galochbasik

  • Dokumenty1 460
  • Odsłony648 227
  • Obserwuję778
  • Rozmiar dokumentów2.1 GB
  • Ilość pobrań418 794

6 DUMA- Big Bad Beast-Laurenston Shelly-PL

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.5 MB
Rozszerzenie:pdf

6 DUMA- Big Bad Beast-Laurenston Shelly-PL.pdf

galochbasik EBooki ROMANSE I EROTYKI FANTASTYKA, FANTAZY PRIDE-DUMA-Laurenston Shelly
Użytkownik galochbasik wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 344 stron)

~ 1 ~

~ 2 ~ SHELLY LAURENSTON BIG BAD BEAST PRIDE Series # 6 Tłumaczenie : panda68 ; safinna Korekta : axses ; panda68 Wszystkie tłumaczenia w całości należą do autorów książek jako ich prawa autorskie, tłumaczenie jest tylko i wyłącznie materiałem marketingowym służącym do promocji twórczości danego autora. Ponadto wszystkie tłumaczenia nie służą uzyskiwaniu korzyści materialnych, a co za tym idzie każda osoba, wykorzystująca treść tłumaczenia w celu innym niż marketingowym, łamie prawo.

~ 3 ~ Prolog To nie był jego pomysł na idealne miejsce, w którym można omawiać takie tematy, ale chciał być elastyczny, biorąc pod uwagę to, z kim miał się spotkać. I, szczerze mówiąc, Niles Van Holtz – Van dla przyjaciół i rodziny – wolałby, żeby to spotkanie odbyło się na dużej, otwartej przestrzeni, na neutralnym terenie z masą ludzi dookoła. Wysiadł z samochodu i pozwolił swojemu małemu kuzynowi podążyć za sobą. Sześcioletni Ulrich został z Vanem i jego partnerką na wakacje, bo, cytując jego stosunkowo świeżą żonę, Irene, Ten młody człowiek musi sobie uświadomić – teraz, a nie później – że jego ojciec jest idiotą, zanim szkody zostaną już zrobione. Dzieciak i tak nie był zbyt kłopotliwy. Wszystko, co robił, to czytanie i doskonalenie swoich umiejętności w pracy z nożami w kuchni. Nie potrzebował nawet telewizji, bo uważał, że odciąga go od książek. Z początku dużo nie mówił, ale Irene miała zadziwiające umiejętności radzenia sobie z dziećmi, więc wyciągała Rica z jego własnej skorupy, aż nie zmienił się w całkiem gadatliwego szczeniaka, kiedy miał odpowiedni humor. A więc Van wiedział, że może zostawić dzieciaka w Seattle, jednak po kilku tygodniach Ric stał się, jak nazwała go Irene, cieniem Vana. A to oznaczało, że zostawienie go samemu sobie, po prostu nie wydawało się właściwe. Poza tym, to było tylko spotkanie biznesowe. Nic niebezpiecznego, czy coś w tym rodzaju. Nawet, jeśli to było spotkanie z zaprzysięgłym wrogiem jego Sfory. Dla Vana biznes to biznes, więc uznał, że wszyscy inni też tak uważają. - Zostań tu, Ric. – Van posadził dzieciaka na masce wynajętego samochodu: szybkiego, małego Porsche, którego odebrał z lotniska w Memphis, zanim wyruszył na spotkanie na neutralnym terenie. – Zaraz wrócę, okej? - Okej. – Dzieciak wyjął książkę z plecaka i zaczął czytać. „Hrabia Monte Christo”. Sześciolatek czytał powieść „Hrabia Monte Christo”. Książkę, którą Van zmusił się do przeczytania w liceum i to po tym, jak nauczyciel ostrzegł go, że wydanie CliffsNotes 1 nie pomoże mu na sprawdzianie semestralnym. A dzieciak wybrał tę książkę sam w 1 To seria przewodników mających pomóc w nauce, np. streszczenia książek, opracowania

~ 4 ~ księgarni. Razem z dwunastoma innymi i kieszonkowym słownikiem w razie, gdyby nie zrozumiał jakiegoś słowa. A ta najnowsza gra video, którą Van zdobył dla Rica prosto z Japonii? Wciąż leżała obok łóżku dzieciaka, nieotwarta z pudełka. Van poklepał głowę Rica, uwielbiając go, mimo jego braku priorytetów, i obrócił się, by ruszyć na spotkanie, ale szybko szarpnął się do tyłu. Wilk, z którym miał się spotkać, stał dokładnie przed nim w znoszonej koszulce Led Zeppelin, poszarpanych dżinsach i starych glanach. Długi łańcuch, przyczepiony do jednej z przednich szlufek spodni, ciągnął się dookoła jego nogi do tylnej kieszeni i prawdopodobnie portfela. Jego ciemnobrązowe włosy sięgały ramion, grzywka prawie zasłaniała żółte oczy. Miał gęstą brodę, która pokrywała całą dolną połowę jego twarzy. Wyglądał jak szalony bezdomny weteran, który nadal nie poradził sobie z tym, do czego został zmuszony podczas wojny w Wietnamie. - Pan Smith? - zapytał Van, prawie mając nadzieję, że się myli. Nie mylił się. Warknięcie powiedziało mu, że był to, rzeczywiście, Egbert Ray Smith ze Sfory Smith z Tennessee. - Niles Van Holtz. – Van wyciągnął dłoń. – Miło pana poznać. Wilk nie podał mu dłoni, ani nie odwrócił wzroku od jego twarzy. Van musiał sobie w tym momencie przypomnieć, że teraz jest samcem Alfa Sfory. Nie miał zamiaru zostać onieśmielonym przez tego, prawdopodobnie, seryjnego mordercę. - Czego chcesz, facet? Nie zaczyna się najlepiej, prawda? - Jestem tutaj, by zaproponować panu pracę, panie Smith. W mojej organizacji. Nazywa się Grupa. - Grupa to banda patałachów. - Możliwe, ale przejąłem nadzór i chcę ich rozwinąć. Zrobię z nich coś bardziej w stylu Oddziału. – Oczy Smitha odrobinę się zmrużyły. Był w Oddziałach od lat – i to było widać. Zaczynając od każdej linii jego, nie tak starej, twarzy, aż do każdej blizny na jego szyi i prawdopodobnie na całym ciele. Ale ostatnio dużo się zmieniło w Oddziałach. Drużyna specjalna, złożona wyłącznie ze zmiennych, w Korpusie U.S. Marine, planowała przeniesienie jej członków poza Oddział – obojętnie, czy będą

