galochbasik

  • Dokumenty1 460
  • Odsłony642 228
  • Obserwuję776
  • Rozmiar dokumentów2.1 GB
  • Ilość pobrań415 283

7 RÓD COLTONÓW-KOCHANKA Z CHARAKTEREM-Paige Laurie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :868.2 KB
Rozszerzenie:pdf

7 RÓD COLTONÓW-KOCHANKA Z CHARAKTEREM-Paige Laurie.pdf

galochbasik EBooki ROMANSE I EROTYKI DYNASTIE-ROMANS WSPÓŁCZESNY RÓD COLTONÓW
Użytkownik galochbasik wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 235 stron)

Laurie Paige Kochanka z charakterem

ROZDZIAŁ PIERWSZY Maya Ramirez wciągnęła do płuc świeże, orzeźwiające powietrze, po czym westchnęła głęboko. Może nie była najszczęśliwszą kobietą na świecie - w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy zbyt wiele niepokojących rzeczy wydarzyło się na ranczu Coltonów - ale przynajmniej bez lęku patrzyła w przyszłość. Łagodna klacz, zwana Rudą ze względu na rdzawy kolor sierści, zastrzygła nerwowo uchem. Maya poklepała ją po szyi i rozejrzała się dookoła, podziwiając piękne krajobrazy. Przez pierwszy tydzień lutego na północnym wybrzeżu Kalifornii pogoda nie dopisywała: było chłodno i deszczowo. Ale wreszcie nastała upragniona zmiana: chmury znikły, niebo przybrało jednolity odcień błękitu, a temperatura w cieniu dochodziła niemal do dwudziestu stopni. W tak piękny, słoneczny dzień wszystko wydawało się możliwe. Prawie wszystko, poprawiła się w myślach Maya, odpędzając od siebie pszczołę. Bzycząc cicho, owad poleciał w stronę pola obsianego rubinem, który powoli zaczynał kwitnąć na biało, żółto i niebiesko. - Zobaczcie, sokół! - zawołał dziesięcioletni Joe Colton Junior, wskazując na skały ciągnące się wzdłuż zachodniej granicy rancza. - Gdzie? Gdzie? - dopytywał się młodszy o dwa lata Teddy Colton; zadarł głowę, ale żadnego sokoła nie dojrzał. - Ojej, ty śle... - Starszy chłopiec popatrzył na Mayę i zreflektował się. - Tam, nad sosnami.

Maya pogroziła mu palcem, po czym uśmiechnęła się przyjaźnie. Nie pozwalała swoim podopiecznym używać wyzwisk ani przekleństw. Chociaż jako niania zatrudniona była od niedawna, opiekowała się chłopcami od samego początku; miała szesnaście lat, kiedy pani Colton po raz pierwszy zabrała ją z sobą do luksusowego kurortu, aby zajęła się małym Joem, który liczył wówczas zaledwie kilka miesięcy. Od tamtej pory minęło dziesięć lat. Maya ponownie westchnęła. Zdziwiła się, czując pieczenie pod powiekami. Po chwili wróciła myślami do przeszłości. Czas płynął tak szybko, a zarazem tak wolno. Po ukończeniu szkoły średniej rozpoczęła studia metodą korespondencyjną, czyli przez Internet. Mieszkała z rodzicami na terenie posiadłości Coltonów; pomagała matce w prowadzeniu domu, a kiedy pani Colton urodziła Teddy'ego, coraz częściej opiekowała się dwójką maluchów. W zeszłym miesiącu Meredith Colton poprosiła ją, aby zamieszkała w głównej rezydencji i przyjęła posadę opiekunki chłopców. Ich niani, jak to określiła. Maya zgodziła się; potrzebowała pieniędzy. Znów odpędziła sprzed twarzy pszczołę. Kilka kolejnych spostrzegła na końskiej grzywie. Jedna usiadła zwierzęciu na uchu. Klacz potrząsnęła gwałtownie łbem. - Możemy się pościgać? - spytał Teddy, wpatrując się w Mayę błagalnym wzrokiem. Skinęła głową.

- Dobrze, tym bardziej że jakoś dużo tu pszczół. Nie odpędzajcie ich, bo się rozzłoszczą. Po prostu odwróćcie się i jedźcie w stronę stajni, a one same odlecą. Chłopcy posłusznie wykonali polecenie. Kiedy odjechali kilka metrów, Maya pociągnęła lekko wodze. Klacz wymachiwała nerwowo ogonem. Po chwili obróciła się i ruszyła przed siebie, najpierw stępem, potem kłusem. Maya popatrzyła na pędzących przed nią chłopców, którzy pokrzykiwali wesoło. Pochyliła się nieco do przodu i zaciskając mocniej kolana, usiłowała zmusić klacz do galopu. Nie dała rady. No trudno, pomyślała, ściągając wodze. Koń zwolnił do stępa, a ona odprężyła się. Zbliżając się do padoku, klacz znów zaczęła potrząsać łbem i wymachiwać ogonem. Maya poklepała ją po szyi. - No, Ruda, co się dzieje? - spytała. - Pszczoły dawno odlecia... Nie dokończyła. Klacz zarżała głośno, podrzuciła głowę i nagle, bez uprzedzenia, puściła się szaleńczym galopem w kierunku stajni. Maya z całej siły chwyciła się łęku; na myśl, że może spaść, ogarnęło ją śmiertelne przerażenie. Raptowny przypływ adrenaliny sprawił, że wstąpiła w nią siła. Uniosła się w strzemionach; jej uda pełniły funkcję resorów absorbujących wstrząsy. Usiłowała ściągnąć wodze, zmusić klacz, by zwolniła tempo, ale zwierzę gnało na oślep, głuche na rozkazy jeźdźca. Kilkadziesiąt metrów dalej widziała, jak chłopcy zeskakują z koni i przyglądają się jej ze zdziwieniem. A potem zobaczyła, jak na konia,

