ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Wyatt?
Wyatt Russell odwrócił się. Na schodach prowadzących do
okazałej, zbudowanej w hiszpańskim stylu rezydencji Joego Coltona
zobaczył swą przybraną kuzynkę Lizę Colton, która równo za tydzień
wychodziła za mąż. Człowiekiem, którego bezceremonialnie ciągnęła
za sobą, przypuszczalnie był jej narzeczony. Jak to dobrze być w
domu! - pomyślał Wyatt, słysząc dźwięczny śmiech Lizy.
Wydobywszy z taksówki bagaże, rozejrzał się z zadowoleniem.
Słoneczna Kalifornia. Prosperino. Hacienda de Alegria. Kochał to
miejsce, te cudowne widoki, łagodnie wznoszące się pagórki, nie
kończący się błękit nieba. Tak wygląda raj na ziemi.
- To on! Nick, złotko, pospiesz się!
Trzymając Nicka za rękę, Liza biegła po schodach w stronę
stojącej na podjeździe taksówki. Nick nie protestował; z
wyrozumiałym uśmiechem na twarzy patrzył na swą podekscytowaną
narzeczoną.
- Proszę, proszę, nie wierzę własnym oczom! Spóźnialski Wyatt
Russell przyjechał tydzień przed czasem. Nick, złotko, łap mnie, bo z
wrażenia chyba zemdleję.
Postawiwszy torby na ziemi, Wyatt porwał kuzynkę w ramiona.
Dopiero po dłuższej chwili zwolnił uścisk i zmierzył ją wzrokiem od
stóp do głów. Młodzieńcza pucołowatość dziewczyny znikła,
zaokrąglone były tylko te części ciała, które powinny być krągłe.
Wyatt zagwizdał z uznaniem.
- Mój Boże! Pulchny, niezdarny podlotek przeistoczył się w
piękną, zgrabną kobietę!
Liza, zadowolona z komplementu, poprawiła ręką włosy, po czym
pogłaskała Wyatta po policzku.
- A ty, przystojniaku, nic się nie zmieniłeś. Wciąż łamiesz damom
serca?
- Ile to lat minęło, odkąd się widzieliśmy?
- Stanowczo za dużo. - Zrobiła nadętą minkę. - Teraz, kiedy jesteś
ważnym waszyngtońskim prawnikiem, nie masz czasu dla nas
maluczkich.
- Maluczkich? I to mówi ulubienica publiczności?
- Śledzisz moją karierę? - zdumiała się.
- Trudno nie śledzić - odparł ze śmiechem Wyatt. - Ilekroć stoję w
kolejce do kasy, ze stojaków na prasę walą mnie po oczach sensacyjne
tytuły. Wiesz, że spodziewasz się dziecka z Elvisem?
- Nie jesteś na bieżąco. Dziecko Elvisa już dawno urodziłam.
Teraz Nick i ja się rozwodzimy.
- Przed ślubem?
- Pomyśl, jaka oszczędność czasu.
- Fakt. A propos kariery, gratuluję odzyskania głosu. Brzmi
jeszcze lepiej niż dawniej.
- To zasługa Nicka. - Przyciągnęła narzeczonego do siebie. -
Właśnie tak się poznaliśmy. Nick był moim lekarzem.
- Nick, miłośnicy jej muzyki są ci dozgonnie wdzięczni.
- Liza lubi przesadzać - oznajmił Nick z szerokim uśmiechem.
- Wyatt, poznaj mojego narzeczonego, Nicka Hathawaya. Nick,
przedstawiam ci Wyatta Russella, jednego z wielu przybranych synów
wuja Joego oraz mojego prześladowcę z okresu dzieciństwa.
Ściskając dłoń Nicka, Wyatt zauważył, z jaką miłością Liza
wpatruje się w narzeczonego. Poczuł ukłucie zazdrości. Może, gdy
wreszcie upora się z większością spraw, które prowadził, poświęci
nieco więcej czasu na życie osobiste. Bycie kawalerem już dawno
straciło dla niego urok. Marzył o tym, aby poznać wspaniałą kobietę,
zakochać się...
Śluby. Zawsze tak na niego działają.
- Miło cię poznać, Nick - powiedział, drugą ręką poklepując go po
ramieniu. Poczuł do lekarza instynktowna sympatię.
- Ciebie też, Wyatt. Liza wiele mi o tobie mówiła.
Wyatt schylił się po torby.
- Zostaw - powstrzymała go Liza. - Później je wniesiemy. Na
razie chodź się przywitaj z innymi; nie mogą się ciebie doczekać,
zwłaszcza wuj Joe.
I rzeczywiście, w dużym jasnym holu czekał na niego komitet
powitalny.
- Wyatt, mój chłopcze! - rozległ się tubalny okrzyk Joego
Coltona. - Jak to dobrze, że przyjechałeś! Akurat zdążyłeś na lunch. -
Roześmiał się wesoło. - Pod tym względem nic się nie zmieniło, co?
Na moment wzruszenie odebrało Wyattowi głos. Kochał tego
człowieka i cieszył się, widząc go w tak znakomitej formie. Mimo
problemów, z jakimi Joe borykał się w ciągu ostatniego roku, prawie
wcale nie przybyło mu zmarszczek. A jedyną pamiątką, jaka mu
została po nieudanym zamachu na jego życie, była nieduża blizna na
policzku.
- Świetnie wyglądasz, Joe.
Starszy mężczyzna prychnął pogardliwie. Wyatt uśmiechnął się
pod nosem. Joe nie cierpiał komplementów. Zawsze wydawał się być
zaskoczony, kiedy ktoś mu je prawił. A przecież był wyjątkowo
przystojny i, mimo sześćdziesiątki na karku, doskonale zbudowany.
Nic dziwnego, skoro codziennie ćwiczył.
Jego ciemne włosy dopiero od paru lat pokrywała na skroniach
siwizna; nie postarzała go, jedynie dodawała mu dystynkcji.
Oczywiście takie rzeczy nie miały dla Joego najmniejszego znaczenia.
Co innego uważał w życiu za ważne: rodzinę, honor, godność.
Kiedy weszli do salonu, Wyatta otoczył tłum ludzi. Pocałunkom i
uściskom nie było końca. Z każdą osobą, która wyciągała do niego
ręce i obejmowała go serdecznie, wiązała się masa wspomnień. Tak,
to byli jego najbliżsi, bracia, siostry, kuzyni, z którymi przeżył
najszczęśliwsze lata swojego życia.
Po chwili jednak zaczął czuć się jak piąte koło u wozu. Wszyscy,
którzy go tak wylewnie witali, mieli męża lub żonę. Tylko on był sam.
Jakoś nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Może dlatego, że
dopiero niedawno rozerwał się worek ze ślubami?
Wodząc wzrokiem po salonie, zestawiał zebranych w pary. Joe i
Meredith Coltonowie; wuj Graham i ciotka Cynthia, czyli rodzice
panny młodej; syn Joego, Rand, z żoną Lucy; córka Joego, Sophie, z
mężem Riverem; brat Sophie i Randa, Drake, z żoną Mayą;
przyjaciółka rodziny, Heather, z mężem Thadem. No i oczywiście
przyszli państwo młodzi, Liza i Nick. A to są tylko ci, którzy w chwili
obecnej znajdowali się w salonie!
Wyatt potarł ręką brodę. Kiedy to się stało? Kiedy ci ludzie
zdążyli pozakładać rodziny? W ciągu następnej godziny pojawili się
kolejni członkowie rodu Coltonów, wszyscy albo po ślubie, albo
przynajmniej zaręczeni.
- Hej, stary! Jak minął lot? - spytał Rand, przybrany brat Wyatta i
jego nowy partner w waszyngtońskiej kancelarii.
- Spokojnie - odparł Wyatt, biorąc od niego szklankę zimnego
napoju. - A tobie?
- Też. - Zerkając przez ramią, Rand zniżył głos. - Widziałeś się z
Austinem?
Austin McGrath był ich odległym kuzynem, a jednocześnie
prywatnym detektywem cieszącym się coraz większym uznaniem.
Wyatt potrząsnął głową.
- Kiedy ostatni raz do niego dzwoniłem, okazało się, że utknął w
martwym punkcie. Twierdził jednak, że jest bliski rozwiązania sprawy
i że wkrótce przyśle nowe informacje.
- To dobrze. Ciekaw jestem, czego zdołał się dowiedzieć... -
kątem oka Rand popatrzył na Meredith - o naszej kochanej mamuśce.
Kiedy dojdzie obiecana przesyłka, musimy porozmawiać na
osobności.
- W porządku.
- A przy okazji, dzięki, że mnie zastąpiłeś w biurze. Nie mogliśmy
dłużej odkładać wyjazdu do San Francisco.
- Nie ma o czym mówić. Mam nadzieje, że się udał?
Rand uśmiechnął się wymownie.
- Spędziliśmy kilka dni z rodziną Lucy. Kuzyni nalegali, żeby
zostawić u nich Maksa. Mamy go odebrać dopiero po ślubie Lizy.
- Coś mi się wydaje, że nie przepadasz za teściami?
- Hm. - Rand wzruszył ramionami. - Po prostu ciesz się, stary, że
jesteś kawalerem.
W tym momencie podeszła do nich Lucy; przeniosła wzrok z
męża na Wyatta i pokiwała głowa, jakby wiedziała, o czym
rozmawiają.
- Kochanie, musimy znaleźć Wyattowi jakąś fajną dziewczynę na
wesele Lizy. Przecież nie może bawić się sam.
Wyatt wybuchnął śmiechem.
- Rand, czy ona nigdy się nie uspokoi?
- Nigdy.