~ 5 ~ chcieli iść, czy nie – po dziesięciu latach. Smith był w Oddziale przez prawie cały czas, odkąd był w Korpusie, i był pierwszą ofiarą nowych procedur. Z tego, co słyszał Van, Smith nie był zbyt szczęśliwy z wyboru pomiędzy zwolnieniem z honorami ze służby czynnej, a asymilacją z ludzkimi kompanami. Wybrał zwolnienie, ale, prawdopodobnie tylko dlatego, że nigdy nie przystosowałby się do niczego, co jest w pełni-ludzkie. Smith prosto z kampusu rekrutów trafił do Oddziału, a w trakcie służby wyrobił sobie całkiem niezłą renomę. Jako zabójca. Bo tym tak naprawdę Egbert Smith był. Był zabójcą, jednym z najlepszych. A Van był pewien, że Smith byłby idealnym dodatkiem do jego drużyny, bo chciał wyznaczyć Grupie nowy kierunek. Przekształcając ją w jednostkę ochraniającą, która będzie neutralizować każde niebezpieczeństwo zagrażające zmiennym na terenie Stanów. Wszystkim zmiennym. Co było ważnym krokiem, kiedy sprawy, z dnia na dzień, robiły się coraz bardziej groźne dla ich gatunku. - Potrzebuję ludzi, takich jak pan, w moim zespole, panie Smith. Płaca będzie odpowiednia wraz ze wszystkimi dodatkami, ubezpieczeniami dla najbliższej rodziny i pewną elastycznością, jaką potrzebuje człowiek taki, jak pan. – To był miły sposób Vana na dopowiedzenie. – Obaj wiemy, że nigdy nie utrzymałbyś prawdziwej dziennej pracy, kolego. Wilk znów warknął, ale spojrzenie jego żółtych oczu pozostało niezachwiane. Van wsunął rękę do tylnej kieszeni dżinsów i wyjął z niej kawałek papieru. Podał go Smithowi. - To będzie twoja początkowa pensja. Rocznie. Wilk spojrzał na papier, spojrzał na Vana, potem z powrotem na papier. Van był pewien, że Smith nigdy nie oczekiwał takiej zapłaty za jakąkolwiek pracę, ale Grupa miała duże zasoby i żadnych problemów z wykorzystywaniem ich w dobrej sprawie. - Ta suma, oczywiście, będzie rosnąć wraz z upływem czasu, jaki spędzisz z nami, oraz zależeć będzie od tego, jak dobrze będziesz wykonywał swoją pracę. Wilk spojrzał na parking małego, pustoszejącego marketu w sobotnie popołudnie. Odchrząknął i w końcu przyznał.

~ 6 ~ - Obiecałem swojej partnerce, że skończę z tym. – Jego głos był niski i ochrypły, i gdyby Van stał dostatecznie blisko, mógłby zobaczyć starą bliznę dokładnie w miejscu strun głosowych wilka. – Nie sądzę, żeby była zadowolona z tego, że znowu opuszczę ją na długi czas. - Nie będziesz musiał zmieniać miejsca zamieszkania dla tej pracy, panie Smith. Nie ma żadnej bazy, w której musiałbyś zamieszkać, żadnego kraju, do którego musiałbyś się przenieść. Chociaż, wycieczki na Alaskę i Hawaje, mogą być niezbędne. Krótkie wyprawy. Tak naprawdę, będziesz musiał być tylko dostępny, kiedy cię wezwę. Ale nieważne, czy będziesz pracował jeden dzień w tygodniu, każdego dnia przez trzy miesiące, czy siedział bez żadnego zajęcia przez pół roku, będziesz dostawał zapłatę. Każdego tygodnia, jak w zegarku. - A jeśli coś mi się stanie? - Zaopiekujemy się twoją rodziną, a twoja Sfora otrzyma rekompensatę za stratę członka. Grupa dba o swoich, panie Smith. Podczas, gdy Van czekał, aż wilk powie lub zrobi coś w odpowiedzi na jego ofertę, pojawiła się mała dziewczynka. Nie mogła mieć więcej niż dziewięć, dziesięć lat i niezdolna była jeszcze do zmiany. Ale miała oczy swojego ojca. Jasnożółte i zimne. Bardzo zimne. Spojrzała na Vana, uznając go za nie groźnego, i szarpnęła za koszulkę ojca. - Ten. – powiedziała. Jej ojciec spojrzał w dół na wielki nóż myśliwski, który trzymała w ręce. Zabrał go jej i uważnie mu przyjrzał. - Dlaczego? – zapytał. - Jest dobrze wyważony. Ostrze zrobione jest z dobrej stali i ma długość, która dosięgnie żeber. Rączka jest solidna, a kiedy moje palce urosną, wciąż będę w stanie go używać. Myślałam, że chcę jeden z tych noży sprężynowych, ale tego będę w stanie wyjąć z pochwy i użyć szybciej. Jeśli będę musiała użyć broni, nie będę miała czasu na zabawę z nożem sprężynowym, by go otworzyć. Jej ojciec przytaknął, podczas gdy Van nie mógł zrobić nic innego poza gapieniem się na dziewczynkę. Co prawda, spędził kilka ostatnich tygodni na uczeniu Rica, jak używać jego zestawu noży, aby szybko i efektywnie oprawić jelenia i dzika, ale to było