którego Joe zwolnił, wskakuje jakiś mężczyzna i gna jej naprzeciw. Nagle, jakieś piętnaście metrów przed nią, wyrosło ogrodzenie. Zdawała sobie sprawę, że klacz obarczona siodłem i jeźdźcem nigdy nie pokona tej przeszkody. - Prrr! - zawołała wystraszona i jeszcze mocniej pociągnęła wodze, chcąc zmusić spanikowane zwierzę do skrętu. Słysząc za sobą tętent kopyt, obejrzała się przez ramię. Mężczyzna, który dosiadł wierzchowca Joego, był tuż za nią. Trzy sekundy później konie pędziły jeden przy drugim, niemal ocierając się bokami. - Wysuń nogi ze strzemion! - krzyknął mężczyzna. - Złapię cię! Zrobiła, jak mówił, a on wyciągnął ręce; po chwili była w jego ramionach. Szarpnął wodze. Wierzchowiec skręcił; biegł wzdłuż ogrodzenia. Biorąc z niego przykład, Ruda również skręciła. Mężczyzna nakazał swojemu koniowi, aby zwolnił. W ciszy, jaka nastała, słychać było jedynie sapanie zwierząt i ludzi. Ramiona mężczyzny otaczały Mayę ciasno. Czuła się w nich bezpieczna. Jakby po długiej podróży wreszcie dotarła do celu, do ukochanego domu. - Cholera jasna, co ci strzeliło do głowy?! - ryknął Drake Colton. - Galopem? W twoim stanie? W popołudniowym słońcu jego piwne oczy błyszczały złością. Romantyczna iluzja pękła niczym bańka mydlana. - Rudą chyba użądliła pszczoła - odparła Maya. - W ucho.

Teraz, gdy minęło niebezpieczeństwo, miała ochotę wybuchnąć płaczem. Drake trzymał ją w żelaznym uchwycie. Oddychała ciężko, wciąż nie mogąc dojść do siebie. Serce jej łomotało, a spojrzenie Drake'a, który nie spuszczał z niej oczu, przyprawiało ją o dreszcze. Usiłowała odepchnąć się, uwolnić od jego ciała, od złości, jaka w nim kipiała. Nie mogła. Miał w sobie coś, jakąś siłę czy witalność, której nie potrafiła się oprzeć. - Możesz mnie zestawić - rzekła, starając się zignorować wewnętrzny głos, który głośno się temu sprzeciwiał. - Teraz już dam sobie radę. Nie odpowiedział i nie zastosował się do jej życzeń, a ją naszły wspomnienia. Przypomniała sobie, jak godzinami leżała w ramionach Drake'a, jak jego ręce błądziły po jej ciele, a uśmiech rozjaśniał jego twarz. Zamknęła oczy i na moment pogrążyła się w marzeniach. W marzeniach, które - jak dobrze wiedziała - nie miały szansy się spełnić. Wkrótce dotarli do stajni. Tam Drake powoli opuścił Mayę na ziemię, po czym sam zsiadł z konia. - Teddy. Joe... odprowadźcie konie - poprosił swoich braci. Chłopcy podeszli bliżej, wyraźnie zaniepokojeni całym zajściem, i chwycili wodze, lecz nie ruszyli się z miejsca. Patrzyli to na Drake'a, to na swoją nianię, jakby bali się zostawić ich samych. - Nie zrobię jej krzywdy - zapewnił ich ochrypłym głosem Drake, po czym dodał cicho, tak by tylko ona słyszała: - Chociaż mam ochotę spuścić ci lanie.

- Powiedźcie Riverowi, żeby obejrzał ucho Rudej - poleciła chłopcom Maya, nie zwracając uwagi na wypowiedzianą szeptem groźbę. - Chyba coś ją ukąsiło. Marzenia, jakim przez chwilę się oddawała, prysły, znikł strach i potrzeba płaczu; ogarnął ją dziwny spokój. Wiedziała, że ten moment kiedyś nadejdzie. Ale nie spodziewała się, że nastanie tak szybko. Nie była przygotowana do konfrontacji... Kiedy chłopcy skierowali się z końmi do stajni, Drake odwrócił się twarzą do Mai. Na widok jej gęstych lśniących włosów, czarnych oczu, ognistego spojrzenia, a przede wszystkim wielkiego brzucha poczuł niemal fizyczny ból. - To w którym jesteś miesiącu? - warknął gniewnie. A przecież nie tak zamierzał rozpocząć tę rozmowę. Kiedy pół godziny temu przyjechał na farmę, chciał w sposób spokojny i racjonalny podejść do problemu ciąży i ojcostwa. - Co cię to obchodzi? - spytała tak cicho, że z trudem ją usłyszał. Po czym odwróciła się na pięcie i odeszła. Zostawiła go przed stajnią, spoconego, zdyszanego, przepełnionego goryczą, a zarazem tkliwością. Stała namydlona pod prysznicem, czekając, by strumień wody omył ją od stóp do głów. Kilka minut później wyszła z kabiny. Zaczęła się wycierać, kiedy nagle usłyszała pukanie do drzwi. - Chwileczkę!

