gemini25

  • Dokumenty450
  • Odsłony100 393
  • Obserwuję89
  • Rozmiar dokumentów664.0 MB
  • Ilość pobrań63 306

Ewa Stachniak - Dysonans

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

gemini25
EBooki

Ewa Stachniak - Dysonans.pdf

gemini25 EBooki Stachniak Ewa
Użytkownik gemini25 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 134 osób, 87 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 327 stron)

Stachniak Ewa Dysonans Romans obyczajowy: prawdziwa historia wieloletniego związku Zygmunta Krasioskiego z Delfiną Potocką na barwnym tle obyczajowym epoki romantyzmu, z udziałem wielu słynnych postaci, m. in. Chopina. Ona jest światową kobietą po przejściach, która uciekła od męża. On, wielki poeta, zostaje zmuszony do małżeostwa z Elizą Branicką. We troje żyją w osobliwym trójkącie...

I Neapol, Palazzo Valle W przedwigilijny wieczór 1836 roku pani Honorata Komarowa stara się nie myśleć o rozbudzonym niedawno Wezuwiuszu. - Rano, proszę jaśnie pani - mówi służąca - cała ulica wyglądała jak palenisko jakiegoś kocmołucha. Popiół zamiast śniegu na same Święta. W głównym salonie Palazzo Valle, mimo szczelnie zamkniętych okien, nadal unosi się zapach spalenizny. Wczoraj nad kraterem ukazał się ognisty pióropusz i w całym mieście czuć było siarką. - A jak wybuchnie i zasypie nas wszystkich? Zdusi prochem, zatruje gazami? Pani Komarowa każe służącej nie tracić więcej czasu i zająć się rozpakowywaniem świątecznych sprawunków. Sama żałuje jednak, że się tak upierała przy Neapolu. W tym roku Rzym byłby znacznie lepszym miejscem na rodzinny zjazd, ale któż to mógł przewidzieć. Jej najstarsza córka, Delfina, właśnie przyjechała z Paryża. Na cały miesiąc. Sama, ponieważ jej mąż Mieczysław powrócił do ich majątku, Tulczyna. Pani Komarowa z satysfakcją zauważa, że córka wygląda niezwykle szykownie (pożegnała się z lokami, zaczesuje teraz włosy gładko przy skroniach, bardzo jej z tym do twarzy). Zjechali również dwaj synowie, Mimi i Lolo. Tylko Aleksandra nie będzie na Boże Narodzenie,

a dwie najmłodsze córki, Lusza (już zaręczona) i Natalie (jeszcze nie), nadal z nią mieszkają. Aleksander pisał, że jego żona jest niedysponowana, co może oznaczać, że wnuk w drodze. Właśnie na okoliczność tego rodzinnego zjazdu pani Komarowa najęła Palazzo Valle na krańcach Neapolu, z dala od brukowego zgiełku. Ta dwupiętrowa willa to w istocie niewielki pałac, dwadzieścia sypialni, dwa salony, duża jadalnia, pokój muzyczny i nieco zarośnięty ogród. Nieporównywalny z okazałością tulczyńskiego pałacu, ale dostatecznie obszerny dla jej rodziny. Po szaleństwie powitań pani Komarowa oprowadza najstarszą córkę po pokojach, które przygotowała na jej wizytę. Pośpiesznie, bo jest już późno, a córka jest wyraźnie wyczerpana podróżą. Delfina obiecuje, że rano nie trzeba będzie na nią długo czekać. Przestronna sypialnia, osobny buduar z małym, ale dobrze działającym kominkiem i wygodna służ- bówka dla Nanette, niemieckiej pokojówki Delfiny. Wszystko to oddzielone korytarzem od reszty domu. Pokoje, jak zapewnia córkę pani Komarowa, wychodzą na ogród z pokaźnym krzewem różanym obsypanym kwiatami, teraz niewidocznym w ciemności. Okna lepiej trzymać zamknięte, dopóki Wezuwiusz dymi. Przez szybę wskazuje na przyćmione światła Neapolu. Zapewnia córkę, że rano będzie miała stąd piękny widok na morze. Przy dobrej pogodzie można nawet dojrzeć skały Capri. Pani Komarowa ręką wygładza grubą aksamitną narzutę łóżka i raz jeszcze sprawdza, że służba niczego nie zapomniała. Z samego ranka pokój został dokładnie wysprzątany, a nocnik wyparzony. W południe, kiedy słońce było najsilniejsze, wietrzono materac i pierzynkę. Ma nadzieję, że nie przesiąkły zbytnio spalenizną. Nanette ma klucze do wszystkich szuflad. Pani Komarowa całuje córkę na dobranoc i wychodzi. Buduar pachnie werbeną, gdyż Nanette zdążyła już rozpako-

wać kufry swojej pani. Miniaturka Vivi stoi oparta o gruby, oprawny w skórę album, obok obrazka Madonny z Częstochowy. Mimo późnej pory pani Komarowa siada w salonie i planuje, jak rozsadzi jutro gości przy wigilijnym stole. To ważna umiejętność, którą, jak sądzi, nie najgorzej posiadła. Potrafi przewidzieć zarówno konflikty, jak i możliwość wzajemnego zainteresowania. Mimi i Lolo nie powinni siedzieć zbyt blisko siebie, bo będą tylko toczyć polityczne spory. Niech się zajmują tymi dwoma młodzieńcami, których sami zaprosili (wypadałoby właściwie zapytać, kto zacz, ale obaj synowie bywają tacy drażliwi). Dwie ciotki z Podola powinny siedzieć obok siebie i zanudzać się relacjami o swoich najrozmaitszych dolegliwościach (ulubionym tematem ciotki Pelagii są ostatnio nagniotki i strzykanie w kolanach). Vicomte de No-ailles, było nie było, par Francji, mógłby dotrzymywać towarzystwa Delfinie. Młody hrabia Krasiński powinien siedzieć obok Natalii (pani Komarowa sądzi, że pomimo krążących o nim plotek nie byłby złą partią dla jej najmłodszej córki). A ojciec hrabiego? Generał Krasiński? Lolo, który zarzuca mu odmowę udziału w powstaniu, z pewnością nie będzie zachwycony jego obecnością przy stole. „Wczoraj w mundurze napoleońskim, dzisiaj w. rosyjskim - mówił. - Jak ten czło- wiek może na siebie patrzeć w lustrze?". Generał Krasiński, decyduje pani Komarowa, usiądzie po jej prawej ręce. Planowanie przerywa wejście Nanette. Jej blada twarz usiana jest malutkimi piegami barwy błotnistej kałuży. Nanette (ta dziewczyna - myśli pani Komarowa - na pewno ma jakieś inne, niemieckie imię) szuka kuchni. - Pani hrabina prosi o szklankę ciepłej wody. Nie, nie mleka. Wody. - Będzie ją musiała podgrzać, ma nadzieję, że kucharka trzyma ogień pod kuchnią całą noc. - Czy spiżarnia

