. Proszę usiąść i czekać.
- Słucham?
Nie zamierzała powiedzieć tego tonem tak wyniosłym i pełnym
oburzenia. Po prostu samo tak wyszło. Ale nie żałowała. Jakim
prawem ten facet jej cokolwiek nakazuje?
Rand Colton przerwał pracę. Wstał od biurka i popatrzył na Lucy
swoimi jasnoniebieskimi oczami. Osoba mniej pewna siebie skuliłaby
się ze strachu. Lucy Lowry nawet nie drgnęła. Zacisnął mocno zęby.
Po chwili, zrozumiawszy swój błąd, zwrócił się do niej znacznie
uprzejmiejszym tonem.
- Gdyby pani zechciała poczekać kilka minut... Muszę gdzieś
pilnie zadzwonić. Potem będę do pani dyspozycji.
- Oczywiście - odrzekła Lucy.
Usiadła na jednym z sześciu foteli stojących pod ścianą, na której
wisiały obrazy kilku znanych malarzy. Znalazłszy to, czego szukał w
komputerze - przypuszczalnie był to numer telefonu - Rand sięgnął po
słuchawkę. Chcąc nie chcąc, Lucy przysłuchiwała się rozmowie.
Musiała przyznać, że Rand zachował się jak dżentelmen.
Przeprosił klienta za to, że ten fatygował się niepotrzebnie, ale uczynił
to w sposób kulturalny, dystyngowany; nie płaszczył się przed nim,
nie starał się mu przypochlebić, nie obwiniał też sekretarki, po prostu
wyjaśnił, że zlecił jej zbyt wiele spraw naraz.
Lucy była pod wrażeniem. Miała również okazję przyjrzeć mu się
dokładnie. To, że jest wysoki i dobrze zbudowany, zauważyła
wcześniej, kiedy wparował wściekły do recepcji. Teraz, kiedy
umawiał się ze swym rozmówcą na kolację, zobaczyła, że ma wydatną
szczękę, niebieskie oczy, włosy w kolorze kawy, gęste krzaczaste
brwi, orli nos oraz intrygujące usta o dolnej wardze znacznie
pełniejszej od górnej.
Ciotka nie przesadziła, mówiąc, że jest przystojny. Lucy nie
mogła oderwać od niego oczu. W dodatku ubrany był w doskonale
skrojony szary garnitur od Armaniego, popielatoszarą koszulę, która
wyglądała tak, jakby przed chwilą ktoś ją uprasował, oraz jedwabny
krawat, który prawdopodobnie kosztował tyle, co cały jej strój z
butami i zegarkiem włącznie.
Przyglądała mu się z zafascynowaniem, ale tak jak się ogląda
ładny eksponat w muzeum. Bo przecież nie interesują jej mężczyźni.
Nawet ci najprzystojniejsi. Po pierwsze, nie zamierza wdawać się w
żadne romanse ani z nikim się wiązać, dopóki nie wychowa syna. A
po drugie, na pewno nie wdałaby się w romans z takim człowiekiem
jak Colton.
Ale widoki z przyjemnością może podziwiać. Pod tym względem
ciotka też miała rację. Jedynie nie była pewna, co by było, gdyby to na
nią podniósł głos. Czy umiałaby pokornie znosić jego tyrady i
wybuchy złości, byleby tylko móc codziennie oglądać jego przystojną
twarz?
Zakończywszy rozmowę z klientem, Rand rozłączył się, po czym,
nie odkładając słuchawki, wykręcił numer modnej restauracji, o której
parę dni temu mówiono w telewizji, i zarezerwował stolik na wieczór.
Według relacji dziennikarzy był to jeden z najlepszych lokali w
stolicy, ale nie sposób było się do niego dostać. Ludzie robili
rezerwacje pół roku naprzód.
A Rand? Wystarczyło, że się przedstawił i poprosił o stolik na
cztery osoby na ósmą wieczór. Odłożył słuchawkę na widełki. Po
chwili wstał z krzesła, obszedł biurko i skupił uwagę na Lucy.
- A zatem jest pani siostrzenicą Sadie? Aż do wczoraj nie
wiedziałem o pani istnieniu.
- Tak, nazywam się Lucy Lowry - przedstawiła się ponownie,
gdyż nie była pewna, czy za pierwszym razem zapamiętał jej imię i
nazwisko. - Pan natomiast jest Randem Coltonem. Słyszałam, jak pan
podawał swoje nazwisko przez telefon.
- Tak. Proszę mi wybaczyć, że się nie przedstawiłem.
Zapadła cisza. Rand nie spuszczał oczu z Lucy. Czuła się tak,
jakby przewiercał ją wzrokiem na wylot, ale nie dała nic po sobie
poznać.
- Sadie twierdzi, że była pani sekretarką człowieka piastującego
wysokie stanowisko, że potrafi pani znajdować w bibliotekach i
archiwach potrzebne materiały, że chce się pani specjalizować w
prowadzeniu kwerend dla prawników, ale gotowa byłaby poświęcić
mi trochę czasu, dopóki nie znajdę kogoś na stałe.
- Wygląda na to, że ciotka wszystko panu o mnie opowiedziała.
- Zaklina się też, że jest pani równie dobra, jak ona.
- Jestem bardzo dobra. Ale nie wiem, czy dorównuję ciotce, bo
nigdy razem nie pracowałyśmy.
Uśmiechnął się pod nosem, jakby rozbawiła go jej pewność
siebie. Lucy wyprostowała plecy. Spodziewała się jakiejś kąśliwej
uwagi; nie doczekała się żadnej. Zdumiała ją natomiast własna reakcja
na uśmiech Randa. Ciarki, które przebiegły jej po krzyżu, były
całkiem nie na miejscu.
- Czy Sadie uprzedzała panią, czego wymagam od sekretarki?
- Nie. Ale wspomniała, że jest pan oschły, władczy i surowy.
Tubalny śmiech, który wypełnił pokój, oczyścił atmosferę.
- Cenię sobie szczerość. A czy ciotka mówiła pani, jakiego
rodzaju pracę wykonuje moja sekretarko-asystentka i w jakich
godzinach musi przebywać w biurze?
- Ja mogę przebywać do siedemnastej i ani minuty dłużej.
Zmarszczył czoło.
- No dobrze. Ponieważ jest pani siostrzenicą Sadie, coś pani
zdradzę. Nie daję sobie rady z prowadzeniem kancelarii. Na gwałt
szukam kogoś do pomocy. Ale nie chcę zatrudniać kolejnej samotnej
matki. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy miałem ich aż nadto. Bez
przerwy martwiły się o dzieci, rozmawiały z nimi przez telefon,
zwalniały się wcześniej, żeby gdzieś je zawieźć. Nie chcę pytać pani o
jej życie osobiste, ale jeżeli ma pani dzieci, myślę, że lepiej będzie nie
przedłużać tej rozmowy.
Nigdy się Maksa nie wypierała; już chciała się przyznać, że ona
też jest samotną matką, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. W
końcu to, czy pracownica ma dzieci, nie powinno Randa obchodzić.
Interesować go powinno wyłącznie to, czy i jak wywiązuje się z
powierzonych jej obowiązków. Postanowiła przemilczeć fakt
posiadania dziecka.
- Mogę pana zapewnić, że moje życie osobiste w żaden sposób nie
wpłynie negatywnie na wykonywaną przeze mnie pracę. Do godziny
piątej będę wyłącznie do pana dyspozycji.
- Na ogół pracuję dłużej.
- A ja nie.
Patrzyli sobie w oczy niczym dwaj rewolwerowcy. Ponieważ
praca w kancelarii faktycznie pozwoliłaby jej nawiązać kontakty w
środowisku prawniczym, które później mogłyby się jej przydać, Lucy
zależało, aby Rand zatrudnił ją u siebie. Jednakże bardziej od pracy
zależało jej na Maksie; nie zamierzała go zaniedbywać.
