gemini25

  • Dokumenty451
  • Odsłony106 936
  • Obserwuję96
  • Rozmiar dokumentów666.3 MB
  • Ilość pobrań67 384

Evans Richard Paul - Dzienniki pisane w drodze 01 - Dotknac nieba

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

gemini25
EBooki

Evans Richard Paul - Dzienniki pisane w drodze 01 - Dotknac nieba.pdf

gemini25 EBooki Evans Richard Paul Dzienniki pisane w drodze
Użytkownik gemini25 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 236 stron)

Evans Richard Paul Dzienniki pisane w drodze 01 Dotknąć nieba Co byś zrobił, gdybyś stracił wszystko: pracę, dom i miłość swojego życia? „Niektórzy uznają to za opowieść o miłości. Dla nieznających miłości będzie to dziennik podróży. Dla mnie jest to wędrówka człowieka w poszukiwaniu nadziei”. Alan nie był nikim ważnym ani sławnym. Nie miało to jednak dla niego żadnego znaczenia, bo kochał i był kochany. Niestety, życie dość szybko nauczyło go, że aby latać, najpierw trzeba pogodzić się z możliwością upadku. Alan poznał więc także smak cierpienia. Pewnego dnia, podczas konnej przejażdżki, jego ukochana żona miała wypadek. Potem Alan stracił wszystko. I wtedy właśnie postanowił odejść. Iść przed siebie, jak najdalej stąd... Jaki sens ma jego wędrówka? Co ofiarują mu napotkani po drodze ludzie? I jaką tajemnicę skrywa Angel, kobieta, która bez wahania zgodziła się pomóc doświadczonemu przez los nieznajomemu?

Podziękowania Przede wszystkim pragnę podziękować mojemu przyjacielowi Lawrencebwi Thomasowi (Tomowi) Gandleyowi, który zaangażował się uczuciowo w tę powieść bardziej niż ktokolwiek inny. Wiem, że czasami z dużym trudem przychodziło Ci opowiadanie o utracie Twojej „McKale", i dlatego jestem tak bardzo wdzięczny za Twój wkład. Ponadto dziękuję Karen Christoffersen oraz jej ukochanemu Alowi. Oby jego imię było znane całemu światu dzięki tym książkom. Pragnę również podziękować ekipie moich stałych współ- pracowników z niewielkimi zmianami w składzie. Przede wszystkim mojemu przyjacielowi oraz byłemu redaktorowi, Sydny'emu Minerowi. Przyjemnością było pracować z Tobą przez ponad dziesięć lat. Życzę Ci wszystkiego dobrego. Amando, cieszę się na dalszą wędrówkę z Tobą. Dzięki za pomoc. Davidowi Rosenthalowi oraz Carolyn Ready dziękuję za to, że uwierzyli w ideę przyświecającą tej serii. Gypsy da Silva jestem wdzięczny za znoszenie z uśmiechem moich trudnych do zniesienia terminów. Liss dziękuję za to, że jest moim obrońcą i przyjacielem. Uwielbiam Cię.

Doktorowi Brentowi Mabeyowi oraz Caitlin James dziękuję za pomoc w researchu. Wspaniałemu personelowi z Hotelu Marriott w Redmond w stanie Waszyngton dziękuję za skierowanie nas na właściwą drogę. Oto nazwiska kolejnych osób, którym składam swoje podziękowania: Lisa Johnson, Barry Evans, Michę Barbosa, Diane Glad, Heather McVez, Judz Schiffman, Fran Piatt, Lisa McDonald, Sherri Engar, Doug Smith oraz Barbara Thompson. Wdzięczny jestem też mojej rodzinie: Keri, Jennie i Davidowi Welchom, Allyson-Danice, Abigail, McKennie oraz Michaelowi. Jenna, dzięki za pomoc, miłość oraz wnikliwość. Teraz skończ własną książkę! Dziękuję również oczywiście moim drogim czytelnikom. Zapraszam wszystkich do wędrówki. Richard