~ 7 ~ potrzebne tylko i wyłącznie do gotowania, żeby mógł kiedyś zająć jego miejsce w biznesie restauracyjnym ich Sfory. Ta mała dziewczynka, jednakże, mówiła o nożach wbijanych między żebra – Van nie sądził, żeby mówiła o żebrach zebry. -Ile? – zapytał ją Smith. - Chciał za niego dwieście. Ale w końcu zszedł do osiemdziesięciu. - Jak to zrobiłaś? - Patrzyłam na niego tak długo, aż nie zszedł do osiemdziesięciu. Wilk zanurzył rękę w kieszeni, wyciągnął cztery dwudziestodolarowe banknoty i podał jej, a potem oddał nóż. - Dbaj o niego dobrze, a on zadba o ciebie, Słodki Robaczku. - Zadbam, tatusiu. – Powędrowała do sprzedawcy, a Smith znów odwrócił się do Vana. Spotkali się wzrokiem i długo przeszywali spojrzeniami. Musiało to być wystarczająco długo, bo Smith w końcu powiedział. - Nie bardzo lubię czuć się osaczonym. - Nie będziesz. Masz moje słowo. Wilk prychnął. - Słowo Van Holtza. Niewiele znaczy. - Dla mnie tak. – Mając już dość, Van w końcu zapytał. – A więc wchodzisz w to, czy nie, panie Smith? Smith zmierzył go spojrzeniem jeszcze raz i powiedział. - Wchodzę. Dziewczynka znowu wróciła, ze swoim nowy nożem w dłoni. - Dał mi nawet pochwę, tatusiu. To prawdziwa skóra. - Dobra dziewczynka. – Wskazał na Vana. – To jeden z tych wilków ze sfory Van Holtz, przed którymi cię zawsze ostrzegałem. Oni wszyscy wyglądają, jak ten. Trochę

~ 8 ~ chudzi i snobistyczni. I też pachną, jak ten. Unikaj ich, jeśli możesz. Jeśli nie, wypatrosz ich. - Tak jest. Nie takiego przedstawienia oczekiwał, ale... co tam. To nie miało znaczenia. A przynajmniej nie miało znaczenia, dopóki nie zdał sobie sprawy, że jego młody kuzyn nie siedzi już na masce samochodu, tylko stoi obok niego, przytulając się do jego boku i swoimi wielkim oczami wpatrując się w córkę Smitha. Patrzyła na Rica chmurnym wzrokiem, ale kiedy nadal się na nią gapił ze strachem, jej spojrzenie rozchmurzyło się i uśmiechnęła się do niego. - Na co się gapisz, kurduplu? – zapytała, jej głos był kpiący. Ric nie odpowiedział – Van miał wrażenie, że biedny dzieciak nie mógł odpowiedzieć – ale wyciągnął przed siebie jeden z batonów Hershey, które miał schowane w swoim plecaku. Spojrzała na batonik, potem na swojego ojca. Kiwnął głową i wzięła batonik od Rica. Po chwili powiedziała. - Piękne dzięki. – Jej uśmiech się poszerzył. Ric wypuścił powietrze i zaczął mówić. - Wyjdź za … Van zasłonił dłonią usta Rica, zanim mógł dokończyć. Może i był tylko bezbronnym sześciolatkiem, mającym więcej inteligencji niż rozumu, przeżywającym właśnie swoje pierwsze zauroczenie, którego prawdopodobnie nie będzie pamiętał za dzień lub dwa, ale coś mówiło Vanowi, że nic z tego nie będzie obchodzić Egberta Smitha, kiedy chodzi o obronę jego córki. - W porządku. – odezwał się Van, ciągnąc swojego szarpiącego się kuzyna z powrotem do samochodu. – Na nas już czas. Będziemy w kontakcie, panie Smith. Van otworzył drzwi samochodu i wepchnął kuzyna do środka. Sam również wsiadł i wrzucił plecak dzieciaka na tylne siedzenie. Kiedy zamknął drzwi i zobaczył, że Smith z córką odchodzą, Van odetchnął.

~ 9 ~ - Młody, – powiedział, – musisz nauczyć się wyczucia czasu. - Ale ona jest idealna, wujku Vanie. Myślę, że ją kocham. Van spojrzał za dorastającą wilczycą. Zbyt chuda, mała dziewczynka z długimi nogami i ramionami, w podkoszulku i obciętych drelichowych spodniach, bez butów. - Ric, jesteś o wiele za młody, żeby kochać kogoś poza twoimi rodzicami i oczywiście, mną. - Ona musi tylko więcej jeść. – kontynuował Ric, ignorując komentarz Vana. – A ja będę tym, który ją nakarmi! Przewracając oczami, Van odpalił samochód. - Daj spokój, Ric. – Rozpaczliwie próbował wyperswadować to dziecku. – Jesteś za młody na te wszystkie szalone partnerskie rzeczy. Najpierw musisz się skupić na innych rzeczach. - Na przykład, jakich? - Jedzenie, doskonalenie umiejętności łowieckich... nawet na inne dziewczyny. – odpowiedział szczerze. - Nienawidzę dziewczyn. – Miał sześć lat. Oczywiście, że nienawidził dziewczyn. – Ona jednak nie jest dziewczyną. Ona jest niesamowita. Pierwszy raz, ten dzieciak wymówił tyle słów w ciągu pięciu minut i nie zrobił nic, poza totalnym zirytowaniem Vana. - Jest dla mnie idealna, wujku Vanie. - Nie, Ulrich. Nie jest. Z tego, co mogę powiedzieć, jest dokładnie taka, jak jej ojciec i powinno się jej unikać za wszelką cenę. Zrozumiałeś? Ric przytaknął, dokładnie zapinając pas bezpieczeństwa i wyciągając ponownie książkę. - Rozumiem, wujku Vanie. - To dobrze. – powiedział Van, wyjeżdżając z parkingu. - Poczekam, aż oboje będziemy starsi, – zaczął znowu dzieciak, – a potem ją zerżnę.

~ 10 ~ Van nacisnął hamulec. - Co?! - Jak ty i ciocia Irene. Lekko spanikowany, Van zapytał jeszcze raz. - Co?! - Tak do niej powiedziałeś wczoraj w nocy, kiedy czyściłem garnki po kolacji. Zamierzałeś ją zerżnąć. A potem się roześmiałeś. O, cholera. - Hmm, Ric... - Więc po prostu zaczekam, aż moja przyszła partnerka i ja będziemy starsi, a potem ją zerżnę. Albo będziemy rżnąć się nawzajem. Tak brzmi bardziej zabawnie. Rżnąć się nawzajem. - Słuchaj, Ulrich... - A tak w ogóle, co to jest? To rżnięcie? Po sposobie, w jaki ciocia Irene się uśmiechnęła, kiedy to powiedziałeś, zgaduję, że to zabawne, prawda? Van oparł głowę o kierownicę i zastanawiał się, jak bardzo wkurzy się ojciec Rica, kiedy się o tym dowie. Van zgadywał, że taki bogaty, spięty snob, jak Alder będzie… zły. *** Eggie Ray Smith zamknął drzwi ciężarówki i wypuścił oddech. Jego mała córeczka klęknęła na siedzeniu pasażera i spojrzała mu w twarz. - Znów wyjeżdżasz, tatusiu? - I tak i nie. - Mama nie będzie zadowolona.