- Lucy, kwiatuszku... - Wyatt przytulił bratową. - Błagam cię.
Wystarczy, że w Waszyngtonie bez przerwy usiłujesz mnie wyswatać.
- Zobaczysz, kiedyś będziesz mi wdzięczny.
- Kiedyś cię uduszę.
Zrobiła obrażoną minę.
- Chodź, ponuraku. Zaprowadzę cię do twojego pokoju. Jest
naprzeciwko naszego. A to znaczy, że przez cały tydzień będę cię
miała na oku!
Układając w szafie wyjęte z walizek ubrania, Wyatt zastanawiał
się, kiedy - i czy w ogóle - on sam stanie na ślubnym kobiercu.
Potrząsnął głową. Pewnie nie. Chciał się ożenić przed laty - z Annie
Summers - ale zaprzepaścił szansę.
Annie. Nie było dnia, żeby o niej nie myślał. Westchnął
zrezygnowany. Gdyby nie był takim samolubem, już dawno miałby
żonę i dwójkę małych rozrabiaków. Poruszył ramionami, starając się
rozładować napięcie.
Zbliżające się uroczystości ślubne skłoniły go do refleksji. W
sprawach zawodowych nie miał powodu do narzekań; od czasów
studiów odnosił coraz większe sukcesy. Natomiast w sprawach
osobistych... odkąd stuknęła mu trzydziestka, czuł narastający
niedosyt. Brakowało mu rodziny. Domu. Poczucia przynależności.
Świadomości, że jest się potrzebnym.
Jego rozważania przerwało pukanie do drzwi.
- Wyatt? To ja, Lucy.
Otworzył drzwi.
- Do jasnej cholery, sam się wyswatam! - oznajmił, groźnie
marszcząc brwi.
- Możesz wejść, Rand! - Lucy zawołała do męża. - Jest ubrany. -
Usiadła na ławie w nogach łóżka. - A przynajmniej nie jest goły.
Rand wszedł do środka, czytając jakieś papiery, i usiadł koło
żony. Na widok poważnej miny brata Wyatt przestał się
rozpakowywać.
- Co masz? - spytał.
- Informacje, na które czeka Emily.
- Powiedziałeś jej, że nadeszły? - Chociaż była pełnoletnia, Wyatt
myślał o siostrze jak o małej dziewczynce i, podobnie jak Rand,
bardzo się o nią niepokoił.
- Jeszcze nie, ale powiem. Austin chciał, żebyśmy również się z
nimi zapoznali.
Wyatt usiadł na ławie obok brata i jego żony.
- Czego dotyczą?
- Meredith. Mam tu dowody na to, że nie jest osobą, za która się
podaje.
Wyatt wypuścił z płuc powietrze.
- Co teraz?
- Nie wiem. Na razie tylko podejrzewaliśmy, że kobieta, do której
mówimy „mamo", może wcale nie być naszą matką, lecz jej siostrą
bliźniaczką.
- Patsy Portman - szepnęła Lucy.
- Tak.
- To niesamowite. - Wyatt przeczesał ręką włosy. - Po prostu nie
mieści się w głowie...
- Emily od początku się przy tym upierała - przypomniał Rand. -
A ostatnio czuła się na tyle zagrożona, że postanowiła uciec z domu.
- Powinniśmy byli jej słuchać. - Chcąc czymś zająć ręce, Wyatt
podszedł do barku i wyjął trzy butelki wody mineralnej.
- Nie możecie mieć do siebie pretensji - powiedziała Lucy,
zdejmując nakrętkę. - Czasem po wypadku, zwłaszcza gdy doszło do
urazu głowy, ludzie zmieniają się; zachowują się zupełnie inaczej niż
wcześniej. A nikt z was przecież nie wiedział o żadnej bliźniaczce.
Meredith nikomu nie mówiła o Patsy. Trudno się jej dziwić.
- Fakt - przyznał Wyatt. - Tyle że to trochę wszystko komplikuje.
- Chyba dobrze, że Emily się ukrywa. - Rand potrząsnął
papierami, które trzymał w dłoni. - Informacje, które Austin zdobył,
potwierdzają jej najgorsze przypuszczenia.
Wyatt pokręcił głową.
- Zatem to prawda? Nasza Meredith to w rzeczywistości Patsy
Portman?
- Tak.
- Psiakość! - Lucy zaczęła nerwowo wyłamywać sobie palce. - A
więc ta szajbuska jest tu z nami? Teraz? W tym domu?
- Podejrzewaliśmy to od jakiegoś czasu - przypomniał jej Wyatt.
- Wiem. Tu - wskazała ręką na czoło - wiedziałam, że to musi być
ona, ale tu - przyłożyła rękę do serca - po prostu nie wierzyłam. Bo
jak to możliwe, żeby przez dziesięć lat podszywać się pod kogoś
innego, w dodatku tak umiejętnie, żeby nikt tego nie zauważył?
- I drugie pytanie... - Rand popatrzył na brata. - Jeśli mieszkająca
tu kobieta to nie Meredith, to gdzie się podziewa nasza mama?
- Myślisz, że nie żyje? - spytał wprost Wyatt.
- Niewykluczone. Drake tak uważa. Reszta rodziny też.
- Że została zamordowana?
- Pewnie tak. Jedno morderstwo Patsy ma już na sumieniu.
Lucy wytrzeszczyła oczy.
- Ale po co miałaby zabijać własną siostrę?
- Może z zazdrości? - Wyatt nabierał coraz większego
przekonania, że Patsy istotnie pozbyła się Meredith.
- A sama się pod nią podszyła, żeby uniknąć oskarżenia o kolejne
morderstwo.
- No dobrze. - Lucy wzruszyła ramionami. - Czyli moja teściowa
jest morderczynią.
- Drobne sprostowanie - powiedział Wyatt. - Patsy to ciotka
twojego męża, nie matka.
Lucy wbiła wzrok w Randa.
- I ty masz czelność narzekać na moją rodzinę?
Rand podniósł butelkę do ust, po czym przetarł usta rękawem.
- Zabójstwo mamy to oczywiście tylko nasz domysł. Nie mamy
dowodów. Bez ciała niczego Patsy nie udowodnimy.
- A więc co? - spytała Lucy. - Mamy przymknąć oko na dziwne
zachowanie Patsy i udawać, że wszystko jest w porządku?
- Od lat tak robimy - odparł Wyatt.
- No tak, ale przedtem jedynie snuliśmy domysły, a teraz wiemy
na pewno.
Wieczorem, po kolacji z rodziną, zalała go fala wspomnień.
Uwielbiał te wspólne biesiady, wzajemne przekomarzanie się,
śmiechy i żarty. Kiedy w którymś momencie „Meredith" postanowiła
opuścić towarzystwo, mówiąc, że potwornie boli ją głowa, Wyatt
wymienił z Lucy i Randem porozumiewawcze spojrzenie. Ciekaw był,
kto jeszcze domyśla się, że mieszkająca na ranczu kobieta nie jest
żoną Joego Coltona.
Jej nieobecność na pewno nikomu nie zepsuła humoru.
Wznoszono toasty za zdrowie narzeczonych, opowiadano zabawne
anegdoty często zaczynające się od słów: „A pamiętacie...?", cieszono
się z przyjazdu do domu dawno nie widzianych członków rodziny. Z
każdą chwilą Wyatta ogarniało coraz większe pragnienie, aby po
pracy wracać do żony i dzieci, a nie do elegancko urządzonego
mieszkania, w którym nikt na niego nie czeka.
Po pewnym czasie towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Część
poszła spać, część skierowała się do sauny, część do stołów
bilardowych, a jeszcze inni na drinka do ogrodu. Lucy z Randem
odprowadzili Wyatta do jego pokoju i na moment weszli do środka.
- Co teraz?
Rand poklepał się po kieszeni na piersiach, w której umieścił
kopertę od Austina.
- Trzeba dostarczyć to Emily. - Popatrzył na żonę. - Zdążę wrócić
na ślub Lizy.
- Wyjeżdżasz? - spytał Wyatt.
- Muszę. Nie możemy trzymać Em w niepewności.
- Masz rację. - Wyatt pokiwał głową. - Skąd wiesz, gdzie się
zaszyła?
- Jeden z ludzi Austina odnalazł ją kilka godzin temu. - Rand na
moment zamilkł, po czym świdrując brata wzrokiem, dodał: - Mieszka
w Keyhole.
Wyatt zastygł w bezruchu. Może się przesłyszał?
- W Keyhole? W Keyhole w stanie Wyoming? Nie robisz mnie w
balona?
- Sądziłem, że nazwa nie jest ci obca.
- Dlaczego, Rand? Dlaczego nie jest mu obca? - Lucy spoglądała
to na męża, to na szwagra, którzy nie zwracali na nią najmniejszej
uwagi. - Skąd Wyatt ma znać jakąś miejscowość o nazwie Keyhole w
stanie Wyoming?
- Emily ukrywa się w Keyhole? - Wyatt zdawał się nie słyszeć
Lucy. - Dlaczego akurat tam?
- Nie wiem. Facet z agencji Austina nie rozmawiał z nią, ale
Keyhole leży niedaleko Nettle Creek, gdzie dorastał tata, więc... -
Rand zmrużył oczy. - Czy to nie tam mieszka Annie?
- Co za Annie? - spytała Lucy.
Wyatt odchrząknął.
- Owszem. A przynajmniej mieszkała.
Lucy westchnęła głośno.
- Kochani moi! Halo! Słyszycie mnie? Co za Annie?
- Kiedy widzieliście się ostatni raz?