Mojemu ojcu, Davtdowi O. Evansowi

Prolog Drogi Alanie, ponieważ spisujesz historię swojej wędrówki, udzielę ci pisarskiej rady pochodzącej od Lewisa Carrolla, jednego z Twoich ulubionych autorów: „Zacznij od początku, dobrnij do końca i tam się zatrzymaj". Z dziennika Alana Christoffersena Nazywam się Alan Christoffersen. Nie znacie mnie. „Jeszcze jedna książka w bibliotece" powiedziałby mój ojciec, „nieotwierana i nieczytana". Nie macie pojęcia, jak daleko doszedłem ani co straciłem. A co ważniejsze, nie macie pojęcia, co znalazłem. Nie jestem nikim ważnym ani sławnym. To jednak nie ma żadnego znaczenia. Lepiej jest być kochanym przez jedną osobę, która zna twoją duszę, niż przez miliony, które nie znają nawet numeru twojego telefonu. Kochałem i byłem kochany tak głęboko, jak tylko człowiek może sobie wymarzyć, co oznacza, że spotkało mnie szczęście. I co również oznacza, że poznałem smak cierpienia. Zycie bowiem nauczyło mnie, że aby latać, najpierw trzeba pogodzić się z możliwością upadku.

Nie wiem, czy ktokolwiek przeczyta to, co piszę. Jeśli jednak trzymacie w ręku tę książkę, to znaczy że chcecie poznać moją historię. Jesteście teraz moimi kompanami. Jeśli w mojej podróży odnajdziecie coś, co pomoże wam w waszej, wykorzystajcie to z pożytkiem dla waszego życia. Niektórzy uznają to za opowieść o miłości. Dla nieznających miłości będzie to dziennik podróży. Dla mnie jest to wędrówka człowieka w poszukiwaniu nadziei. Przydarzyły mi się rzeczy, w które prawdopodobnie będzie wam trudno uwierzyć. Poznałem prawdy, na których przyjęcie wy może jeszcze nie jesteście gotowi. Nie ma to jednak znaczenia. Przyjmijcie lub odrzućcie to, co chcecie. Uprzedzę was zawczasu - czego nikt nie zrobił wobec mnie - że historia, którą przeczytacie, nie jest prosta. Mimo to warto ją opowiedzieć. To opowieść o mojej wędrówce.

Rozdział 1 „A nade wszystko nie utrać chęci chodzenia. (...) Nie znam żadnej myśli aż tak przytłaczającej, żeby nie można się było od niej uwolnić, chodząc". Søren Kierkegaard Z dziennika Alana Christoffersena Jak mówi legenda, kiedy piasek Key West znajdzie się w twoich butach, nie będziesz mógł wrócić tam, skąd przyszedłeś. W moim przypadku na pewno jest to prawda. Stoję samotnie na plaży i oglądam krwistoczerwone słońce skąpane w Zatoce Meksykańskiej. I nie ma dla mnie powrotu do tego, co zostawiłem za sobą. Powietrze wypełnia zapach słonej wody i wodorostów oraz szum rozbijających się fal i krzyk mew. W głębi mojej duszy tli się nadzieja, że to wszystko jest tylko snem, i że po obudzeniu się znowu będę w Seattle, a McKale będzie delikatnie wodzić paznokciami po moich plecach. „Nie śpisz już, mój kochany?" -wyszepcze. A ja odwrócę się do niej i powiem: „Nigdy nie uwierzysz w to, co mi się śniło". Jednak to nie sen. Przeszedłem w poprzek cały kraj, a kobieta, którą kocham, nigdy nie wróci.