~ 10 ~ - Wiem. – Jego partnerka lubiła mieć go blisko siebie. Nie pod pantoflem, o nie. Tego by nie zniosła. Ale lubiła wiedzieć, że jest na odległość krzyku, kiedy wołała na gotowy obiad. - Ale będziesz musiał wyjechać. – powiedziała jego córeczka, jej ręka zacisnęła się na jego ramieniu. – Masz ważne rzeczy do zrobienia, tatusiu. I, jak to zawsze mówi Big Poppa2 nie możesz ich załatwić siedząc na podwórku z herbatką i ciasteczkami, no nie? Nie mogąc powstrzymać się od śmiechu, Eggie spojrzał na Dee-Ann Smith. Ze wszystkich rzeczy, jakie robił przez lata, bycie ojcem tej małej dziewczynki było zdecydowanie najważniejszą i najbardziej satysfakcjonującą. - Masz rację, Słodki Robaczku. Nie mogę. - Poza tym, mogę uważać na mamę. Nikt się obok mnie do niej nie prześlizgnie. Eggie to wiedział. Upewnił się, że jeśli była taka rzecz, którą mogła zrobić jego córeczka, to była to obrona siebie i tych, których kochała. Nie tylko walczyć, radzić sobie, ale także chronić siebie. W Korpusie nauczył się, że istnieje różnica między zaniechaniem, a ochroną. Ważna różnica. Bo każdy idiota potrafi walczyć. - Tak jest. Tak trzymaj. – Pogłaskał jej policzek palcami. – Podoba ci się prezent, Słodki Robaczku? Jej uśmiech był ogromny. - Nooo. - To dobrze. Wszystkiego najlepszego. – Odpalił ciężarówkę. – Tylko nie mów mamie. Kupimy ci coś innego w drodze do domu. Ale nóż pozostaje między nami na kilka następnych... cóż lat. Rozumiemy się? Wcisnęła nóż z tyłu za pasek swoich drelichowych spodenek i usiadła z powrotem na siedzeniu. - No. - Dobra dziewczynka. A teraz zjedz swój batonik. Obejrzała zapakowaną czekoladkę. 2 Big Poppa to popularny w Ameryce raper

~ 11 ~ - To był słodki dzieciak. – powiedziała. - Ale nadal Van Holtz. – przypomniał jej Eggie. – Musisz unikać tych Van Holtzów. - Ale on jest taki słodki i mały. – kłóciła się. – I wyglądał też na mądrego. Mogę się założyć, że pomógłby mi zbudować prawdziwą fortecę, żebym mogła pobić tych dzikusów, chłopaków od Reedów. - Nie obchodzi mnie to, jak słodki i mądry jest Van Holtz, Robaczku. Nie można im ufać. Musisz ufasz tylko sobie. Zrozumiałaś? - Tak jest. Dee-Ann odłamała kawałek czekolady, którą rozpakowała, i podała ojcu, zanim sama wzięła kawałek dla siebie. Kiedy Eggie przyjął czekoladkę, zdał sobie sprawę, że ma najlepszą córeczkę na świecie, i jeśli przyjęcie tej pracy u wrogiego wilka zapewni jej bezpieczeństwo, szczęście i stabilność finansową, zrobi to. Bo chciał czegoś lepszego dla swojej małej dziewczynki. Nie chciał, żeby ciągle gdzieś jeździła, albo, jak niektórzy jego idiotyczni kuzyni w innych stanach, została mordercą. Nie chciał też, żeby każdego dnia ryzykowała życiem, walcząc z najgorszymi śmieciami świata. Ale czego w stu procentach nie chciał dla swojej małej córeczki, to spędzenia nawet jednej sekundy jej życia na pracy u jakiegoś podstępnego, wszystkowiedzącego, bogatego wilka, który myślał, że skoro umie usmażyć stek, to jest lepszy od wszystkich innych. Nie. To nie dla jego Dee-Ann. Nigdy w życiu. Eggie już o to zadba.

~ 12 ~ Rozdział 1 Dwadzieścia pięć lat później Ulrich Van Holtz przewrócił się na drugi bok i mocniej przytulił się do uda okrytego drelichem, które spoczywało obok jego głowy. Potem przypomniał sobie, że wczorajszej nocy kładł się sam. Zmuszając się do otworzenia jednego oka, spojrzał na uśmiechającą się nad nim twarz. - Doberek, supermodelu. Nienawidził, kiedy go tak nazywała. Lekceważący ton, jakiego wtedy używała grał mu na nerwach. Szczególnie na jego wyczulonych porannych nerwach. Mogłaby równie dobrze powiedzieć, "Doberek, ty, który nie służysz wyższym celom." - Dee-Ann. – Rozejrzał się, próbując zrozumieć, co się dzieje. – Jaka jest pora dnia? - Świt-ająca. - Świt-ająca? - Jeszcze nie wschód, ale już nie noc. - I czy jest jakiś powód, dla którego jesteś w moim łóżku o tej porze... w pełni ubrana? Bo jestem całkiem pewien, że byłoby ci wygodniej nago. Jej usta ścisnęły się lekko. - Spójrz na siebie, Van Holtz. Próbujesz mnie oczarować. - Jeśli to spowoduje, że będziesz nago... - Jesteś moim szefem.