jest zamknięta na klucz? - pyta. - Pani hrabina lubi wodę słodzoną miodem. Spiżarnia jest zamknięta. Pani Komarowa postanawia ją sama otworzyć. Po drodze zasypuje służącą pytaniami. Czy pani hrabinie przeszły ataki migreny? Czy Nanette pamięta, żeby robić swojej pani napar z suszonych kwiatów akacji? Jasnowidząca szczególnie je rekomendowała na migreny. Czy naprawdę w ich paryskim mieszkaniu nie ma przeciągów? Czy hrabia de Flahaut odwiedzał córkę ostatnio? Nanette odpowiada pośpiesznie, ale wyłącznie ogólnikami. Bóle głowy nie minęły. Pamięta o kwiecie akacji. W Paryżu nietrudno go dostać. Pani hrabina ma zbyt wielu gości, by ich spamiętać, zwłaszcza kiedy koncertuje z panem Chopinem. Przychodzi wtedy tyle osób, że trzeba zdejmować drzwi z zawiasów. - Wszyscy się zachwycają śpiewem madame. W spiżarni pani Komarowa zdejmuje z pokrytej świeżym papierem półki słoiczek gryczanego miodu: - Nie musisz go odnosić - mówi do Nanette. Ma nadzieję, że można jej zawierzyć, czego nie da się powiedzieć o własnej pokojówce, przed którą cukiernicę trzeba zamykać na klucz. - Czy mój zięć pisał, kiedy wraca do Paryża? - pyta pani Komarowa. Nie może zapomnieć westchnienia ciotki Pelagii: „Kobieta bez męża to forteca bez załogi". Ale Nanette nic nie wie o planach hrabiego Potockiego. Jaśnie panu, powiada, trudno wyjechać z Tulczyna. Rządca zmarł i nie znaleziono nikogo na jego miejsce. - Na raka żołądka - dodaje. - Wymiotował w ostatnim miesiącu czarną mazią, taką jak kawowe fusy, a on całe życie pił tylko herbatę.

Tysiąc kropel W łóżku, z którego Nanette zdjęła tę pretensjonalną aksamitną narzutę, Delfina przewraca się z boku na bok. W głowie ciągle słyszy turkot kół powozu, tętent końskich kopyt, nawoływania woźnicy. Natrętne pytania na rogatkach o wódkę i wino. Sen, który wreszcie przychodzi, jest ciemny i duszący. Na słabnących nogach ucieka w nim przed mężem, krętymi korytarzami tulczyńskiego pałacu, z bezgłośnym krzykiem na wargach. Pałac pełen ludzi, obcych, drwiących z daremnej ucieczki. Ktoś macha jej przed oczyma krwawym ochłapem mięsa i krzyczy, że to jej dziecko. Że musi się nim opiekować. Tu. Teraz. „Nie chcesz jej? - słyszy. - Nie chcesz własnej córki?". Nawet gdy się wyrywa ze snu, przerażona, z trudem łapiąc oddech, głosy nie ustępują. Wstaje i zapala świecę, ale ciemność nie poddaje się łatwo. Na ścianach tańczą cienie, posłańcy trwogi czy obojętności? Zdumiewa ją natarczywość otaczających ją rzeczy. Gładkość aksamitu, cytrusowy zapach werbeny. Błysk srebrnej ramy zwierciadła. Jej własna twarz w lustrze zdaje się pusta, nieznajoma. Rzeźba z kłów słonia od dawna martwego. Skórę ma niemal przezroczystą, cienką jak pergamin, oczy okolone zmęczeniem. Pociera je nadgarstkami. Wspomnienie, które wraca, przeszywa jak błysk pioruna. - Chodź, Vivi - wołała tego dnia. - Pobądź ze mną troszeczkę. Zwyczajne popołudnie, lato na wsi. Radosny bieg dziecka, ucieczka przerwana jej głosem, moment bezruchu, zawahania, po czym powolny, niechętny powrót. Powstrzymana ochota na coś, co wtedy zdawało się tak istotne. Vivi przestępuje z nogi na nogę, czeka niecierpliwie na

wyjaśnienie, na słowo, które wyzwoliłoby ją od tej chwili, w której jej matka pragnie ją mieć blisko siebie. - Chodź, kochanie, przeczytam ci bajeczkę. - O smoku? - Jeśli zechcesz. - Chcę o smoku. Biały wiklinowy fotel na biegunach, na którym siedzą (teraz już razem), buja się w rytm ulubionej historii. „Przez długie, długie miesiące święty Jerzy pokonywał lądy i morza, by wreszcie dotrzeć do Egiptu, kraju od dawna pustoszonego przez strasznego smoka. Nikt go jeszcze nie zwyciężył, bo smok ten miał całe ciało pokryte łuską tak twardą, że miecze, jakimi śmiałkowie próbowali ją przebić, roztrzaskiwały się na tysiące kawałków". Słoneczne, ciepłe popołudnie z motylem polatującym nad makami, z powiewem wiatru niosącym od jeziora lekki zapach tataraku. Oczy małej spokojnieją. Nóżki w białych pantofelkach przestają się kiwać, ręce zastygają w bezruchu. Chwila zwycięstwa nad zniecierpliwieniem. „Święty Jerzy, wiedząc, że nie uda mu się przebić łusek, wypatrywał takiego miejsca w ciele smoka, w które można by wrazić włócznię". Jej córeczka. Cztery lata na tej ziemi. Zwinna, pełna wdzięku. Bez skazy. Vivi, której głos wciąż jeszcze dobiega ją z pustych teraz pokojów. Której stąpnięcia, szurania i podskoki wciąż rejestruje własnym ciałem. Zwyczajne letnie popołudnie. Słońce dotyka z lekka włosów małej, rozświetla czerwień kokardy. Wtem nagle, bez ostrzeżenia, z trudem osiągnięte skupienie gaśnie. Urok innej atrakcji (ptak, kucyk, latawiec?) utwierdza się w jej oczkach, w stopkach, którymi znów przebiera niecierpliwie. I głos jej samej, pokonanej. - No to biegaj już, kochanie. Biegaj. Odgłos dziecięcego śmiechu zza różanego krzewu. Jej własne oczekiwanie wieczoru, kiedy to ucałowawszy policzek