Woda przede mną ma taki sam niebieski odcień jak płyn do wycieraczek samochodowych. Przedwieczorna bryza muska moją nieogoloną i spaloną słońcem twarz. Zamykam oczy. Przeszedłem daleką drogę, by tu dojść - ponad pięć tysięcy sześćset kilometrów. Jednak pod pewnymi względami pokonałem o wiele więcej. Nie zawsze wędrówkę należy mierzyć w kategoriach odległości fizycznej. Zsuwam plecak z ramion i siadam na piasku, żeby rozwiązać sznurowadła i zdjąć buty. Ściągam przetarte, bawełniane skarpetki, niegdyś białe, teraz brudnoszare, które lepią się do moich stóp. Idę parę kroków boso po mokrym, usianym muszelkami piasku i czekam, aż cofająca się woda powróci i obmyje moje stopy. Setki godzin spędziłem na rozmyślaniu o tej chwili i czuję, jak teraz napływa do mnie wszystko: wiatr, woda, przeszłość i teraźniejszość, świat, który zostawiłem za sobą, ludzie, których poznałem, i miejsca, które zobaczyłem po drodze. Trudno mi uwierzyć, że nareszcie tu dotarłem. Po kilku minutach zawracam, siadam ze skrzyżowanymi nogami na piasku obok mojego plecaka i robię to, co zawsze robię w kluczowych momentach mojego życia: wyjmuję długopis, otwieram dziennik i zaczynam pisać. Regularne zapiski zacząłem prowadzić dawno temu - na długo zanim zacząłem pisać ten dziennik, na długo zanim wyruszyłem w tę wędrówkę. Gdy miałem osiem lat, na Boże Narodzenie mama dała mi pierwszy w moim życiu dziennik. Była to mała

książeczka w okładce z żółtego plastiku z głęboko wytłoczonymi ozdobnikami. Najbardziej podobało mi się to, że dziennik był wyposażony w mosiężny kluczyk oraz zameczek. Posiadanie czegoś, co pozwalało mi kryć moje sprawy przed światem, dawało mi poczucie ważności. W tamten świąteczny wieczór po raz pierwszy w życiu umieściłem zapis w moim dzienniku. Uznałem, że z powodu zameczka i kluczyka jedyną osobą, która będzie czytać mój dziennik, będę tylko ja, więc pisałem do samego siebie, co stało się moim zwyczajem na resztę życia.

Tych słów dotykałem tak często, że są już prawie nieczytelne. Wpis mojej mamy był jedną z tych rzeczy, o których wtedy napisała, tych, które uważamy za ważne dopiero po czasie. Mama zmarła na raka piersi czterdzieści dziewięć dni później - w walentynki. Wcześnie rano, przed porą, kiedy zwykle wstawałem do szkoły, tato zaprowadził mnie do pokoju mamy. Na stoliku nocnym obok jej łóżka stała w wazonie żółta, jeszcze nierozwinięta róża oraz zrobiona przeze mnie walentynkowa kartka z rysunkiem serca przebitego strzałą. Było tam ciało mamy, jednak jej tam nie było. Mama by się do mnie uśmiechnęła i by mnie przywołała. Pochwaliłaby mój rysunek. Byłem pewien, że jej tam nie ma. Powściągliwy charakter mojego ojca sprawił, że nigdy nie poruszyliśmy tematu jej śmierci. Nie rozmawialiśmy o uczuciach ani o ich przyczynach. Tamtego ranka zrobił mi śniadanie, a potem usiedliśmy przy stole i wsłuchiwaliśmy się w ciszę. Do naszego domu przyszli ludzie z kostnicy i po pewnym czasie wyszli, a mój ojciec zaczął załatwiać wszystkie sprawy z opanowaniem i niewzruszonością biznesmena. Nie chcę przez to powiedzieć, że nic nie czuł. Jedynie to, że nie wiedział, jak okazywać własne uczucia. Taki był mój ojciec. Ani razu go nie pocałowałem. Po prostu taki już był. Powód, dla którego zaczynamy coś robić, rzadko jest powodem, dla którego robimy to dalej. Z dziennika Alana Christoffersena Zacząłem pisać w moim dzienniku, ponieważ życzyła sobie tego moja mama. Po jej śmierci pisałem nadal, ponieważ