~ 13 ~ - Jestem twoim kierownikiem. - Jeśli możesz mnie zwolnić, to jesteś moim szefem. Nie nauczyli cię tego na twojej ekstrawaganckiej uczelni? - Moja ekstrawagancka uczelnia to szkoła kucharska i spędzałem większość zajęć próbując zrozumieć moich francuskich instruktorów. Więc jeśli wspominali coś o relacjach szef-kierownik to prawdopodobnie mi umknęło. - Wciąż trzymasz moje udo, szefie. - Wciąż jesteś w moim łóżku. I nadal nie jesteś naga. - Nago wyglądam tak, jak jestem ubrana. Wciąż pokryta bliznami i z chęcią mordu. - Teraz starasz się po prostu mnie podniecić. – Ric ziewnął, niechętnie zabrał ręce ze wspaniałego uda Dee i wykorzystał ten ruch, żeby lepiej jej się przyjrzeć. W ciągu ostatnich miesięcy pozwoliła swoim ciemnobrązowym włosom urosnąć, więc ciężkie, pofalowane pasma spoczywały za jej uszami, okalając kwadratową szczękę, na której znajdowała się pięciocalowa blizna z czasów wojska i świeższy siniak, który, jak zgadywał, zarobiła ubiegłej nocy. Miała typowy nos Smithów – długi i raczej szeroki na czubku – i dumne, wysokie czoło. Ale to te oczy niepokoiły większość populacji, bo były jedyną jej częścią, która się nigdy nie zmieniała. Kolor i kształt pozostawał taki sam, nieważne, w jakiej była postaci. Wielu ludzi nazywało ten kolor "psią żółcią", ale Ric myślał o nim jak o psim złocie. Ric nie uważał tych oczu za odpychające. Nie, uważał je za zachwycające. Dokładnie takie, jak ta kobieta. Ric spotkał wilczycę zaledwie siedem miesięcy temu, ale od pierwszego wejrzenia, pogrążył się w szalonym, głębokim pożądaniu. Potem, po czasie, kiedy bliżej ją poznał, pogrążył się w szalonej, głębokiej miłości. Był tylko jeden problem, stojący im na przeszkodzie w pozostaniu partnerami i życiu długo i szczęśliwie – ten problem nazywał się Dee-Ann Smith. - A więc, jest jakiś powód, dla którego jesteś tutaj, w moim łóżku, nie nago, o świcie, który nie zobowiązuje nas do pamiętania o idiotycznych ograniczeniach biznesowego protokołu, tak abyś mogła zgwałcić moje bardziej-niż-chętne ciało? - Noo. Kiedy nie powiedziała nic więcej, Ric usiadł i ponownie się odezwał.

~ 14 ~ - Pozwól, że zgadnę. Wyduszenie tego z ciebie będzie łatwiejsze, kiedy zrobię kilka gofrów i bekon. - Te słowa są prawdziwe, ale udawanie tego akcentu nie ujmie mojego Konfederackiego serca. - Założę się, że dodanie jagód do gofrów to zrobi. - Z puszki czy świeżych? Z otwartymi ustami, Ric spojrzał na nią przez ramię. - To jest dobre pytanie. - Wynocha. – Wskazał na drzwi sypialni. – Jeśli zarzucasz mi, że kiedykolwiek użyłbym czegokolwiek z puszki do mojego jedzenia, siedząc na moim łóżku nie naga, to równie dobrze możesz wynieść się do cholery z mojej sypialni... i usiąść w mojej kuchni, dopóki się nie pojawię. - A będziesz w lepszym nastroju? - A będziesz nago? - Doczepił się, jak wilk do kości. – Mruknęła, a potem powiedziała do niego. – Mało prawdopodobne. - Sądzę więc, że masz odpowiedź. - Och, daj spokój. Mogę przynajmniej posiedzieć tutaj i popatrzeć, jak twój goły tyłek dumnie kroczy do łazienki? - Nie, nie możesz. – Zsunął nogi po drugiej stronie łóżka. – Jednak, możesz rzucić dłuższe spojrzenie przez ramię, kiedy ja, w bardzo męski sposób, będę szedł do łazienki z celowo nagim tyłkiem. Ponieważ nie jestem tutaj dla twojej rozrywki, pani Smith. - Panno. Miłe dziewczyny z Południa używają słowa panno. - Ale nadal myślę, że to czyni cię panią. ***

~ 15 ~ Dee-Ann Smith usiadła przy kuchennym stole Van Holtza, jej palce śledziły linie na marmurowym blacie. Blat stołu był z prawdziwego marmuru, a nogi z najlepszego drewna. Nie tak jak stół z forniru u jej rodziców, który wciąż miał pęknięcie po tym, jak Rory Reed uderzył w niego po pijanemu swoją wielką głową, kiedy to wypili zbyt dużo piw na imprezie z okazji rozpoczęcia nowego roku szkolnego. Poza tym, wszystko w apartamencie Van Holtza krzyczało pieniędzmi i najlepszą jakością. Ale nadal to miejsce, w jakiś sposób, pozostawało wygodne, nie tak jak kilka miejsc w mieście, gdzie wszystko było tak luksusowe, że Dee nie wiedziała, kto chciałby odwiedzać albo siedzieć w tych cholernych miejscach. Oczywiście, Van Holtz nie zachowywał się, jak jakiś bogaty dzieciak, którego chciałaby uderzyć, gdy tylko otwierał usta. Myślała, że też taki będzie, ale od kiedy spotkała go kilka miesięcy temu, udowodnił, że nie jest taki jak cała reszta. Szkoda, że nie mogła powiedzieć tego samego o kilku członkach jego rodziny. Spotkała jego ojca tylko kilka razy, a każdy następny był gorszy od poprzedniego. Jego starszy brat był niewiele lepszy. Szczerze mówiąc, nie wiedziała, dlaczego Van Holtz nie wyzwał ich obu i nie przejął pozycji samca Alfa od tego wrednego, starego dupka. Tak właśnie oni to robili wśród Smithów i to był styl życia, który działał przez ostatnie trzy stulecia. Z mokrymi po prysznicu włosami, Van Holtz wszedł do kuchni. Był ubrany w czarne spodnie i właśnie wkładał przez głowę czarny T-shirt, co pozwoliło Dee na och- zbyt-krótkie spojrzenie na absolutnie wspaniałe mięśnie jego brzucha i wąskie biodra. Nie, nie był aż tak dużym wilkiem, do jakich przywykła Dee – w rzeczywistości mieli prawie równo po przeszło sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i byli prawie tej samej budowy – ale, dobry Boże, ten facet miał naprawdę niesamowite ciało. To musiało być wynikiem tych wszystkich rzeczy, którymi się zajmował przez całe dnie. Szef kuchni w restauracji Van Holtzów na Piątej Alei; bramkarz w drużynie zmiennych, której był właścicielem, o nazwie Kanibale 3; i jeden z kierowników w Grupie. Posada ta, chociaż nie spędzał w terenie tyle czasu, co Dee-Ann i jej zespół, zmuszała go do zachowania świetnej formy. Ziewając kolejny raz, Van Holtz odgarnął swoje mokre, ciemnoblond włosy z twarzy, a brązowe oczy starały się skupić, kiedy rozejrzał się po kuchni. - Kawa jest w dzbanku. – powiedziała. 3 Co prawda, w oryginale to słowo znaczy Mięsożercy, ale żeby było ładniej nazwiemy ich Kanibale