Ogarnął ją strach, może nie tak paniczny strach jak wcześniej, ale na pewno strach. Zastanawiała się, po jakie licho Drake wrócił na ranczo. Wprawdzie tu jest jego dom, lecz... W ciągu kilku ostatnich miesięcy zmieniły się nie tylko jej kształty; również jej nastrój podlegał nieustannym zmianom. Na przykład dziś po południu - to był istny koszmar. Kiedy Drake trzymał ją w objęciach, pilnując, aby nie spadła z konia i nie wyrządziła sobie krzywdy, czuła cały wachlarz emocji: tęsknotę, radość, smutek, żal. Ich serca biły jednym rytmem. Tak jak zeszłego lata. Ale lato minęło. Potem minęła jesień, a on wciąż nie dawał znaku życia. Nic dziwnego, że zaskoczył ją jego nieoczekiwany powrót. Sądziła, że kiedy Drake ponownie zawita w domu, ona już dawno będzie mieszkała gdzie indziej. „W moim życiu nie ma miejsca na żonę i rodzinę". Tak napisał w krótkim liście pożegnalnym. Przeszył ją ból, równie intensywny co tamtego ranka, gdy przeczytała słowa Drake'a. Ale nie miała czasu, żeby się nad sobą roztkliwiać. Wciągnęła szlafrok, owinęła ręcznikiem mokre włosy. Ręce jej drżały. - Maya...? Odetchnęła z ulgą. Głos za drzwiami należał do jej matki. Inez Ramirez od niepamiętnych czasów była gospodynią Coltonów. Z kolei jej mąż, a ojciec Mai, zajmował się ogrodem i otaczającym dom terenem. - Wejdź, mamo. Drzwi są otwarte. Inez weszła do środka i uważnie przyjrzała się córce.

- Teddy powiedział, że o mało nie spadłaś z konia. - Ruda puściła się galopem i nie chciała słuchać żadnych poleceń. Chyba ją pszczoła użądliła. Ale na szczęście nic się nie stało. Drake wybawił mnie z opresji. - Uśmiechnęła się, próbując rozwiać niepokój widoczny w oczach matki. - Wiem. Aha, podobno River znalazł żądło i wyciągnął je Rudej z ucha. - Zamknąwszy drzwi, Inez podeszła do córki i przytknęła rękę do jej czoła. - Nie kręci ci się w głowie? Nic cię nie boli? - Nic a nic. Naprawdę dobrze się czuję. Matka zignorowała zapewnienia córki. - Może powinnaś udać się do lekarza? Mogę cię podrzucić do miasta... - Dzięki, mamo, ale naprawdę nie trzeba. Jestem umówiona na comiesięczną wizytę we wtorek. To tylko dwa dni. Nie chcę zawracać lekarzowi głowy w niedzielę. Inez poddała się. - No dobrze. Ale gdybyś poczuła się gorzej, natychmiast mnie wołaj. Albo gdyby odeszły ci wody. - Zawołam. Na pewno - obiecała Maya. Odprowadziła matkę wzrokiem do drzwi, a potem przez chwilę nasłuchiwała jej kroków. Inez wróciła do kuchni, aby przygotować Coltonom ich wieczorny posiłek. Kiedy powiedziała rodzicom, że spodziewa się dziecka, nie mogli w to uwierzyć. Ale kiedy minął pierwszy szok, zachowali się cudownie. Nie czynili jej żadnych

wymówek, po prostu z góry założyli, że wkrótce poślubi Andy'ego Martina, który w miejscowej szkole średniej uczył matematyki. Kolejny, chyba jeszcze większy szok przeżyli, kiedy im wyznała, że Andy, z którym widywała się od kilku miesięcy, nie jest ojcem jej dziecka. Andy był jej przyjacielem, a nie kochankiem. Nigdy ze sobą nie spali. Delikatnie pogładziła się po brzuchu. Miała nadzieję, że Drake nie dowie się, iż od ośmiu miesięcy nosi w łonie jego dziecko. Cofnęła się myślami do lata, do pogodnych, słonecznych dni, gwiaździstych nocy i dzikiej, niepohamowanej namiętności, jakiej oboje dali się ponieść. Kochali się w jej łóżku, w jego łóżku, w stajni i w stodole. Po tym, jak kilka razy zatańczyli z sobą na przyjęciu urodzinowym jego ojca, Drake wymknął się do Prosperino, małego miasteczka, w którym zaopatrywali się okoliczni ranczerzy oraz turyści z rozmieszczonych wzdłuż wybrzeża pensjonatów. Wrócił pół godziny później. Widząc jego ogniste spojrzenie, Maya domyśliła się, co było celem wyjazdu: kupno prezerwatyw. Ale nie kochali się tej nocy. Podczas wznoszenia toastu za zdrowie solenizanta ktoś strzelił do patriarchy rodu. Zrobił się straszliwy tumult. Do późnych godzin nocnych policjanci krążyli po terenie, szukali dowodów, wszystkim obecnym na przyjęciu gościom zadawali dziesiątki pytań. Przed świtem nikt nie poszedł spać. Ale były inne noce. - Wszystkim się zajmę - przyrzekł, zanim wziął ją w objęcia. - O nic się nie martw.

