gemini25

  • Dokumenty451
  • Odsłony106 693
  • Obserwuję96
  • Rozmiar dokumentów666.3 MB
  • Ilość pobrań67 253

Bower Sarah - Grzechy rodu Borgiów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

gemini25
EBooki

Bower Sarah - Grzechy rodu Borgiów.pdf

gemini25 EBooki Bower Sarah
Użytkownik gemini25 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 602 stron)

Dla Kairo Oczywiście, przeszłość się nie zmienia. Kamienieje, ulega petryfikacji. Zmianom podlega tylko sposób, w jaki na nią patrzymy. Wszystko zależy od tego naszego patrzenia. To ono przemienia łajdaków w bohaterów i ofiary w kolaborantów! Hilary Mantel, Zmiana klimatu Dziś miłość zmieniła ścieżkę życia mego. Pietro Bembo, Gli Asolani

P R O L O G CACHIQUIN, W DRUGIM MIESIĄCU ZBIORÓW WANILII, ROKU 5281, TO JEST WEDLE CHRZEŚCIJAN 1520 Bywa, że tańczę sam do muzyki, której nie słyszy nikt oprócz mnie. Tańcząc, czuję puls ziemi tętniący mi w stopach i nogach, lędźwiach i brzuchu, aż do piersi, gdzie moje serce zaczyna bić w zgodzie z sercem ziemi. Wówczas zasta­ nawiam się, czy i Ty go czujesz pod tym skrawkiem ziemskiej skorupy, po której akurat stąpasz bądź na której akurat stoisz, leżysz czy tańczysz. Albowiem ile­ kroć ja tańczę, zawsze tańczę z Tobą. ustalić ceny, ale są także ci, co chcą zobaczyć danza de los voladores. Drzewo już wybrano, ścięto i ustawiono na rynku miasta, a duchowni wszelkich wyznań odmówili nad nim modły, okadzili je mirrą i skro­ pili krwią kurczęcia. Sprawdzono liny i doprowadzano do porządku wykończone piórami peleryny oraz nakrycia głowy. Ostatnimi czasy kiepsko sypiam, toteż znów przebudziłam się przed świtem; tym ra­ zem wyrwał mnie ze snu caporal, wygrywający na flecie niosącą się daleko tęskną melodię z wysokości swej platformy, gdzie przygniata go wiatr i ciężar nieba. Zatem nie spałam już, gdy Gideon wrócił z Villa Rica z przyby­ szem z Ferrary; zdążyłam nawet zamieść podłogę i postawić na ogniu garnek z kukurydzianką. Gideon udał się prosto do Xanat i niemow­ lęcia — być może z taktu, a być może dlatego, że stęsknił się za nimi. Tak czy owak pozostałam sam na sam z przybyszem. Mówię „sam na sam", choć w rzeczywistości wokół roiło się od czworga czy pięciorga 9 Końcówka zbiorów wanilii zawsze przyciąga wielu gości. Są oczywiście kupcy i przedstawiciele królowej przybyli, aby

starszych dzieci, również od rana na nogach, jako że był to dzień dan­ za de los voladores. Wypchnęłam je wszystkie za próg, nim wypytałam przybysza o wieści. Bardzo niemądrze z mojej strony. Żadne z dzieci nie zna włoskiego, zresztą nawet gdyby znały, nie mam nic do ukrycia. Nie chciałam jednak, aby były świadkami tej rozmowy. Nie chcę, by kogokolwiek z moich bliskich skaziła przeszłość. Przybysz poinformował mnie, że księżna zmarła. Natychmiast po­ myślałam o listach z Hiszpanii, lecz nie wspomniałam o nich słowem przy przybyszu. Pozostaje mi mieć nadzieję, że księżna przed śmier­ cią zdążyła je zniszczyć. Umarła minionego lata, wedle słów przybysza wskutek powikłań po ciężkim połogu. Nigdy nie udało jej się wydać na świat dziecka łatwo i szybko — z tego czy innego powodu. Nie opłakuję jej odejścia, gdyż wiem, że od dwunastu lat pragnęła rozstać się z życiem. Poza tym sama jestem zbyt bliska śmierci, by mieć siły na żałobę. Drzewko pomarańczowe ma już cztery lata. Tego roku zakwitło po raz pierw­ szy, co mnie wydaje się znakiem. Ciało mam zwiędłe i pomarszczone jak jesienny liść, kurczę się coraz bardziej, jakbym chciała pomieścić się w łonie i znów być pączkiem, okruszkiem życia. W Toledo, gdzie spędziłam dzieciństwo.

K S I Ę G A E S T E R Y I powiedzieli dworzanie króla, którzy straż przy nim pełnili: Niech poszukają królowi młodych dziewic o pięknym wyglądzie. Księga Estery 2:2

R O Z D Z I A Ł 1 TOLEDO, OMER ROKU 5252, TO JEST WEDLE CHRZEŚCIJAN WIOSNA 1492 ROKU Zdarzają się dni, w które wierzę w utratę nadziei na ujrzenie Cię jeszcze kiedykolwiek, na bycie w pełni wolnym czy choćby na ponowne panowanie nad własnym losem. Zaraz jednak się przekonuję, że serce i trzewia nie poddają się tak łatwo. Gdy mówimy, żeśmy utracili nadzieję, tak naprawdę tylko rzucamy wyzwanie Pani Fortunie, chcąc, by pokazała nam, że się mylimy. do synagogi, siadały w babińcu i przysłuchiwały się mężczyznom wy­ śpiewującym modły z okazji szabatu. Bywało, że z dala od oczu męż­ czyzn zajętych poważnymi obowiązkami kobiety nie zachowywały się tak, jak życzyliby sobie ich mężowie, bracia i ojcowie. Wśród szurania rozlegały się chichoty i szepty, ploteczki rozchodziły się dzięki bez­ głośnym słowom i gestom. Trzepotały wachlarze, wzbudzając prze­ sycone perfumami powietrze widoczne za sprawą drobinek kurzu tańczących w promieniach światła rozpraszanego przez kamienne przepierzenie odgradzające nas od męskiej części bożnicy. Wokół siebie miałam nieprzerwany wir kobiet dotykających mych włosów i twarzy, mruczących i wzdychających na podobieństwo ludzi, których w późniejszym czasie podejrzałam w chwilach zachwytu nad dziełami sztuki lub cudami natury. Ta nadmierna uwaga mi poświęcana napawała mnie strachem, wszelako ilekroć patrzyłam na matkę w poszukiwaniu otuchy, zawsze widziałam ją uśmiechniętą. Kiedy przytulałam się do matczynego 13 W czasach gdy byłam małą dziewczynką mieszkającą w rodzin­ nym mieście i gdy moja matka wciąż żyła, chodziłyśmy razem