~ 16 ~ Istnieli mężczyźni, którzy po prostu nie mogli funkcjonować bez swojej porannej kawy, a jednym z nich był Van Holtz. - Dzięki. – Westchnął, chwytając kubek, który dla niego wyjęła i napełnił go. Jeśli miał coś przeciwko temu, że rozgościła się w jego kuchni i ogólnie w całym jego mieszkaniu, po kilku miesiącach wchodzenia i wychodzenia, kiedy tylko chciała, nigdy tego po sobie nie pokazał. Dee poczekała, dopóki nie przełknął kilku łyków i w końcu obrócił się do niej z uśmiechem. - Dzień dobry. Oddała mu uśmiech, czym zazwyczaj nie przejmowała się w stosunku do większości, i odpowiedziała. - Doberek. - Obiecałem ci gofry ze świeżymi jagodami. – Prychnął zniesmaczony. – Z puszki. Tak, jakbym kiedykolwiek czegoś takiego używał. - Wiem, wiem. To świętokradztwo. - Dokładnie! Dee-Ann siedziała spokojnie przy stole, podczas gdy Van Holtz szybko przygotował dla niej pełne śniadanie w sposób, jaki ludzie zazwyczaj przygotowują kilka tostów. - Więc, Dee. – Van Holtz postawił przed nią wspaniale wypieczone gofry i bekon, ciepły syrop w miseczce i talerzyk z masłem. – Co cię tutaj sprowadza? Usiadł na krześle naprzeciwko niej, z własnym talerzem jedzenia. - Te koty mnie irytują. Van Holtz pokiwał głową, przeżuwając porcję jedzenia. - A mimo tego, dobrze ci się z nimi pracuje dzień po dniu. - Nie wtedy, gdy wchodzą mi w drogę. - Czy jest możliwość, żebyś dokładniej określiła, na co się skarżysz? - Ale to zabawne widzieć cię tak skołowanego.

~ 17 ~ - Tylko jeden kubek kawy, Dee-Ann. Tylko jeden. Zaśmiała się, bo zawsze bawiło ją, kiedy Van Holtz stawał się trochę dokuczliwy. - Pojechaliśmy wczoraj na obławę walk hybryd – nie tylko nie było tam żadnych walk, ale na tym miejscu były już koty. - Co za koty? - KZS. - Och. – Ugryzł kawałek bekonu. – Te koty. Cóż, może starają się... - Te koty nie pomogą psim hybrydom, Van Holtz, dobrze o tym wiesz. - Czy nie możesz po prostu mówić do mnie Ric? No wiesz, jak wszyscy. – A, ponieważ ten facet miał więcej kuzynów niż to jest legalnie dozwolone i wszyscy z nazwiskiem Van Holtz, możliwe, że tak byłoby łatwiej dla wszystkich zainteresowanych. - Dobra. One im nie pomogą, Ric. - Ale wygląda na to, jakby to robiły – albo przynajmniej próbowały. - Taa, coś robią – ale nie podoba mi się to. Nie lubię, kiedy ktoś wchodzi mi w drogę. – Zwłaszcza te konkretne koty, które w nikczemny sposób weszły jej w drogę, a szczęka wciąż bolała Dee, nawet kilka godzin później. - No dobrze. – powiedział. - Załatwię to. - Tak po prostu? - Tak. Tak po prostu. Soku pomarańczowego? – Kiwnęła głową i nalał jej do szklanki świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego. - Nie chcesz najpierw porozmawiać z zespołem? - Rozmawiałem z tobą. Co może powiedzieć mi zespół, czego ty mi nie powiedziałaś? Poza tym, że najprawdopodobniej użyją więcej sylab i powstrzymają się od anty-kocich komentarzy. Kiwnęła głową i patrzyła, jak je. Ładnie. Ten mężczyzna był po prostu... ładny. Nie dziewczęcy – chociaż była pewna, że jej ojciec i wujowie tak myśleli – ale ładny.

~ 18 ~ Przystojny i wspaniały może byłyby lepszymi słowami, kiedy opisujesz mężczyznę, ale te słowa nie pasowały do niego. - Coś jest nie tak z twoim jedzeniem? – zapytał, zauważając, że nawet nie zaczęła jeść. Spojrzała w dół na fachowo przyrządzone gofry, posypane dużymi, świeżymi jagodami i cukrem pudrem. W miseczkach ułożył więcej świeżych jagód, razem z truskawkami i brzoskwiniami. Podał jej lnianą serwetkę i masywne, wyglądające na drogie, sztućce. I przygotował to wszystko w niecałe trzydziestu minut. Cały posiłek był jednym słowem idealny, dlatego Dee odpowiedziała. - Jest w porządku... tak sądzę. Ciemna brew się uniosła. - Tak sądzisz? - Jeszcze nie próbowałam, mogę teraz? Nie mogę powiedzieć, czy mi smakuje, jeśli tego nie spróbuję. - Tylko jeden kubek kawy, Dee. Tylko jeden. - Może nadszedł czas na kolejny. - Zjedz i powiedz mi, że moje jedzenie było niesamowite, albo znów stanę się nieznośny. - Jeśli będziesz mnie naciskał… – Ugryzła kęs, pozwalając smakowi rozlać się po kubkach smakowych. Cholera, ten facet potrafi gotować. To niewłaściwe, prawda? Ładny i dobrze gotuje. - I? - Czy naprawdę muszę ci mówić, jakie to dobre? - Tak. Bo przynajmniej pocieszę się twoją miną, jak w orgazmie. Uśmiechnęła się. - Kochanieńki, nie widziałeś mojej orgazmowej miny. - No nie, ale wciąż mam nadzieję.

~ 19 ~ - Marz sobie dalej. - Ktoś musi. – Spojrzał na nią i wrócił do swojego jedzenia. – Zobaczę, czy uda mi się dowiedzieć, co dzieje się w KZS, i dam ci znać. – Spojrzał na nią i uśmiechnął się. – Nie martw się, Dee-Ann. Jestem po twojej stronie. Wiedziała o tym. Wiedziała, że jej pomoże, tak jak obiecał. Mimo, iż trudno było w to uwierzyć, uczyła się ufać tej rasie wilków, tej, której jej tata powtarzał, by nie ufała. Ale... jej tata nigdy nie próbował gofrów z jagodami tego faceta. - Jednak obiecaj mi coś, Dee. – powiedział. – Dopóki tego nie wyjaśnię, nie wdawaj się w zatargi z kotami. Dee wpatrzyła się w niego i zapytała szczerze. - A dlaczego tak myślisz?