śpiącej już córeczki, podda się ciszy, by płynąć przez długie godziny ku czemuś, czego już nie pamięta. Laudanum. Tinrtura opii. Nanette rozcieńcza je w szklance ciepłej wody, gorycz gasi miodem. Dziesięć łyżeczek na ogół wystarcza. Zęby dzwonią o brzeg szklanki. Łyk po łyku, aż do dna. Jeszcze moment, a ciało rozluźni się, szklanka wysunie się z rąk i stoczy miękko na dywan. „Tulczyński sen - Delfina powie rano Luszy. - Znowu miałam tulczyński sen". Łyżeczka to czterdzieści granów. Tysiąc kropel. Delfina słyszała o wiejskim lekarzu, który latami zażywał trzysta granów dziennie i dożył sędziwego wieku. Ona ma już trzydzieści jeden. Róże Są jaskrawoczerwone, mimo iż pąki pokrywa cienka warstwa popiołu. W wigilijny poranek Delfina ścina je w mżącym deszczu, który zamienia prochy wulkanu w szarą maź. Jest jeszcze w negliżu, włosy rozpuszczone i splątane (znowu zsunął jej się w nocy czepeczek). Stary krzak róży pnie się po kamiennym murze, niedbale związanym zaprawą. Pomimo unoszącej się w powietrzu spalenizny kwiaty nadal wydają świeży, aromatyczno-słodki zapach. Najmniejszy powiew wiatru roznosi zapach po całym ogrodzie. I po całym domu, z każdym otwarciem okna lub drzwi. Delfina zgarnia ścięte róże ramionami i niesie do wnętrza. Nie pozwala Nanette rozpaczać nad wenecką koronką białej mantylki, poszarpaną kolcami. Nad przemokniętymi do szczętu i pobrudzonymi błękitnymi pantoflami. Nad

nieuchronnym, według Nanette, bólem gardła. Suche paryskie powietrze, odpowiada Delfina, jest dla niej o wiele groźniejsze niż kilka kropli deszczu w Neapolu. Ustawia flakon z różami w buduarze na bocznym stoliku przy miniaturce Vivi. Spogląda przez okno na wzburzone morze, fale z wściekłością uderzają o skaliste brzegi. W Tulczynie zaczynają się teraz najmroźniejsze zimowe wieczory. To mały synek ogrodnika, powiada Nanette, ściągając jej z ramion mokrą mantylkę. To jego głośny śpiew, natarczywy, świdrujący, obudził tak wcześnie madame. I te skrzypiące zawiasy u furtki. - Dopilnuję, żeby je ogrodnik dzisiaj naoliwił. Nanette swoim miłym, nieco sepleniącym głosem, zdaje sprawę z wydarzeń poranka. Mile Lusza ma kłopoty z fryzurą i już trzykrotnie pytała o madame. Mile Natalie miała sen, w którym Matka Najświętsza błogosławiła ją i powtarzała wiele razy, żeby o czymś nie zapomniała. Ale o czym miała nie zapominać, tego mile nie pamięta. Luke (służący mme Komar) otrzymał polecenie oczyszczenia sreber. Niby mu zginął jeden nóż do ryb i jedna łyżeczka, ale potem się okazało, że jak zwykle nie zliczył wszystkiego dokładnie. Delfina cierpliwie poddaje się zabiegom Nanette. Fryzjer przyjdzie o czwartej, ale włosy trzeba już teraz wyszczotkować i upiąć. - Jestem pewna, że zmieniły kolor - powiada Nanette. Nie aż tak bardzo, bo wciąż mają ten głęboki jasnokasztanowaty odcień, jaki zawsze budził jej zachwyt, ale słońce zdążyło wypalić na nich jaśniejsze smugi. - To jest dowód - mówi dalej - że madame zbyt często wychodzi bez kapelusza. -W głosie Nanette brzmi lekki ton napomnienia, ale również tak wielkie przejęcie, że nie sposób się na nią gniewać. Ogrodnik, powiada Nanette, prosił, żeby powtórzyć, jak bardzo się cieszy, że stara róża w ogrodzie Palazzo Valle

pokazała, na co ją stać. Sam nie pamięta podobnej obfitości kwiatów. Synek zostanie odesłany do matki. Ojciec tyle razy mu mówił, żeby nie hałasował pod oknami, ale on nie słucha. - Skończył dopiero cztery lata - mówi Nanette. Dobrze, że w tym właśnie momencie Lusza otwiera drzwi, jak zawsze bez pukania. Lusza ma dziewiętnaście lat, o dwanaście mniej niż Delfina. Różnica całego życia, myślała kiedyś Delfina, ale dziś nie jest już tego pewna. Ukochana siostra, zaręczona od niedawna z księciem de Beauvau, który jeszcze przed ślubem skończy lat pięćdziesiąt pięć. Ciągnie Delfinę za rękę w kierunku łóżka, siada obok niej, tak jak robiła co wieczór, kiedy była jeszcze dzieckiem. Dzieckiem niezdolnym rozstać się ze starszą siostrą. Domagającym się tej ulotnej chwili bliskości, ostatniej bliskości dnia. Natalie nigdy nie miała szans, by starsze siostry ją do siebie dopuściły. Może dlatego właśnie maman tak ją psuje. - Popatrz tylko. - Lusza trzyma w palcach lok, który stracił sprężystość. - Dlaczego nie mam takich włosów jak ty? - Twojemu księciu de Beauvau to z pewnością nie przeszkadza. Lusza wzrusza ramionami. - Nie mówmy o mężczyznach - mruczy, ściskając mocno dłoń siostry, za którą tak tęskniła, gościa tak teraz rzadkiego. -Zaśpiewasz nam dzisiaj, dobrze? - prosi, uśmiechając się (obie siostry mają pełne, pięknie zarysowane wargi, Lusza jest z nich szczególnie dumna). - Chopin pisał do maman, że jesteś najbardziej utalentowaną z jego uczennic. - A co maman na to? Lusza śmieje się. - Zawsze uważała, że pan Chopin ma maniery jak książę. Nanette wykłada wieczorową suknię. Biała koronka na błękitnej podszewce, zdobiona mereżką przy dekolcie.