Rand pierwszy oderwał od niej wzrok.
- Doskonale pani wie, że mam nóż na gardle. W bibliotece... -
wskazał głową za siebie, w stronę korytarza - panuje istny chaos.
Wszędzie leżą stosy akt, które trzeba uaktualnić, posortować i
pochować na miejsce. Nie rozumiem, jak można zgłaszać się do pracy
i w dodatku mieć o sobie wysokie mniemanie, jeżeli nawet nie zna się
alfabetu. W chwili obecnej pracuję nad kilkoma ważnymi sprawami i,
jak się pewnie zdążyła pani zorientować, wszystko wali mi się na
głowę. Terminarz spotkań zawiera mnóstwo błędów...
- Mogę się tym zająć.
- Ale nie po piątej?
- No dobrze, pierwszego dnia mogłabym zostać do wieczora, aby
zaprowadzić jako taki porządek. Ale później musiałabym wychodzić o
piątej. Niezależnie od tego, co by się działo.
- Ma pani męża albo narzeczonego, który nie umie sobie sam
przyrządzić kolacji?
- Przepraszam, ale jakie to ma znaczenie?
Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów; w jego spojrzeniu było
więcej rozbawienia niż irytacji.
- Innymi słowy, mogę panią przyjąć lub nie, lecz nie mam prawa
interesować się pani życiem prywatnym, tak?
- To tylko praca tymczasowa - przypomniała mu - dopóki nie
znajdzie pan kogoś na stałe. A więc to, z kim spędzam wieczory, nie
powinno mieć najmniejszego wpływu na pańską decyzję.
Jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał. Miała wrażenie, że z
każdą sekundą jego oczy przybierają coraz bardziej błękitny odcień.
- W porządku - oznajmił wreszcie. - Wierzę, że Sadie nie
wprowadziłaby mnie w błąd, wychwalając panią pod niebiosa. A więc
kończy pani pracę o piątej. Oby tylko okazałą się pani tak świetną
sekretarką, jak twierdzi ciotka.
- To znaczy, że zatrudnia mnie pan?
- Zatrudniam. Może pani zacząć jutro?
- W piątek? - spytała.
Skinął głową.
- Tak. I zostać do wieczora?
No, no, pomyślała. Znany playboy, Rand Colton, zamierza
piątkowy wieczór spędzić w pracy, a nie w towarzystwie jakieś
długonogiej piękności?
- Dobrze - zgodziła się. Bądź co bądź, nie poczyniła na jutrzejszy
wieczór żadnych planów. - Zjawię się punktualnie o ósmej.
- Sadie pani nie mówiła?
O czym, na miłość boską? Prawdę rzekłszy, ciotka w ogóle
niewiele jej opowiadała o swoim pracodawcy, podobnie jak jemu
niewiele opowiadała o swojej siostrzenicy.
- Nie bardzo wiem, co pan ma na myśli. Wiem, że jest pan
wybitnym prawnikiem i że pana rodzina pochodzi z Kalifornii. Ale to
wszystko, co mi Sadie o panu mówiła.
- I jeszcze to, że jestem oschły, władczy i surowy - przypomniał
jej z błyskiem rozbawienia w niebieskich oczach.
- Istotnie - przyznała Lucy. - Lecz słowem nie wspomniała,
dlaczego miałabym się nie pojawić o ósmej.
- Chodzi o to, że ja też mieszkam w Georgetown. Wstąpię po
panią o siódmej trzydzieści. W drodze do pracy można omówić w
samochodzie sprawy organizacyjne i nie tracić na nie czasu w biurze.
A zatem o siódmej trzydzieści - powtórzył. - Punktualnie. Nie lubię
czekać.
Spotkanie dobiegło końca. Lucy podniosła się z fotela.
- Będę gotowa.
- I będzie pani moja do późnych godzin wieczornych? - upewnił
się.
Zabrzmiało to nieco dwuznacznie. Ale może tylko jej się
wydawało? Zignorowała dreszczyk podniecenia, który przebiegł jej po
krzyżu.
- Tak. Nawet wezmę z sobą drugą parę butów. Na po pracy.
- Świetnie. Czyli jesteśmy umówieni.
- W międzyczasie jednak będzie pan szukał kogoś na stałe,
prawda? - zapytała. - Bo chciałabym jak najszybciej rozkręcić własny
interes.
- Oczywiście. Szukaniem odpowiedniej kandydatki zajmuje się
agencja pośrednictwa pracy, do której się zgłosiłem.
- To dobrze.
- Proszę pozdrowić ode mnie Sadie.
- Nie zapomnę.
- Jeśli jest pani w połowie tak sprawną sekretarką jak ona, będę
usatysfakcjonowany.
- Na pewno pana nie zawiodę.
Rand Colton rozciągnął usta w uśmiechu, pokazując rząd
równych, lśniących bielą zębów. Wcale się nie dziwię, pomyślała
Lucy, że kobiety tracą dla niego głowę.
Przeszedł przez recepcję i otworzył drzwi.
- Do jutra.
Starając się zapanować nad rumieńcem, który zakwitał na jej
policzkach, Lucy czym prędzej skierowała się do wyjścia. Kiedy
mijała Randa, odruchowo wciągnęła w nozdrza zapach jego wody
kolońskiej.
- Przekażę Sadie pozdrowienia - obiecała, opuszczając kancelarię.
Rand Colton nie cofnął się do swojego gabinetu. Stał w progu,
odprowadzając ją wzrokiem do windy. Kiedy zerknęła przez ramię,
zanim wsiadła do kabiny, zobaczyła, że nadal się jej przygląda.
Dopiero kiedy drzwi windy zasunęły się, wypuściła z płuc
powietrze; nawet nie zdawała sobie sprawy, że od wyjścia z kancelarii
wstrzymuje oddech. W drodze z dwudziestego trzeciego piętra na
parter zrozumiała, że praca dla Randa Coltona będzie od niej
wymagała ogromnego wysiłku.
Zawsze wiedziała, że poradzi sobie z bezkompromisowym szefem
o trudnym charakterze. Nie wiedziała natomiast, czy poradzi sobie z
bezkompromisowym szefem o pięknych niebieskich oczach,
wspaniale umięśnionej sylwetce, obdarzonym charyzmą, dowcipem i
inteligencją, który sprawiał, że raz po raz czuła dziwne kłucie w sercu.
O tym dopiero miała się przekonać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nigdy nie potrzebował dużo snu. Nazajutrz rano obudził się,
zanim wzeszło listopadowe słońce. Zazwyczaj po przebudzeniu robił
sobie kawę i ze świeżo dostarczonym pod drzwi „Washington Post"
wracał do łóżka. Dopiero po lekturze gazety brał prysznic.
Tego ranka jednak żadne wydarzenia z kraju czy ze świata nie
były w stanie przykuć jego uwagi. Co chwila spoglądał na budzik
stojący na szafce nocnej, jakby wzrokiem chciał ponaglić wskazówki.
Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mu było tak spieszno do pracy.
Dawno nie czuł takiego podekscytowania. Prawdę mówiąc, od
dłuższego czasu właściwie nic go nie podniecało.
Wmawiał w siebie, że wpływ na to mają kłopoty, jakie nękają
jego najbliższych. W Prosperino w Kalifornii, gdzie mieszkali jego
rodzice, nie działo się najlepiej. Ale w głębi duszy wiedział, że się
oszukuje: nie chodziło o rodziców czy rodzeństwo, lecz o niego -
Randa.
Nie umiał tego wytłumaczyć. W ciągu ostatnich kilku miesięcy
stracił zapał do wszystkiego. Nie bawiły go rzeczy, które niedawno
sprawiały mu przyjemność. Nużyła go praca, nużyło życie. Cały czas
parł naprzód: wciąż pragnął zwyciężać, wciąż dążył do celu, z
poświęceniem walczył w sądzie, dowodził niewinności swoich
klientów. To się nie zmieniło.