~ 20 ~ Rozdział 2 Pierwsze uderzenie w twarz sprawiło, że Dee-Ann się zatoczyła. Ale to nie było zaskakujące. Nie nazwaliby tygrysicy, Marcelli Malone, Gołe Pięści 4 , bez powodu. A wielkim błędem Dee było odwrócenie się do niej plecami. Wiedziała, że nie powinna odwracać się od tej zdradzieckiej kocicy i byłej Marines pochodzącej z Mineoli, na Long Island, w Nowym Jorku. Lub, jak Dee zazwyczaj ją nazywała, kiedy razem trenowały - tej dziwki z Long Island. Minęło wiele lat, odkąd się poznały, zaczynając razem w Korpusie Marines w jednostce dla zmiennych, dopóki ich dowódca nie rozdzielił ich do różnych drużyn, bo jak to tłumaczył niedźwiedź polarny: Niektóre psy i koty po prostu nigdy nie będą ze sobą koegzystować. - Przepraszam Dee-Ann. - powiedziała kocica bez jakiejkolwiek skruchy. – Pięść mi się ześlizgnęła. - Zdarza się. – odpowiedziała Dee na sekundę wcześniej, zanim zacisnęła własną pięść i połączyła ją z twarzą Malone. Tygrysica warknęła, jej głowa wróciła do pionu, z rozcięcia na policzku poleciała krew, a oczy zmieniły się w jasnozłote i wkurzone. Wyglądało na remis, skoro z nosa Dee wypływała taka sama ilość krwi. Mierzyły się nawzajem wzrokiem. Dee szybko przypomniała sobie wszystkie atuty i słabości, jakie miała tygrysica. Będąca mniej więcej w wieku Dee, jakieś 35 lat, Malone osiągnęła pełnię swojej dorosłej siły z mocnymi ramionami i udami. Była szybka, ale jej wytrzymałość nie była taka, jak Dee. Przy 180 centymetrach, Malone ważyła trochę więcej i miała więcej zaokrągleń w swoim ludzkim ciele. Wciąż miała długie czarne włosy z białymi i czerwonymi pasemkami, a Dee nie będzie miała żadnych skrupułów, by wykorzystać te włosy na swoją korzyść, jeśli będzie musiała. 4 Co prawda safinna nazwała ją Gołe Knykcie, ale zmieniłam jej przezwisko, bo wydaje mi się, że lepiej brzmi

~ 21 ~ Ich zespół utworzył krąg dookoła nich i Dee wiedziała, w jakiejś głębszej, bardziej ludzkiej części, że to było złe. Byli tutaj w gorącą, czerwcową noc, w tym brooklyńskim magazynie dla ważniejszych spraw, niż dla walki suk pomiędzy byłymi Marines. Ale Malone zawsze wydobywała z Dee to, co najgorsze. Absolutnie najgorsze. Tak więc ignorując ważniejsze sprawy – jakby to, co stanie się na tym ringu miało być wydarzeniem wieczoru tego miejsca – dwa drapieżniki zdjęły swoje kurtki i uniosły pięści. Malone była i zawsze będzie awanturnicą. To było w jej tygrysiej krwi. Była córką jednego z najlepszych, pierwszych zmiennych hokeistów Przyjemniaczka Malone. I tak, jak jej ojciec, odeszła z Marines, aby zostać prawym obrońcą dla Nevada Slammers. Była całkiem niezła, ale często też pauzowała, bo po prostu nie mogła przestać tłuc ludzi, którzy ją irytowali. Ale hokej nie był jedynym zajęciem Malone. Pracowała także dla Biura Ochrony Katzenhaft, w skrócie KZS. Zespole ochroniarskim kociej społeczności. Sięgająca kilkaset lat wstecz, KZS miało bazy na całym świecie, a ich pracą była po prostu ochrona wszystkich kotów. Rzadko zdarzało się, żeby Dee, czy w ogóle Grupa, wchodziła w drogę zespołowi KZS. A zwłaszcza wtedy, gdy chodziło o hybrydy. Koty słynęły z tego, że nie interesowały się i nie miały cierpliwości do mieszanych ras jakiegokolwiek rodzaju. Właściwie, to ledwie tolerowali kocie krzyżówki – tygrysolwy 5 , lwotygrysy 6 , gepardopantery, itd – ale kiedy członkowie rodziny kotów zaczęli rozmnażać się poza swoim gatunkiem, albo partnerzy z zespołu KZS zaczęli parować się z psami, tworząc inne krzyżówki, okazywali więcej pogardy, niż zwykle. Co oznaczało, że nie chcą mieszać się w sprawy hybryd. Aż do niedawna. A to wzbudziło w Dee-Ann wszystkie możliwe rodzaje nieufności. W tym czasie, dwutonowa ciężarówka Malone, zacisnęła pięść i staranowała policzek Dee, a następnie prawym prostym dołożyła w jej już zmaltretowany nos. Dee zignorowała małe, żółte ptaszki ćwierkające dookoła jej głowy i zablokowała kolejne uderzenie prawym ramieniem, jednocześnie rozwalając prawą dłonią nos Malone. Głowa Malone odskoczyła do tyłu, a Dee wzięła się za walenie w jej żołądek. Malone złapała Dee za szyję ramionami i przeszła do zwarcia, uderzając Dee kolanem w brzuch, dwukrotnie. Dee walnęła głową prosto w głowę Malone. - Wystarczy! – rozległ się kobiecy głos. 5 Tygrysolwy – tyglew – to krzyżówka samca tygrysa z samicą lwa 6 Lwotygrysy – liger – to krzyżówka samca lwa z samicą tygrysa