W świetle świec materiał będzie delikatnie lśnił, podkreślając błękit oczu pani hrabiny. - Ramiona madame - mówi z komiczną powagą - będą wyglądały jak rzeźbione w marmurze. Wachlarz z macicy perłowej i połyskliwej gazy pasuje do tego w sam raz. I atłasowe pantofelki, te ze srebrnymi klamerkami, na wysokich, wciętych obcasach. I ażurowe pończochy. Nanette przygotowała również czarną aksamitną wstążkę do medalionu madame. - Nie włożę go dzisiaj - mówi Delfina. - Przynieś mi moje perły. Lusza wachluje się migotliwym wachlarzem, składa go i rozkłada, poprawia fałdy niebieskiej podszewki. Niektórzy goście, mówi, już przysłali kwiaty. Krasińscy dotąd nie, świadectwo opieszałości, na które maman postanowiła przymknąć oczy. Stary generał to nudziarz („Okropną fluksję cierpię" - powiedział wczoraj maman!), ale Lusza bardzo jest ciekawa syna. Te wiersze krążące w odpisach. Te poetyckie dramaty, które podpisuje „Bezimienny", chociaż wszyscy wiedzą, kto jest ich autorem. Łącznie z carskimi szpiegami. - Pamiętasz? - pyta Lusza. Za każdy uśmiech, co na twojej twarzy Zostawi, mdlejąc, drobny ślad radości, Los niech mi w zamian długi smutek zdarzy, Niech mi dnie życia wytrąci z przyszłości! - Pamiętam. - Epouseur - mówi Lusza i dodaje głosem, który ma imitować głos maman: - Bo rozumiesz, kochanie, mam jeszcze jedną córkę na wydaniu. - Kiedy Delfina podnosi ku niebu oczy, Lusza ciągnie: - Czy wiesz, że madame Bobrowa próbowała się dla niego zabić? Hrabia Krasiński, jako uznany poeta, mógłby się spodziewać mniej tuzinkowych komeraży, ale Lusza nie ma zamiaru

przyznawać mu podobnych przywilejów. To, że mme Bobrowa ma dwie córki - to jedno, a że jest taka egzaltowana i prowincjonalna - to drugie. Te sceny jak z Balzakowej powieści. I ten mąż (interesują go przede wszystkim polowania), który chyba nieszczególnie przejmował się tą całą sprawą, dopóki sam generał Krasiński w to wszystko nie wkroczył. - Wyobrażasz sobie tę wizytę? - śmieje się Lusza. - Te słowa! Relacje są różne. Życzliwsze mówią, że generał błagał mme Bobrową, by romans zerwała. „Niechże mu pani odda jego przyszłość" - tak podobno powiedział. Mniej życzliwe sugerują propozycję finansową. Kiedy generał wyszedł, uzyskawszy od niej obietnicę, że więcej nie spotka się z jego synem i że nie będzie do niego pisała, mme Bobrowa wypiła całą butelkę laudanum. Na szczęście lekarzowi udało się przymusić ją, żeby wszystko zwymiotowała. Lusza, taka przezorna i ostrożna, by nie dać się zranić, taka podejrzliwa wobec miłości, potrząsa z niedowierzaniem głową. Kiedy owdowiały Charles de Beauvau zaczął się o nią starać, miała siedemnaście lat i już wtedy wypytywała o niego jak sprytna kupcowa. Upewniała się, czy nie miewa nieoczekiwanych napadów złości, pytała o zwolnionych służą- cych. Chłodno rozważała zalety posiadania starszego niekochanego męża. Ustępliwego, niepewnego. Takiego, który wie, kiedy i na co przymknąć oko. To przeze mnie - myśli Delfina. - Maman kazała nakryć zielonymi abażurkami wszystkie oliwne lampy - mówi Lusza. - Nasz bezimienny poeta ma bardzo wrażliwe oczy. Pan zanadto krzyczysz Wieczorem w Palazzo Valle Delfina stoi przy kominku, lekko wsparta łokciem o gzyms. Coś - może ostatnia pieszczota laudanum? - sprawia, że sufit wydaje się dwa razy wyższy,

świece dwukrotnie dłuższe, wzór koronki zasłon o wiele bardziej zawiły. Wtedy właśnie go dostrzega. Niski, krępy mężczyzna. Hrabia Krasiński. Zygmunt. Sigismund. Ściągnięte brwi, wargi gorzko zasznurowane. Wchodzi w towarzystwie ojca. Delfina dostrzega dobrze skrojony surdut, jedwabny halsztuk, eleganckie żółte rękawiczki. W ramionach jest za- skakująco szeroki, w ruchach gładki. - Czerwone i białe goździki. - Lusza, która wszystko zauważa, wskazuje na olbrzymi, niezgrabny bukiet kwiatów, który Nanette ustawia teraz obok świątecznego snopa (tu, w Neapolu robi się go z siana). Polskie barwy! Satynowa wstążka wiążąca bukiet jest również biało-czerwona. - Hrabia Krasiński musiał ją zamówić u modystki - szepcze. - Kwiaciarnie nie mają takich pięknych wstęg. - Przy kwiatach kartka: „Oby nasze polskie modlitwy zostały wysłuchane". - Wiesz, co powiedział Lolo? - pyta. - Słowa są tanie! Generał Krasiński całuje Delfinę w czoło i zwraca się do niej po imieniu. Oświadcza, że jest „dostatecznie stary, by dać sobie spokój z formalnościami". Pocałunek jest zbyt obce-sowy, jego szansa na chwilę przyjemności. Żałuje, że dawno nie złożył wizyty w tym domu, zamierza teraz nadrobić to z naddatkiem. - Mój syn Zygmunt - mówi. Hrabia Zygmunt Krasiński skłania się lekko. Taki niski -myśli Delfina. Ledwie jej sięga do ucha. Oczy płonące, ciemne jak atrament z odcieniem indygo. Przymrużone, jakby chciały ukryć przed nią przekrwioną surowość zmęczenia. Ręka, którą unosi jej dłoń do ust, jest zaskakująco silna. Na jego skroni dostrzega pulsującą żyłę. Cały miesiąc - myśli Delfina. - Muszę tu wytrzymać cały miesiąc. Hrabia Krasiński nie patrzy na nią. Czy to właśnie ją drażni? Wzrok poety umykający w nieznane jej obszary? Czy dlatego Delfina myśli o arogancji? Czuje się, jakby została osądzona, jakby uznano, że czegoś jej brak.