Uwierzyła mu. Zaufała. Śmiać jej się chciało na myśl o tym, jaka była głupia i łatwowierna! I kiedy indziej może by się roześmiała, ale dziś była raczej w nastroju do płaczu. A na łzy nie mogła sobie pozwolić. Co jak co, ale nie pokaże się rodzicom z zaczerwienionymi oczami, dość mieli przez nią zmartwień. Zaciskając zęby, wyjęła z szafy ubranie. Posiłki jadała w kuchni razem z innymi pracownikami rancza. Jak powiedział ktoś mądry: życie toczy się dalej. Nie musiała się obawiać, że spotka Drake'a. Coltonowie i ich przyjaciele zazwyczaj spożywali posiłki w elegancko urządzonej jadalni lub w oranżerii oddzielającej salon od patia. Drake oczywiście jadał z nimi, a nie w kuchni. Wysuszywszy włosy, zaczesała je do tyłu i spięła klamrami, po czym udała się do pokoju swoich dwóch podopiecznych, by sprawdzić, czy są gotowi do kolacji. Chłopcy jadali ze służbą; tylko wtedy, kiedy matka chciała się nimi pochwalić, zapraszano ich do rodzinnego stołu. Maya nie miała najlepszej opinii o swojej pracodawczyni, ale nigdy głośno nie komentowała jej zachowania. Coltonowie nie tylko płacili jej pensję, ale również opłacali studia. Specjalizowała się w nauczaniu początkowym dzieci. Liczyła na to, że za kilka miesięcy uzyska dyplom, a wtedy wraz ze swoim maleństwem opuści ranczo i rozpocznie samodzielne życie. Kiedy tylko pomyślała o wyjeździe, zakłuło ją serce. Wiedziała, że rodzice będą za nią bardzo tęsknić, podobnie jak Joe Junior i Teddy. Jej również będzie ich brakowało. Miała jednak dwadzieścia sześć lat; nadszedł czas, aby uniezależniła się od rodziny.

Kiedy weszła z chłopcami do kuchni, przy stole zapadło milczenie. Maya rozejrzała się zdziwiona po twarzach siedzących przy stole osób. I nagle zobaczyła twarz tego jednego człowieka, którego najbardziej w świecie pragnęła uniknąć. - Co ty tu robisz? Czując na sobie wzrok zebranych, oblała się rumieńcem. Rany boskie, przecież Drake należy do rodziny Coltonów. Wolno mu było przebywać w każdej części domu i jeść wszędzie, gdzie miał na to ochotę. - Czekam na braci - odparł, nie zrażony jej tonem. - Chciałem im podziękować za pomoc dziś po południu. - Jaka tam pomoc? - powiedział Joe, wzruszając ramionami. - To ty uratowałeś Mayę. - No właśnie - poparł go Teddy. - Gnałeś na złamanie karku. Nauczysz mnie tak dosiadać konia? Bez użycia strzemion? Drake roześmiał się wesoło. Biel jego zębów kontrastowała z brązem opalonej skóry. - Sam się nauczysz. Musisz tylko podrosnąć z dziesięć czy piętnaście centymetrów. Chłopcy, którzy podobnie jak wszyscy mężczyźni w rodzinie Coltonów byli chudzi i wysocy, usiedli po obu stronach swojego starszego brata. Patrzyli na niego z miłością i podziwem. Drake wstał i wyciągnął dla Mai krzesło obok Teddy'ego. Kiedy ponownie zajął miejsce przy stole, chłopcy jeden przez drugiego zaczęli zasypywać go pytaniami.

- Dokąd cię tym razem wysłali? - Do Ameryki Południowej. - Ale ci zazdroszczę - oznajmił Teddy. - Nie masz czego. - Drake poczochrał go po głowie. - Było potwornie gorąco, latały komary wielkości gołębi, a mnie do przeprawy przez góry dano chyba najbardziej kościstego osła pod słońcem. Podczas posiłku Drake zabawiał wszystkich śmiesznymi anegdotami; ani razu nie wspomniał o niebezpieczeństwach, z jakimi wiąże się jego praca w elitarnej jednostce komandosów. Słuchając go, Maya zastanawiała się, jakie nowe blizny pokrywają jego skórę. Przed oczami stanęło jej nagie umięśnione ciało Drake'a. W zeszłym roku pieściła je, dotykała, badała; odkryła każdy pieprzyk, każdy najdrobniejszy defekt urody, każdą szramę świadczącą o tym, jak niebezpieczną wykonywał pracę. „W moim życiu nie ma miejsca..." Kochał się z nią czule i namiętnie, a nad ranem, gdy ona jeszcze spała, śniąc o cudownej przyszłości, o rodzinie, dzieciach, wspólnych radościach i smutkach, napisał te słowa. Stół w kuchni nagle stał się zamazany. Największym wysiłkiem woli Maya zapanowała nad łzami. Osiem miesięcy temu, kiedy minął pierwszy szok, przysięgła sobie, że nie będzie płakała w obecności innych; nikt nie może widzieć jej rozpaczy. Jadła kolację, nie czując smaku potraw. Ilekroć nad pełną jasnych loków głową Teddy'ego napotykała wzrok Drake'a,