~ 22 ~ Silne ręce rozdzieliły Dee i Malone, a fakt, że ich stopy nie dotykały ziemi powiedział Dee, że są trzymane przez naprawdę coś dużego. - Dee-Ann? – usłyszała znowu kobiecy głos. Nie należał do tego, co ichtrzymało. Dee starła krew z oczu i spojrzała w dół, na znajomą twarz. - Doberek, Desiree. Na jasną koszulkę miała założoną kuloodporną kamizelkę, w ręku pistolet – zawsze miała więcej niż jeden przy sobie – jej jasnozielone oczy szybko rozejrzały się po sali, bo Desiree MacDermot-Llewellyn czuła się znacznie lepiej wśród zmiennych, niż własnego gatunku. Świadczył o tym także jej wybór partnera, lwa Mace'a Llewellyna, którego Dee znała od dawna przez kuzyna, Bobby'ego Raya. Nie, to by było zbyt łatwe odrzucić Desiree, jako ludzką kobietę, która nie odnalazła swojej drogi, dopóki nie poznała swojego partnera. Bo prawda była taka, że Desiree MacDermot-Llewellyn była takim drapieżnikiem, jakiego Dee jeszcze nie znała. Desiree potrząsnęła głową, wypuściła oddech i schowała broń do kabury z boku. - Co ty, do cholery, robisz, Dee? - Nie wiem, o co ci chodzi. Przewracając oczami, Desiree spojrzała na Malone. - A ty? Malone warknęła, obnażając kły. Co w najmniejszym stopniu nie zaniepokoiło Desiree, sądząc po warknięciu, które odwzajemniła. - Sprawdźcie to miejsce. – rozkazała Desiree. Była nowojorską policjantką i nie przyszła tu dzisiaj sama. Poza niedźwiedziem, trzymającym Dee i Malone, jak dwie szmaciane lalki, była również jednostka S.W.A.T. z Brooklynu, która składała się w większości ze zmiennych gliniarzy, którzy pracowali w innych pięciu dzielnicach. W odróżnieniu od Grupy czy KZS, ich praca polegała na utrzymaniu spokoju pomiędzy gatunkami w całym mieście, nie dla ochrony czy egzekucji. I chociaż Desiree była człowiekiem, posiadała trzy, przemawiające za nią, aspekty, które sprawiały, że była idealna do tej konkretnej roboty: była sparowana z potężnym lwem, sama wydała na świat lwa, co oznaczało, że zrobi wszystko, aby je ochronić, i na dodatek ta kobieta była piekielnie dobrym gliną.

~ 23 ~ - Dez. – zawołał jeden z jej zespołu. – Powinnaś to zobaczyć. Desiree odeszła, a Malone powiedziała do trzymającej je osoby. - Myślę, że mógłbyś już nas postawić, stary? Szorstkie spojrzenie niedźwiedzia polarnego z wysokości 230 centymetrów wzrostu powędrowało między nimi, zanim odpowiedział. - Nie. Po kilku minutach, Desiree wróciła, wyraz jej twarzy był zdecydowany i niezbyt szczęśliwy. Kiwnięciem palca, Desiree przywołała swój zespół. - Przynieś je tutaj. - Po co, do cholery? – warknęła Malone. - Z tyłu jest jakieś dwadzieścia ciał. – poinformowała. – Część jest w ludzkiej postaci, niektóre nie bardzo. Może wy dwie byście to zauważyły, gdybyście nie były zajęte bójką na śmierć i życie. – Zniesmaczona, potrząsnęła głową. – Dopóki tego nie wyjaśnimy, wszyscy idą. Desiree obróciła się do swojego zespołu, wykrzykując rozkazy. Czując totalne zawstydzenie, Dee spojrzała na Malone, która podniosła głowę w tym samym momencie. I, w tej chwili, Dee domyśliła się, że obie czują to samo, głębokie, aż do kości rozczarowanie sobą za nie zwracanie uwagi na ważniejsze sprawy. Ale nagle wyglądało na to, że obie się tym zmęczyły, więc zaczęły warczeć i szarpać się, próbując dosięgnąć się pazurami z odległości, ignorując niedźwiedzia każącego im się uspokoić. Dee musiała przyznać, że lepiej się czuje robiąc to, niż żałując samej siebie. ***

~ 24 ~ Ric wyjął trzy talerze z piekarnika. Zatrzasnął drzwiczki łokciem i postawił talerze skwierczącego sadła lwa morskiego na blacie, żeby dokończyć je przyrządzać. - Ruszać się, ludzie! – krzyknął, widząc ilość złożonych zamówień. – Przyspieszcie trochę. Mam pełną salę! - Tak jest szefie! – To była odpowiedź, którą otrzymał, a za którą podążyło kilka wymruczanych słów Dupek. Ale Ric się tym nie przejmował. W pewnym sensie na to zasłużył. - Ric! – Usłyszał głos swojej młodszej kuzynki Arden, kiedy wtargnęła do kuchni. Jeśli któryś z Van Holtz’ów nie chciał pracować w kuchni, to pracował na sali. Przynajmniej do czasu, aż ukończył studia. Arden trzymała duży talerz. Cały łosoś, z głową i wszystkim, którego Ric wysłał jakieś dziesięć minut wcześniej. - Co to jest? - Grizzly przy szóstce mówi, że w twoim łososiu w miodowym sosie, jest za mało miodu. Wiedząc, że jego miodowy sos był, jest i zawsze będzie idealny, Ric zrozumiał, czego tak naprawdę chce niezadowolony niedźwiedź. Schylił się do jednej z szafek i wyjął jedną z pięćdziesięciu butelek ze zwykłym miodem, w kształcie niedźwiadka, które tam trzymał. Nie zmarnowałby dobrego – i drogiego – europejskiego miodu na kogoś tak ograniczonego. Przeciskając się koło swojego zastępcy, Ric oderwał wieczko i wylał połowę butelki miodu prosto na łososia, złapał nóż z jednego z pobliskich blatów i rozsmarował miód na rybie. Wziąwszy talerz od kuzynki, wrzucił go do mikrofalówki i włączył rybę na kilka sekund. Poza tym, ktoś o wykwintniejszym podniebieniu może zasługiwałby na lepsze traktowanie, ale ten zidiociały niedźwiedź miał szczęście, że Ric nie przeszorował tą rybą podłogi w łazience. Kiedy minął odpowiedni czasu, otworzył mikrofalę i wyjął rybę. - Proszę. Z pozdrowieniami od szefa kuchni. – Praktycznie warknął. Szczerząc się, jego kuzynka wyszła. - Oni wszyscy są ograniczeni! – Oznajmił swojej kuchni.