- Na studiach. - Wyatt potarł ręką czoło, jakby usiłował pozbyć
się bólu, który przeszywał go, ilekroć myślał o Annie mieszkającej
gdzieś na drugim końcu świata.
- Wyszła za mąż i urodziła dwoje dzieci. Chłopców. Podobno
bliźniaków.
- Świetnie, przynajmniej wiem, że niejaka Annie ma bliźniaków,
ale może byście mi łaskawie wyjaśnili, kim ona jest! - Lucy powoli
traciła cierpliwość. - Halo! Chyba nie stałam się przezroczysta?
- Czy jej mąż nie zginął parę lat temu? W jakimś wypadku?
- Owszem - odparł Wyatt. - A to nie ty mi o tym mówiłeś?
Rand wzruszył ramionami.
- Nie pamiętam.
- Może to zresztą był Austin. - Wyatt dowiedział się o wszystkim
mniej więcej rok po fakcie. Niezręcznie mu było wysyłać aż tak
spóźnione kondolencje. Uważał, że głupio by to wyglądało.
Przynajmniej tym się usprawiedliwiał. - W każdym razie, o ile wiem,
nie wyszła po raz drugi za mąż.
Jęcząc z rozpaczy, Lucy zakryła rękami twarz.
- Boże, oni mnie naprawdę nie widzą! Naprawdę jestem
przezroczysta!
Rand wybuchnął śmiechem.
- Lucy, aniołku, Annie była pierwszą... - patrząc na brata, uniósł
pytająco brwi - i jedyną miłością Wyatta.
Lucy opuściła ręce.
- Co? Wyatt był kiedyś zakochany?
- Dlaczego masz tak zdziwioną minę? - zdumiał się Wyatt.
- Jeszcze pytasz! Ha! Od lat słyszę, że nie interesują cią żadne
romanse, że panna Iks jest za dziecinna, a panna Igrek za poważna... O
rany! - Odtańczyła taniec radości, po czym podeszła do Wyatta i
delikatnie przyłożyła dłoń do jego policzka. - Cóż ja widzę?
Rumieniec? Czyżby to znaczyło, że wciąż czujesz miętę do panny
Annie?
Wyatt popatrzył błagalnie na Randa.
- Jak ty z nią wytrzymujesz? Wszędzie wściubia nosa...
- To prawda - przyznał ze śmiechem Rand. - Ma wyjątkowy dar
odkrywania głęboko skrywanych tajemnic. To jeden z powodów, dla
których się w niej zakochałem.
- Och, misiu! Jesteś taki słodki!
Podeszła do męża, nadstawiając usta do pocałunku. Po chwili
całowali się jak para nastolatków.
Wyatt przewrócił oczami.
- Psiakrew, nie macie własnego pokoju? - spytał. - Koniecznie
musicie się tu migdalić?
- Misiaczku... - Lucy popatrzyła na męża. - A dlaczego ty masz
jechać do Keyhole? Może byśmy wysłali Wyatta, co? Spotka się z
Em, a przy okazji odnowi stare znajomości. No, skarbie, zostań ze
mną. Na pewno nie pożałujesz.
Rand westchnął błogo.
- Nie jestem w stanie myśleć, jak mi tak dyszysz do ucha.
- No dobra, gołąbeczki. Wynocha stad! - Wyatt otworzył szeroko
drzwi.
Rand wziął żonę na ręce i ruszył do pokoju naprzeciwko.
- Nie martw się, Wyatt! - zawołała Lucy. - Zdążysz wrócić na ślub
Lizy. I może uda ci się namówić Annie, aby dotrzymała ci
towarzystwa?
Zsunął z nóg nieprzyzwoicie drogie, włoskie buty, po czym
wyciągnął się na łóżku i rozejrzał po pokoju. Nigdy, nawet w
najśmielszych marzeniach, nie wierzył, że on, chłopak z dołów
społecznych, zdoła cokolwiek w życiu osiągnąć. A jednak tak się
stało. Była to w dużej mierze zasługa Joego Coltona, który - mimo że
wychował się w atmosferze miłości w domu swych przybranych
rodziców - pamiętał, jak to jest, gdy rodzice biologiczni nie chcą lub
nie potrafią pokochać własnego syna.
Ostatni raz Wyatt był w Prosperino niemal pięć lat temu, ale od
pierwszej minuty czuł się tak, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżał. O czym
to świadczyło? Że rodzina to coś więcej niż więzy krwi. To również
wspólne przeżycia, wspomnienia, wzajemna troska, miłość. Oparł się
o wezgłowie łóżka i wrócił myślami do Annie.
Jej rodzina pochodzi z Keyhole, tej samej mieściny, w której
ukrywa się Emily. Co za niesamowity zbieg okoliczności. Ujrzał
przed oczami małe, sympatyczne miasteczko. Wybrał się tam kiedyś
przed wieloma laty, żeby odwiedzić Annie, poznać jej najbliższych,
zburzyć swoją szansę na szczęście.
Nie potrafił przestać o niej myśleć. To było tak, jakby pierwsze
pocałunki połączyły ich na wieki. Jęknął zrezygnowany i przykrył
głowę poduszką. Bałwan, idiota, kretyn. Gruba warstwa puchu nie
była w stanie zagłuszyć wewnętrznego głosu, który niczym echo
powtarzał w kółko te trzy słowa.
Przywołał w pamięci obraz Annie. Kręcone, marchewkoworude
włosy były - jak twierdziła - jej przekleństwem. Dlatego nie mogła
uwierzyć, że jemu się podobają. Prócz burzy rudych loków miała
jasną, aksamitną cerę oraz piękne zielone oczy, lekko ukośne, które
nadawały jej twarzy niespodziewanie egzotyczny wyraz.
Odrzucił na bok poduszkę i utkwił wzrok w suficie. Poznał Annie
dziesięć lat temu w jednym z barów na terenie miejscowego
uniwersytetu; oboje pracowali na zapleczu przy zmywaniu naczyń.
Tace z brudnymi naczyniami przesuwały się na taśmie w stronę
potężnej zmywarki. Wzdłuż taśmy stali studenci, którzy usuwali z niej
sztućce, papierowe serwetki, szklanki. Inni studenci zdrapywali z
talerzy resztki jedzenia; talerze płukali i ustawiali na specjalnym
podnośniku. Zmywarka wciągała je do środka, myła, przesuwała
dalej. Następni studenci wyjmowali umyte naczynia.
Była to mało przyjemna praca, ale pieniądze ze stypendium nie na
wszystko starczały. Wyatt pracował przy wstawianiu naczyń do
zmywarki, Annie przy usuwaniu sztućców z tac. Pierwszego dnia nie
nadążała; kiedy kolejna łyżka się zaklinowała, Wyatt zezłościł się.
Wyłączył urządzenie i trzymając w ręku wygiętą łyżkę, przeszedł na
początek taśmy.
- Co, do licha, się tu dzieje? Chyba największy idiota potrafiłby
zabrać z przesuwającej się tacy łyżkę, nóż i widelec.
Annie odgarnęła z twarzy rude loki i z furią cisnęła garść
sztućców do stojącej obok miski.
- Hej, koleś! Nie bądź taki mądry! Ta taśma mknie z prędkością
stu kilometrów na godzinę.
Korzystając z chwili przerwy, bardziej doświadczeni pracownicy
usiedli, by obejrzeć przedstawienie. Z kolei studenci, którzy zjedli i
chcieli odstawić tace na taśmę, zaglądali na zaplecze, zaintrygowani.
- Inni nadążają - warknął Wyatt.
Nie miał ochoty wdawać się w dyskusję. Był zmęczony, zbliżały
się egzaminy...
- Gówno prawda! Nikt nie chce tego odcinka. Dlatego dostałam tę
robotę. To mój pierwszy dzień w pracy, więc mógłbyś okazać nieco
wyrozumiałości.
Wyatt popatrzył na nią z niedowierzaniem.
- Twój pierwszy dzień? I już pierwszego dnia na mnie
wrzeszczysz?
- A wrzeszczę!
Nagle ujrzał komizm całej sytuacji i odrzuciwszy w tył głowę,
wybuchnął śmiechem. Po chwili wszyscy trzymali się za boki, prócz
Annie. W końcu i ona się przełamała. Wyli ze śmiechu, dopóki w
drzwiach nie pojawił się kierownik, który przyszedł sprawdzić,
dlaczego na zewnątrz piętrzą się stosy brudnych tac.
Ich drugie spotkanie miało miejsce tydzień później, w dniu
walentynek.
Annie podbijała kartę w zegarze.
- Cześć... - zerknął na kartę, którą odłożyła na bok - Annie.
- Cześć... - zerknęła na kartę, którą trzymał w dłoni - Wylie.
- Wyatt.
- Niech ci będzie.
Oparł się niedbale o zegar.
- Są walentynki. Należy mi się całus.
Prychnęła.
- Oszalałeś? Prawie cię nie znam.
- Bez przesady. Pierwszą kłótnię mamy już za sobą. Teraz czas na
pierwszy pocałunek.
- Nic z tego! - oznajmiła z groźną miną, ale jej zielone oczy się
śmiały.
- Taki malutki? Taki tyci? - Ściągnął usta i czekał.
Zaczęła się śmiać.
- Mieszkasz w wariatkowie?
- Ranisz me serce. - Zrobił nadętą minę.
- No dobrze - westchnęła zniecierpliwiona. - Jeden pocałunek. W
policzek.
Nadstawił lewy.
- W porządku. Nie będę grymasił.
Wspięła się na palce; w ostatniej chwili Wyatt obrócił głowę i
nadstawił usta. Było za późno, aby mogła cokolwiek zrobić.
Odskoczyła, piszcząc ze śmiechu.