boku, wpasowując pyzaty policzek w zagłębienie talii, wyciągała rękę i gładziła mnie po włosach, przyjmując komplementy od pozostałych kobiet. Co za urocze dziecko, jaka jasna karnacja i delikatna budo­ wa ciała... Moja cioteczna babka Sophia mawiała, że gdyby nie była świadkiem mych narodzin, podejrzewałaby, że jestem odmieńcem nawiedzonym przed dybuka. Natomiast moi rówieśnicy, dziewczynki i chłopcy, którzy nie przeszli jeszcze bar micwy, na jej słowa wbija­ li spojrzenie poważnych ciemnych oczu w moje niebieskie, jakbym wbrew słowom ciotki Sophii rzeczywiście była dybukiem, złym du­ chem, obcym. Zagrożeniem. Rachela Abravanel lubiła ciągnąć mnie za włosy, okręcając sobie ich pasma wokół palców i szarpiąc jedno­ stajnym ruchem, tak że byłam zmuszona odchylać głowę coraz bar­ dziej do tyłu, byle nie krzyknąć z bólu i nie zwrócić na siebie uwagi mężczyzn. Rachela nigdy się nie przejmowała tym, że moje włosy wrzynały się jej w ciało i odcinały dopływ krwi do opuszek palców; widok mojego cierpienia ewidentnie wynagradzał jej wszystkie nie­ dogodności. Rok od opisywanych przeze mnie wydarzeń, po tym jak Rachela zmarła na statku płynącym z Sardynii do Neapolu, señora Abravanel opowiadała mojej matce, usiłując zgasić jej gorączkę szmatką zmo­ czoną w morskiej wodzie, o wielkiej miłości swojej córki do mnie. Dopiero wiele lat później zdołałam rozwikłać tę zagadkę i pojąć, że zaiste często pragniemy krzywdzić tych, których kochamy. Natomiast we wcześniejszych czasach, zanim zrodziło się we mnie głębsze zrozumienie, niemal od zawsze wiedziałam, że jestem inna, i w trakcie Paschy roku 5252, to jest wedle chrześcijan w kwietniu 1492 roku, nabrałam przekonania, że mnie należy winić za nieszczęś­ cia żydów. Była upalna noc i nie mogłam spać. Okno mojej komnaty wychodziło na centralny dziedziniec naszego domu w Toledo, gdzie właśnie z szumem fontanny mieszały się głosy rodziców pogrążonych w rozmowie. — Nie! — krzyknęła nagle moja matka, na co poczułam strużkę zimnego strachu zupełnie jak wtedy, gdy Mały Chaim wrzucił mi pod sukienkę kawałek lodu podczas święta Purim. Chyba nigdy wcześniej nie słyszałam, aby matka krzyczała; nawet kiedy ją zdenerwowaliśmy, odpowiadała spokojnie i rozsądnie, jak gdyby przewidziała nasze nie- 14

grzeczne zachowanie i już dawno wyznaczyła w myślach karę. Na do­ datek w tym wypadku podniosła głos nie z gniewu, lecz ze strachu. — Lea, zastanów się. Razem z Esterą ujdziecie w tłoku, możecie tu zostać, dopóki nie znajdę bezpiecznego miejsca i po was nie poślę. — Wybacz, Chaim, ale nie ma mowy. Skoro mamy stąd wyjechać, wyjedźmy wszyscy, całą rodziną. Wspólnie podejmijmy to ryzyko. — Król i królowa dali nam trzy miesiące, do Szawuotu. Jeszcze przez cały omer będziemy mieli ochronę. Matka zaśmiała się dziko, co również było do niej niepodobne. — Zdążymy zatem odprawić Paschę, nim wyruszymy. Czyż to nie ironia? — Oni obchodzą teraz Wielkanoc. To dla nich bardzo ważne święto. Zresztą może ich królewskie moście jednak mają sumienie. — W głosie ojca usłyszałam ostrożną nadzieję. Mówił tonem używanym w interesach, gdy negocjował warunki pożyczek z klientami, którzy mogli się okazać godni zaufania, ale z którymi należało tymczasem uważać, aby nie ponosić niepotrzebnego ryzyka. — Łaska króla Ferdynanda nie rozciąga się na nikogo poza wy­ znawcami fałszywego proroka, o czym przekonali się na własnej skórze Maurowie. Od setek lat brukowali drogi, budowali akwedukty, oświe­ tlali ulice, a on i tak ich zniszczył, bo tak podobało się jego żonie. — A my mamy zrobić tak, jak podoba się tobie? Do wprowa­ dzenia edyktu w życie zostały trzy miesiące. Dlatego wyjadę teraz z chłopcami, a ty z Esterą wyruszycie za nami przed upływem tego terminu, dzięki czemu nawet przez moment nie będzie wam groziło niebezpieczeństwo. Musisz zostać, żeby dopilnować sprzedaży mająt­ ku. Komu mógłbym powierzyć to zadanie? — Zatem dobrze. — Usłyszałam zgrzyt drewna na kamieniu, gdy matka zerwała się z krzesła. Nie śmiałam opuścić łóżka i wyjrzeć przez okno z obawy, że jej rozgniewany wzrok padnie na mnie. — Daj swój talerz. Napełnię go i wyniosę żebrakom na ulicę. Jeśli ty wyj­ dziesz, zginiesz. — Lea, Lea... — doszedł mnie pojednawczy pomruk ojca. Potem brzęknęła tłuczona porcelana. — Nie ruszaj się! Jeśli wdepczesz marcepan w posadzkę, nigdy jej nie doczyszczę. — Po tych słowach matka wybuchnęła płaczem, ja zaś 15

poczułam, jak strużka zimnego strachu na moich plecach zamienia się w potok zimnych potów, tak że kiedy opiekunka do mnie zajrzała, aby sprawdzić, czemu płaczę, uznała, że dostałam gorączki, i zmusiła mnie do wypicia ohydnego naparu. — Przepraszam, Chaim — usłyszałam jeszcze, zanim napar zaczął działać, sprowadzając na mnie sen. Ojciec nie odpowiedział, moich uszu doleciał tylko szelest ubrań ocierających się o siebie i ciche, mlasz- czące dźwięki całowania, przez które schowałam głowę pod poduszkę. Tydzień później mój ojciec i trzej moi bracia, Eli, Simeon i Mały Chaim, wraz z paroma innymi mężczyznami z naszego sąsiedztwa opuścili Toledo, by udać się do Włoch, gdzie władcy licznych księ­ stewek i miast-państw tolerowali ponoć żydów i mieli dość króla Ferdynanda i królowej Izabeli, których podejście do rządzenia ich zdaniem nie było wystarczająco pragmatyczne. Nawet Królestwo Neapolu, pod rządami krewnych jego królewskiej mości, ponoć chęt­ nie przyjmowało wygnańców z Jerozolimy. Jednakowoż mój ojciec wybierał się do Rzymu. Tłumaczył swoją decyzję tym, że papież był na łożu śmierci, a pewien hiszpański kardynał tylko czekał, aby za nie­ małe pieniądze kupić sobie zwolniony urząd. I że ów kardynał Borgia będzie potrzebował solidnego bankiera. Nikt z nas nie wiedział, kto to taki ten papież czy kardynał, a „Borgia" w naszych uszach brzmia­ ło raczej jak katalońskie nazwisko aniżeli hiszpańskie, a wiadomo, Katalończykowi można ufać mniej więcej tyle co Cyganowi, wszelako uśmiech ojca był tak szeroki, biel jego zębów tak porażająca wśród czerni brody, że nie mieliśmy wyboru, jak tylko pokiwać głowami na zgodę, przełknąć łzy i obiecać, że spotkamy się w Rzymie. Omer mijał, a my nadal nie mieliśmy żadnych wiadomości. Słyszeliśmy pogłoski o piratach grasujących na Morzu Tyrreńskim, o legendarnym Korsarzu z Genui, który kazał ofiarom odcinać uszy, a swojemu żaglomistrzowi zszywać je w pasy. Wielu żydów podczas próby opuszczenia Hiszpanii zostało obrabowanych i pobitych na śmierć przez nadgorliwych poddanych króla Ferdynanda i królowej Izabeli, zwłaszcza tych, którzy byli im winni pieniądze; wielu zmar­ ło w górach, nie otrzymawszy schronienia ni pożywienia od wieśnia- 16