„Moje życzenia nie do zliczenia" - szeptała jej kiedyś Vivi. W niebieskiej sukience, czarne włosy splecione w warkocze, przewiązane białą wstążką. Niebieska sukienka leży wciąż w cedrowym kufrze. Porzucona skóra, skrycie obojętna, tylko biała wstążka przepadła gdzieś bez śladu. W salonie Palazzo Valle jest tłoczno i gorąco. Panowie Krasińscy, dwie ciotki z Podola, vicomte de Noailles, Natalie i Lusza, Lolo, Mimi z przyjaciółmi - dwanaście osób zebranych na wieczerzę wigilijną. Przechodząc od gościa do gościa, Delfina przekazuje nowinki z Paryża. Słucha niepokojących opowieści o Wezuwiuszu - ulice znów pokryte popiołem, grad prochów sypie się na ogrody, czuć swąd spalenizny. To dzięki belladonie ma w oczach ten miękki, senny wyraz, ale ciepła matowość głosu to jej przyrodzony atrybut. Zapytuje ciotkę Pelagię o bolący nagniotek, całuje pomarszczony policzek ciotki Teresy. - Nie jesteście żadnym ciężarem - mówi. - Dzięki wam życie maman po śmierci papy jest jako tako znośne. Nie potrafię wam dostatecznie dziękować. Kiedy przyjaciele Mimiego zapewniają, że jest zachwycająca, Delfina nie słucha komplementów i zapytuje o ich muzyczne upodobania. Byli w Paryżu i nie słyszeli Pauline Garcii w Theatre de la Renaissance? Nowej diwy operowej, o której wszyscy dziś mówią? A ona odłożyła wyjazd do Neapolu tylko po to, by jej posłuchać. Pan Chopin, którego smak muzyczny jest dla niej wyrocznią, uważa, że mile Garcia to absolutna sensacja. I to mimo dość pośledniego akompaniamentu, z jakim musiała sobie radzić. Orkiestra była bez duszy. Ale Garcia! Siostra tak niedawno zmarłej Marii Malibran! W białej prostej sukni. Drobna i skromniutka, a cóż za głos! Maman (w ostatnich miesiącach cera jej przygasła, włosy posiwiały, zmatowiały) siedzi przy samowarze, na którym

w porcelanowym czajniczku parzy się herbaciana esencja. „Rosyjska moda" - powiada zawsze Lolo, zwłaszcza gdy Mimi jest w pobliżu. Srebrny samowar pochodzi z Tuły i podobnie jak wiele znajdujących się tutaj przedmiotów - miniaturki papy i wszystkich dzieci, lustro oprawne w srebro i para porcelanowych gołąbków na kominku - przywieziony został z pałacu w Kuryłowcach, rodzinnego domu Komarów. - Dawny towarzysz broni, człowiek szanowny, a jak małpa się za pieniądze pokazuje - generał Krasiński oświadcza głośno maman, która musi wiedzieć, o kogo chodzi, bo skwapliwie potakuje. Stary generał odruchowo podkręca wąsy, ale tylko z prawej strony. Czyż nie wie, że są o wiele cieńsze niż te z lewej? Dobrze, że maman ma towarzystwo - myśli Delfina. -Zostawiona samej sobie całymi dniami zamartwia się to nadchodzącym ślubem Luszy, to przyszłością Natalie, która nie jest tak wielkim sukcesem jak Delfina w jej wieku i która może w dodatku ucierpieć z powodu delikatnej sytuacji najstarszej siostry. Chociaż, rzecz jasna, nie ucierpi. Czy maman wyobraża sobie, że jest ciągle w Kuryłowcach, gdzie sąsiedzi nie rozmawiają o niczym innym niż o małżeńskich dramatach jej córki? O komerażach wokół hrabiego Flahaut czy markiza de Hertfort? Albo o tym, że odmówiła powrotu do Tulczyna? W Paryżu nikogo to nie obchodzi. Przez całą długość pokoju maman daje Delfinie błagalny znak, żeby się zajęła vicomte de Noailles. Mężczyznom trzeba pochlebiać. Pozwalać się łudzić, że są najważniejsi. Jesteś moją córką, mówią jej oczy, wiesz, jak to się robi. Dlaczego nie Natalie - myśli Delfina. - Dlaczego to zawsze muszę być ja? Vicomte de Noailles jest zachwycony, kiedy Delfina zwraca się ku niemu.

Tak, słyszał, jak pan Chopin gra. Nazywa go polskim sylfem, czystym duchem powietrza. - Ta jego technika... - wzdycha. - Wszyscy w Paryżu mówią o jego technice. Lubi to słowo. Jest stateczne i dystyngowane. Sugeruje subtelność znawcy. - Technika? - pyta Delfina. - Cóż to znaczy? Vicomte nie potrafi odpowiedzieć. Nie postało mu w głowie, by kiedykolwiek się nad tym zastanowić, co teraz wydaje mu się oczywistym niedopatrzeniem. Niedostatkiem rozsądku. - Może raczej chodzi o swobodę wykonania? - słyszy. - O, tak - odpowiada z ulgą, chociaż nadal nie ma pewności, czy się nie ośmieszy. - W dużej mierze tak, o swobodę. Delfina odchyla się, lekko, na tyle jednak, by trudniej było słyszeć jej słowa. Przez chwilę wydaje mu się, że go zupełnie nie zauważa. Że mówi sama do siebie, a on podsłuchuje, jak mały chłopiec, którego na chwilę wpuszczono do salonu przed pójściem do łóżka. - Ja kiedyś też tak myślałam. Powiedziałam to nawet panu Chopinowi przed moją pierwszą lekcją muzyki. Grywałam wtedy codziennie po pięć, sześć godzin, ale wciąż nie mogłam nabrać tej jego lekkości. Chciałam, żeby mnie nauczył tej „techniki". Vicomte de Noailles stracił już zupełnie ochotę na komentowanie czegokolwiek. Kiwa głową i chrząka znacząco. Delfina milczy chwilę. Kiedy podejmuje rozmowę, w jej głosie słychać przytłumiony śmiech. Wykonanie nie oznacza umęczenia, powiedział wtedy pan Chopin. Ani akrobacji na klawiaturze. Gdyby sądził, że tego właśnie pragnie, zaproponowałby Liszta i jego sztuczki. „Niech pani ćwiczy mniej. Niech pani maluje, spaceruje, czyta poezje". Vicomte przytakuje. Żywo, przymilnie.