- Och, ty draniu! Jak mogłeś mnie tak nabrać?
Odwróciła się na pięcie i rzuciła pędem przez kuchnię. On za nią.
Odpychała na bok metalowe wózki z jedzeniem, chowała się za
meble, w końcu wbiegła do niemal pustej stołówki.
- Wróć do mnie! - zawołał za nią Wyatt.
- Nigdy!
Coraz bardziej mu się podobała. Jak na tak drobną i chudą istotkę
potrafiła szybko biegać. Po chwili mknęła po trawniku w stronę
akademika.
- Kiedyś będziesz moja, Annie! - krzyknął, nie zważając na
zdziwione miny przechodzących studentów. - Przekonasz się.
No i dotrzymał słowa.
ROZDZIAŁ DRUGI
Dokładnie miesiąc po pierwszym walentynkowym pocałunku
leżeli na kocu w parku za uczelnią. Wyatt, bez koszuli, pracował nad
opalenizną, Annie, z głową wspartą na plecaku, uczyła się biologii.
Uniwersytet w Prosperino znajdował się nad samym morzem; widok
przyprawiał o zawrót głowy.
W dodatku był piękny słoneczny dzień. Idealny, aby iść na spacer,
aby leniuchować, aby marzyć o niebieskich migdałach. Aby całować
się z piękną dziewczyną o zielonych oczach.
Wyatt uniósł leniwie powiekę. Annie wciąż tkwiła z nosem w
książce. Czy ona nigdy nie odpuszcza? Napiął mięśnie. Nawet tego
nie zauważyła. Westchnął zrezygnowany i przekręcił się na wznak.
Jest miłą dziewczyną. Taką, jaką przyprowadza się do domu i
przedstawia matce. Podejrzewał, że nawet Meredith, która ostatnimi
czasy zachowywała się coraz dziwaczniej, pochwaliłaby jego wybór.
Tak, z taką dziewczyną jak Annie Summers warto się ożenić.
Niemal zakrztusił się gumą, którą żuł. Ślub? Skąd mu to przyszło
do głowy? Zerknął spod oka na leżącego obok rudzielca. Skupiona, ze
ściągniętymi brwiami i czubkiem języka wystającym z ust,
podkreślała jakieś informacje o protonach i neutronach. Jęknął w
duchu. Chryste, sama jej obecność doprowadza go do szaleństwa.
Nad głową latały mewy, głośnym piskiem domagając się jedzenia.
Annie uwielbiała te hałaśliwe ptaszyska. Przemawiając do nich czule,
dzieliła się z nimi swoją kanapką. Wyatta denerwowały te „skrzydlate
szczury", jak je nazywał, i zawsze je przeganiał. Może dlatego, że
patrząc na nie, widział samego siebie: w dzieciństwie też stale żebrał o
jedzenie.
Spotykali się z Annie prawie od miesiąca - i była to istna tortura.
Zachowywał się jak przystało na dżentelmena; był uprzejmy, dobrze
wychowany, nie narzucał się, okazywał wręcz anielską cierpliwość.
Należał mu się medal. Pomyślał sobie, że jeśli tak dalej pójdzie,
zostanie świętym, a przynajmniej zakonnikiem. Może ze trzy razy
Annie dała się pocałować na dobranoc i ze dwa razy pozwoliła
trzymać się za rękę, kiedy oglądali film.
Za każdym razem, gdy przysuwał usta, uśmiechała się nieśmiało,
mówiąc, że za krótko się znają. Że potrzebuje czasu. Z inną
dziewczyną pewnie zaszedłby już znacznie dalej. Ale nie z Annie...
Nie chciał jej poganiać. Od pierwszej chwili, kiedy pocałował ją w
walentynki, wiedział, że ta cudowna istota o rudych lokach, zielonych
oczach, wybuchowym temperamencie, gołębim sercu i zamiłowaniu
do nauki jest kimś wyjątkowym.
- Hej. - Pociągnął ją za kosmyk.
- Hej co? - spytała, podkreślając jakieś pasjonujące fragmenty
tekstu.
- Pójdziesz ze mną wieczorem na imprezę, jaką chłopaki
organizują w akademiku?
- Chętnie.
- Serio? - zdumiał się.
- Tak, przerwa w nauce dobrze mi zrobi.
Ugryzł się w język. Nie chciał jej mówić, że nie będzie to
potańcówka dla grzecznych dzieci, raczej prawdziwa balanga z głośną
muzyką. Kilku chłopaków właśnie w tej chwili zwozi do akademika
skrzynki piwa, wody i przekąsek. Do dziesiątej towarzystwo będzie
nieźle ubzdryngolone. Miał nadzieję, że Annie zdoła się rozluźnić i
wraz z innymi dobrze bawić.
Niestety, stało się inaczej. O dziesiątej chwyciła z wściekłością
swój zachlapany piwem żakiet i wymaszerowała z pokoju. Wyatt
wybiegł za nią.
- Annie! Annie!
- Zamknij się! - warknęła.
Dogonił ją, kiedy była już na dworze. Wyrwała mu się; nie miała
ochoty, by jej dotykał. W blasku księżyca - a świecił księżyc w pełni,
co może częściowo przyczyniło się do szaleństwa, jakie ogarnęło
balangowiczów - wyraźnie widział wyraz zdegustowania malujący się
na jej ślicznej twarzy.
- Poczekaj, zaraz ci wszystko wytłumaczę. Nie miałem pojęcia,
przysięgam, że impreza obróci się w taki...
- Nie kłam.
- Nie kłamie. Wiedziałem, że będzie głośno. Ale nie sądziłem,
że... no wiesz... W każdym razie przepraszam. Wybaczysz mi? Co?
Wybaczysz?
Ledwo zipał. Annie odrobinę zwolniła kroku. Chryste! Kiedy była
wściekła, gnała jak wicher. Dotarli do końca ulicy. Annie skręciła w
stronę budynku mieszczącego bibliotekę. Od czasu do czasu mijali ich
jacyś wstawieni ludzie. Jedni się zataczali, inni pokrzykiwali wesoło,
jeszcze inni śpiewali.
Każda kolejna grupka coraz bardziej wzmagała irytację Annie.
Zbierając się na odwagę, Wyatt ponownie chwycił ją za łokieć, a
kiedy próbowała się wyrwać, zacisnął mocniej rękę. Chciał, by mu
wybaczyła dzisiejszy nieudany wieczór.
- Annie, proszę cię. Nie gniewaj się na mnie. Przepraszam za
moich kolegów. Ja...
Westchnęła głośno.
- Nie rozumiem, jak możesz się zadawać z takimi... z takimi... -
Szukała odpowiedniego słowa.
- Bydlakami? - podpowiedział, starając się być pomocny.
- No właśnie! Co za paskudne typy! Wredne, śmierdzące...
- Hieny? - Odciągnął ją na bok w kępę drzew. - Parszywe,
bluźniercze kanalie? - Oparł się ręką o pień. - Ordynarne, szkaradne
ochlapusy? - Uniósł pytająco brwi.
- Nie próbuj mnie rozśmieszyć.
- Dlaczego?
- Bo jestem wściekła i taka chcę pozostać.
- A jeśli ja tego nie chcę?
- Nic mnie to nie obchodzi - odparła rozdrażniona.
Leciutko musnął wargami jej usta.
- Nie złość się - szepnął.
Oddech miała ciepły, słodki, miętowy.
- To silniejsze ode mnie. Chcę, żebyś mnie szanował. Nie chcę,
żebyś patrzył na mnie jak na roztrzepaną, niezaspokojoną seksualnie
erotomankę.
- Przepraszam. - Obsypywał jej szyję drobnymi pocałunkami. -
Już nigdy nie spojrzę na ciebie jak na roztrzepaną, niezaspokojoną
erotomankę. - Ponownie przywarł ustami do jej ust.
- Obiecujesz? - szepnęła.
Zauważył, że ma przyspieszony oddech, jak on.
- Obiecuję.
- Co obiecujesz? - Zarzuciła mu ręce na szyję. - Bo już nie
pamiętam.
- Obiecuję patrzeć na ciebie jak na niezaspokojoną seksualnie
erotomankę.
- Aha. To dobrze. - Albo nie zwróciła uwagi na jego pomyłkę,
albo w tym momencie było jej wszystko jedno, co Wyatt szepcze jej
do ucha.
Przyparł ja do pnia i zaczął całować. Z początku lekko, potem
coraz bardziej namiętnie. Był to ich pierwszy prawdziwy pocałunek.
Annie odwzajemniała go z pasją, o jakiej Wyatt nawet nie marzył.
Wiła się, jęczała cichutko, ssała jego wargi. Ich ciała idealnie się z
sobą stapiały, ich dusze również.
Nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczył. Uczucia jedności.
Przynależności fizycznej i psychicznej. Przemknęło mu przez myśl, że
to musi być miłość. Nic dziwnego, że poeci opiewają ją w wierszach,
a ludzie całe życie jej szukają. No proszę, a jemu się udało!
Opuszkami palców badał w ciemności twarz Annie, zapamiętywał
fakturę jej skóry, wciągał w nozdrza zapachy: morza, kwiatów,
świeżego nocnego powietrza, perfum... i przesiąkniętego piwem
żakietu. Wsłuchiwał się w różne odgłosy: ćwierkanie świerszczy,
muzykę, śmiechy i rozmowy, kroki przechodniów. Starał się wszystko
zapamiętać, tak by ta chwila na zawsze pozostała w jego
wspomnieniach.
I tak się stało. Wieczór wrył mu się w pamięć, a pocałunek
połączył go z Annie na całe życie.