ków. Dochodziły nas słuchy o synagogach zamienionych na magazyny i o gospodarzach pasających świnie na kirkutach. Aczkolwiek, jak często powtarzała nasza matka, na nic nie było żadnych dowodów. Kto widział wieprzka na cmentarzu u stóp Cerro de Palomarejos? Kto wypatrzył bele materiału albo beczki z solony­ mi śledziami w synagodze? Kto spotkał Korsarza z Genui noszącego pas z żydowskich uszu? Kto natknął się na zmasakrowane zwłoki na plażach czy zamarznięte ciała na górskich przełęczach?... Oczywiście nikt, ponieważ niczego podobnego nie było. Królewska łaska obo­ wiązywała do końca omeru i do tego czasu żydzi w Hiszpanii byli tak bezpieczni jak zawsze, a papa z chłopcami byli już w Rzymie, gdzie przygotowywali dla nas nowy dom z bardziej kolorowymi tapiseriami na ścianach i z większą fontanną na dziedzińcu. Nasz stary dom zdawał się pusty i cichy, zwłaszcza nocami, gdy leżałam już w łóżku, nasłuchując cykania świerszczy i cichych kro­ ków matki przemierzającej korytarze w oczekiwaniu na wezwanie od ojca, ponaglającej w myślach posłańca i być może obawiającej się napotkania duchów podczas przechodzenia przez miejsca, w któ­ rych niegdyś bawili się jej synowie: w stajniach dla ich ulubionych koni, w długiej komnacie, gdzie spali we trójkę i gdzie nadal unosił się w powietrzu słaby zapach chłopięcego potu i bździn. W końcu któ­ regoś popołudnia, gdy wciąż byłam półprzytomna po sjeście, matka kazała mi wstać i włożyć na siebie tyle ubrań, ile się da, nie przejmując się, że będzie mi za ciepło. Widząc, że wzdragam się przed nałoże­ niem na wierzch zimowego płaszcza, wcisnęła mnie w niego osobiście, po czym dopięła klamrę pod szyją. Następnie przeszłyśmy do stajni na tyłach, gdzie ze zdumieniem przyglądałam się, jak matka siodła konia, pewnymi palcami naciągając skórzane paski i zaciskając sprzączki. Nawet nie wiedziałam, że to potrafi. Zanim się obejrzałam, przerzu­ ciła przez grzbiet zwierzęcia parę juków, potem podsadziła mnie i już prowadziła konia za uzdę do bramy wyjściowej, gdzie zatrzymała się tylko po to, by zdjąć z framugi mezuzę. Zawinęła ją, razem z kluczem od domu, w swoją ketubę i umieściła rulon w jednym z juków. Do tego czasu zrobiło się już szaro, a że w naszej dzielnicy od daw­ na nie oświetlano ulic przechodniom i jeźdźcom, postaci, które do nas dołączyły w drodze ku bramom miejskim, zdawały się czarniej- 17

szymi fragmentami odłamanymi od ciemniejącej masy zapadające­ go zmroku, gdy poruszały się obok ze stłumionym stukotem podków i zelówek w ową złowieszczą godzinę, gdy nic nie wydaje się tym, czym jest. Budynki przypominały obrazy ze snu, sporadycznie tylko rzucał się w oczy błysk mozaik czy mosiężnych okuć i zamków, wy­ pływający na powierzchnię jednolitej czerni. Od czasu do czasu jakaś twarz wyłaniała się na dość długo, abym zdołała rozpoznać znane mi osoby, po czym znów nikła, tak że nie mogłam być pewna, czy je faktycznie widziałam czy tylko sobie wyobraziłam. To ostatnie mu­ siało być prawdą szczególnie w wypadku uśmiechającej się do mnie Racheli Abravanel. Gdyśmy opuścili dzielnicę żydowską, zbiliśmy się w ciaśniejszą gromadę, z mężczyznami otaczającymi ochronnym kordonem kobie­ ty i dzieci. Nasłuchaliśmy się opowieści o żydach kamienowanych na ulicach, wpychanych w gnojówkę czy oblewanych zawartością nocni­ ków. Matka poszeptywała nieraz z kumami o tym, jak jedną żydówkę upokorzono w sposób, który wiązał się z wieprzem, chociaż na czym dokładnie to polegało, nigdy nie udało mi się usłyszeć, jakkolwiek na­ stawiałam uszu. Tymczasem nas zostawiono w spokoju. Czułam tylko spojrzenia, które rzucali nam przez szpary w okiennicach nasi dawni sąsiedzi, wstydzący się popatrzeć nam prosto w twarz, kiedy zabierali się do szacowania wartości porzuconych przez nas domów, winnic, warsztatów rzemieślniczych i kramów. Czułam też raczej, niż słyszałam, jak odzywa się moja matka — tembr jej głosu odzywał się wibrowaniem w moim ciele przyciśniętym do jej znajomych, niosących otuchę krągłości piersi i brzucha, które stanowiły oparcie dla moich pleców. — Niech Najwyższy mi przebaczy — mówiła do kogoś, kto szedł obok nas — ale nigdy nie powinnam była usłuchać Chaima. — Urwała, żeby jak sądzę, sprawdzić, czy na pewno śpię. Zamarłam w bezruchu i z zaciśniętymi powiekami, więc ciągnęła: — Przynajmniej byłabym razem z nimi, skoro już musieli umrzeć. — No, Lea... A nie pomyślałaś o swojej córce? — odpowiedział jej ktoś z ciemności. Ledwie odważyłam się odetchnąć. Umarli? Czyżby moja matka dostała jakąś wiadomość? Czy z tego powodu tak nagle opuściłyśmy 18