Od urodzenia odznaczał się ambicją - może dlatego, że był
pierworodnym dzieckiem. Natomiast robił to wszystko jakby z
rozpędu, z przyzwyczajenia. Nie wyskakiwał raźno z łóżka, nie gnał
do pracy na złamanie karku. Odeszła mu również ochota do różnych
zajęć po pracy.
Nie kusiła go kolacja ze znaną modelką, która przyjechała do
miasta na sesję fotograficzną, ani weekend na wsi z piękną kobietą; na
przyjęcie w Białym Domu szedł z poczucia obowiązku, podobnie jak
na imprezę charytatywną, z której dochód przeznaczony był na cele
bliskie jego sercu. Nic go nie interesowało. To było tak, jakby nie
potrafił odnaleźć sensu życia.
A jednak tego ranka, od momentu gdy otworzył oczy, rwał się do
działania. Dlaczego? Wiedział, że dzień niczym nie będzie różnił się
od poprzednich. Tak jak wczoraj i przedwczoraj, musi wykonać
mnóstwo telefonów, odbyć parę spotkań z klientami, napisać kilka
pism procesowych, kilka odwołań, pojawić się w sądzie. I tak do
wieczora. A wieczorem dalsza praca: porządkowanie bałaganu, jaki
po sobie zostawiły nierzetelne, niekompetentne sekretarki.
Na szczęście w walce z bałaganem miała mu pomagać Lucy.
Lucy Lowry. Na myśl o niej poczuł jeszcze większe ożywienie.
Czyżby nowy zapał, jaki w niego wstąpił, był zasługą siostrzenicy
Sadie Meeks? To absurd! A jednak świadomość, że znów ją dziś
ujrzy, sprawiała, że uśmiechał się od ucha do ucha.
Dziwne. Po rozmowie z Lucy miał wrażenie, jakby to ona była
szefem, a on kandydatem ubiegającym się o posadę. Ona dyktowała
warunki i podejmowała decyzje, on na wszystko się godził. Ona
ustalała reguły, on je akceptował. A przecież powinno być odwrotnie.
Mówiła, co chce, czego oczekuje, na co nie przystanie. Była
wygadana, stanowcza, odważna.
Nie przepadał za tymi cechami. Więc dlaczego nie mógł się
doczekać, aby ponownie znaleźć się w jej towarzystwie? Z kilku co
najmniej powodów. Miała niesamowitą figurę. Uwielbiał kobiety
szczupłe, lecz kształtne, o wyraźnie zaokrąglonych piersiach. Gładka
mleczna cera też robiła na nim wrażenie, jak również rude loki, które
upięła w kok, żeby wyglądać nieco poważniej i dostojniej.
Podobał mu się także jej nosek - mały, lekko zadarty. Na ogół na
ten szczegół twarzy nie zwracał większej uwagi, ale nosek Lucy
pamiętał tak dokładnie, jakby go sam wymodelował. No i oczy - duże,
lśniące, szeroko rozstawione, błękitne jak woda w krystalicznie
czystym górskim stawie. Widział w nich radość życia, energię,
witalność, tupet.
Kiedy tak leżał w łóżku, obserwując przez okno sypialni wschód
słońca, przyszło mu do głowy, że Lucy Lowry przypomina postaci,
jakie Katherine Hepburn grywała w filmach ze Spencerem Tracy -
kobiety piękne, pełne temperamentu, inteligentne, nie dające sobie w
kaszę dmuchać, potrafiące dotrzymać kroku mężczyźnie. Taka też
była siostrzenica Sadie Meeks - piękna, bystra, uparta, ekscytująca.
Nie potrafił o niej zapomnieć. Nie potrafił też spowolnić bicia
serca, które natychmiast zaczynało łomotać, gdy tylko oddawał się
rozmyślaniom. Co to wszystko znaczy? Że po kwadransie rozmowy
zadurzył się w swojej nowej sekretarce? To śmieszne.
Rand nie zakochiwał się od pierwszego wejrzenia. Ostatni raz
zdarzyło mu się to na samym początku studiów. Od drugiego czy
trzeciego wejrzenia też od dawna w nikim się nie zakochał. Lubił
kobiety, uwielbiał spędzać z nimi wolny czas, ale dla żadnej od lat nie
stracił głowy. Z Lucy jednak sprawa wyglądała całkiem inaczej. Był
podniecony, przejęty jak uczniak idący na pierwszą randkę.
Chyba to o czymś świadczy? A może nie. Może po prostu
przepełnia go radość na myśl, że wreszcie będzie miał do pomocy
osobę kompetentną. Że wreszcie ktoś zaprowadzi mu w biurze
porządek. Zaczął szukać dziury w całym. I znalazł. Denerwowało go,
że Lucy uparła się, iż o piątej kończy pracę. Od tego uzależniła swoją
zgodę. Ciekawe, dlaczego była taka nieustępliwa. Coś musi się za tym
kryć.
Mężczyzna. Tak, na pewno mężczyzna. Chce mieć wolne
wieczory, by móc spotykać się z przyjacielem czy narzeczonym. Na
myśl o tym ogarnęła Randa złość. Zdumiała go własna reakcja. Po
chwili zrozumiał - a przynajmniej tak mu się zdawało - skąd się bierze
jego niezadowolenie. Ciężko pracował, nie nadążał z robotą
administracyjną, a osoba, którą przyjął na stanowisko sekretarki,
stwierdziła, że bez względu na wszystko ona wychodzi z biura
punktualnie o piątej.
Nie było z nią dyskusji. Po prostu oświadczyła, że tak ma być i
już. Albo on przystaje na jej warunki, albo ona poszuka sobie innej
pracy. Patrzył w te jej duże niebieskie oczy i miał ochotę ją udusić.
Podobna ochota nachodziła go, gdy wyobrażał sobie, jak po pracy
Lucy szykuje się na randkę z ukochanym.
O psiakrew! Co go obchodzi jej ukochany? Przecież nic ich nie
łączy! Widzieli się dotąd jeden jedyny raz.
- Stanowczo za dużo pracuję - mruknął, zdegustowany samym
sobą.
No dobrze, stary! Weź się w garść! Lucy Lowry to jedna z wielu
kobiet, jakie przewinęły się przez kancelarię, odkąd Sadie przeszła na
emeryturę. Przed nią było z dziesięć sekretarek, po niej będzie
kolejnych dziesięć. To, co robi po pracy, z kim się spotyka, gdzie
chodzi, nie powinno cię w najmniejszym stopniu interesować.
Więc dlaczego na myśl o tym, że za parę godzin podjedzie pod jej
dom, serce biło mu szybciej? Dlatego że...
Nie, nie wiedział. Ale na pewno nie dlatego, że się w niej
zadurzył. Cisnął na bok nie przeczytaną gazetę, odstawił na szafkę
kubek i wstał z łóżka, bardziej zły niż podniecony. Jakim prawem
Lucy Lowry narzuca mu warunki? Zazwyczaj jak ognia unikał kobiet
upartych, pewnych siebie, które wysuwają kategoryczne żądania.