zaprzestanie oznaczałoby zerwanie więzi, która mnie z nią łączyła. Z czasem, stopniowo, zmieniło się nawet to. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale powód, dla którego pisałem, ciągle się zmieniał. Gdy dorastałem, pisałem, aby dać dowód swojego istnienia. Piszę, więc jestem. Jestem. Myślę, że w każdym z nas drzemie pragnienie, aby -bez względu na rezultat - świat dowiedział się o tym, że istnieliśmy. Oto moja opowieść - świadectwo mojego istnienia oraz zapis najważniejszej wędrówki mojego życia. Zaczęła się w chwili, gdy się tego najmniej spodziewałem. W chwili, gdy uważałem, że na pewno nie wydarzy się nic złego.

Rozdział 2 Ogród Edenu to archetyp tego, co utracone, tym samym symbol losu całej ludzkości. Ponieważ mieć znaczy utracić, tak jak żyć znaczy umrzeć. Mimo to zazdroszczę Adamowi. Bo choć utracił Eden, nadal miał swoją Ewę. Z dziennika Alana Christoffersena Zanim zawalił się mój świat, pracowałem jako prezes agencji reklamowej w Seattle, choć, prawdę mówiąc, tytuł ten brzmi odrobinę pretensjonalnie w przypadku kogoś, kto ozdobił swoje biuro figurkami Aquamana oraz plakatami z Einsteinem. Byłem po prostu specem od reklamy. Być może ciekawi was, co skłoniło mnie do wyboru tej branży, ale nie umiałbym wam odpowiedzieć na to pytanie. Wiem, że nigdy nie chciałem robić niczego innego. Może powodem było to, że chciałem być Darrinem w Bewitched (jako chłopak podkochiwałem się w Elizabeth Montgomery). W 1998 roku ukończyłem projektowanie graficzne i udało mi się dostać pracę, jeszcze zanim wysechł atrament na moim dyplomie. Odnosiłem sukcesy w świecie reklamy i cieszyłem się sławą młodej, wschodzącej gwiazdy. Cudowne dziecko. W pierwszym roku zdobyłem dwie nagrody ADDY i cztery w następnym.

Potem, po trzech latach nabijania kabzy moim szefom, zdecydowałem się na krok preferowany przez agencje reklamowe, prawników oraz zorganizowane grupy wyznaniowe i założyłem własną firmę. Miałem zaledwie dwadzieścia osiem lat, gdy na drzwiach mojego biura zawisła plastikowa tabliczka z wytłoczoną w niej nazwą mojej agencji. MADGIC Reklama oraz projektowanie graficzne Liczba pracowników wzrosła z dwóch do dwunastu w prze- ciągu dziewięciu tygodni, a ja zarabiałem więcej niż konik sprzedający bilety na Barbrę Streisand. Jeden z moich klientów obwołał mnie „chłopcem z plakatu reklamującego amerykański sen". Po dwóch latach miałem wszelkie atrybuty sukcesu materialnego: własną firmę, sportowego lexusa coupé, wakacje w Europie oraz piękny, wart niemal dwa miliony dolarów dom w Bridle Trails -ekskluzywnym, lesistym osiedlu na północ od Bellevue z parkiem do jazdy konnej oraz trasami jeździeckimi zamiast chodników. Aby obraz mojego sukcesu był kompletny, dodam, że miałem żonę, którą ubóstwiałem - piękną brunetkę o imieniu McKale. Gdy potencjalni klienci pytali mnie, czy potrafię sprzedać ich produkty, pokazywałem im zdjęcie McKale i mówiłem: „Przekonałem ją, żeby za mnie wyszła", a wtedy oni kiwali głowami z podziwem i powierzali mi swoje sprawy. McKale była miłością mojego życia i w sensie dosłownym dziewczyną z sąsiedztwa. Poznałem ją wkrótce po moich dziewiątych urodzinach, mniej więcej cztery miesiące po śmierci mojej mamy oraz po tym, jak wraz z ojcem przeprowadziłem się z Kolorado do Arcadii w stanie Kalifornia.