przeszywał ją dreszcz. Obecność dawnego kochanka nie wróżyła nic dobrego. Drake stał w ciemnym pokoju i patrzył w okna sypialni po drugiej stronie patia. W okna sypialni, która kiedyś należała do niego, a którą dziś zajmowała Maya. Ponownie zalała go fala emocji. Żądza, złość, rozpacz, frustracja, samotność. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy poznał wszystkie te uczucia; nachodziły go o różnych porach dnia i nocy, nawet wtedy, gdy przedzierał się przez gorącą amazońską dżunglę i powinien myśleć wyłącznie o czekającym go zadaniu. Miał do wykonania ważną misję: odbić z rąk miejscowych handlarzy narkotyków amerykańskiego dyplomatę przetrzymywanego w ich górskiej kryjówce. Podczas przeprawy przez dżunglę o mało nie stracił dwóch świetnych żołnierzy, ale dzięki Bogu cała akcja zakończyła się sukcesem. Raptem zakłuło go biodro, tam, gdzie znaczyła je nowa blizna po ranie postrzałowej. Miał szczęście. Gdyby kula przeszła dwa centymetry bliżej, roztrzaskałaby mu kość miednicy. A wtedy nigdy nie wydostałby się z dżungli. Roześmiał się ponuro. Tak, wiódł zaczarowane życie. Można nawet powiedzieć, że był w czepku urodzony. Miał tylko jeden problem, a była nim Maya. Kiedy zobaczył ją na rozpędzonym koniu, z przerażenia włosy stanęły mu dęba. Niewiele się zastanawiając, wskoczył na wierzchowca, z którego zsiadł Joe, i pognał jej na

ratunek. Dopiero kiedy była bezpieczna w jego ramionach, opuścił go strach. Bezpieczna? W jego ramionach? Jej zaokrąglony brzuch wyraźnie wskazywał na to, że osiem miesięcy temu nie zadbał o jej bezpieczeństwo. Przypomniał sobie list, który zostawił na szafce nocnej. Co za ironia losu! Napisał, że w jego życiu nie ma miejsca na żonę; zbyt wiele czasu przebywa poza domem, wykonując pracę, która wiąże się z ryzykiem... No tak. A czy teraz znalazłoby się miejsce? Dla żony i dla dziecka? Potrząsnął głową. Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Wpatrując się w okno po drugiej stronie patia, zacisnął zęby. Chwilę później skierował się do wyjścia. Najwyższa pora, aby odbyli z sobą poważną rozmowę. Przeszedłszy do drugiego skrzydła domu, skręcił w długi korytarz; kilka kroków dalej zatrzymał się i zastukał do drzwi. Słysząc pukanie, Maya podskoczyła nerwowo. - A zmęczeni za karę nie zaznają odpoczynku - mruknęła, siląc się na dowcip, który bynajmniej nie poprawił jej humoru. Po kolacji dopilnowała, aby chłopcy odrobili lekcje, a potem, kiedy leżeli w łóżkach, przeczytała im rozdział z powieści przygodowej. Meredith Colton nalegała, aby najpóźniej o dziewiątej w pokoju jej synów gaszono światło. Maya starała się tego przestrzegać. Niezastosowanie się do życzeń pani domu groziło ostrą reprymendą. Wracając do swojego pokoju, niemal spodziewała się zastać tam Drake'a. Odetchnęła z ulgą, kiedy okazało się, że w środku nikogo nie

ma. Przez godzinę przeglądała, a raczej usiłowała przejrzeć książkę, którą musiała opanować do egzaminu. Niestety, nie była w stanie się skupić. Parę minut po dziesiątej zaczęła szykować się do snu. Oczywiście powinna była się domyślić, że Drake nie da jej spokoju. Coltonów cechował upór; zawsze usiłowali dopiąć swego. Drake nie należał do wyjątków. Trudno, pomyślała, poradzi sobie. Z większymi problemami dawała sobie radę w życiu. Z porzuceniem przez kochanka, ze znalezieniem listu, z odkryciem, że jest w ciąży i koniecznością powiadomienia o tym swoich rodziców. Cóż gorszego mogłoby ją jeszcze spotkać? Ścisnąwszy się mocniej paskiem od szlafroka, podeszła do drzwi. Biorąc głęboki oddech, nacisnęła klamkę i wyjrzała na korytarz. - Muszę z tobą porozmawiać - oznajmił szeptem Drake. Miała ochotę zatrzasnąć mu drzwi przed nosem i przekręcić klucz w zamku. Ale pewnie i tak potrafiłby je otworzyć. W końcu mieszkał w tym pokoju całymi latami, dopóki nie wstąpił do sił specjalnych i nie wyruszył w świat. Zeszłego lata, kiedy leżeli przytuleni, opowiadał jej o swoim dzieciństwie, o młodzieńczych eskapadach, o tym, jak w nocy zakradał się z powrotem do łóżka, cicho, na palcach, tak by nikogo nie obudzić, o potężnym laniu, jakie kiedyś oberwał od ojca, o reakcji matki, która długo po tym wydarzeniu nie mogła dojść do siebie. Tak bardzo wzruszyły go łzy matki, że przestał wagarować i zaczął przykładać się do nauki.