Otworzył oczy. Przez moment nie mógł skojarzyć, gdzie się
znajduje. Powoli jednak przypomniał sobie, że jest na ranczu, że
przyjechał na ślub Lizy i musiał się zdrzemnąć. I że znów śniła mu się
Annie. Przewróciwszy się na bok, spojrzał na zegar. Trzecia nad
ranem! O tej porze w całym domu panowała cisza jak makiem zasiał.
Usiadł na łóżku, ściągnął koszulę i rzucił ją na podłogę. Był
mokry od potu. Jak zwykle pamiętał tylko fragmenty snu, ale
wiedział, że na pewno kochał się z Annie. Po chwili zdjął dżinsy i
zgasił lampkę na stoliku nocnym. Pokój pogrążył się w ciemnościach.
Carolyn Zane Ślub z fanfarami
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Wyatt? Wyatt Russell odwrócił się. Na schodach prowadzących do okazałej, zbudowanej w hiszpańskim stylu rezydencji Joego Coltona zobaczył swą przybraną kuzynkę Lizę Colton, która równo za tydzień wychodziła za mąż. Człowiekiem, którego bezceremonialnie ciągnęła za sobą, przypuszczalnie był jej narzeczony. Jak to dobrze być w domu! - pomyślał Wyatt, słysząc dźwięczny śmiech Lizy. Wydobywszy z taksówki bagaże, rozejrzał się z zadowoleniem. Słoneczna Kalifornia. Prosperino. Hacienda de Alegria. Kochał to miejsce, te cudowne widoki, łagodnie wznoszące się pagórki, nie kończący się błękit nieba. Tak wygląda raj na ziemi. - To on! Nick, złotko, pospiesz się! Trzymając Nicka za rękę, Liza biegła po schodach w stronę stojącej na podjeździe taksówki. Nick nie protestował; z wyrozumiałym uśmiechem na twarzy patrzył na swą podekscytowaną narzeczoną. - Proszę, proszę, nie wierzę własnym oczom! Spóźnialski Wyatt Russell przyjechał tydzień przed czasem. Nick, złotko, łap mnie, bo z wrażenia chyba zemdleję. Postawiwszy torby na ziemi, Wyatt porwał kuzynkę w ramiona. Dopiero po dłuższej chwili zwolnił uścisk i zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Młodzieńcza pucołowatość dziewczyny znikła, zaokrąglone były tylko te części ciała, które powinny być krągłe. Wyatt zagwizdał z uznaniem.
- Mój Boże! Pulchny, niezdarny podlotek przeistoczył się w piękną, zgrabną kobietę! Liza, zadowolona z komplementu, poprawiła ręką włosy, po czym pogłaskała Wyatta po policzku. - A ty, przystojniaku, nic się nie zmieniłeś. Wciąż łamiesz damom serca? - Ile to lat minęło, odkąd się widzieliśmy? - Stanowczo za dużo. - Zrobiła nadętą minkę. - Teraz, kiedy jesteś ważnym waszyngtońskim prawnikiem, nie masz czasu dla nas maluczkich. - Maluczkich? I to mówi ulubienica publiczności? - Śledzisz moją karierę? - zdumiała się. - Trudno nie śledzić - odparł ze śmiechem Wyatt. - Ilekroć stoję w kolejce do kasy, ze stojaków na prasę walą mnie po oczach sensacyjne tytuły. Wiesz, że spodziewasz się dziecka z Elvisem? - Nie jesteś na bieżąco. Dziecko Elvisa już dawno urodziłam. Teraz Nick i ja się rozwodzimy. - Przed ślubem? - Pomyśl, jaka oszczędność czasu. - Fakt. A propos kariery, gratuluję odzyskania głosu. Brzmi jeszcze lepiej niż dawniej. - To zasługa Nicka. - Przyciągnęła narzeczonego do siebie. - Właśnie tak się poznaliśmy. Nick był moim lekarzem. - Nick, miłośnicy jej muzyki są ci dozgonnie wdzięczni. - Liza lubi przesadzać - oznajmił Nick z szerokim uśmiechem.
- Wyatt, poznaj mojego narzeczonego, Nicka Hathawaya. Nick, przedstawiam ci Wyatta Russella, jednego z wielu przybranych synów wuja Joego oraz mojego prześladowcę z okresu dzieciństwa. Ściskając dłoń Nicka, Wyatt zauważył, z jaką miłością Liza wpatruje się w narzeczonego. Poczuł ukłucie zazdrości. Może, gdy wreszcie upora się z większością spraw, które prowadził, poświęci nieco więcej czasu na życie osobiste. Bycie kawalerem już dawno straciło dla niego urok. Marzył o tym, aby poznać wspaniałą kobietę, zakochać się... Śluby. Zawsze tak na niego działają. - Miło cię poznać, Nick - powiedział, drugą ręką poklepując go po ramieniu. Poczuł do lekarza instynktowna sympatię. - Ciebie też, Wyatt. Liza wiele mi o tobie mówiła. Wyatt schylił się po torby. - Zostaw - powstrzymała go Liza. - Później je wniesiemy. Na razie chodź się przywitaj z innymi; nie mogą się ciebie doczekać, zwłaszcza wuj Joe. I rzeczywiście, w dużym jasnym holu czekał na niego komitet powitalny. - Wyatt, mój chłopcze! - rozległ się tubalny okrzyk Joego Coltona. - Jak to dobrze, że przyjechałeś! Akurat zdążyłeś na lunch. - Roześmiał się wesoło. - Pod tym względem nic się nie zmieniło, co? Na moment wzruszenie odebrało Wyattowi głos. Kochał tego człowieka i cieszył się, widząc go w tak znakomitej formie. Mimo problemów, z jakimi Joe borykał się w ciągu ostatniego roku, prawie
wcale nie przybyło mu zmarszczek. A jedyną pamiątką, jaka mu została po nieudanym zamachu na jego życie, była nieduża blizna na policzku. - Świetnie wyglądasz, Joe. Starszy mężczyzna prychnął pogardliwie. Wyatt uśmiechnął się pod nosem. Joe nie cierpiał komplementów. Zawsze wydawał się być zaskoczony, kiedy ktoś mu je prawił. A przecież był wyjątkowo przystojny i, mimo sześćdziesiątki na karku, doskonale zbudowany. Nic dziwnego, skoro codziennie ćwiczył. Jego ciemne włosy dopiero od paru lat pokrywała na skroniach siwizna; nie postarzała go, jedynie dodawała mu dystynkcji. Oczywiście takie rzeczy nie miały dla Joego najmniejszego znaczenia. Co innego uważał w życiu za ważne: rodzinę, honor, godność. Kiedy weszli do salonu, Wyatta otoczył tłum ludzi. Pocałunkom i uściskom nie było końca. Z każdą osobą, która wyciągała do niego ręce i obejmowała go serdecznie, wiązała się masa wspomnień. Tak, to byli jego najbliżsi, bracia, siostry, kuzyni, z którymi przeżył najszczęśliwsze lata swojego życia. Po chwili jednak zaczął czuć się jak piąte koło u wozu. Wszyscy, którzy go tak wylewnie witali, mieli męża lub żonę. Tylko on był sam. Jakoś nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Może dlatego, że dopiero niedawno rozerwał się worek ze ślubami? Wodząc wzrokiem po salonie, zestawiał zebranych w pary. Joe i Meredith Coltonowie; wuj Graham i ciotka Cynthia, czyli rodzice panny młodej; syn Joego, Rand, z żoną Lucy; córka Joego, Sophie, z
mężem Riverem; brat Sophie i Randa, Drake, z żoną Mayą; przyjaciółka rodziny, Heather, z mężem Thadem. No i oczywiście przyszli państwo młodzi, Liza i Nick. A to są tylko ci, którzy w chwili obecnej znajdowali się w salonie! Wyatt potarł ręką brodę. Kiedy to się stało? Kiedy ci ludzie zdążyli pozakładać rodziny? W ciągu następnej godziny pojawili się kolejni członkowie rodu Coltonów, wszyscy albo po ślubie, albo przynajmniej zaręczeni. - Hej, stary! Jak minął lot? - spytał Rand, przybrany brat Wyatta i jego nowy partner w waszyngtońskiej kancelarii. - Spokojnie - odparł Wyatt, biorąc od niego szklankę zimnego napoju. - A tobie? - Też. - Zerkając przez ramią, Rand zniżył głos. - Widziałeś się z Austinem? Austin McGrath był ich odległym kuzynem, a jednocześnie prywatnym detektywem cieszącym się coraz większym uznaniem. Wyatt potrząsnął głową. - Kiedy ostatni raz do niego dzwoniłem, okazało się, że utknął w martwym punkcie. Twierdził jednak, że jest bliski rozwiązania sprawy i że wkrótce przyśle nowe informacje. - To dobrze. Ciekaw jestem, czego zdołał się dowiedzieć... - kątem oka Rand popatrzył na Meredith - o naszej kochanej mamuśce. Kiedy dojdzie obiecana przesyłka, musimy porozmawiać na osobności. - W porządku.