Tylko dlatego nie wskazał Lucy drzwi, ponieważ bardzo potrzebował
VICTORIA PADE Romans z szefem
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Oczywiście, że przydadzą mi się pieniądze. Sporo mnie kosztowała przeprowadzka, teraz wydaję majątek na znaczki i reklamę. W dodatku nie wiadomo, kiedy uda mi się rozkręcić interes, ale... - Żadne ale. Po pierwsze, praca jest tymczasowa, dopóki Rand nie znajdzie kogoś na stałe. Po drugie, będziesz miała okazję lepiej poznać miasto, a po trzecie, pracując u jednego prawnika, na pewno zdołasz nawiązać kontakt z innymi. A o to ci przecież chodzi, prawda? Chcesz otrzymywać zlecenia, które mogłabyś wykonywać w domu? Lucy Lowry wiedziała, że jej ciotka, Sadie Meeks, ma rację. Zaledwie kilka tygodni temu przeniosła się z synem, czteroletnim Maksem, z Kalifornii do Waszyngtonu. Zamieszkała w Georgetown, w szeregowym domu, jednym z czterech należących do Sadie. Przeprowadzka była dość kosztowna, dlatego chciała jak najprędzej zacząć zarabiać. Interesowała się prawem, głównie więc zależało jej na zleceniach od prawników; mogłaby wyszukiwać im informacje w Internecie, przygotowywać opinie i pisma procesowe. Pracując w domu, przy komputerze, czasem w bibliotece, mogłaby mieć na oku Maksa. Miała jednak świadomość, że zanim rozkręci interes, będzie musiała zatrudnić się gdzieś jako sekretarka. I właśnie taką pracę proponowała jej ciotka; posadę sekretarki i asystentki w kancelarii niejakiego Randa Coltona.
- Zgadza się. Ale praca u Coltona wiązałaby się z koniecznością wielogodzinnego przebywania poza domem. Sadie machnęła lekceważąco ręką. - Ale byłoby to zajęcie tymczasowe. Poza tym, jak ci już mówiłam, rozmawiałam z kierowniczką przedszkola. To moja dawna znajoma ze studiów. Obiecała przyjąć Maksa. Przedszkole, które prowadzi, jest jedną z najlepszych tego typu placówek w Waszyngtonie. Niełatwo się do niego dostać. Ludzie zapisują dzieci z rocznym wyprzedzeniem. W każdym razie Maks będzie miał towarzystwo, a dla urozmaicenia może od czasu do czasu przychodzić do mnie. Sadie na moment zamilkła, po czym zmieniła taktykę. - Proszę cię, słoneczko, zrób to dla mnie. Spodobało mi się życie emerytki i mimo ogromnej sympatii, jaką darzę Randa, nie bardzo mam ochotę wracać do pracy. Ale żal mi biedaka; kompletnie nie daje sobie rady... Lucy znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Mieszkała za darmo w jednym z czterech domów, jakie jej ukochana ciotka kupiła niedawno w Georgetown. Drugi dom Sadie przeznaczyła dla siebie, a trzeci i czwarty wynajmowała. Twierdziła, że pieniądze z wynajmu pokrywają wszelkie koszty, jakie musi ponosić z tytułu własności. Zresztą sama namawiała Lucy na przyjazd do Waszyngtonu. Sporo podróżowała i chciała, aby w czasie jej nieobecności ktoś zaufany sprawował nad wszystkim nadzór.
Lucy chętnie skorzystała z oferty; dzięki Sadie mogła pracować w domu i spędzać czas z synem, zamiast siedzieć w biurze od dziewiątej do piątej. Dlatego nie bardzo wypadało jej odmówić ciotce, gdy ta prosiła ją o przysługę. - Błagam cię, idź na rozmowę. Kto wie, może wcale się nie nadajesz. Może Rand wcale cię nie przyjmie. Poza tym to nie jest praca na zawsze. Głównie chodzi o zaprowadzenie porządku, o uporanie się z koszmarnym bałaganem, jakiego po moim odejściu narobiły niekompetentne sekretarki. W tym czasie Rand dalej będzie szukał fachowej siły. Może znajdzie ją za trzy dni, może za dwa tygodnie. Woli jednak już więcej nie korzystać z agencji pośrednictwa pracy; zbyt wiele razy się na niej sparzył. - Zupełnie tego nie rozumiem. W końcu wcale nie tak trudno o dobrą sekretarkę. - Nie będę cię okłamywać, złotko. Rand nie należy do najłatwiejszych szefów pod słońcem. Akurat mnie się świetnie z nim pracowało, bo wiedziałam, że pod szorstką powłoką kryje się człowiek o gołębim sercu. Ale na pierwszy rzut oka tego nie widać. Oczywiście jest też niezwykle wymagający. I, jak każdy mężczyzna, lubi, aby go słuchano i chwalono. - Twój opis pasuje do dziecka. Do dużego, rozpieszczonego dziecka - powiedziała ze śmiechem Lucy. - O nie! Zaręczam ci, że to facet z krwi i kości - odparła ciotka. - Niesamowicie męski. Władczy. Pracowity, ale również towarzyski. Wymagający. Potrafi harować od rana do późnej nocy, potem do
świtu bawić się z przyjaciółmi, a o dziewiątej pojawić się w sądzie i wygrać sprawę. Niestety nie rozumie, że zwykli śmiertelnicy funkcjonują na wolniejszych obrotach i mało kto jest w stanie dotrzymać mu tempa. Poza tym należy do ludzi szczerych, ceniących prawdę; nigdy niczego nie owija w bawełnę. Z tego powodu niektórzy uważają, że jest zarozumiały. No i nie cierpi głupców. Ale nie namawiałabym cię na spotkanie z nim, gdybym nie wierzyła, że ze wszystkim sobie doskonale poradzisz. Aha, jeszcze jedno... Rand Colton to jeden z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich w życiu widziałam. Więc gdyby za bardzo działał ci na nerwy, mogłabyś po prostu wyłączyć się i podziwiać widoki. Hm. Trudny, wymagający szef. Szorstki i oschły. Stanowczy i władczy. Szczery aż do bólu, niczego nie owijający w bawełnę. Zarozumiały. To wszystko mówi kobieta, która jest największą wielbicielką Randa Coltona. Ciekawe... - Proszę cię, kochanie. Wszystkie stroje służbowe oddałam pewnej instytucji charytatywnej. Przyzwyczaiłam się do późnego wstawania, do tego, że nigdzie nie trzeba się spieszyć, że pół dnia można krzątać się po domu w szlafroku. Nie chcę wracać do pracy. Ale Rand ma nóż na gardle; potrzebuje kogoś kompetentnego do pomocy. Lucy zmrużyła oczy. - I tylko to tobą kieruje? Chęć ulżenia swojemu szefowi? Nie masz żadnych ukrytych celów?
Sadie pokręciła głową. Obie kobiety miały tyle samo wzrostu, metr sześćdziesiąt pięć, różniły się jednak wagą; w przeciwieństwie do Lucy, która była wiotka jak trzcina, ciało ciotki pokrywała warstwa tłuszczyku. - Żadnych. - Sadie uśmiechnęła się; jej pulchne policzki zaokrągliły się jeszcze bardziej. - Przecież wiem, że wyrzekłaś się mężczyzn. - Niczego się nie wyrzekłam - obruszyła się Lucy. - Po prostu uznałam, że... - Wiem, wiem. Wolisz poświęcić czas synowi. Mówiłaś mi to setki razy. Swoją drogą, po tym, jak się zachował ojciec Maksa, wcale się nie dziwię, że straciłaś zainteresowanie facetami. I wierz mi, jestem ostatnią osobą, która próbowałaby swatać własną siostrzenicę z takim playboyem jak Rand. Moja prośba wynika z pobudek czysto egoistycznych. Nie chcę wracać do pracy, a bardzo chciałabym pomóc Randowi. To wszystko. Przez chwilę Lucy milczała - wyłącznie po to, by potrzymać ciotkę w niepewności. - No dobrze - rzekła wreszcie. - Możesz umówić mnie na rozmowę. - Już to zrobiłam! Rand będzie na ciebie czekał o trzeciej po południu. Podwiozę cię na miejsce, a potem zabiorę Maksa na lody. Lucy wybuchnęła śmiechem. - Wiedziałaś, że się zgodzę?