Teraz nie mieszkał już w Hacienda de Alegria - Domu Radości - czasem tylko wpadał z wizytą. Był gościem u siebie. Zrobiło się jej go żal. Zaskoczona własną reakcją, cofnęła się dwa kroki. Drake wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. W przyćmionym świetle jego oczy mierzyły ją od stóp do głów. - Dobrze się czujesz? -spytał cicho. - Świetnie - burknęła. Zmarszczył gniewnie czoło. Rozdrażnił go jej ton. - Tylko kretynka wsiadałaby na konia, będąc w tak zaawansowanej ciąży. - Lekarz powiedział, że mam żyć normalnie, robić wszystko co do tej pory - odparła butnie. Jakim prawem się do niej wtrąca? - Więc jak zwykle wybrałam się z chłopcami na przejażdżkę... - Głupio postąpiłaś. Gdyby koń cię zrzucił... - Urwał. Oczami wyobraźni zobaczył ją leżącą nieruchomo na ziemi, obolałą, może umierającą... - Psiakrew! - zdenerwował się. - Jeśli nie chcesz myśleć o sobie, pomyśl o nim. - Wskazał ręką jej brzuch. - Niedługo zostaniesz matką. Troska o zdrowie dziecka jest twoim obowiązkiem. Odsunęła się. - Doskonale wiem, jakie mam obowiązki - rzekła chłodno, siadając na starym fotelu bujanym. Drake podszedł do biurka i wyciągnął krzesło; spocząwszy na nim okrakiem, bez słowa wpatrywał się w kobietę, z którą przyjechał się zobaczyć. O tym, że Maya jest w ciąży, dowiedział się listownie od ojca.

Wrócił wspomnieniami do poprzedniej wizyty na ranczu. To było w czerwcu ubiegłego roku. Poprosił w pracy o dwa tygodnie urlopu i przyjechał, aby wraz z innymi uczestniczyć w przyjęciu wydanym z okazji sześćdziesiątych urodzin ojca. Tamten pobyt na zawsze zapadł mu w pamięć. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że ktoś usiłował zabić Joego. A po drugie dlatego, że kochał się z tą piękną czarnowłosą istotą, która teraz przyglądała mu się z taką niechęcią. - Inez powiedziała mi, że to co najmniej ósmy miesiąc - dodał. Maya wytrzeszczyła oczy. - Rozmawiałeś z moją matką? - Owszem. Skoro ty nie chciałaś mi nic zdradzić, udałem się do jedynej osoby, o której wiedziałem, że powie mi prawdę. Na miłość boską, dlaczego do mnie nie napisałaś? - spytał, zmieniając taktykę. - A ty? Dlaczego nie napisałeś? Cios był celny. I bolesny. - Bo... większość czasu krążyłem po różnych bezdrożach... - zaczął się usprawiedliwiać, ale sam słyszał, jak żałośnie brzmi jego wymówka. Maya wbiła w niego wzrok, po czym zdegustowana odwróciła spojrzenie. Widział, że mu nie wierzy. Znali się od dziecka, razem dorastali na ranczu, lecz ni stąd, ni zowąd Drake uzmysłowił sobie, że nie umiałby nakreślić jej portretu psychologicznego. Był trzy lata od niej starszy, wiele podróżował po świecie, ona zaś całe życie spędziła

w Kalifornii, głównie w Prosperino i na terenie posiadłości jego rodziców. Więc dlaczego nagle wydało mu się, że z nich dwojga Maya jest starsza i dojrzalsza? To ciąża ją zmieniła. Zbliżające się macierzyństwo. Miała nie tylko nabrzmiałe piersi i wystający brzuch, ale i znacznie większą samoświadomość. Wyczuwał w niej jakąś pierwotną mądrość, nieobecną u młodej niewinnej dziewczyny, w której się zakochał i którą porzucił. - Zadania, jakie wykonuję, często są bardzo niebezpieczne - rzekł, próbując się wytłumaczyć. - Przemieszczam się z miejsca na miejsce. To żadne życie dla... Napisałem ci o tym w liście, który zostawiłem. - Ufałam ci. Te dwa proste słowa niemal zburzyły spokój, jaki z trudem udawało mu się zachować. Tak, zawiódł jej zaufanie. Wyjechał bez pożegnania, jak tchórz. Często zastanawiał się nad swoim postępowaniem. Gryzły go wyrzuty sumienia, ale przecież nie miał wyjścia. Komandos żyje na krawędzi; rodzaj wykonywanej pracy nie pozwala mu mieć normalnego domu i rodziny. Wstał z krzesła i wsunąwszy ręce do kieszeni, zaczął chodzić tam i z powrotem, od okna do drzwi. - Dziecko wszystko zmienia. - Ono nie jest twoje. Zatrzymał się przed fotelem bujanym, niepewny, czy dobrze usłyszał. Maya również wstała. Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy.