dom? I czy nie żyją wszyscy czy tylko część z nich? Proszę Cię, Boże, jeśli już musiałeś zabrać któregoś z moich braci, niech to będzie Mały Chaim, żebym nigdy więcej nie musiała znosić jego okrucieństw. Ale jak zginęli? I gdzie? Co teraz z nami będzie? Dusiłam się pod stru­ mieniem pytań lecącym na mnie jak piasek z klepsydry. — Gdyby nie moja córka, pojechałabym z Chaimem. Ale twier­ dził, że ujdziemy w tłoku z Esterą dzięki jej jasnej cerze i delikatnym rysom. Tymczasem okres łaski królewskiej się skończył, wyczeka­ łam się tylko i co? Nic. Zupełnie nic. Jak mam dotrzeć aż do Rzymu z małym dzieckiem? I co będzie, jak ich tam nie zastanę? Co wtedy? — Moja matka również tonęła w masie pytań. Niewiele więcej pamiętam z tamtej podróży oprócz mroku, światła dnia i znowu mroku, na przemian sama nie wiem ile razy. Pamiętam, że spadałam z konia jak kamień, kładłam się do snu na nierównej zie­ mi wpijającej mi się w ciało i budziłam się cała zesztywniała, nieomal nie mogąc ustać z powodu bólu posiniaczonej wewnętrznej strony ud i dolnej części pleców. Na początku urządzaliśmy sobie postoje, na których posilaliśmy się chlebem i morelami, i mięsnymi klopsikami z cynamonem. Później nadeszły głód i pragnienie, z czasem nie do zniesienia, aż wreszcie spłynął na mnie anioł obojętności i zabrał wszystkie odczucia, a ja pomyślałam, że umarłam i że ta nicość to właśnie raj. Potem opuściliśmy ląd i poruszaliśmy się morzem, zamie­ niwszy pagórkowaty teren na wysokie fale, jednostajny chód konia na chybotanie pokładu, szelest na szum wody balastowej. Jednakże nadal miałam w uszach echo słów niczym refren: „Gdyby nie moja córka...". Matka traktowała mnie tak jak zwykle. Pozostała może nie rado­ sna, ale z pewnością optymistycznie nastawiona do życia. Pilnowała, żebym odmawiała modlitwę o określonych porach dnia, uczyła mnie piosenek i zmuszała do ćwiczenia gry na cymbałach, które na lądzie udawały usypane z ziemi wzgórki, na pokładzie zaś deski z wyry­ sowanymi kredą liniami. Starała się, aby nie brakowało mi robótek w rękach, aczkolwiek teraz raczej cerowałam i łatałam, aniżeli ha­ ftowałam, i powtarzała, że uszy mam za małe, by Korsarz z Genui zwrócił na nie uwagę, i że z pewnością zostanę oszczędzona niczym rybka, którą wrzuca się z powrotem do wody, by podrosła i nabrała 19

ciała. Kiedy na początku naszej przeprawy statkiem, zanim nauczy­ łam się chodzić po pokładzie, cierpiałam na chorobę morską, ukry­ wała przede mną stan własnego zdrowia i przytrzymywała mi głowę, ilekroć wymiotowałam za burtę, po czym namawiała do przepłuka­ nia ust słoną wodą. Co jej zdaniem było najlepszym lekarstwem na chorobę morską. Byłam pewna, że nie ma pojęcia, iż teraz już wiem, co o mnie myśli naprawdę. Exodus mojej matki, który zaczął się pomiędzy światłem dnia i mrokiem nocy, zakończył się pomiędzy ziemią i morzem, na plaży w Nettuno. Było gorąco, słońce górowało w letnim zenicie, stojąc kulą białego ognia na niebie wypalonym ze wszystkiego oprócz czuj­ nych sylwetek kołujących cierpliwie myszołowów. Plażę zaścielały skurczone wstęgi morszczynu; suchy biały piasek umykał nam spod stóp, kiedyśmy brnęli byle dalej od wody z naszymi jukami i skrzy­ niami. Nigdzie żadnego cienia. Tylu już chorowało, że spanikowany kapitan statku wysadził nas na pierwszym dostrzeżonym skrawku lądu, po czym kazał zawrócić swoim łodziom, które wyglądały jak wielkie owady pełznące po migotliwej powierzchni wody, gdy zdrowsi z nas zaczęli rozpościerać prowizoryczne parasole nad niezdolnymi iść dalej. Siedziałam smutna obok matki, czekając, aż jej się polepszy i usły­ szę reprymendę za moje bose stopy i dziurę w sukience, którą skuba­ łam tak długo, aż całkiem nie nadawała się do naprawy. Nikt nie od­ zywał się do mnie ani mną się nie przejmował — wszyscy byli zajęci doglądaniem dobytku i własnych chorych. Paru chłopców udało się na poszukiwania wody do picia bądź wioski, z której mogłaby nadejść pomoc, ja jednak, choć bardzo chciałam z nimi pójść, zostałam na miejscu. Co by powiedziała moja matka, gdyby się ocknęła i dowie­ działa, że włóczę się po okolicy z bandą wyrostków? Poruszałam pal­ cami nóg zanurzonymi w piasku i trzymałam matkę za rękę, wyobra­ żając sobie, że czuję, jak odwzajemnia uścisk dłoni, i wierząc, że jej urywany oddech to próba rozmowy. Po pewnym czasie, nie mając już córki, którą powinna się opieko­ wać, seńora Abravanel przysiadła się do mnie. Wyciągnęła zza dekol­ tu grzebień i zaczęła czesać mi włosy. Opowiadała mi o Racheli, co 20

wprawiało mnie w zażenowanie, i z jakiegoś powodu nie robiła nic, by pomóc wyzdrowieć mojej matce. Ta nagle poruszyła wargami i rzuciła słabo głową w obie strony, jakby odganiała muchę. — Estero? — Głos miała suchy i miałki niczym piasek. — Tak, matuś? — Gdzie jesteś? — Macała wokół ręką, aż jej palce natrafiły na moją gołą łydkę. Wtedy uśmiechnęła się, poszerzając fioletowawe pęknięcia na wargach. — Nie sądzę, by cię widziała — zauważyła señora Abravanel. — Czemu miałaby mnie nie widzieć? Konieczności odpowiedzi na to pytanie oszczędziły jej następne słowa mojej matki. — Żyłam dla ciebie, kochanie me... Byłam z ciebie taka dumna... Przykro mi... Przykro jej? Z jakiego powodu? To mnie powinno być przykro, skoro sprowadziłam na nas te wszystkie nieszczęścia. Señora Abravanel pociągnęła mnie lekko za rękę. — Chodź, Estero. Już nic nie można poradzić. Señor Abravanel i ja zaopiekujemy się tobą. Nikt nigdy nie powiedział mi wprost, że moja matka umarła, więc nie wierzyłam w jej śmierć. Nawet widząc, jak mężczyźni odmawiają nad nią modlitwę za zmarłych i kładą jej na powiekach monety, nawet mimo braku jakiejkolwiek reakcji z jej strony, gdy obcinali jej paznok­ cie i wyrywali parę kosmyków włosów, które następnie zawinąwszy w kawałek materiału, przekazali mnie. Przeprosili za brak chleba potrzebnego do odprawienia rytuałów i zastanawiali się głośno, czy obmycia ciała można dokonać równie dobrze w słonej, jak w słodkiej wodzie, lecz jej nic z tego zdawało się nie przeszkadzać. Kiedy chłopcy wrócili i powiedzieli, że znaleźli wioskę, wszyscy zerwali się na nogi, ja jednak ociągałam się i wlokłam na samym koń­ cu, żeby moja matka mogła nas dogonić, jak już poczuje się lepiej. Mówiłam sobie, że na kolejnym zakręcie albo jak tylko zobaczę kro­ wę, mewę czy jaszczurkę wygrzewającą się na kamieniu, obrócę się i wtedy matka będzie maszerowała za nami. Zostawiłam ją na tamtej plaży, z falami przypływu coraz bliżej jej stóp, oglądając się za siebie 21