- Od tej pory - kończy Delfina - nie używam tak chętnie słowa technika. - Z czym się najzupełniej zgadzam - dodaje pośpiesznie vicomte de Noailles, myśląc o tym, jak dawniej kusiła go jej beztroska. - Prawdziwego geniuszu nie sposób definiować. Delfina odmawia następnego kieliszka szampana. Wino, gwałtowny hałas, zbyt jasne światło - wszystko to sprowadza migrenę, na szczęście zielone abażurki na lampach koją wzrok. Ucisk na czole nie ustępuje, ale jeśli nie popełni błędu, może ból ją ominie. Vicomte, chcąc pokryć zakłopotanie i przenieść rozmowę na tereny, po których porusza się pewniej, rozpoczyna zawiłą opowieść o swojej niedawnej podróży do Lizbony w poszukiwaniu dzieł malarskich. Hrabina Potocka zapewne słyszała o jego kolekcji, powiada, mrugając i poprawiając mo-nokl. On sam, z całą skromnością, musi ją uznać za o niebo lepszą od wszystkich innych w Paryżu. Posapuje z zadowoleniem i opisuje wizyty w malarskich studiach na poddaszach. To podniośle, to z afektacją, zastępując słowa wykrzyknikami, przywołuje obrazy falującego światła, życiodajnych podmuchów wiatru, ptaków o świcie. - Dlaczegóż w Lizbonie? - przerywa mu głośno hrabia Krasiński, który nie wiadomo skąd pojawił się tuż przy nim. -Czy w Paryżu brak światła i śpiewu ptaków? - Poza sztychami Le Basa z trzęsienia ziemi nie widzę nic, co mogłoby stamtąd przyjść wartościowego. Nie ze wszystkim niegrzeczny - myśli Delfina - ale prawie. I czemu tak głośno krzyczy? - Le Bas - powtarza vicomte, jakby chciał zapisać w pamięci to nazwisko. Nad podbródkiem pokrytym gęstą siecią zmarszczek pojawia się znękany uśmiech. - Le Bas był, rzecz jasna, Francuzem - dodaje jeszcze hrabia Krasiński, najwyraźniej z siebie zadowolony. - Co tylko poświadcza, że mam rację. - Ne criez pas sifort, monsieur - mówi Delfina, zasłaniając uszy.

- Wieczerza wigilijna w polskim domu w Neapolu to doprawdy rozkosz - powiada generał Krasiński, gdy ruszają do stołu, by przełamać się opłatkiem. - Mme Komarowa, pani Honorata, okazała niezwykłą dobroć, zapraszając dwóch samotnych wędrowców, stęsknionych za domowych ciepłem. Nie pierwsza to oznaka jej życzliwości i z pewnością nie ostatnia. - Czyje to dzieło? - pyta, wskazując na gwiazdę z opłatka, wiszącą nad wigilijnym stołem. - Moje. - Natalia rumieni się z radości, a generał mówi jej, że ona, najmłodsza z panien Komarówien, zaskakuje pomysłami i niebawem przyćmi starsze siostry. - Nawet Delfinę? - pyta Natalia. - Takiego pytania nie powinnaś zadawać - odpowiada generał, grożąc jej palcem. Życzenia wigilijne. Chwila, gdy słowa przechodzą w uściski i łzy. Są życzenia banalne (Mimi zawsze życzy wszystkiego najlepszego), są też zawoalowane napomnienia. Maman mówi: - Obyś znalazła w sercu moc przebaczenia dla Mieczysława, Delfino. Jeszcze nie za późno, by zacząć od nowa. Twój drogi ojciec również by sobie tego życzył. Lolo, który to słyszy, mówi półgłosem: - Dobrze wiesz, że to nieprawda. Lusza obejmuje ją i szepcze: - Oby umarł, żebyś mogła znowu wyjść za mąż. - Nim Delfina zdąży zaprotestować, słyszy: - Nie ma nic złego w tym, że życzę odrobiny szczęścia mojej siostrze. Przyjaciele Mimiego pragną, by madame Delphine nigdy się nie zmieniła, by zawsze była tak urocza i piękna jak dzisiaj. - To najcudowniejszy dzień w moim życiu - powiada ten wyższy (ma na imię Adam), czerwieniąc się jak uczniak. Ręka, którą ujmuje jej dłoń, by złożyć na niej pocałunek, jest

wilgotna i zimna. Cały czas wodzą za nią wzrokiem jak zgubione psy. Z nadzieją. Już tkniętą zwątpieniem, a ciągle tak nieustępliwą. Niesprawdzoną - myśli również Delfina. Hrabia Krasiński, gdy kolej na niego, podchodzi do niej szybkim krokiem. - Życzenia moje, pani hrabino - powiada - będą krótkie. Nasze serca są polskie. Nasze serca pragną wolności. Zauważyła, że przed podejściem do mej poprawił halsztuk. - Ja też życzę panu wolności - mówi. On pochyla się i całuje jej dłoń. Delfina słyszy, jak generał Krasiński chwali polskie dania, zupę migdałową, szczupaka w auszpiku (ani jednej ości, jak kucharz tę rybę sprawił!), groszek i kasza, no i kutia, której nigdy nie ma dość. - Radości prawdziwie polskiego domu w tę świętą noc -zwraca się do maman. „Tata nigdy by go nie zaprosił - powiedział Lolo - ale to, jak wiele innych spraw w tej rodzinie, wygodnie puszczono w niepamięć". Ciotka Pelagia tłumaczy vicomte de Noailles, że Kuryłówce, rezydencję Komarów na Podolu, nazywano polskim Luwrem. Leży pomiędzy Kamieńcem Podolskim a Mohylewem, mówi, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie dla coraz bardziej roztargnionego vicomte (Czy maman - myśli Delfina -liczy na to, że on się zainteresuje Natalie? A może jest jakiś siostrzeniec na widoku?). - Cały z kamienia - opowiada ciotka Pelagia - fronton podparty czterema białymi kolumnami. - Jej świętej pamięci kuzyn Stanisław Komar miał sto czterdzieści tysięcy morgów, w tym trzydzieści sześć wiosek i cztery miasta. Dziesięć tysięcy dusz nazywało go swoim panem. - Jakobińskie wariactwo. Od początku bez sensu, boć przecież Rosjanie wciąż nami rządzą - mówi Mimi zbyt głośno,