Było to pod koniec lata. McKale siedziała sama w ogródku przed domem przy stoliku do gier karcianych i sprzedawała zimny napój ze szklanego dzbanka. Miała na sobie krótką, sięgającą powyżej kolan spódniczkę oraz różowe, kowbojskie buty. Zapytałem ją, czy mogę jej pomóc, a ona zlustrowała mnie wzrokiem i powiedziała krótko: „Nie". Pobiegłem na górę do mojej sypialni i narysowałem dla niej duży napis na tekturze wielkości plakatu. Byłem dumny ze swego pomysłu. Wróciłem do niej pędem i pokazałem jej moje dzieło. Spodobało jej się na tyle, że pozwoliła mi usiąść obok siebie. Myślę, że to był właśnie powód, dla którego wybrałem reklamę: aby zdobyć tę dziewczynę. Rozmawialiśmy i popijaliśmy z kubeczków jednorazowych jej eliksir z wiśni, za który nadal kazała mi płacić. Była piękna. Miała doskonałe rysy: długie, brązowe włosy w kolorze kawy, piegi oraz oczy koloru czekoladowej polewy, których nawet spec od reklamy nie byłby w stanie przereklamować. Tamtego lata spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu. A właściwie od tamtej pory spędzaliśmy ze sobą już każde następne lato. Tak jak ja McKale była jedynaczką. I podobnie jak ja miała za sobą ciężkie przeżycia. Jej rodzice rozwiedli się mniej więcej dwa miesiące przed tym, jak my sprowadziliśmy się do Arcadii. Z jej opowiadania wynikało, że nie był to zwykły rozwód, który nastąpił po serii awantur, kłótni i tłuczenia

przedmiotów. Jej mama pewnego dnia po prostu wyszła i nie wróciła, pozostawiając ją z ojcem, Samem. Dla McKale był to wielki cios i w myślach stale drążyła ten temat, do tego stopnia nawet, że czasami sprawiała wrażenie jakby nieobecnej, zablokowanej, podobnie jak komputer, który się zawiesił, a ty siedzisz przed nim i wpatrujesz się w klepsydrę, czekając, aż coś się zmieni. Szkoda, że ludzie nie są wyposażeni w przyciski do resetowania. * Nasze bolesne przeżycia zbliżyły nas do siebie. Powierzyliśmy sobie nasze najskrytsze tajemnice, opowiadaliśmy o naszych lękach, niepewności, a czasami również o uczuciach. Gdy miałem dziesięć lat, zacząłem nazywać ją Mickey. Spodobało się jej to. W tym samym roku zbudowaliśmy domek na drzewie w ogrodzie na tyłach jej domu. Spędzaliśmy w nim mnóstwo czasu. Graliśmy w nim w gry planszowe, takie jak Pułapka na myszy i Sorry, a nawet nocowaliśmy tam. W dniu jej jedenastych urodzin zastałem ją tam płaczącą rozpaczliwie w kącie. - Jak mogła mnie zostawić? Jak matka może zrobić coś takiego? - zapytała, gdy już była w stanie mówić, i otarła ze złością oczy. Nie potrafiłem jej na to odpowiedzieć. Sam też się nad tym zastanawiałem. - Masz szczęście, że twoja mama umarła - powiedziała po chwili. Nie spodobało mi się to. - To szczęście, że moja mama umarła? - zapytałem z niedowierzaniem.