coraz rozpaczliwiej, a jednak jakoś to zniosłam — być może dlatego, że pożegnanie było rozłożone na etapy. Señora Abravanel trzymała mnie mocno za rękę, tak że w Nettuno wszyscy brali mnie za jej cór­ kę. A ona bez mrugnięcia okiem wysłuchiwała zachwytów nad moimi jasnymi włosami. Mieszkańcy Nettuno, z obawy przed zarazą, wyposażyli nas w żywność, wodę i muły, bylebyśmy jak najszybciej ruszyli w dalszą drogę do Rzymu. Zajęłam miejsce przed señorem Abravanelem, w ko- łysce z kości jego i muła, przyciskając do piersi skórzaną sakwę, którą dostałam od señory Abravanel i która wydzielała słaby zapach domu. Señora Abravanel powiedziała mi, że w sakwie jest nasza mezuza, jak również klucz od domu i zbiór przepisów kulinarnych mojej matki, który przyda mi się w przyszłości, gdy wyjdę za mąż. Pomyślałam wte­ dy, że do tego czasu matka przecież zdąży nas dogonić. Podczas naszej wędrówki nikt nas nie napastował — być może dla­ tego, że Ten, którego imienia nie wolno wymieniać, ma w zwyczaju czuwać nad swoim ludem przemieszczającym się z miejsca na miej­ sce, a być może z tego powodu, że mieszkańcy wybrzeża przyzwy­ czaili się do widoku grupek bezdomnych żydów cuchnących morską wodą, odrzuceniem i porażką, która bywa zaraźliwa. Chociaż Rzym zwał się sercem cywilizowanego świata, był pod­ ówczas miastem mniejszym niż Toledo, toteż bez większego trudu znalazłam w żydowskiej dzielnicy nieopodal Campo de'Fiori swojego ojca, którego walencki kardynał Borgia został papieżem dzięki jego rozeznaniu w świecie finansów i własnemu majątkowi. Ojcowski dom był chyba największy w okolicy, nowo wzniesiony i otoczony przez ogrody, tak jak obiecywał matce i mnie, zanim opuścił Toledo. Przypuszczam, że ucieszył się na mój widok, podobnie jak ja ucie­ szyłam się, widząc jego, i że zasmuciła go wiadomość o śmierci mat­ ki, którą jak sądzę, kochał na swój sposób, aczkolwiek nie pamiętam szczegółów naszego spotkania. Gdzieś po drodze z Nettuno, kiwając się i podskakując na grzbiecie muła, zagubiłam swoje ja i musiało upłynąć sporo czasu, zanim na powrót się odnalazłam. Eli, który był ode mnie sześć lat starszy i jako prawie dorosły mężczyzna powinien być mądrzejszy, nie dawał mi spokoju. Gdzie twój duch walki, Estero? Ależ się z ciebie zrobiło popychadło. No dalej, oddaj mi. 22

Nie biłam się z nim. Stałam się wzorem cnót panieńskich. Nie przysparzałam ojcu najmniejszego wstydu, za to byłam powodem jego dumy, gdy ja­ śniał coraz silniej na firmamencie zawiadywanym przez papieża Aleksandra VI. U boku kilku dobrze urodzonych rzymianek po­ znawałam tajniki muzyki i haftu pod okiem klarysek, którym nie przeszkadzało kształcenie żydowskiej dziewczyny. Rabin szkolił mnie w Torze, a młody grecki uczony o wiecznie głodnych oczach i suchotniczych rumieńcach uczył greki, łaciny i geometrii. Natomiast od dziewcząt w Zakonie Świętej Klary dowiedziałam się, jak ukła­ dać włosy, nadawać rumiany wygląd policzkom poprzez szczypanie, a oczom połysk poprzez wkraplanie wody różanej oraz że głód wi­ doczny w oczach młodego uczonego raczej nie miał źródła w żołądku. A mój ojciec, choć przestrzegał rytuałów w dni będące według jego obliczeń rocznicą śmierci matki i zapalał jej świece w Jom Kipur, nigdy nie rozmawiał o niej ani nie oczekiwał tego ode mnie. Ojciec wezwał mnie do swej pracowni któregoś popołudnia w początkach miesiąca, jaki przywykłam nazywać wrześniem, rok po roku jubileuszowym, gdy wrócił z załatwiania swoich interesów na Watykanie. Główny posiłek dnia był już wspomnieniem, stół uprząt­ nięty, a dom niezwykle spokojny, rozespany od upałów. Bezczynni pozostawali nawet nasi niewolnicy, odpoczywający w drewnianych kwaterach naprzeciwko stajni. Simeon najpewniej leżał nie w swo­ im łóżku i najpewniej nie wypoczywał, aczkolwiek akurat o tym ni­ gdy z ojcem nie rozmawialiśmy. On prowadził bank, ja jemu prowa­ dziłam dom, czysty i schludny. Pokoje znajdowały się w oddaleniu od drzwi wejściowych, mieliśmy osobne kuchnie do przyrządzania mięsa i przetworów z mleka, pościliśmy kiedy trzeba i wyprawiali­ śmy świąteczne uczty, jak kazał zwyczaj, zapalaliśmy świece w szabat i przymocowaliśmy do framugi mezuzę zabraną przez matkę z Toledo do Nettuno. Powiedzieć, że darzyliśmy się miłością, byłoby naduży­ ciem; żadne z nas nie powitałoby chętnie w naszym uporządkowanym życiu uczucia równie nieposkromionego jak miłość. Jeśli już, utrzy­ mywaliśmy się w równowadze niczym szale dobrze wykalibrowanej wagi. 23