- Liczyłam na to. Zobaczysz, nie pożałujesz. A teraz szybko! Leć się przebrać. Musisz sprawiać wrażenie osoby zadbanej i kompetentnej. Rand nie toleruje przychodzenia do pracy w sportowym stroju. - Czyli jest również nietolerancyjny? - spytała Lucy, dodając brak tolerancji do długiej listy wad Randa Coltona. - Och, nie przesadzaj - zganiła ją Sadie. - Lepiej pomyśl o tych wszystkich prawnikach, których dzięki niemu poznasz i którym wręczysz swoją wizytówkę. No, leć. Czasu jest niewiele. A niepunktualności Rand także nie cierpi. - Wiesz, mamusiu, chyba zamówię sobie dwie duże kulki, bo kiedy wychodzisz gdzieś ubrana tak jak teraz, to kolację zwykle jemy później. Czyli do wieczora mogę zgłodnieć. Obróciwszy się, Lucy popatrzyła na syna, który siedział zapięty pasami na tylnym siedzeniu. Jak na swój wiek Maks był drobnym dzieckiem, ale inteligencją przewyższał rówieśników. Słuchając go, czasem Lucy gotowa była przysiąc, że chłopiec ma nie cztery lata, lecz czterdzieści cztery. - Nie zgłodniejesz. Nie idę do pracy, ale na rozmowę w sprawie pracy. Więc kolację zjemy o tej samej porze, co zawsze. Maks wyszczerzył w uśmiechu ząbki. Nawet gdybym nie była jego matką, pomyślała Lucy, uważałabym, że jest uroczym dzieciakiem. Miał śmieszne pucołowate policzki, ogromne niebieskie ślepia patrzące zza okrągłych okularów, przystrzyżone na jeża ciemnoblond włosy.
- Ale mogę wziąć dwie kulki? - spytał z nadzieją w głosie. - Nie, kolego. Wystarczy jedna. - A jeżeli będą mieli karmelowe i landrynkowe? Gdybyś zgodziła się na dwie kulki, wtedy jutro na pewno zjadłbym całą kolację bez grymaszenia. - Jeżeli będą mieli oba smaki, to karmelową kulkę zjesz na miejscu, a landrynkową kupimy na wynos i zjesz ją jutro. W oczach Maksa pojawił się błysk triumfu, jakby chłopiec od początku dążył właśnie do takiego rozwiązania. Lucy miała ochotę chwycić syna w ramiona i przytulić go z całej siły. Trudno było mu się oprzeć, zwłaszcza kiedy się uśmiechał - wtedy w jego policzkach pojawiały się dwa zabawne dołeczki. - A jeśli będą mieli moje trzy ulubione smaki? - Oj, nie przeciągaj struny! Zatrzymawszy się na czerwonym świetle, Sadie wskazała głową stojący przy następnym skrzyżowaniu nowoczesny wieżowiec. - Tam się mieści biuro Randa. Podrzucę cię pod drzwi. A lodziarnia jest dwie przecznice dalej, w budynku z czerwonej cegły. Samochód zostawię na podziemnym parkingu. Przyjdziesz do nas po rozmowie, prawda? - Nie chcesz wejść ze mną i przywitać się ze swoim byłym szefem? - Rozmawiałam z nim dzisiaj przez telefon. Jest bardzo zajętym człowiekiem. Nie chcę mu przeszkadzać.
Kiedy zmieniło się światło, Sadie przejechała przez skrzyżowanie, następnie włączyła prawy kierunkowskaz. Stanęła przy krawężniku, kilka metrów od wejścia do budynku Randa. - Dwudzieste trzecie piętro. Pokój dwa-trzy-zero-zero. Powodzenia. - Dzięki. - Lucy ponownie zerknęła przez ramię. - Bądź grzeczny, niedźwiadku. - Wyskakuj - ponagliła ją Sadie. Lucy wysiadła pośpiesznie, słysząc, że kierowca za nimi trąbi niecierpliwie. Wchodząc do imponującego gmachu ze stali i szkła, spojrzała na zegarek. Była dwadzieścia minut przed czasem, a nie chciała sprawiać wrażenia osoby nadgorliwej. Udała się do znajdującej się na dole w holu toalety. Miała na sobie spodnie o prostych, wąskich nogawkach oraz granatowy, wcięty w pasie żakiet. Niektórzy uważali, że najbardziej odpowiednim strojem do pracy jest dla kobiety spódnica z żakietem, ale Lucy nie podzielała tej opinii. Wolała spodnie, częściowo dlatego, że czuła się w nich wygodniej, a częściowo dlatego, że w dniu swoich osiemnastych urodzin podjęła wyzwanie rzucone przez przyjaciółkę i zrobiła sobie tatuaż na nodze. Pięknie wykonana delikatna róża długości trzech centymetrów zdobiła wewnętrzną stronę jej prawej kostki. Była prawie niewidoczna, ale mogła przesądzić o wyniku spotkania - wszystko zależy od tego, jak bardzo konserwatywny jest Rand Colton.
Lucy pociągnęła usta szminką. Nie lubiła się malować; cały jej makijaż składał się z jasnej pomadki, odrobiny tuszu na rzęsach i różu na policzkach. Odetchnęła z ulgą, widząc, że spowodowane uczuleniem lekkie zaczerwienienie oczu minęło bez śladu. Ale wciąż czuła pieczenie. Nic dziwnego - od rana sprzątała zakurzony strych. Na moment przymknęła powieki. Zazwyczaj nosiła rozpuszczone włosy, ale na oficjalne spotkania czesała je w kok. Uważała, że burza mahoniowych loków wygląda mało poważnie. Kobieco? Owszem. Kusząco? Też. Ale nie o to Lucy chodziło. Nie chciała nikogo kusić ani prowokować. Kiedy ponownie spojrzała na zegarek, była za dziesięć trzecia. Najwyższy czas udać się na górę. Weszła do windy i wcisnęła przycisk oznaczony numerem 23. Jak zawsze przed rozmową w sprawie pracy czuła się potwornie spięta. Próbowała opanować nerwy, powtarzając sobie, że to tylko tymczasowe zajęcie. Oczywiście pozwoliłoby jej nawiązać kontakty z innymi prawnikami, ale nawet gdyby nic z niego nie wyszło... Zresztą dlaczego miałoby nie wyjść? Przecież jest polecona przez Sadie Meeks, której zdanie Rand cenił. Mimo to była okropnie zdenerwowana. Może dlatego, że wiedziała, jak trudnym we współpracy człowiekiem jest Rand Colton? Wzięła kilka głębokich oddechów, kiedy drzwi rozsunęły się z cichym sykiem. Pokój Randa znajdował się na końcu korytarza. Prowadziły do niego dwuskrzydłowe dębowe drzwi, na których wisiała złota
tabliczka z imieniem i nazwiskiem. Lucy nacisnęła fantazyjną złotą klamkę. Z głębi dobiegł ją szloch kobiety i podniesiony męski głos. - To było proste zadanie! Prosiłem o odwołanie spotkania, a pani tego nie zrobiła. Przez panią niepotrzebnie fatygował się do mnie prezes dużej firmy, człowiek niezwykle zajęty. A przecież wystarczyło go uprzedzić, że muszę dzisiaj być w sądzie! Chyba panią uczono, że kiedy szef każe zadzwonić do klienta i odwołać spotkanie, powinna pani natychmiast wykonać polecenie? - Zapomniałam. - Zapomniała pani?! Lucy podskoczyła, zupełnie jakby mężczyzna krzyknął jej prosto do ucha, a przecież znajdował się w drugim pokoju. - No tak. Pan jednym tchem wydał z dziesięć poleceń. Nie zdążyłam ich zapisać. A potem pan wyszedł, a ja starałam się… - Nie wystarczy się starać! Czy wie pani, jak cenny jest czas tego człowieka? Najwyraźniej nie wiedziała. Zamiast dalej próbować się bronić czy usprawiedliwiać, wybiegła z gabinetu, z szuflady biurka wyciągnęła torebkę i minąwszy Lucy, wypadła z płaczem na korytarz. No tak. Rand faktycznie walił prosto z mostu. Jeśli oczywiście człowiek mówiący podniesionym głosem był Randem Coltonem. - Niekompetencja, bezmyślność, lekceważący stosunek do pracy. Skąd te agencje biorą takich ludzi? Ostatnie zdanie wypowiedziane było znużonym tonem. Gdyby nie to, że była za minutę trzecia, Lucy wymknęłaby się na zewnątrz i dała
Coltonowi czas, by ochłonął. Zanim jednak zdążyła cokolwiek postanowić, drzwi gabinetu się otworzyły i Rand wmaszerował do pomieszczenia, w którym czekała. Nie patrząc na nią, podszedł do biurka i zaczął coś pisać na komputerze. Sprawiał wrażenie, jakby jej nie widział. Nagle, z wzrokiem utkwionym w monitor, spytał: - Kim pani jest? Spokojnie, nie denerwuj się, powiedziała do siebie. - Nazywam się Lucy Lowry. Jestem siostrzenicą Sadie Meeks. Byliśmy umówieni na trzecią. - Psiakrew! - warknął, nie odrywając palców od klawiatury. - Już jest tak późno? - Obawiam się, że tak. - Niestety, w tym momencie nie mogę pani poświęcić ani chwili. Mam kilka pilnych spraw na głowie. Proszę usiąść i czekać. - Słucham? Nie zamierzała powiedzieć tego tonem tak wyniosłym i pełnym oburzenia. Po prostu samo tak wyszło. Ale nie żałowała. Jakim prawem ten facet jej cokolwiek nakazuje? Rand Colton przerwał pracę. Wstał od biurka i popatrzył na Lucy swoimi jasnoniebieskimi oczami. Osoba mniej pewna siebie skuliłaby się ze strachu. Lucy Lowry nawet nie drgnęła. Zacisnął mocno zęby. Po chwili, zrozumiawszy swój błąd, zwrócił się do niej znacznie uprzejmiejszym tonem.