- To nie jest twoje dziecko - powtórzyła. Cisza brzęczała im w uszach, jakby dookoła krążył rój rozdrażnionych pszczół. Tkwili naprzeciwko siebie bez ruchu, niczym dwa posągi. Potem Maya uśmiechnęła się - nie z radości i nie dlatego, by cokolwiek ją ucieszyło. Po prostu zdała sobie sprawę z absurdu całej sytuacji. Tak, zdecydowanie sprawiała wrażenie osoby dojrzałej, znużonej życiem. Ten jej stosunek do świata dziwił Drake'a znacznie bardziej niż to, że nie zawiadomiła go o ciąży. Przywołał w pamięci rozmowę, jaką odbył z matką Mai i raptem skojarzył nazwisko: Andy Martin. - A czyje? - spytał. - Andy'ego Martina? - Mama ci tak powiedziała? - Tak. Maya uniosła dumnie brodę. - Pomyliła się. Dziecko jest moje. Wyłącznie moje. Często stykał się z ludźmi upartymi, zdesperowanymi, którzy nie chcą słuchać głosu rozsądku. Znalazł się w impasie. - No jasne - burknął. - Niepokalane poczęcie. - Na moment zamilkł, po czym kontynuował spokojniejszym tonem: - Posłuchaj, to naprawdę nie ma sensu. Przyjechałem tu, żeby poznać prawdę. Zależy mi na tym. - A skąd... skąd wiedziałeś...? - Że jesteś w ciąży? Od mojego ojca. Napisał mi, że spodziewasz się dziecka; radził, abym wpadł na ranczo i uporządkował swoje sprawy.

- Uporządkował swoje sprawy - powtórzyła cicho. - Wy, Coltonowie, lubicie, żeby wszystko stało na swoim miejscu, prawda? Miał ochotę zacisnąć ręce na jej szyi i ją udusić. Albo przytknąć usta do jej ust i całować tak długo, aż zacznie odwzajemniać jego pocałunki. Tak jak ubiegłego lata. Na myśl o ubiegłym lecie zrobiło mu się gorąco. Wtedy, w czerwcu, Maya pałała do niego takim samym pożądaniem, co on do niej. Była ponętna, zmysłowa, a zarazem niewinna. Pełna żaru, a zarazem słodyczy. - Wiesz, że tak nie jest. Chyba mnie znasz - powiedział. Z jego głosu przebijał głód, tęsknota za tym, co było, pragnienie, aby wskrzesić dawne namiętności. Odruchowo podniosła rękę do dekoltu i zacisnęła na połach szlafroka, jakby bała się, że Drake nie powściągnie żądz i w napadzie niekontrolowanej pasji zerwie z niej ubranie. - Tak myślisz? - spytała. - Bo mnie się wydaje, że ani ja ciebie nie znam, ani ty mnie. Smutek wyzierający z jej oczu poruszył w nim jakąś czułą strunę. Przypomniał sobie młodą, pełną zapału dziewczynę, która opowiadała mu o swoich planach: po zdobyciu dyplomu zamierzała uczyć w szkole w Prosperino, z czasem zaś chciała rozwinąć własny interes i pracować z trudnymi dziećmi na Hopechest Ranch. Właśnie ta jej optymistyczna wizja przyszłości sprawiła, że napisał list, który zostawił jej na szafce nocnej. Wiedział, że takiej przyszłości, jaką ona sobie wyobrażała, nie mógłby z nią dzielić. Nieoczekiwanie ruszył do wyjścia.

- Masz rację - powiedział. - Może rzeczywiście się nie znamy, co nie znaczy, że dawniej też tak było. - Przyjrzał się jej uważnie. - Twoja mama prosiła, żeby cię nie denerwować. Ale mylisz się, jeśli sądzisz, że nie wrócę do tematu dziecka. Zamknął za sobą drzwi, po czym wyszedł na zewnątrz i skierował się ku schodom, które prowadziły w dół na plażę. Dochodziła północ. Maya krążyła po niedużej sypialni, pocierając plecy. Dlaczego tak bolą? Może jednak zaszkodziła jej dzisiejsza przejażdżka konna? Potrząsnęła głową, starając się odpędzić uczucie lęku i samotności. A także tęsknoty; odkąd Drake zacisnął wokół niej swe silne ramiona, nie była w stanie skupić się na niczym innym. Zastanawiała się, ile musi minąć czasu, zanim zapomni te wspaniałe chwile, jaki przeżyli razem ubiegłego lata? Rok? Pięć lat? Wieczność? Od kilku tygodni cierpiała na bezsenność; ponieważ - ze względu na plecy - nie mogła siedzieć długo w fotelu, wiele godzin spędzała na dreptaniu tam i z powrotem. Nie bała się przyszłości, wierzyła, że potrafi zadbać o siebie i o dziecko, ale czasami zdarzało się, tak jak tego wieczoru, że odwaga i pewność siebie ją opuszczały. Drake stanowił komplikację, jakiej nie brała wcześniej pod uwagę. Po tym, jak ją porzucił, zostawiając jedynie list z wyjaśnieniem, że nie jest gotów na założenie rodziny, postanowiła nie informować go o swojej ciąży. Nie sądziła, aby ta sprawa jakoś szczególnie go zainteresowała. Na wspomnienie tamtego poranka, kiedy otworzyła oczy i znalazła na szafce list, znów poczuła