Kiedy weszłam do pracowni, ojciec siedział za kabinetem, wpatru­ jąc się w przestrzeń między brzegiem blatu i futryną, na której tle sta­ łam, i bawiąc się pierścieniem na jednym z grubych palców. Czekając, aż przemówi, zauważyłam, że padrón real na ścianie za jego plecami wisi lekko przekrzywiona. Wielokrotnie napominałam Mariam, by wycierając kurze, omijała tę mapę. Była ona bowiem nazbyt cenna, aby powierzyć opiekę nad nią niewolnicy. Ojciec lepiej by zrobił, trzy­ mając ją pod kluczem w skrzyni, aniżeli eksponując otwarcie i wysta­ wiając na zgubne działanie powietrza i chciwców. — Zamknij drzwi, córko, bo ciągnie. Domknęłam ciężkie drewniane drzwi, po czym dygnęłam przed ojcem. — Usiądź, Estero. Nie, nie tutaj, tylko tam... — Wstał zza kabine­ tu i zajął miejsce na jednym z dwóch tapicerowanych krzeseł stojących po obu stronach porfirowego kominka. Niemrawo zamachnął się na komara, który przysiadł mu na policzku. — Zdajesz sobie sprawę, że donna Lukrecja wychodzi ponownie za mąż? — zapytał. Gdybymże wtedy wiedziała, że szale wagi niebawem utracą rów­ nowagę! — Musiałabym być głucha i ślepa, aby sobie nie zdawać sprawy. Kanonada z Zamku Świętego Anioła towarzysząca ogłaszaniu nowiny nieomal pozbawiła mnie wszystkich zębów. — Oczywiście kanonada nie wystarczyła radującemu się urzędującemu papieżowi, temu par- weniuszowi z Katalonii, którego nieślubna córka miała wejść do naj- znaczniejszego rodu we Włoszech: d'Este z Ferrary. Aleksander VI rozkazał, by kapitoliński dzwon bił przez większość nocy i by na te­ renach wokół pałacu zapłonęły ogniska wzbogacone o ładunki wy­ buchowe grożące wysadzeniem w powietrze Pons Aelius. Nazajutrz donna Lukrecja przeszła do kościoła Santa Maria del Popolo w or­ szaku złożonym z trzystu konnych i czterech biskupów, którzy musieli się wydawać ponadtrzytysięcznym tłumem wszystkim tym, co usiło­ wali zajmować się swoimi sprawami na zatłoczonych ulicach. Ilekroć naturalne dzieci Ojca Świętego miały powód do świętowania, Ojciec Święty robił co mógł, aby jego dzieci duchowe również z konieczności świętowały. Po mieście paradowało nawet dwóch trefnisiów wystrojo­ nych w udostępnione przez donnę Lukrecję suknie i wykrzykujących: 24

„Niech nam długo żyje znamienita księżna Ferrary!". Ci dwaj akurat byli dość zabawni, kiedy tak zaciskali karminowe usta i popiskiwali falsetem. — Trzech mężów w ciągu niecałych dwudziestu jeden lat życia. To dopiero osiągnięcie. Choć miałam ledwie piętnaście lat, dzięki przyjaciółkom od klary­ sek nie pozostawałam na uboczu spraw tego świata. Znałam wszyst­ kie plotki, a większość krążących po mieście dotyczyła właśnie donny Lukrecji, ulubionej córki papieża. Nie dziwiło mnie, że papież ma córkę. Nasz rabin spłodził dziewięciu synów, tak więc dziwne wy­ dawało mi się raczej to, że duchowny nie ma przychówku — o ile w ogóle się nad tym zastanawiałam, co nie zdarzało się tak znowu często. Kongregacja jest swego rodzaju rodziną, toteż duchowny ma­ jący pojęcie o rodzinie z własnego doświadczenia potrafi lepiej doglą­ dać potrzeb swoich wiernych. Poza tym moje katolickie przyjaciółki nie robiły uwag na temat pochodzenia donny Lukrecji; ojcami nie­ których byli katoliccy kardynałowie. — Jak dotąd nie zaznała szczęścia w małżeństwie, to prawda — rzekł ostrożnie mój ojciec. Z trudem powstrzymałam parsknięcie. Życie donny Lukrecji było barwne nawet wedle rzymskich standardów. Najpierw mieszka­ ła z kochanką swojego ojca, przepyszną Giulią Farnese, niecałe trzy lata starszą od donny Lukrecji i zamężną z jednym z jej kuzynów. Po raz pierwszy wyszła za mąż w wieku trzynastu lat, po czym rozwio­ dła się cztery lata później, za powód podając mężowską impotencję. Aczkolwiek wedle słów Battisty Farignoli, do której starszej siostry zalecał się brat Lukrecji, Juan, Lukrecja była od pół roku brzemien­ na, kiedy uskarżała się na ciągłe dziewictwo. Żadne dziecko się nie pojawiło, toteż kto może wiedzieć, jak było naprawdę? — Jego Świątobliwość twierdzi, że znacznie spokorniała, odkąd owdowiała. — Ojciec przyglądał mi się natarczywie, dopóki nie prze­ stałam się uśmiechać. Drugi mąż donny Lukrecji, Alfonso de Bisceglie, który był da­ lekim krewnym króla Ferdynanda oraz — jak twierdziła Isotta de Mantova — niebiańsko przystojnym mężczyzną, został zamordowany przed rokiem, ponoć przez najstarszego brata donny Lukrecji, księ­ cia Valentino. Na ten temat dziewczęta u klarysek niewiele mówiły; 25

milczenie było najroztropniejszą strategią, kiedy w grę wchodził ksią­ żę. Zaledwie tydzień wcześniej usłyszałam od Małego Chaima, że wi­ dział zwisającą z okna więzienia Savelli odrąbaną ludzką rękę z języ­ kiem przyszytym do małego palca, umieszczoną tam na rozkaz księ­ cia Valentino, któremu nie spodobał się napisany przez kogoś pam- flet zarzucający mu, że żyje jak Turek z haremem nałożnic. Zaczęłam krzyczeć i zakrywać uszy dłońmi, myśląc przy tym — co niechętnie przyznawałam nawet przed samą sobą — o Korsarzu z Genui. — Poza tym powinnaś odnosić się do lepszych od siebie z więk­ szym szacunkiem — dodał ojciec. Co do pozycji donny Lukrecji — choć miała ojca papieża, jej mat­ ką była zwykła karczmarka, która zawsze nieźle sobie radziła, a wzbo­ gaciła się zwłaszcza podczas ubiegłorocznego jubileuszu, gdy miasto było po brzegi zapchane pielgrzymami z całego świata. — Tak, papo. — Widziałam, że ta rozmowa nie jest dla niego ła­ twa, i nie zamierzałam mu jej jeszcze bardziej utrudniać. — Herkules książę Ferrary, przyszły teść donny Lukrecji, targuje się z całych sił — kontynuował mój ojciec — i udało mu się wyznaczyć wysoką cenę za rękę swego syna i dziedzica. Moim zadaniem jest po­ moc Jego Świątobliwości przy gromadzeniu posagu. Co to miało wspólnego ze mną? Czekałam w milczeniu. Ojciec odchrząknął. Popatrzył na mnie z dłońmi złożonymi w piramidkę i zbliżonymi do ust, po czym nagle jakby podjął decyzję. — Jego Świątobliwość łaskawie zaproponował, że ty, Estero, mo­ głabyś zostać panną dworską donny Lukrecji, gdyby oczywiście księż­ na zechciała cię widzieć koło siebie. — Ja, papo? Miałabym wyjechać do Ferrary? Przecież to na dru­ gim krańcu Włoch. Moglibyśmy się już nigdy nie zobaczyć. Nie, to niemożliwe. Pochylałam się w jego stronę, trzymając ręce zaciśnięte na podoł- ku. Obrzucałam jego twarz uważnym spojrzeniem, chcąc sprawdzić, czy mówił poważnie. Może był to tylko wyszukany test na lojalność? — Rzecz jasna musiałabyś najpierw przyjąć chrzest. Znowu poczułam strach przed nieznanym, który spłynął zimną strużką między moimi łopatkami przed prawie dziesięcioma laty, 26

gdy podsłuchałam rodziców rozmawiających o królewskim edykcie wypędzającym żydów z Hiszpanii. Dopiero w tym momencie uświa­ domiłam sobie, że od tamtej pory ani razu się nie bałam. Teraz jed­ nak, kiedy ogarnęło mnie prawdziwe przerażenie, byłam za duża, aby schować głowę pod poduszkę. — Jak w ogóle możesz mówić coś takiego? — Zadziwiło mnie, że odezwałam się głosem spokojnym i stonowanym pomimo rodzącego się w środku gniewu. Mówiłam całkiem jak moja matka. Wzrok ojca podpowiedział mi, że i on to zauważył. — Córko, zanim się zdenerwujesz, wysłuchaj mnie. Masz piętna­ ście lat. Gdybyśmy zostali w Toledo, byłabyś już mężatką. Nie zosta­ liśmy tam jednak, trafiliśmy tutaj, gdzie nasz lud żyje rozproszony. Muszę myśleć o twojej przyszłości. Nie masz nikogo innego... — Señora Abravanel znajdzie mi męża, papo — przerwałam mu, choć tak jak on nie mówiłam szczerze. — Jest dobrą swatką. Pozwoliłeś, by wyswatała Eliego, czemu nie miałaby wyswatać i mnie? — Eli jeszcze długo się nie ożeni. Józefina jest małą dziewczyn­ ką. Zresztą syn... to zupełnie co innego. Dzięki donnie Lukrecji wyj­ dziesz za arystokratę, mężczyznę z pozycją i majątkiem, który zadba o twoje... bezpieczeństwo — dokończył słabo. — Książę Herkules najwyraźniej przychyla się do opinii, że jego synowa powinna mieć wśród swych dworek nawróconą żydówkę, której by mogła przewo­ dzić w sprawach wiary i udzielać nauk. Książę jest niesłychanie reli­ gijnym człowiekiem. Roześmiałam się tym razem, jednakże mój śmiech był ostry i po­ zbawiony humoru. — Lukrecja Borgia? Miałaby mi przewodzić w sprawach wiary i udzielać nauk? Co za absurdalny pomysł! — Z tego co mi wiadomo, co dzień przyjmuje komunię, odkąd zmarł książę Bisceglie, i osobiście nauczyła ich syna katechizmu. Poczułam się przyparta do muru. — Moja matka umarła, ponieważ była żydówką. Jak twoim zda­ niem zareagowałaby, gdyby mogła nas słyszeć? Wstrzymałam oddech. Spodziewałam się, że sufit zaraz spadnie mi na głowę. Słyszałam, że ojciec wciąga ze świstem powietrze, jakby skaleczył się w palec u ręki albo uderzył w palec u nogi. 27

— Uważasz, że było mi lekko przez wszystkie te lata? — zapy­ tał cichym głosem. — Przyglądałem się, jak dorastasz, jak stajesz się coraz bardziej podobna do niej... Bo wiesz, jesteś do niej podobna pomimo swoich jasnych włosów i niebieskich oczu. Nawet na tę nie­ szczęsną mapę popatrzyłaś całkiem jak ona. Nawiasem mówiąc, jeśli myślisz, że to Mariam przejechała po niej miotełką do kurzu, jesteś w błędzie. To ja otarłem się o nią, siadając za kabinetem. Powiadasz, że twoja matka umarła, ponieważ była żydówką. Skoro tak, jak mo­ żesz myśleć, że chciałaby, aby to samo spotkało ciebie? Widzisz, mię­ dzy katolikami nigdy nie jesteśmy bezpieczni. Oni wierzą, że wyda­ liśmy ich mesjasza w ręce katów. Odkąd został ukrzyżowany, nie po­ trzebują nas już do swego zbawienia i mogą się mścić do woli. Papież dobiega siedemdziesiątki. Kto może wiedzieć, czy jego następca bę­ dzie równie ugodowy? Kto może wiedzieć, czy nie będzie kolejne­ go wypędzenia? Uwierz mi, Estero, twoja matka by mnie poparła. Skorzystaj z przewagi, jaką dysponujesz, i wyrwij się, póki możesz. W moim wnętrzu toczyła się wojna. Z jednej strony ojciec pro­ sił mnie, bym zdradziła własną kulturę, własne wychowanie, ludzi, których znałam całe życie. Z drugiej strony — choć skrzętnie prze­ strzegałam rytuałów — nigdy się głębiej nie zastanawiałam nad tym, czy wierzę w religię, jaka się za nimi kryła. Dla mnie rytuały te były znaczkami w kalendarzu, wspomnieniem wydarzeń z historii, oka­ zją do postu lub uczty, zabawy lub czuwania. Łatwo by mi przyszło zamienić jeden zestaw świąt na drugi, zwłaszcza że niektóre — jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc — niemal się pokrywały z naszymi. Egzaltacja matki i pragmatyzm ojca walczyły ze sobą o moją duszę. — Możesz dać mi odpowiedź wieczorem — zgodził się ojciec z wymuszonym uśmiechem. — Uczynię, jak sobie życzysz, papo. Nagle zyskałam pewność, zupełnie jakby ktoś szepnął mi do ucha, że moim przeznaczeniem nie jest umrzeć na jakiejś plaży, boso i ze wzrokiem zaćmionym gorączką, z obszarpanym dzieckiem u boku kucającym w piasku. Wstałam i czekałam, aż ojciec pozwoli mi odejść. — Posłałem po was, wiesz... — odezwał się, ugniatając czoło pal­ cami. — Tylko że zanim się dowiedziałem, że statek wiozący mój list rozbił się u brzegów Korsyki, było już za późno. Wy dwie zdążyłyście 28

udać się w podróż. Próbuję jej to powiedzieć, ale nie wiem, czy mnie słyszy... — Zdaniem katolików tak. — Nachyliłam się, by go pocałować w policzek, i poczułam na wargach słony smak. Zamknąwszy drzwi za sobą najciszej, jak się dało, pozostawiłam go jego łzom.

R O Z D Z I A Ł 2 RZYM WRZESIEŃ 1501 ROKU Na statku płynącym z Ostii na samym początku mi nie przeszkadzało, że je­ stem trzymany w kajdanach pod pokładem, ponieważ nie miałem wyboru. Zresztą byłem nazbyt zmęczony, aby dokonywać jakichkolwiek wyborów. Najbardziej ze wszystkiego pragnąłem uwolnienia od konieczności ciągłego myślenia. Byłem, jak mi się zdaje, zadowolony ze swego losu, aczkolwiek nie mogę być tego pewien, gdyż nigdy nie zaznałem uczucia zadowolenia — chyba że rozumianego jako brak: brak radości, brak smutku, brak ambicji, nawet brak wyobraźni. Przed chrztem spotkałam donnę Lukrecję tylko raz, kiedy ojciec zabrał mnie do wspaniałego pałacu Orsinich u stóp Schodów Świętego Piotra, gdzie mieszkała ze swoją ciotką Adrianą da Mila Orsini i Giulią Farnese będącą synową donny Adriany, ale także faworytą papieża. W głębi ducha poczułam rozczarowanie, że La Bella Giulia nie jest obecna na naszym spotkaniu, albowiem by­ łam jej równie ciekawa jak donny Lukrecji. Słyszałam, że urodą nie ustępowała Helenie Trojańskiej. Zostaliśmy przyjęci na piano nobile, w pomieszczeniu tak prze­ stronnym, że nawet ogień, na którym dałoby się upiec całego wołu, płonący w kominku z marmuru kararyjskiego nie zdołał przeniknąć do wszystkich eleganckich zakamarków. Widziałam parę z moich ust, gdy odziany w liberię niewolnik zamykał za nami podwójne odrzwia, a Adriana da Mila równocześnie zapraszała nas dalej. Ona i donna Lukrecja siedziały po przeciwnych stronach kominka na tapicerowanych krzesłach. Synek donny Lukrecji, mały Rodrigo 30

de Bisceglie, podówczas mający nieco ponad rok, raczkował na fu­ trzanym dywanie, bawiąc się lalkami przebranymi za janczarów; jeden turban zaczął się rozwijać i malec ssał dyndający kraniec. Za krzesłem donny Lukrecji młoda czarna niewolnica stała w takim bez­ ruchu, że można ją było wziąć za posąg. Na twarzy miała oznaczenia kwalifikujące ją jako służącą, ale była odziana w szykowną suknię koloru morwy. — Może zechciałbyś zaczekać tam, ser Sarfati — rzekła donna Adriana, gestem upierścienionej, pokrytej brązowymi plamami dłoni wskazując ławę ustawioną mniej więcej w połowie długości pomiesz­ czenia — podczas gdy będziemy rozmawiać z twoją córką. Mój ojciec skłonił się, pchnął mnie lekko w krzyż i usiadł, gdzie mu kazano. Sztywne obicie skrzypnęło, moje nowe trzewiki z koźlę­ cej skórki, mokrej z powodu kałuż na pałacowym dziedzińcu, mla­ skały cicho, kiedy szłam w stronę kominka. Byłam tak zdenerwowa­ na, że zaczęłam się pocić mimo panującego tam zimna i musiałam trzymać ręce mocno przywarte do boków, a szczęki zaciśnięte, aby powstrzymać dzwonienie zębów. Wyglądałaś jak kukiełka, po latach miała wspominać ze śmiechem donna Lukrecja. Tamtego ranka zdawała się poważna i dosyć zmęczona, garbaty nosek i duże szare oczy miała zaczerwienione, jakby przeziębiła się albo dużo płakała. Dłoń, którą mi podała, była pulchna i wiotka. Ujęłam ją przelotnie i skłoniłam się, jak uczył mnie ojciec, instruując, że tak wypada wśród dobrze urodzonych katolików. Skóra okazała się nadspodziewanie miękka w dotyku, dostrzegłam też, że niezwy­ kle białe knykcie mają pod spodem dołeczki, zupełnie jak u dziecka. Później dygnęłam przed donną Adrianą, która skłoniła w moją stronę koafiurę przy wtórze cichego klekotu pereł. — No — odezwała się donna Lukrecja — tyś naprawdę jest bla­ da... Powiedz, to całkowicie naturalna cecha? — Tak, madonna. Westchnęła, przykładając dłoń do własnych włosów, które pod­ trzymywała zielona jedwabna siateczka ozdobiona maleńkimi rubi­ nami. — Moje też były kiedyś takie jasne. Potem, po narodzinach Rodriga, wypadały mi garściami, a odrosły już o ton ciemniejsze. 31

Teraz muszę godzinami siedzieć na słońcu, trzymając je rozpuszczo­ ne. Używam takiego jednego przemyślnego przedmiotu, który przy­ pomina kapelusz, tyle że nie ma główki i cały jest z miedzi, a ma przy­ śpieszać proces rozjaśniania. Od Cateriny Sforzy z kolei, gdy była... gościem księcia Valentino, dostałam przepis na miksturę z szafranu, cynobru i siarki, za którą ręczy, choć rzecz strasznie śmierdzi, jak możesz sobie wyobrazić. Nie stój tak. Catherinella, zydel. Uwierzyłam, że niewolnica nie jest posągiem, dopiero gdy obróci­ ła się po niski zydelek i umieściła go na wprost mnie. Poczułam swę­ dzenie w nosie i nieomal usłyszałam, jak Mariam szepcze nagląco: „Kichnij, dziecko, żeby odegnać Złego". Postanowiłam, że nie wolno mi kichnąć w obecności tych dam. Już lepszy Zły aniżeli odrzuce­ nie przez donnę Lukrecję i rozczarowanie mojego ojca. Pociągając dyskretnie nosem, usiadłam, złożyłam ręce na podołku i utkwiłam w nich wzrok, żeby nie musieć patrzeć na dwie kobiety w jedwabiach, futrach i błyszczących klejnotach. — Opowiedz mi o swoich postępach — podjęła donna Lukrecja. — Zawsze bardzo mnie cieszy, gdy ktoś z waszej rasy przyjmuje Chrystusa, który przecież był żydem. — Mam nadzieję, że okażę się pojętną uczennicą, madonna. Uczę się apostolskiego wyznania wiary i o sakramentach, i oczywiście ma... żydzi również mają przykazania Mojżesza. — Potrafisz odmówić Pater noster? — Tak, madonna. Paternoster qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum... — Doskonale. Znasz łacinę. — I grekę także, madonna. — Oraz hiszpański, jak się domyślam? — Przykro mi, ale nie, madonna. Miałam sześć lat, kiedy opuści­ liśmy Hiszpanię. Nie pamiętam już ojczystego języka... — Aczkolwiek czasami posługuję się nim w snach, używając kastylijskiego sześcio­ latki, przez co zdaję się sobie podwójnie obca. — Ja urodziłam się tutaj, ale pomiędzy swoimi zawsze posługiwa­ liśmy się językiem ojczystym. Wywodzę się z walenckiej arystokracji. Usłyszałam w jej tonie przyganę, toteż poczułam silną potrzebę usprawiedliwienia się. 32