- Gdyby pani zechciała poczekać kilka minut... Muszę gdzieś pilnie zadzwonić. Potem będę do pani dyspozycji. - Oczywiście - odrzekła Lucy. Usiadła na jednym z sześciu foteli stojących pod ścianą, na której wisiały obrazy kilku znanych malarzy. Znalazłszy to, czego szukał w komputerze - przypuszczalnie był to numer telefonu - Rand sięgnął po słuchawkę. Chcąc nie chcąc, Lucy przysłuchiwała się rozmowie. Musiała przyznać, że Rand zachował się jak dżentelmen. Przeprosił klienta za to, że ten fatygował się niepotrzebnie, ale uczynił to w sposób kulturalny, dystyngowany; nie płaszczył się przed nim, nie starał się mu przypochlebić, nie obwiniał też sekretarki, po prostu wyjaśnił, że zlecił jej zbyt wiele spraw naraz. Lucy była pod wrażeniem. Miała również okazję przyjrzeć mu się dokładnie. To, że jest wysoki i dobrze zbudowany, zauważyła wcześniej, kiedy wparował wściekły do recepcji. Teraz, kiedy umawiał się ze swym rozmówcą na kolację, zobaczyła, że ma wydatną szczękę, niebieskie oczy, włosy w kolorze kawy, gęste krzaczaste brwi, orli nos oraz intrygujące usta o dolnej wardze znacznie pełniejszej od górnej. Ciotka nie przesadziła, mówiąc, że jest przystojny. Lucy nie mogła oderwać od niego oczu. W dodatku ubrany był w doskonale skrojony szary garnitur od Armaniego, popielatoszarą koszulę, która wyglądała tak, jakby przed chwilą ktoś ją uprasował, oraz jedwabny krawat, który prawdopodobnie kosztował tyle, co cały jej strój z butami i zegarkiem włącznie.
Przyglądała mu się z zafascynowaniem, ale tak jak się ogląda ładny eksponat w muzeum. Bo przecież nie interesują jej mężczyźni. Nawet ci najprzystojniejsi. Po pierwsze, nie zamierza wdawać się w żadne romanse ani z nikim się wiązać, dopóki nie wychowa syna. A po drugie, na pewno nie wdałaby się w romans z takim człowiekiem jak Colton. Ale widoki z przyjemnością może podziwiać. Pod tym względem ciotka też miała rację. Jedynie nie była pewna, co by było, gdyby to na nią podniósł głos. Czy umiałaby pokornie znosić jego tyrady i wybuchy złości, byleby tylko móc codziennie oglądać jego przystojną twarz? Zakończywszy rozmowę z klientem, Rand rozłączył się, po czym, nie odkładając słuchawki, wykręcił numer modnej restauracji, o której parę dni temu mówiono w telewizji, i zarezerwował stolik na wieczór. Według relacji dziennikarzy był to jeden z najlepszych lokali w stolicy, ale nie sposób było się do niego dostać. Ludzie robili rezerwacje pół roku naprzód. A Rand? Wystarczyło, że się przedstawił i poprosił o stolik na cztery osoby na ósmą wieczór. Odłożył słuchawkę na widełki. Po chwili wstał z krzesła, obszedł biurko i skupił uwagę na Lucy. - A zatem jest pani siostrzenicą Sadie? Aż do wczoraj nie wiedziałem o pani istnieniu. - Tak, nazywam się Lucy Lowry - przedstawiła się ponownie, gdyż nie była pewna, czy za pierwszym razem zapamiętał jej imię i
nazwisko. - Pan natomiast jest Randem Coltonem. Słyszałam, jak pan podawał swoje nazwisko przez telefon. - Tak. Proszę mi wybaczyć, że się nie przedstawiłem. Zapadła cisza. Rand nie spuszczał oczu z Lucy. Czuła się tak, jakby przewiercał ją wzrokiem na wylot, ale nie dała nic po sobie poznać. - Sadie twierdzi, że była pani sekretarką człowieka piastującego wysokie stanowisko, że potrafi pani znajdować w bibliotekach i archiwach potrzebne materiały, że chce się pani specjalizować w prowadzeniu kwerend dla prawników, ale gotowa byłaby poświęcić mi trochę czasu, dopóki nie znajdę kogoś na stałe. - Wygląda na to, że ciotka wszystko panu o mnie opowiedziała. - Zaklina się też, że jest pani równie dobra, jak ona. - Jestem bardzo dobra. Ale nie wiem, czy dorównuję ciotce, bo nigdy razem nie pracowałyśmy. Uśmiechnął się pod nosem, jakby rozbawiła go jej pewność siebie. Lucy wyprostowała plecy. Spodziewała się jakiejś kąśliwej uwagi; nie doczekała się żadnej. Zdumiała ją natomiast własna reakcja na uśmiech Randa. Ciarki, które przebiegły jej po krzyżu, były całkiem nie na miejscu. - Czy Sadie uprzedzała panią, czego wymagam od sekretarki? - Nie. Ale wspomniała, że jest pan oschły, władczy i surowy. Tubalny śmiech, który wypełnił pokój, oczyścił atmosferę.