zbyt natarczywie. - Minęło siedem lat, a my nie przestaliśmy za to płacić. Za plecami Delfiny kryształowe kieliszki na tacy brzęczą jak dalekie dzwonki w szwajcarskich Alpach. Jej brat znów mówi o powstaniu. - Więzienia warszawskie wypełnione po brzegi - wylicza Mimi. - Polscy uchodźcy w Paryżu żebrzą o jałmużnę u Francuzów. - Z powodu takich jak ty - odszczekuje Lolo. Echo zajadłych kłótni obu braci jest zbyt głośne, by je można było zignorować. Wspomnienie tej nocy 1830 roku, kiedy czternastoletniego zaledwie Lola trzeba było zamknąć w pokoju na klucz, by nie uciekł i nie przyłączył się do kadetów. Noc krzyków, walenia pięściami, przekleństw. „Możemy pobić Rosjan. Możemy zwrócić na siebie uwagę Europy. To nasza szansa! Pierwsza taka szansa od lat!". Teraz i Mimi, i Lolo widzą w zmarłym ojcu sojusznika. Ważą słowa wyżej czynów. „Gdybyś nie był takim idiotą, Lolo, pamiętałbyś, skąd tata wziął swoją fortunę! Wolałbyś to wszystko oddać garści zapaleńców, którzy chcą zabić niedźwiedzia packą na muchy?". Maman błagająca Lola przez zamknięte drzwi: „Słuchaj, co ci mówi brat". Coś spada, roz- bija się na podłodze. A tuż potem głos Lola, który przeklina Mimiego: „Ten tchórz! Niech mi mama nie gada o tym śmierdzącym tchórzu". Delfina dostrzega, jak Mimi wstaje od stołu. Niezręcznie, niepewnie, trzyma się krawędzi, naciąga obrus. W dzieciństwie ogarniała go czasem paraliżująca nieśmiałość. Bawił się czymś, coś upuszczał, znowu podnosił. Wszystko po to, żeby uniknąć zwracania się do tych, których nie znał bliżej. Nieśmiałość, po której teraz nie ma prawie śladu. - Cóżeśmy zyskali? - Mimi biały jak kreda, na czole zbierają mu się krople potu, wciąż nie ma zamiaru ustąpić. - Przekleństwo przesłuchań? Transporty na Syberię? Sprowokowaliśmy tylko Rosjan do odpłaty. - Obrus zaczyna się zsuwać,

talerze drgać. Kieliszek do wina pewno by upadł, gdyby Lo-lo nie chwycił go w porę. Na szczęście maman jest nieświadoma rodzącej się kłótni - siedzi na drugim krańcu stołu i szepcze coś do generała Krasińskiego - bo pogorszyłaby tylko sytuację. Zdolna byłaby nawet zażądać, by Lolo i Mimi podali sobie ręce jak grzeczne dzieci i przeprosili się nawzajem. Jakby tak trudno było zrozumieć, że synowie i córki dorastają, że pochłaniają ich sprawy, których nie sposób rozstrzygnąć demonstracją pozornej zgody. - Są tu przy tym stole osoby, które by się ze mną zgodziły - mówi Mimi. Lolo mruczy coś, czego Delfina nie słyszy, ale co łatwo potrafi odgadnąć. Wszyscy wiedzą, że generał nazwał powstanie anarchią i nierządem. Okazją do rabunku. Grą ambicji, na którą nabrała się garstka niedowarzonych zapaleńców. W świecie Lola podział był zawsze prosty i jasny: patrioci i zdrajcy. Waleczni i tchórze. Żadnych odcieni. Żadnych wątpliwości. Żadnych wymówek. Lolo pręży ramiona i szyderczo salutuje. Natalie chichocze, ale cichnie, gdy maman upomina ją, by zachowywała się jak przystoi damie. Zdumienie w jej głosie dowodzi, że nie doszła jej rozmowa synów. - Posłuchajmy, co nasz poeta ma do powiedzenia - mówi ktoś. Delfina czuje wagę milczenia, które zapada. Jego ołowiany ciężar, duszącą bezsilność. Z miejsca, gdzie siedzi, nie widzi twarzy hrabiego, ale może dojrzeć jego zaciśnięte dłonie, które rzucają blady, postrzępiony cień na biały obrus. Zamarły w locie ptak z dziecięcego teatru cieni. Ostry, gorący ból przeszywa jej serce, zapowiedź śmierci szybkiej i łaskawej. Ale mija aż nazbyt szybko. - Przed siedmiu laty nasza matka Polska i jej najlepsi synowie zostali zepchnięci do grobu - mówi hrabia Krasiński głosem spokojnym i opanowanym. - Mówimy o nich:

romantycy. Marzyciele. Oskarżamy ich o to, że przegrali. A ja codziennie przez te pięć lat zadaję sobie to samo pytanie: Czy doprawdy nie było lepiej umrzeć wraz z nimi? Wszyscy odczuwają ulgę, kiedy Lusza prosi o koncert. - Jeszcze nim rozpakujemy podarunki, Delfino. Proszę. Przyjaciele Mimiego przyłączają się do tej prośby (są zakłopotani wymianą zdań między braćmi przy stole, zastanawiają się, co skłoniło Mimiego do wszczęcia sporu, przecież bardziej interesują go konie niż polityka). Ktoś przyklaskuje prośbie Luszy. - Tak jak to dawniej robiłaś, skarbeńku. W Kuryłowcach -powiada ciotka Pelagia. - Twój świętej pamięci kochany ojciec tak lubił, jak śpiewałaś. Zacna, poczciwa Lusza zawsze wie, kiedy przerwać niewygodną rozmowę. - Zagram wam coś krótkiego - mówi Delfina, siadając do fortepianu. W Paryżu ma pleyela, ale maman, nie bardzo biegła w tych sprawach, najęła erarda. Na pewno okaże się twardszy - myśli Delfina - pedał forte nie będzie brał tak lekko. Głosy cichną stopniowo, te bardziej oporne (jak generała i Lola) gaszone są syknięciami. Nim Delfina zdążyła rozejrzeć się za kimś, kto by potrzymał wachlarz, hrabia Krasiński wyjął go z jej rąk. - W tę świętą noc - mówi Delfina - zagram utwór wielkiego przyjaciela naszej rodziny i mojego nauczyciela muzyki, najlepszego, jakiego miałam w życiu. Fryderyka Chopina. Chwila ciszy. Ktoś chrząka. Ktoś kaszle. Scherzo b-moll rozpoczyna się od dwóch dysonansowych akordów. Długich, łoskotliwych, przechodzących w podnieconą, głośną arabeskę, by roztopić się w interludia spokoju. A potem pojawia się głos, skryty w muzyce: kojąca melodia kolędy, którą