Szlochając, powiedziała: - Twoja mama zostałaby z tobą, gdyby tylko mogła. Moja postanowiła mnie zostawić. I gdzieś teraz mieszka. Wolałabym, żeby zamiast tego umarła. Usiadłem obok niej i objąłem ją. - Ja ciebie nigdy nie zostawię. Położyła głowę na moim ramieniu. - Wiem - powiedziała. Stała się moim przewodnikiem po świecie kobiecości. Pewnego razu zapragnęła się całować, żeby zobaczyć, o co tyle hałasu i o co w tym tak naprawdę chodzi. Całowaliśmy się około pięciu minut. Mnie się podobało. Nawet bardzo. Jej natomiast chyba nie, bo nigdy więcej tego nie zaproponowała, więc już się nie całowaliśmy. I tak było ze wszystkim. Jeśli McKale coś się nie podobało, to tego nie robiliśmy. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego to ona ustanawia zasady, mimo to zawsze ich przestrzegałem. W końcu uznałem, że tak po prostu musi być. Była bardzo szczera. Czasami pytałem ją o różne rzeczy, a ona mówiła: „Nie wiem. Dla mnie to też coś nowego". Gdy miała trzynaście lat, zapytałem ją, dlaczego nie ma koleżanek. Odpowiedziała takim tonem, jakby już wcześniej dobrze przemyślała ten temat. - Nie lubię dziewczyn. - Dlaczego? - Bo im nie ufam. - I dodała: - Lubię za to konie. McKale jeździła konno prawie co tydzień. Mniej więcej raz na miesiąc zapraszała mnie, żebym z nią pojeździł, ale zawsze odpowiadałem, że nie mam czasu. W rzeczywistości

bałem się koni. Przed laty, gdy miałem siedem lat, tato, mama i ja w czasie letnich wakacji pojechaliśmy do Wyoming na farmę o nazwie Juanita Hot Springs oferującą aktywny wypoczynek. W drugim dniu pobytu wybraliśmy się na jazdę konną. Mój koń miał srokate umaszczenie i nosił imię Cherokee. Nigdy wcześniej nie siedziałem na koniu, więc jedną ręką kurczowo trzymałem się kulbaki, a drugą ściskałem wodze i cały czas marzyłem tylko o tym, żeby to się już skończyło. W którymś momencie przejażdżki część kowbojów postanowiła się ścigać, a mój koń postanowił się do nich przyłączyć. Gdy ruszył z kopyta, wypuściłem z rąk wodze i przywarłem do kulbaki, wrzeszcząc co sił w płucach o pomoc. Na szczęście jeden z kowbojów zawrócił, żeby mnie uratować, nie krył jednak pogardy dla zachowania „chłopaka z miasta". Jedyne słowa, jakie wypowiedział, brzmiały: „Jeżdżę od trzeciego roku życia". Nic dziwnego, że nie byłem w stanie podzielać miłości McKale do koni. * Poza jazdami konnymi byliśmy prawie zawsze razem, począwszy od szkoły podstawowej, poprzez wstydliwy okres dojrzewania, w tym lata gimnazjum - czas przepoczwarzania się. W wieku piętnastu lat McKale dojrzała fizycznie i chłopaki ze średniej zaczęli kręcić się wokół jej domu niczym osy wokół grilla. Oczywiście ja też zauważyłem zmiany w jej wyglądzie i doprowadzało mnie to do szaleństwa. Nie powinno się czuć takich rzeczy wobec najlepszego przyjaciela. Byłem siny z zazdrości. Nie miałem cienia szansy przy tamtych chłopakach. Mieli zarost. Mieli trądzik. Mieli szybkie