- Cenię sobie szczerość. A czy ciotka mówiła pani, jakiego rodzaju pracę wykonuje moja sekretarko-asystentka i w jakich godzinach musi przebywać w biurze? - Ja mogę przebywać do siedemnastej i ani minuty dłużej. Zmarszczył czoło. - No dobrze. Ponieważ jest pani siostrzenicą Sadie, coś pani zdradzę. Nie daję sobie rady z prowadzeniem kancelarii. Na gwałt szukam kogoś do pomocy. Ale nie chcę zatrudniać kolejnej samotnej matki. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy miałem ich aż nadto. Bez przerwy martwiły się o dzieci, rozmawiały z nimi przez telefon, zwalniały się wcześniej, żeby gdzieś je zawieźć. Nie chcę pytać pani o jej życie osobiste, ale jeżeli ma pani dzieci, myślę, że lepiej będzie nie przedłużać tej rozmowy. Nigdy się Maksa nie wypierała; już chciała się przyznać, że ona też jest samotną matką, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. W końcu to, czy pracownica ma dzieci, nie powinno Randa obchodzić. Interesować go powinno wyłącznie to, czy i jak wywiązuje się z powierzonych jej obowiązków. Postanowiła przemilczeć fakt posiadania dziecka. - Mogę pana zapewnić, że moje życie osobiste w żaden sposób nie wpłynie negatywnie na wykonywaną przeze mnie pracę. Do godziny piątej będę wyłącznie do pana dyspozycji. - Na ogół pracuję dłużej. - A ja nie.
Patrzyli sobie w oczy niczym dwaj rewolwerowcy. Ponieważ praca w kancelarii faktycznie pozwoliłaby jej nawiązać kontakty w środowisku prawniczym, które później mogłyby się jej przydać, Lucy zależało, aby Rand zatrudnił ją u siebie. Jednakże bardziej od pracy zależało jej na Maksie; nie zamierzała go zaniedbywać. Rand pierwszy oderwał od niej wzrok. - Doskonale pani wie, że mam nóż na gardle. W bibliotece... - wskazał głową za siebie, w stronę korytarza - panuje istny chaos. Wszędzie leżą stosy akt, które trzeba uaktualnić, posortować i pochować na miejsce. Nie rozumiem, jak można zgłaszać się do pracy i w dodatku mieć o sobie wysokie mniemanie, jeżeli nawet nie zna się alfabetu. W chwili obecnej pracuję nad kilkoma ważnymi sprawami i, jak się pewnie zdążyła pani zorientować, wszystko wali mi się na głowę. Terminarz spotkań zawiera mnóstwo błędów... - Mogę się tym zająć. - Ale nie po piątej? - No dobrze, pierwszego dnia mogłabym zostać do wieczora, aby zaprowadzić jako taki porządek. Ale później musiałabym wychodzić o piątej. Niezależnie od tego, co by się działo. - Ma pani męża albo narzeczonego, który nie umie sobie sam przyrządzić kolacji? - Przepraszam, ale jakie to ma znaczenie? Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów; w jego spojrzeniu było więcej rozbawienia niż irytacji.
- Innymi słowy, mogę panią przyjąć lub nie, lecz nie mam prawa interesować się pani życiem prywatnym, tak? - To tylko praca tymczasowa - przypomniała mu - dopóki nie znajdzie pan kogoś na stałe. A więc to, z kim spędzam wieczory, nie powinno mieć najmniejszego wpływu na pańską decyzję. Jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał. Miała wrażenie, że z każdą sekundą jego oczy przybierają coraz bardziej błękitny odcień. - W porządku - oznajmił wreszcie. - Wierzę, że Sadie nie wprowadziłaby mnie w błąd, wychwalając panią pod niebiosa. A więc kończy pani pracę o piątej. Oby tylko okazałą się pani tak świetną sekretarką, jak twierdzi ciotka. - To znaczy, że zatrudnia mnie pan? - Zatrudniam. Może pani zacząć jutro? - W piątek? - spytała. Skinął głową. - Tak. I zostać do wieczora? No, no, pomyślała. Znany playboy, Rand Colton, zamierza piątkowy wieczór spędzić w pracy, a nie w towarzystwie jakieś długonogiej piękności? - Dobrze - zgodziła się. Bądź co bądź, nie poczyniła na jutrzejszy wieczór żadnych planów. - Zjawię się punktualnie o ósmej. - Sadie pani nie mówiła? O czym, na miłość boską? Prawdę rzekłszy, ciotka w ogóle niewiele jej opowiadała o swoim pracodawcy, podobnie jak jemu niewiele opowiadała o swojej siostrzenicy.
- Nie bardzo wiem, co pan ma na myśli. Wiem, że jest pan wybitnym prawnikiem i że pana rodzina pochodzi z Kalifornii. Ale to wszystko, co mi Sadie o panu mówiła. - I jeszcze to, że jestem oschły, władczy i surowy - przypomniał jej z błyskiem rozbawienia w niebieskich oczach. - Istotnie - przyznała Lucy. - Lecz słowem nie wspomniała, dlaczego miałabym się nie pojawić o ósmej. - Chodzi o to, że ja też mieszkam w Georgetown. Wstąpię po panią o siódmej trzydzieści. W drodze do pracy można omówić w samochodzie sprawy organizacyjne i nie tracić na nie czasu w biurze. A zatem o siódmej trzydzieści - powtórzył. - Punktualnie. Nie lubię czekać. Spotkanie dobiegło końca. Lucy podniosła się z fotela. - Będę gotowa. - I będzie pani moja do późnych godzin wieczornych? - upewnił się. Zabrzmiało to nieco dwuznacznie. Ale może tylko jej się wydawało? Zignorowała dreszczyk podniecenia, który przebiegł jej po krzyżu. - Tak. Nawet wezmę z sobą drugą parę butów. Na po pracy. - Świetnie. Czyli jesteśmy umówieni. - W międzyczasie jednak będzie pan szukał kogoś na stałe, prawda? - zapytała. - Bo chciałabym jak najszybciej rozkręcić własny interes.
- Oczywiście. Szukaniem odpowiedniej kandydatki zajmuje się agencja pośrednictwa pracy, do której się zgłosiłem. - To dobrze. - Proszę pozdrowić ode mnie Sadie. - Nie zapomnę. - Jeśli jest pani w połowie tak sprawną sekretarką jak ona, będę usatysfakcjonowany. - Na pewno pana nie zawiodę. Rand Colton rozciągnął usta w uśmiechu, pokazując rząd równych, lśniących bielą zębów. Wcale się nie dziwię, pomyślała Lucy, że kobiety tracą dla niego głowę. Przeszedł przez recepcję i otworzył drzwi. - Do jutra. Starając się zapanować nad rumieńcem, który zakwitał na jej policzkach, Lucy czym prędzej skierowała się do wyjścia. Kiedy mijała Randa, odruchowo wciągnęła w nozdrza zapach jego wody kolońskiej. - Przekażę Sadie pozdrowienia - obiecała, opuszczając kancelarię. Rand Colton nie cofnął się do swojego gabinetu. Stał w progu, odprowadzając ją wzrokiem do windy. Kiedy zerknęła przez ramię, zanim wsiadła do kabiny, zobaczyła, że nadal się jej przygląda. Dopiero kiedy drzwi windy zasunęły się, wypuściła z płuc powietrze; nawet nie zdawała sobie sprawy, że od wyjścia z kancelarii wstrzymuje oddech. W drodze z dwudziestego trzeciego piętra na
parter zrozumiała, że praca dla Randa Coltona będzie od niej wymagała ogromnego wysiłku. Zawsze wiedziała, że poradzi sobie z bezkompromisowym szefem o trudnym charakterze. Nie wiedziała natomiast, czy poradzi sobie z bezkompromisowym szefem o pięknych niebieskich oczach, wspaniale umięśnionej sylwetce, obdarzonym charyzmą, dowcipem i inteligencją, który sprawiał, że raz po raz czuła dziwne kłucie w sercu. O tym dopiero miała się przekonać. ROZDZIAŁ DRUGI Nigdy nie potrzebował dużo snu. Nazajutrz rano obudził się, zanim wzeszło listopadowe słońce. Zazwyczaj po przebudzeniu robił sobie kawę i ze świeżo dostarczonym pod drzwi „Washington Post" wracał do łóżka. Dopiero po lekturze gazety brał prysznic. Tego ranka jednak żadne wydarzenia z kraju czy ze świata nie były w stanie przykuć jego uwagi. Co chwila spoglądał na budzik stojący na szafce nocnej, jakby wzrokiem chciał ponaglić wskazówki. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mu było tak spieszno do pracy. Dawno nie czuł takiego podekscytowania. Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu właściwie nic go nie podniecało. Wmawiał w siebie, że wpływ na to mają kłopoty, jakie nękają jego najbliższych. W Prosperino w Kalifornii, gdzie mieszkali jego rodzice, nie działo się najlepiej. Ale w głębi duszy wiedział, że się oszukuje: nie chodziło o rodziców czy rodzeństwo, lecz o niego - Randa.