Delfina zaczyna śpiewać, jak tylko cichną akordy scherza: Lulajże, Jezuniu, moja perełko Lulaj, ulubione me pieścidełko. Jej donośny, ciepły głos tuli święte Dzieciątko. Unosi się nad tym neapolitańskim salonem, nad świątecznym stołem. Muska żółte ściany ozdobione sztukaterią, rozjaśnione łagodnym światłem lamp. Rozgrzewa serca słuchaczy. Lulajże, jezuniu, lulajże lulaj, A ty go, matulu, w płaczu utulaj. Gdy kończy, maman ociera łzy z policzka. Lusza posyła całusa. - Lepsza niż jakakolwiek diwa operowa - słyszy Delfina słowa siostry. - Lepsza od Malibran. Lolo pierwszy podnosi się z krzesła. - Brawo - krzyczy. - Brawo! Obok niego sztywno wyprostowany hrabia Krasiński klaszcze w dłonie. Ale rozkosz pochwały nie wystarcza, by zatrzymać wspomnienie: Vivi w Alpach, zauroczona powracającym echem. „Tu jestem. Tuuuu jesteeem!". Promień słońca oświetla porcelanowobiałą skórę jej córeczki. Vivi tak pełna radości podnosi rękę, by odsunąć z czoła niesforny kosmyk włosów. - Echo! - woła i czeka, aż słowo do niej wróci. - Echo, cho, o... - Zaciekawiona, zastygła w zdumieniu. Pyta: - Co się dzieje z okrzykiem, zanim do mnie wróci? Maman, czy góry pamiętają mój głos?

Pani Komarowa Czy ona nigdy nie zazna spokoju - myśli pani Komarowa, spoglądając na najstarszą córkę, piękną tą uderzającą, odbierającą dech urodą. Pochylona do przodu, z dłonią na piersi, Delfina śpiewa tę samą kolędę, jaką zwykła ich raczyć w Kuryłowcach, w tamtych dawno minionych dniach, kiedy dzieci były jeszcze małe i łatwo je było utulić. Taka pełna lekkości i wdzięku i tak szczelnie zamknięta w swoim świecie, do którego ona, matka, nie może przeniknąć. Podgląda ją jak szpieg, choć wie, że nigdy nie pozna, co się tak naprawdę w niej kryje, że jest między nimi przepaść, powoli przycinana bliskość, coraz większa pustka w rozmowach. Jak spałaś? Czy ból głowy minął? Cudownie śpiewałaś dziś wieczorem. Wszyscy to mówili. Jej córka, hrabina Potocka. Najwspanialszy klejnot wśród skarbów Tulczyna. Czy o to właśnie Delfina ma do niej pretensję? O swoje małżeństwo? - Zazdroszczę możliwości, jakie ma przed sobą - tak powiedziała jej Delfina o Pauline Garcii, młodej śpiewaczce, którą słyszała w Paryżu tuż przed przyjazdem do Neapolu. Siostrze tej cudownej mezzosopranistki Marii Malibran (niedawno zmarła, co za tragedia), którą pani Komarowa słyszała tylko raz jeden. Przypomina so- bie teraz ten operowy wieczór w La Scali. Malibran z perłami w czarnych włosach, śpiewająca Casta diva. Wulkan napięć, huragan emocji tak rozbujałych, że nie sposób było zrozumieć, skąd się wzięły. Głupie łzy i krzyk udręki, a po nim noc rozgorączkowanych, duszących snów. Na próżno świętej pamięci mąż próbował usprawiedliwić jej histeryczny wybuch (tak to nazwał) „stanem", w jakim się znajdowała. Tak jakby w kobiecym łonie, we krwi, co płynie lub zastyga, można było znaleźć odpowiedź na cały smutek, na wszelkie tęsknoty. Później pani Komarowa dowiedziała się, że nie ona jedna zareagowała w ten sposób. Na innych koncertach Malibran

zdarzały się podobne przypadki. Jakaś młoda Angielka zemdlała na koncercie w Londynie i trzęsła się tak silnie, że ojciec zdarł w loży kotary, by ją zakryć. Inna, jak powiadają, Szwajcarka, wskoczyła na scenę i zaczęła śpiewać. Co za kon-fuzja, trzeba ją było siłą ściągać. I to dziewczyna z towarzystwa - podobno córka jakiejś księżniczki czy baronówny -śpiewająca na scenie jak prostaczka. Tak jakby oklaski w salonie znaczyły mniej niż w operze. - Zazdroszczę jej możliwości, maman. Zazdrość, zawiść, myśli pani Komarowa, jakież to niestosowne. Czemu zawsze pragniemy tego, co nie dla nas? I dlaczego miłość, która zapowiadała się na coś najwspanialszego w świecie, nagle usycha? Pani Komarowa nalewa sobie esencji z czajniczka i dopełnia filiżankę wrzątkiem (w Kuryłowcach nie lubiła tego samowara, woda nigdy nie mogła się w nim zagrzać dostatecznie szybko, ale tu jej to nie przeszkadza). Myśli o swoim zięciu Mieczysławie. Widzi płonące czarne oczy, które ją błagają, jakby mogła rzeczywiście coś poradzić. „Skończony był dureń ze mnie, ale przepraszam. Czy żona nie powinna wybaczać mężowi? Czy przebaczanie nie jest naszym chrześcijańskim obowiązkiem?". Cóż miała na to powiedzieć? Czy mogła naprawdę, uczciwie bronić córki? Jej niewyjaśnione zniknięcia, przypudrowane na ramionach świeże ślady po pocałunkach? Pani Komarowa zdaje sobie sprawę, że budzi się w niej odrobina irytacji. Niestosownej w wigilijny wieczór, kiedy jej trzy córki i dwaj synowie (czyżby się znowu kłócili? czemu właśnie teraz?) są przy niej. Prawie całe rodzinne grono. Pozbawione ojca, przeżywające wstrząsy, ale wciąż jednak rodzinne grono. „Wszystko przez to, że się wtrącałaś" - warknął jej mąż w ten koszmarny dzień przed czterema laty, kiedy Delfina przyjechała z Tulczyna z Vivi w ramionach i z tym strasznym siniakiem na policzku. Szlochała jak mała dziewczynka dłu-