dojmujący ból. Tak ostry, że aż miała ochotę wyć. Zacisnęła zęby. Wiedziała, że potrafi go znieść. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy przekonała się o tym niejednokrotnie. Usiadłszy w fotelu, pochyliła się do przodu, by odciążyć plecy. Nie ma wyjścia - musi powiedzieć Drake'owi prawdę. Chyba że znajdzie sposób, aby ją przed nim ukryć. Podniosła słuchawkę i wykręciła numer do Los Angeles. Po kilku dzwonkach na drugim końcu linii odezwał się kobiecy głos. - Lana? Tu Maya. Chciałam cię o coś zapytać. Jesteś sama? Możesz swobodnie rozmawiać? - Moja mała siostrzyczka! Tak, kochanie, jestem sama. Właśnie dałam pacjentce lekarstwo i zamierzałam położyć się spać. O co chodzi? Maya wzięła głęboki oddech. - Drake Colton przyjechał do domu. Ojciec zawiadomił go o... - zawahała się - o... - O twojej ciąży? - podsunęła Lana. - No właśnie. Słuchaj, wiem, że badanie DNA wykazałoby, kto jest ojcem dziecka, ale czy bez zgody matki ktoś mógłby... hm, na przykład pobrać niemowlęciu krew do badania? - Drake chce ci odebrać dziecko? - spytała z oburzeniem Lana. - Nie, skądże! On nawet nie wie, że jest ojcem. Nikomu poza tobą tego nie zdradziłam. Ale... ale podejrzewa, że może nim być. - Że może nim być?! - Lana nie kryła złości. - A to drań! Co on sobie myśli? Że z iloma facetami naraz romansowałaś?

- Nieważne, co myśli. Odpowiedz na moje pytanie. Co z badaniem DNA? Czy ojciec ma prawo... - Posłuchaj, myszko. Jestem pielęgniarką, a nie prawnikiem, ale wydaje mi się, że tak. Że ojciec ma prawo. Wystarczy, że zgłosi się do sądu, a sąd wyda odpowiedni nakaz... - Psiakrew. Coltonów stać na najlepszych prawników na świecie. - Maya westchnęła głośno. Czuła się zmęczona zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Cierpliwie słuchała zapewnień siostry, że to jej, jako matce, przysługuje prawo do opieki nad dzieckiem. Po kilku minutach pożegnała się z Laną i odwiesiła słuchawkę. Przyszłość nagle wydała jej się bardzo ponura. Zaczęła czynić sobie wyrzuty. Jak mogła być tak nierozsądna, tak głupia? Dlaczego uległa Drake'owi? W ostatnich miesiącach tysiące razy zadawała sobie te pytania. Znała na nie odpowiedź. Po prostu zakochała się. Żyła w świecie iluzji. Przebudzenie okazało się wyjątkowo brutalne. Uśmiechnęła się smętnie na myśl o tym, jaką była niepoprawną romantyczką. Patrzyła na świat przez różowe okulary, nie dostrzegając, że pomiędzy marzeniami a rzeczywistością istnieje ogromna przepaść. Miłość to marzenie, a bolące plecy i niemożność znalezienia wygodnej pozycji do spania to rzeczywistość. Drake Colton to też rzeczywistość. W przeciwieństwie do jej starego przyjaciela Andy'ego Martina, Drake ani razu nie wspomniał o małżeństwie. Ciekawa była, jak by się zachował, gdyby mu powiedziała, że to z nim zaszła w ciążę:

poprosiłby ją o rękę, obiecał łożyć na dziecko czy usiłował go jej zabrać? Nie wiedziała, co Drake rozumie przez „uporządkowanie" swoich spraw. Znała go od dzieciństwa, lecz mimo to nie potrafiła odgadnąć, co mu chodzi po głowie ani jakie ma zamiary. Wypuszczając głośno powietrze, podniosła się z fotela i znów zaczęła krążyć po pokoju. ROZDZIAŁ DRUGI Ręce trzymał w kieszeniach spodni, ramiona miał lekko zgarbione. Wiatr znad oceanu ucichł, było więc dużo cieplej, niż się spodziewał. Wędrował kamienistą plażą, od czasu do czasu potykając się o przysypany piaskiem głaz. Zawieszony na niebie księżyc co rusz przysłaniały chmury, lecz Drake nie potrzebował światła. Tam, dokąd szedł, do swojej dawnej kryjówki u podnóża skał, prowadził go instynkt. Usiadł na skraju pieczary i potarł dłońmi twarz. Uwielbiał to miejsce. Właśnie tu, w tej pieczarze, spędzał z rodzeństwem całe dni. Tu odbywały się zabawy w piratów. Tu opowiadali sobie sekrety. I tu niecały rok temu kochał się z Mayą. Ciemność ponownie wdarła się do jego duszy. Nie umiał z nią walczyć. Przygnębienie towarzyszyło mu niemal przez całe życie - odkąd jego brat bliźniak zginął pod kołami samochodu. Po plecach przebiegł mu dreszcz, a po chwili ból ścisnął go za serce, ból równie ostry i piekący jak ten, który poczuł w amazońskiej dżungli, kiedy trafiła go kula.