sportowe samochody. Ja miałem bilet miesięczny na autobus. Byłem wybitnie obciachowy. Styl wychowawczy ojca McKale można było najlepiej opisać jako laissez-faire*, i kiedy w gimnazjum pozwolił jej umawiać się na randki, ledwie ogarniała wszystkie swoje spotkania towarzyskie. Po randkach przychodziła do mojego domu, żeby zdać mi sprawozdanie, co trochę przypominało opisywanie właśnie zjedzonego przysmaku komuś, kto skręca się z głodu. Pamiętam, jak po jednej z takich randek zapytała: - Dlaczego faceci zawsze chcą mieć kobietę dla siebie? Pokręciłem głową. - Nie wiem - odpowiedziałem, nie marząc o niczym bardziej niż o tym, żeby ją mieć tylko dla siebie. Jej sytuacja przypominała mecz bejsbolowy: zawsze jeden gracz był przy piłce, inny już czekał na swoją kolej, a dwa tuziny innych chłopaków siedziały na ławce rezerwowych w nadziei, że zaliczą wszystkie bazy z moją najlepszą przyjaciółką. Ja natomiast czułem się raczej jak sprzedawca hot dogów na trybunach niż jak jeden z graczy. Czasami McKale pytała mnie o radę w sprawie jakiegoś konkretnego chłopaka, ja udzielałem jej odpowiedzi, która miała na celu jedynie moje dobro, a wtedy ona patrzyła na mnie z wyrazem rozbawienia na twarzy. Zachowywałem się żałośnie, ale czułem się nieszczęśliwy. Kiedyś powiedziała, że ponieważ jestem jej najlepszym przyjacielem, więc gdy ona będzie wychodzić za mąż, będę musiał być jej druhną, czyli będę * Z fr. niewtrącanie się, zezwolenie na całkowitą swobodę (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

musiał ogolić nogi, i czy podoba mi się szyfon? Nie wiem, czy dręczyła rnnie celowo, czy robiła to niechcący Przełom nastąpił, gdy miałem szesnaście lat. W krótkim czasie z niepozornego chłopaczka wyrosłem na wysokiego młodzieńca i nagle zaczęła się mną interesować płeć przeciwna. Zjawisko to miało ciekawy wpływ na McKale. Choć wcześniej o swoich randkach opowiadała mi z bolesnymi dla mnie szczegółami, o moich nie chciała w ogóle słuchać. Zaprowadziła politykę „nie pytamy, nie mówimy". Pamiętam, jak pewnego jesiennego popołudnia przyszły się ze mną zobaczyć dwie dziewczyny, akurat w czasie, gdy McKale i ja rozmawialiśmy na frontowej werandzie jej domu. Dziewczyny podeszły do nas niepostrzeżenie i zobaczyliśmy je dopiero, gdy stanęły przed nami. Jedna z nich coś do mnie czuła i obie zaczęły robić na ten temat wyraźne aluzje. W pewnym momencie McKale zerwała się i wbiegła do domu, zatrzaskując za sobą drzwi. - A jej co się stało? - zapytała jedna z dziewcząt. - Atak zazdrości - skomentowała druga. Pamiętam, że wtedy poczułem przypływ nadziei. Jeśli jednak McKale żywiła wobec mnie jakieś romantyczne uczucia, to dobrze je ukrywała, a ja przez większość czasu cierpiałem w milczeniu. I słusznie. McKale była moją najlepszą przyjaciółką, a nie ma lepszego sposobu, żeby zniszczyć przyjaźń, niż wyznać miłość komuś, kto tego uczucia nie odwzajemnia. Na szczęście nigdy nie musiałem tego robić. Pewnego ciepłego, czerwcowego dnia - były to moje siedemnaste urodziny - leżeliśmy obok siebie w hamaku w ogrodzie na tyłach jej domu. McKale ułożyła swoje drobne, nagie stopy przy moim ramieniu. Łagodnie kołysaliśmy się