Nie umiał tego wytłumaczyć. W ciągu ostatnich kilku miesięcy stracił zapał do wszystkiego. Nie bawiły go rzeczy, które niedawno sprawiały mu przyjemność. Nużyła go praca, nużyło życie. Cały czas parł naprzód: wciąż pragnął zwyciężać, wciąż dążył do celu, z poświęceniem walczył w sądzie, dowodził niewinności swoich klientów. To się nie zmieniło. Od urodzenia odznaczał się ambicją - może dlatego, że był pierworodnym dzieckiem. Natomiast robił to wszystko jakby z rozpędu, z przyzwyczajenia. Nie wyskakiwał raźno z łóżka, nie gnał do pracy na złamanie karku. Odeszła mu również ochota do różnych zajęć po pracy. Nie kusiła go kolacja ze znaną modelką, która przyjechała do miasta na sesję fotograficzną, ani weekend na wsi z piękną kobietą; na przyjęcie w Białym Domu szedł z poczucia obowiązku, podobnie jak na imprezę charytatywną, z której dochód przeznaczony był na cele bliskie jego sercu. Nic go nie interesowało. To było tak, jakby nie potrafił odnaleźć sensu życia. A jednak tego ranka, od momentu gdy otworzył oczy, rwał się do działania. Dlaczego? Wiedział, że dzień niczym nie będzie różnił się od poprzednich. Tak jak wczoraj i przedwczoraj, musi wykonać mnóstwo telefonów, odbyć parę spotkań z klientami, napisać kilka pism procesowych, kilka odwołań, pojawić się w sądzie. I tak do wieczora. A wieczorem dalsza praca: porządkowanie bałaganu, jaki po sobie zostawiły nierzetelne, niekompetentne sekretarki. Na szczęście w walce z bałaganem miała mu pomagać Lucy.
Lucy Lowry. Na myśl o niej poczuł jeszcze większe ożywienie. Czyżby nowy zapał, jaki w niego wstąpił, był zasługą siostrzenicy Sadie Meeks? To absurd! A jednak świadomość, że znów ją dziś ujrzy, sprawiała, że uśmiechał się od ucha do ucha. Dziwne. Po rozmowie z Lucy miał wrażenie, jakby to ona była szefem, a on kandydatem ubiegającym się o posadę. Ona dyktowała warunki i podejmowała decyzje, on na wszystko się godził. Ona ustalała reguły, on je akceptował. A przecież powinno być odwrotnie. Mówiła, co chce, czego oczekuje, na co nie przystanie. Była wygadana, stanowcza, odważna. Nie przepadał za tymi cechami. Więc dlaczego nie mógł się doczekać, aby ponownie znaleźć się w jej towarzystwie? Z kilku co najmniej powodów. Miała niesamowitą figurę. Uwielbiał kobiety szczupłe, lecz kształtne, o wyraźnie zaokrąglonych piersiach. Gładka mleczna cera też robiła na nim wrażenie, jak również rude loki, które upięła w kok, żeby wyglądać nieco poważniej i dostojniej. Podobał mu się także jej nosek - mały, lekko zadarty. Na ogół na ten szczegół twarzy nie zwracał większej uwagi, ale nosek Lucy pamiętał tak dokładnie, jakby go sam wymodelował. No i oczy - duże, lśniące, szeroko rozstawione, błękitne jak woda w krystalicznie czystym górskim stawie. Widział w nich radość życia, energię, witalność, tupet. Kiedy tak leżał w łóżku, obserwując przez okno sypialni wschód słońca, przyszło mu do głowy, że Lucy Lowry przypomina postaci, jakie Katherine Hepburn grywała w filmach ze Spencerem Tracy -
kobiety piękne, pełne temperamentu, inteligentne, nie dające sobie w kaszę dmuchać, potrafiące dotrzymać kroku mężczyźnie. Taka też była siostrzenica Sadie Meeks - piękna, bystra, uparta, ekscytująca. Nie potrafił o niej zapomnieć. Nie potrafił też spowolnić bicia serca, które natychmiast zaczynało łomotać, gdy tylko oddawał się rozmyślaniom. Co to wszystko znaczy? Że po kwadransie rozmowy zadurzył się w swojej nowej sekretarce? To śmieszne. Rand nie zakochiwał się od pierwszego wejrzenia. Ostatni raz zdarzyło mu się to na samym początku studiów. Od drugiego czy trzeciego wejrzenia też od dawna w nikim się nie zakochał. Lubił kobiety, uwielbiał spędzać z nimi wolny czas, ale dla żadnej od lat nie stracił głowy. Z Lucy jednak sprawa wyglądała całkiem inaczej. Był podniecony, przejęty jak uczniak idący na pierwszą randkę. Chyba to o czymś świadczy? A może nie. Może po prostu przepełnia go radość na myśl, że wreszcie będzie miał do pomocy osobę kompetentną. Że wreszcie ktoś zaprowadzi mu w biurze porządek. Zaczął szukać dziury w całym. I znalazł. Denerwowało go, że Lucy uparła się, iż o piątej kończy pracę. Od tego uzależniła swoją zgodę. Ciekawe, dlaczego była taka nieustępliwa. Coś musi się za tym kryć. Mężczyzna. Tak, na pewno mężczyzna. Chce mieć wolne wieczory, by móc spotykać się z przyjacielem czy narzeczonym. Na myśl o tym ogarnęła Randa złość. Zdumiała go własna reakcja. Po chwili zrozumiał - a przynajmniej tak mu się zdawało - skąd się bierze jego niezadowolenie. Ciężko pracował, nie nadążał z robotą
administracyjną, a osoba, którą przyjął na stanowisko sekretarki, stwierdziła, że bez względu na wszystko ona wychodzi z biura punktualnie o piątej. Nie było z nią dyskusji. Po prostu oświadczyła, że tak ma być i już. Albo on przystaje na jej warunki, albo ona poszuka sobie innej pracy. Patrzył w te jej duże niebieskie oczy i miał ochotę ją udusić. Podobna ochota nachodziła go, gdy wyobrażał sobie, jak po pracy Lucy szykuje się na randkę z ukochanym. O psiakrew! Co go obchodzi jej ukochany? Przecież nic ich nie łączy! Widzieli się dotąd jeden jedyny raz. - Stanowczo za dużo pracuję - mruknął, zdegustowany samym sobą. No dobrze, stary! Weź się w garść! Lucy Lowry to jedna z wielu kobiet, jakie przewinęły się przez kancelarię, odkąd Sadie przeszła na emeryturę. Przed nią było z dziesięć sekretarek, po niej będzie kolejnych dziesięć. To, co robi po pracy, z kim się spotyka, gdzie chodzi, nie powinno cię w najmniejszym stopniu interesować. Więc dlaczego na myśl o tym, że za parę godzin podjedzie pod jej dom, serce biło mu szybciej? Dlatego że... Nie, nie wiedział. Ale na pewno nie dlatego, że się w niej zadurzył. Cisnął na bok nie przeczytaną gazetę, odstawił na szafkę kubek i wstał z łóżka, bardziej zły niż podniecony. Jakim prawem Lucy Lowry narzuca mu warunki? Zazwyczaj jak ognia unikał kobiet upartych, pewnych siebie, które wysuwają kategoryczne żądania. Tylko dlatego nie wskazał Lucy drzwi, ponieważ bardzo potrzebował