- A przy okazji, dzięki, że mnie zastąpiłeś w biurze. Nie mogliśmy dłużej odkładać wyjazdu do San Francisco. - Nie ma o czym mówić. Mam nadzieje, że się udał? Rand uśmiechnął się wymownie. - Spędziliśmy kilka dni z rodziną Lucy. Kuzyni nalegali, żeby zostawić u nich Maksa. Mamy go odebrać dopiero po ślubie Lizy. - Coś mi się wydaje, że nie przepadasz za teściami? - Hm. - Rand wzruszył ramionami. - Po prostu ciesz się, stary, że jesteś kawalerem. W tym momencie podeszła do nich Lucy; przeniosła wzrok z męża na Wyatta i pokiwała głowa, jakby wiedziała, o czym rozmawiają. - Kochanie, musimy znaleźć Wyattowi jakąś fajną dziewczynę na wesele Lizy. Przecież nie może bawić się sam. Wyatt wybuchnął śmiechem. - Rand, czy ona nigdy się nie uspokoi? - Nigdy. - Lucy, kwiatuszku... - Wyatt przytulił bratową. - Błagam cię. Wystarczy, że w Waszyngtonie bez przerwy usiłujesz mnie wyswatać. - Zobaczysz, kiedyś będziesz mi wdzięczny. - Kiedyś cię uduszę. Zrobiła obrażoną minę. - Chodź, ponuraku. Zaprowadzę cię do twojego pokoju. Jest naprzeciwko naszego. A to znaczy, że przez cały tydzień będę cię miała na oku!
Układając w szafie wyjęte z walizek ubrania, Wyatt zastanawiał się, kiedy - i czy w ogóle - on sam stanie na ślubnym kobiercu. Potrząsnął głową. Pewnie nie. Chciał się ożenić przed laty - z Annie Summers - ale zaprzepaścił szansę. Annie. Nie było dnia, żeby o niej nie myślał. Westchnął zrezygnowany. Gdyby nie był takim samolubem, już dawno miałby żonę i dwójkę małych rozrabiaków. Poruszył ramionami, starając się rozładować napięcie. Zbliżające się uroczystości ślubne skłoniły go do refleksji. W sprawach zawodowych nie miał powodu do narzekań; od czasów studiów odnosił coraz większe sukcesy. Natomiast w sprawach osobistych... odkąd stuknęła mu trzydziestka, czuł narastający niedosyt. Brakowało mu rodziny. Domu. Poczucia przynależności. Świadomości, że jest się potrzebnym. Jego rozważania przerwało pukanie do drzwi. - Wyatt? To ja, Lucy. Otworzył drzwi. - Do jasnej cholery, sam się wyswatam! - oznajmił, groźnie marszcząc brwi. - Możesz wejść, Rand! - Lucy zawołała do męża. - Jest ubrany. - Usiadła na ławie w nogach łóżka. - A przynajmniej nie jest goły. Rand wszedł do środka, czytając jakieś papiery, i usiadł koło żony. Na widok poważnej miny brata Wyatt przestał się rozpakowywać. - Co masz? - spytał.
- Informacje, na które czeka Emily. - Powiedziałeś jej, że nadeszły? - Chociaż była pełnoletnia, Wyatt myślał o siostrze jak o małej dziewczynce i, podobnie jak Rand, bardzo się o nią niepokoił. - Jeszcze nie, ale powiem. Austin chciał, żebyśmy również się z nimi zapoznali. Wyatt usiadł na ławie obok brata i jego żony. - Czego dotyczą? - Meredith. Mam tu dowody na to, że nie jest osobą, za która się podaje. Wyatt wypuścił z płuc powietrze. - Co teraz? - Nie wiem. Na razie tylko podejrzewaliśmy, że kobieta, do której mówimy „mamo", może wcale nie być naszą matką, lecz jej siostrą bliźniaczką. - Patsy Portman - szepnęła Lucy. - Tak. - To niesamowite. - Wyatt przeczesał ręką włosy. - Po prostu nie mieści się w głowie... - Emily od początku się przy tym upierała - przypomniał Rand. - A ostatnio czuła się na tyle zagrożona, że postanowiła uciec z domu. - Powinniśmy byli jej słuchać. - Chcąc czymś zająć ręce, Wyatt podszedł do barku i wyjął trzy butelki wody mineralnej. - Nie możecie mieć do siebie pretensji - powiedziała Lucy, zdejmując nakrętkę. - Czasem po wypadku, zwłaszcza gdy doszło do
urazu głowy, ludzie zmieniają się; zachowują się zupełnie inaczej niż wcześniej. A nikt z was przecież nie wiedział o żadnej bliźniaczce. Meredith nikomu nie mówiła o Patsy. Trudno się jej dziwić. - Fakt - przyznał Wyatt. - Tyle że to trochę wszystko komplikuje. - Chyba dobrze, że Emily się ukrywa. - Rand potrząsnął papierami, które trzymał w dłoni. - Informacje, które Austin zdobył, potwierdzają jej najgorsze przypuszczenia. Wyatt pokręcił głową. - Zatem to prawda? Nasza Meredith to w rzeczywistości Patsy Portman? - Tak. - Psiakość! - Lucy zaczęła nerwowo wyłamywać sobie palce. - A więc ta szajbuska jest tu z nami? Teraz? W tym domu? - Podejrzewaliśmy to od jakiegoś czasu - przypomniał jej Wyatt. - Wiem. Tu - wskazała ręką na czoło - wiedziałam, że to musi być ona, ale tu - przyłożyła rękę do serca - po prostu nie wierzyłam. Bo jak to możliwe, żeby przez dziesięć lat podszywać się pod kogoś innego, w dodatku tak umiejętnie, żeby nikt tego nie zauważył? - I drugie pytanie... - Rand popatrzył na brata. - Jeśli mieszkająca tu kobieta to nie Meredith, to gdzie się podziewa nasza mama? - Myślisz, że nie żyje? - spytał wprost Wyatt. - Niewykluczone. Drake tak uważa. Reszta rodziny też. - Że została zamordowana? - Pewnie tak. Jedno morderstwo Patsy ma już na sumieniu. Lucy wytrzeszczyła oczy.
- Ale po co miałaby zabijać własną siostrę? - Może z zazdrości? - Wyatt nabierał coraz większego przekonania, że Patsy istotnie pozbyła się Meredith. - A sama się pod nią podszyła, żeby uniknąć oskarżenia o kolejne morderstwo. - No dobrze. - Lucy wzruszyła ramionami. - Czyli moja teściowa jest morderczynią. - Drobne sprostowanie - powiedział Wyatt. - Patsy to ciotka twojego męża, nie matka. Lucy wbiła wzrok w Randa. - I ty masz czelność narzekać na moją rodzinę? Rand podniósł butelkę do ust, po czym przetarł usta rękawem. - Zabójstwo mamy to oczywiście tylko nasz domysł. Nie mamy dowodów. Bez ciała niczego Patsy nie udowodnimy. - A więc co? - spytała Lucy. - Mamy przymknąć oko na dziwne zachowanie Patsy i udawać, że wszystko jest w porządku? - Od lat tak robimy - odparł Wyatt. - No tak, ale przedtem jedynie snuliśmy domysły, a teraz wiemy na pewno. Wieczorem, po kolacji z rodziną, zalała go fala wspomnień. Uwielbiał te wspólne biesiady, wzajemne przekomarzanie się, śmiechy i żarty. Kiedy w którymś momencie „Meredith" postanowiła opuścić towarzystwo, mówiąc, że potwornie boli ją głowa, Wyatt wymienił z Lucy i Randem porozumiewawcze spojrzenie. Ciekaw był,
kto jeszcze domyśla się, że mieszkająca na ranczu kobieta nie jest żoną Joego Coltona. Jej nieobecność na pewno nikomu nie zepsuła humoru. Wznoszono toasty za zdrowie narzeczonych, opowiadano zabawne anegdoty często zaczynające się od słów: „A pamiętacie...?", cieszono się z przyjazdu do domu dawno nie widzianych członków rodziny. Z każdą chwilą Wyatta ogarniało coraz większe pragnienie, aby po pracy wracać do żony i dzieci, a nie do elegancko urządzonego mieszkania, w którym nikt na niego nie czeka. Po pewnym czasie towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Część poszła spać, część skierowała się do sauny, część do stołów bilardowych, a jeszcze inni na drinka do ogrodu. Lucy z Randem odprowadzili Wyatta do jego pokoju i na moment weszli do środka. - Co teraz? Rand poklepał się po kieszeni na piersiach, w której umieścił kopertę od Austina. - Trzeba dostarczyć to Emily. - Popatrzył na żonę. - Zdążę wrócić na ślub Lizy. - Wyjeżdżasz? - spytał Wyatt. - Muszę. Nie możemy trzymać Em w niepewności. - Masz rację. - Wyatt pokiwał głową. - Skąd wiesz, gdzie się zaszyła? - Jeden z ludzi Austina odnalazł ją kilka godzin temu. - Rand na moment zamilkł, po czym świdrując brata wzrokiem, dodał: - Mieszka w Keyhole.
Wyatt zastygł w bezruchu. Może się przesłyszał? - W Keyhole? W Keyhole w stanie Wyoming? Nie robisz mnie w balona? - Sądziłem, że nazwa nie jest ci obca. - Dlaczego, Rand? Dlaczego nie jest mu obca? - Lucy spoglądała to na męża, to na szwagra, którzy nie zwracali na nią najmniejszej uwagi. - Skąd Wyatt ma znać jakąś miejscowość o nazwie Keyhole w stanie Wyoming? - Emily ukrywa się w Keyhole? - Wyatt zdawał się nie słyszeć Lucy. - Dlaczego akurat tam? - Nie wiem. Facet z agencji Austina nie rozmawiał z nią, ale Keyhole leży niedaleko Nettle Creek, gdzie dorastał tata, więc... - Rand zmrużył oczy. - Czy to nie tam mieszka Annie? - Co za Annie? - spytała Lucy. Wyatt odchrząknął. - Owszem. A przynajmniej mieszkała. Lucy westchnęła głośno. - Kochani moi! Halo! Słyszycie mnie? Co za Annie? - Kiedy widzieliście się ostatni raz? - Na studiach. - Wyatt potarł ręką czoło, jakby usiłował pozbyć się bólu, który przeszywał go, ilekroć myślał o Annie mieszkającej gdzieś na drugim końcu świata. - Wyszła za mąż i urodziła dwoje dzieci. Chłopców. Podobno bliźniaków.
- Świetnie, przynajmniej wiem, że niejaka Annie ma bliźniaków, ale może byście mi łaskawie wyjaśnili, kim ona jest! - Lucy powoli traciła cierpliwość. - Halo! Chyba nie stałam się przezroczysta? - Czy jej mąż nie zginął parę lat temu? W jakimś wypadku? - Owszem - odparł Wyatt. - A to nie ty mi o tym mówiłeś? Rand wzruszył ramionami. - Nie pamiętam. - Może to zresztą był Austin. - Wyatt dowiedział się o wszystkim mniej więcej rok po fakcie. Niezręcznie mu było wysyłać aż tak spóźnione kondolencje. Uważał, że głupio by to wyglądało. Przynajmniej tym się usprawiedliwiał. - W każdym razie, o ile wiem, nie wyszła po raz drugi za mąż. Jęcząc z rozpaczy, Lucy zakryła rękami twarz. - Boże, oni mnie naprawdę nie widzą! Naprawdę jestem przezroczysta! Rand wybuchnął śmiechem. - Lucy, aniołku, Annie była pierwszą... - patrząc na brata, uniósł pytająco brwi - i jedyną miłością Wyatta. Lucy opuściła ręce. - Co? Wyatt był kiedyś zakochany? - Dlaczego masz tak zdziwioną minę? - zdumiał się Wyatt. - Jeszcze pytasz! Ha! Od lat słyszę, że nie interesują cią żadne romanse, że panna Iks jest za dziecinna, a panna Igrek za poważna... O rany! - Odtańczyła taniec radości, po czym podeszła do Wyatta i delikatnie przyłożyła dłoń do jego policzka. - Cóż ja widzę?
Rumieniec? Czyżby to znaczyło, że wciąż czujesz miętę do panny Annie? Wyatt popatrzył błagalnie na Randa. - Jak ty z nią wytrzymujesz? Wszędzie wściubia nosa... - To prawda - przyznał ze śmiechem Rand. - Ma wyjątkowy dar odkrywania głęboko skrywanych tajemnic. To jeden z powodów, dla których się w niej zakochałem. - Och, misiu! Jesteś taki słodki! Podeszła do męża, nadstawiając usta do pocałunku. Po chwili całowali się jak para nastolatków. Wyatt przewrócił oczami. - Psiakrew, nie macie własnego pokoju? - spytał. - Koniecznie musicie się tu migdalić? - Misiaczku... - Lucy popatrzyła na męża. - A dlaczego ty masz jechać do Keyhole? Może byśmy wysłali Wyatta, co? Spotka się z Em, a przy okazji odnowi stare znajomości. No, skarbie, zostań ze mną. Na pewno nie pożałujesz. Rand westchnął błogo. - Nie jestem w stanie myśleć, jak mi tak dyszysz do ucha. - No dobra, gołąbeczki. Wynocha stad! - Wyatt otworzył szeroko drzwi. Rand wziął żonę na ręce i ruszył do pokoju naprzeciwko. - Nie martw się, Wyatt! - zawołała Lucy. - Zdążysz wrócić na ślub Lizy. I może uda ci się namówić Annie, aby dotrzymała ci towarzystwa?
Zsunął z nóg nieprzyzwoicie drogie, włoskie buty, po czym wyciągnął się na łóżku i rozejrzał po pokoju. Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach, nie wierzył, że on, chłopak z dołów społecznych, zdoła cokolwiek w życiu osiągnąć. A jednak tak się stało. Była to w dużej mierze zasługa Joego Coltona, który - mimo że wychował się w atmosferze miłości w domu swych przybranych rodziców - pamiętał, jak to jest, gdy rodzice biologiczni nie chcą lub nie potrafią pokochać własnego syna. Ostatni raz Wyatt był w Prosperino niemal pięć lat temu, ale od pierwszej minuty czuł się tak, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżał. O czym to świadczyło? Że rodzina to coś więcej niż więzy krwi. To również wspólne przeżycia, wspomnienia, wzajemna troska, miłość. Oparł się o wezgłowie łóżka i wrócił myślami do Annie. Jej rodzina pochodzi z Keyhole, tej samej mieściny, w której ukrywa się Emily. Co za niesamowity zbieg okoliczności. Ujrzał przed oczami małe, sympatyczne miasteczko. Wybrał się tam kiedyś przed wieloma laty, żeby odwiedzić Annie, poznać jej najbliższych, zburzyć swoją szansę na szczęście. Nie potrafił przestać o niej myśleć. To było tak, jakby pierwsze pocałunki połączyły ich na wieki. Jęknął zrezygnowany i przykrył głowę poduszką. Bałwan, idiota, kretyn. Gruba warstwa puchu nie była w stanie zagłuszyć wewnętrznego głosu, który niczym echo powtarzał w kółko te trzy słowa. Przywołał w pamięci obraz Annie. Kręcone, marchewkoworude włosy były - jak twierdziła - jej przekleństwem. Dlatego nie mogła
uwierzyć, że jemu się podobają. Prócz burzy rudych loków miała jasną, aksamitną cerę oraz piękne zielone oczy, lekko ukośne, które nadawały jej twarzy niespodziewanie egzotyczny wyraz. Odrzucił na bok poduszkę i utkwił wzrok w suficie. Poznał Annie dziesięć lat temu w jednym z barów na terenie miejscowego uniwersytetu; oboje pracowali na zapleczu przy zmywaniu naczyń. Tace z brudnymi naczyniami przesuwały się na taśmie w stronę potężnej zmywarki. Wzdłuż taśmy stali studenci, którzy usuwali z niej sztućce, papierowe serwetki, szklanki. Inni studenci zdrapywali z talerzy resztki jedzenia; talerze płukali i ustawiali na specjalnym podnośniku. Zmywarka wciągała je do środka, myła, przesuwała dalej. Następni studenci wyjmowali umyte naczynia. Była to mało przyjemna praca, ale pieniądze ze stypendium nie na wszystko starczały. Wyatt pracował przy wstawianiu naczyń do zmywarki, Annie przy usuwaniu sztućców z tac. Pierwszego dnia nie nadążała; kiedy kolejna łyżka się zaklinowała, Wyatt zezłościł się. Wyłączył urządzenie i trzymając w ręku wygiętą łyżkę, przeszedł na początek taśmy. - Co, do licha, się tu dzieje? Chyba największy idiota potrafiłby zabrać z przesuwającej się tacy łyżkę, nóż i widelec. Annie odgarnęła z twarzy rude loki i z furią cisnęła garść sztućców do stojącej obok miski. - Hej, koleś! Nie bądź taki mądry! Ta taśma mknie z prędkością stu kilometrów na godzinę.
Korzystając z chwili przerwy, bardziej doświadczeni pracownicy usiedli, by obejrzeć przedstawienie. Z kolei studenci, którzy zjedli i chcieli odstawić tace na taśmę, zaglądali na zaplecze, zaintrygowani. - Inni nadążają - warknął Wyatt. Nie miał ochoty wdawać się w dyskusję. Był zmęczony, zbliżały się egzaminy... - Gówno prawda! Nikt nie chce tego odcinka. Dlatego dostałam tę robotę. To mój pierwszy dzień w pracy, więc mógłbyś okazać nieco wyrozumiałości. Wyatt popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Twój pierwszy dzień? I już pierwszego dnia na mnie wrzeszczysz? - A wrzeszczę! Nagle ujrzał komizm całej sytuacji i odrzuciwszy w tył głowę, wybuchnął śmiechem. Po chwili wszyscy trzymali się za boki, prócz Annie. W końcu i ona się przełamała. Wyli ze śmiechu, dopóki w drzwiach nie pojawił się kierownik, który przyszedł sprawdzić, dlaczego na zewnątrz piętrzą się stosy brudnych tac. Ich drugie spotkanie miało miejsce tydzień później, w dniu walentynek. Annie podbijała kartę w zegarze. - Cześć... - zerknął na kartę, którą odłożyła na bok - Annie. - Cześć... - zerknęła na kartę, którą trzymał w dłoni - Wylie. - Wyatt. - Niech ci będzie.
Oparł się niedbale o zegar. - Są walentynki. Należy mi się całus. Prychnęła. - Oszalałeś? Prawie cię nie znam. - Bez przesady. Pierwszą kłótnię mamy już za sobą. Teraz czas na pierwszy pocałunek. - Nic z tego! - oznajmiła z groźną miną, ale jej zielone oczy się śmiały. - Taki malutki? Taki tyci? - Ściągnął usta i czekał. Zaczęła się śmiać. - Mieszkasz w wariatkowie? - Ranisz me serce. - Zrobił nadętą minę. - No dobrze - westchnęła zniecierpliwiona. - Jeden pocałunek. W policzek. Nadstawił lewy. - W porządku. Nie będę grymasił. Wspięła się na palce; w ostatniej chwili Wyatt obrócił głowę i nadstawił usta. Było za późno, aby mogła cokolwiek zrobić. Odskoczyła, piszcząc ze śmiechu. - Och, ty draniu! Jak mogłeś mnie tak nabrać? Odwróciła się na pięcie i rzuciła pędem przez kuchnię. On za nią. Odpychała na bok metalowe wózki z jedzeniem, chowała się za meble, w końcu wbiegła do niemal pustej stołówki. - Wróć do mnie! - zawołał za nią Wyatt. - Nigdy!
Coraz bardziej mu się podobała. Jak na tak drobną i chudą istotkę potrafiła szybko biegać. Po chwili mknęła po trawniku w stronę akademika. - Kiedyś będziesz moja, Annie! - krzyknął, nie zważając na zdziwione miny przechodzących studentów. - Przekonasz się. No i dotrzymał słowa. ROZDZIAŁ DRUGI Dokładnie miesiąc po pierwszym walentynkowym pocałunku leżeli na kocu w parku za uczelnią. Wyatt, bez koszuli, pracował nad opalenizną, Annie, z głową wspartą na plecaku, uczyła się biologii. Uniwersytet w Prosperino znajdował się nad samym morzem; widok przyprawiał o zawrót głowy. W dodatku był piękny słoneczny dzień. Idealny, aby iść na spacer, aby leniuchować, aby marzyć o niebieskich migdałach. Aby całować się z piękną dziewczyną o zielonych oczach. Wyatt uniósł leniwie powiekę. Annie wciąż tkwiła z nosem w książce. Czy ona nigdy nie odpuszcza? Napiął mięśnie. Nawet tego nie zauważyła. Westchnął zrezygnowany i przekręcił się na wznak. Jest miłą dziewczyną. Taką, jaką przyprowadza się do domu i przedstawia matce. Podejrzewał, że nawet Meredith, która ostatnimi czasy zachowywała się coraz dziwaczniej, pochwaliłaby jego wybór. Tak, z taką dziewczyną jak Annie Summers warto się ożenić. Niemal zakrztusił się gumą, którą żuł. Ślub? Skąd mu to przyszło do głowy? Zerknął spod oka na leżącego obok rudzielca. Skupiona, ze
ściągniętymi brwiami i czubkiem języka wystającym z ust, podkreślała jakieś informacje o protonach i neutronach. Jęknął w duchu. Chryste, sama jej obecność doprowadza go do szaleństwa. Nad głową latały mewy, głośnym piskiem domagając się jedzenia. Annie uwielbiała te hałaśliwe ptaszyska. Przemawiając do nich czule, dzieliła się z nimi swoją kanapką. Wyatta denerwowały te „skrzydlate szczury", jak je nazywał, i zawsze je przeganiał. Może dlatego, że patrząc na nie, widział samego siebie: w dzieciństwie też stale żebrał o jedzenie. Spotykali się z Annie prawie od miesiąca - i była to istna tortura. Zachowywał się jak przystało na dżentelmena; był uprzejmy, dobrze wychowany, nie narzucał się, okazywał wręcz anielską cierpliwość. Należał mu się medal. Pomyślał sobie, że jeśli tak dalej pójdzie, zostanie świętym, a przynajmniej zakonnikiem. Może ze trzy razy Annie dała się pocałować na dobranoc i ze dwa razy pozwoliła trzymać się za rękę, kiedy oglądali film. Za każdym razem, gdy przysuwał usta, uśmiechała się nieśmiało, mówiąc, że za krótko się znają. Że potrzebuje czasu. Z inną dziewczyną pewnie zaszedłby już znacznie dalej. Ale nie z Annie... Nie chciał jej poganiać. Od pierwszej chwili, kiedy pocałował ją w walentynki, wiedział, że ta cudowna istota o rudych lokach, zielonych oczach, wybuchowym temperamencie, gołębim sercu i zamiłowaniu do nauki jest kimś wyjątkowym. - Hej. - Pociągnął ją za kosmyk.
- Hej co? - spytała, podkreślając jakieś pasjonujące fragmenty tekstu. - Pójdziesz ze mną wieczorem na imprezę, jaką chłopaki organizują w akademiku? - Chętnie. - Serio? - zdumiał się. - Tak, przerwa w nauce dobrze mi zrobi. Ugryzł się w język. Nie chciał jej mówić, że nie będzie to potańcówka dla grzecznych dzieci, raczej prawdziwa balanga z głośną muzyką. Kilku chłopaków właśnie w tej chwili zwozi do akademika skrzynki piwa, wody i przekąsek. Do dziesiątej towarzystwo będzie nieźle ubzdryngolone. Miał nadzieję, że Annie zdoła się rozluźnić i wraz z innymi dobrze bawić. Niestety, stało się inaczej. O dziesiątej chwyciła z wściekłością swój zachlapany piwem żakiet i wymaszerowała z pokoju. Wyatt wybiegł za nią. - Annie! Annie! - Zamknij się! - warknęła. Dogonił ją, kiedy była już na dworze. Wyrwała mu się; nie miała ochoty, by jej dotykał. W blasku księżyca - a świecił księżyc w pełni, co może częściowo przyczyniło się do szaleństwa, jakie ogarnęło balangowiczów - wyraźnie widział wyraz zdegustowania malujący się na jej ślicznej twarzy. - Poczekaj, zaraz ci wszystko wytłumaczę. Nie miałem pojęcia, przysięgam, że impreza obróci się w taki...
- Nie kłam. - Nie kłamie. Wiedziałem, że będzie głośno. Ale nie sądziłem, że... no wiesz... W każdym razie przepraszam. Wybaczysz mi? Co? Wybaczysz? Ledwo zipał. Annie odrobinę zwolniła kroku. Chryste! Kiedy była wściekła, gnała jak wicher. Dotarli do końca ulicy. Annie skręciła w stronę budynku mieszczącego bibliotekę. Od czasu do czasu mijali ich jacyś wstawieni ludzie. Jedni się zataczali, inni pokrzykiwali wesoło, jeszcze inni śpiewali. Każda kolejna grupka coraz bardziej wzmagała irytację Annie. Zbierając się na odwagę, Wyatt ponownie chwycił ją za łokieć, a kiedy próbowała się wyrwać, zacisnął mocniej rękę. Chciał, by mu wybaczyła dzisiejszy nieudany wieczór. - Annie, proszę cię. Nie gniewaj się na mnie. Przepraszam za moich kolegów. Ja... Westchnęła głośno. - Nie rozumiem, jak możesz się zadawać z takimi... z takimi... - Szukała odpowiedniego słowa. - Bydlakami? - podpowiedział, starając się być pomocny. - No właśnie! Co za paskudne typy! Wredne, śmierdzące... - Hieny? - Odciągnął ją na bok w kępę drzew. - Parszywe, bluźniercze kanalie? - Oparł się ręką o pień. - Ordynarne, szkaradne ochlapusy? - Uniósł pytająco brwi. - Nie próbuj mnie rozśmieszyć. - Dlaczego?
- Bo jestem wściekła i taka chcę pozostać. - A jeśli ja tego nie chcę? - Nic mnie to nie obchodzi - odparła rozdrażniona. Leciutko musnął wargami jej usta. - Nie złość się - szepnął. Oddech miała ciepły, słodki, miętowy. - To silniejsze ode mnie. Chcę, żebyś mnie szanował. Nie chcę, żebyś patrzył na mnie jak na roztrzepaną, niezaspokojoną seksualnie erotomankę. - Przepraszam. - Obsypywał jej szyję drobnymi pocałunkami. - Już nigdy nie spojrzę na ciebie jak na roztrzepaną, niezaspokojoną erotomankę. - Ponownie przywarł ustami do jej ust. - Obiecujesz? - szepnęła. Zauważył, że ma przyspieszony oddech, jak on. - Obiecuję. - Co obiecujesz? - Zarzuciła mu ręce na szyję. - Bo już nie pamiętam. - Obiecuję patrzeć na ciebie jak na niezaspokojoną seksualnie erotomankę. - Aha. To dobrze. - Albo nie zwróciła uwagi na jego pomyłkę, albo w tym momencie było jej wszystko jedno, co Wyatt szepcze jej do ucha. Przyparł ja do pnia i zaczął całować. Z początku lekko, potem coraz bardziej namiętnie. Był to ich pierwszy prawdziwy pocałunek. Annie odwzajemniała go z pasją, o jakiej Wyatt nawet nie marzył.
Wiła się, jęczała cichutko, ssała jego wargi. Ich ciała idealnie się z sobą stapiały, ich dusze również. Nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczył. Uczucia jedności. Przynależności fizycznej i psychicznej. Przemknęło mu przez myśl, że to musi być miłość. Nic dziwnego, że poeci opiewają ją w wierszach, a ludzie całe życie jej szukają. No proszę, a jemu się udało! Opuszkami palców badał w ciemności twarz Annie, zapamiętywał fakturę jej skóry, wciągał w nozdrza zapachy: morza, kwiatów, świeżego nocnego powietrza, perfum... i przesiąkniętego piwem żakietu. Wsłuchiwał się w różne odgłosy: ćwierkanie świerszczy, muzykę, śmiechy i rozmowy, kroki przechodniów. Starał się wszystko zapamiętać, tak by ta chwila na zawsze pozostała w jego wspomnieniach. I tak się stało. Wieczór wrył mu się w pamięć, a pocałunek połączył go z Annie na całe życie. Otworzył oczy. Przez moment nie mógł skojarzyć, gdzie się znajduje. Powoli jednak przypomniał sobie, że jest na ranczu, że przyjechał na ślub Lizy i musiał się zdrzemnąć. I że znów śniła mu się Annie. Przewróciwszy się na bok, spojrzał na zegar. Trzecia nad ranem! O tej porze w całym domu panowała cisza jak makiem zasiał. Usiadł na łóżku, ściągnął koszulę i rzucił ją na podłogę. Był mokry od potu. Jak zwykle pamiętał tylko fragmenty snu, ale wiedział, że na pewno kochał się z Annie. Po chwili zdjął dżinsy i zgasił lampkę na stoliku nocnym. Pokój pogrążył się w ciemnościach.