i dyskutowaliśmy o tym, czy Beatlesi osiągnęliby to samo bez Yoko, gdy nagle McKale powiedziała: - Wiesz, pewnego dnia się pobierzemy. Nie mam pojęcia, skąd jej to przyszło do głowy - pamiętam tylko, że na mojej twarzy pojawił się niesamowicie duży uśmiech. Postanowiłem jednak zachowywać się powściągliwie. - Tak myślisz? - rzuciłem. - Ja to wiem. - Skąd? - Bo jesteś we mnie tak szaleńczo zakochany, że nie możesz tego już wytrzymać. Uznałem, że nie ma sensu zaprzeczać. - Zauważyłaś? - Jasne - odparła rzeczowym tonem. - Wszyscy to zauważyli. Listonosz też. Poczułem się głupio. Ściszyła głos. - I... ja czuję to samo do ciebie. Przerzuciła nogi przez bok hamaka i usiadła, zbliżając swoją twarz do mojej. Wpatrywała się we mnie wilgotnymi oczami. - Wiesz, że cię kocham, prawda? Nigdy bym nie mogła żyć bez ciebie. Po tych słowach poczułem to, co prawdopodobnie czuje gracz na loterii, gdy zostanie wyczytany jego numer. W tym momencie nasza siedmioletnia przyjaźń zniknęła, a pojawiło się coś nowego. Zaczęliśmy się całować i tym razem wiedziałem, że jej się to podoba. Na liście najwspanialszych wydarzeń mojego życia ta chwila miała zająć drugie miejsce. Pierwsze zajął dzień naszego ślubu.

Zawieranie małżeństwa wiąże się z pewnym problemem. Człowiek zawsze się denerwuje, że pewnego dnia ta druga osoba rozczaruje się i odejdzie. Lub, co znacznie gorsze, zjawi się ktoś inny, lepszy od nas, i nam ja zabierze. W moim przypadku to nie był ktoś inny. I nie było to nic dobrego.

Rozdział 3 Podejście do czasu to jedno z najgłupszych zachowań ludzkości. Mówimy sobie, że zawsze jest jutro, choć przewidywanie tego, co stanie się jutro, jest jeszcze trudniejsze niż przewidywanie pogody. Odkładając do jutra urzeczywistnienie naszych marzeń, sami się z nich ograbiamy. Z dziennika Alana Christoffersena Pobraliśmy się z McKale młodo, choć wtedy uważałem zupełnie inaczej. Miałem uczucie, jakbym czekał na ten moment całe swoje życie, i chciałem, żeby nastąpił jak najszybciej. Nabyliśmy mieszkanie w Pasadenie, niecałe pięć kilometrów od miejsca, w którym dorastaliśmy. McKale dostała pracę sekretarki w małej kancelarii prawniczej, a ja poszedłem do szkoły w Art Center College of Design, o kilka przystanków autobusowych od naszego domu. To były dobre lata. Zdarzały się nam kłótnie - wszystkie małżeńskie pary muszą się dotrzeć - ale nigdy nie trwały długo. Jak można zadawać ból osobie, którą się kocha bardziej niż siebie samego? To tak jakby się sobie samemu wymierzało cios w głowę. Nabrałem wprawy w przepraszaniu, ale zwykle

McKale mnie w tym ubiegała. Czasami przychodziło mi na myśl, że walczymy ze sobą jedynie po to, żeby potem przeżywać przyjemność godzenia się. Najczęstszym powodem naszych kłótni były dzieci. McKale pragnęła od razu powiększyć rodzinę. Ja byłem temu przeciwny z powodów logistycznych i finansowych, i tym argumentem zawsze wygrywałem nasze spory. „Zaczekajmy przynajmniej do czasu, aż ukończę szkołę", mówiłem. Gdy tylko ukończyłem college i zacząłem moją pierwszą stałą pracę, McKale ponownie poruszyła ten temat, jednak ja ponownie powiedziałem jej, że nie jestem gotowy. Chciałem zaczekać, aż nasze życie stanie się bardziej stabilne. Ależ ze mnie był głupiec. * Po trzech latach pracy dla Conan Cross Advertising w październiku 2005 roku zdecydowałem się na otwarcie własnej firmy. W tym samym czasie w całym mieście porozwieszałem billboardy, aby się zareklamować. Widniał na nich następujący tekst: AL CHRISTOFFERSEN OSZALAŁ Moja kampania wywołała pewne poruszenie, zadzwonił do mnie nawet pewien adwokat i zagroził, że pozwie mnie do sądu w imieniu swojego klienta, który nosił takie samo nazwisko jak ja. Zatem po trzech tygodniach wprowadziłem pewne zmiany w moim billboardzie. Napis prezentował się tak: