gemini25

  • Dokumenty450
  • Odsłony100 393
  • Obserwuję89
  • Rozmiar dokumentów664.0 MB
  • Ilość pobrań63 306

Gulland Sandra - Kochanka Słońca

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :4.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

gemini25
EBooki

Gulland Sandra - Kochanka Słońca.pdf

gemini25 EBooki Gulland Sandra
Użytkownik gemini25 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 109 osób, 76 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 358 stron)

KOCHANKA SŁOŃCA Sandra Gulland

Pies zaskomlał. Król pogładził go delikatnie po uszach - najpierw po jednym, potem po drugim. Miał długie, zgrabne palce - dłonie muzyka. Nie nosił pierścieni. Dotknęła jego ręki. Odwrócił się w jej stronę. Było tak ciemno, że ledwie dostrzegała jego oczy. Padało coraz mocniej, wiatr huczał między drzewami, ale oni znajdowali się w swoim małym świecie. Poczuła na policzkach jego oddech, pachnący winem. Jej serce zamarło, a potem zaczęło bić jak oszalałe. Wargi króla delikatnie musnęły jej usta. A potem oparł rękę na jej ramieniu i przycisnął czoło do jej czoła. Jeszcze, modliła się w duchu, wstrzymując oddech. Chciała poczuć jego smak. - Jeszcze nigdy nikt mnie nie całował, Wasza Wysokość - powiedziała z urywanym oddechem. - Nie jestem pewna, jak się do tego zabrać. Przejechał palcami po jej włosach, a potem pochylił się, przytrzymując ją dłonią za kark. Był silny, czuła się wtulona w jego ciało. Poczuła jego wargi, szorstki policzek, a potem język, tak miękki na jej zębach. Zalała ją fala ciepła. Pies znów zaskowyczał, wiatr wył, ale Uczyło się tylko to, tylko ten magiczny dotyk. Rozległ się jęk rozkoszy - jej własny.

Oślepłam Od zbyt długiego wpatrywania się w słońce. z wiersza Jane Urquhart Hall of Mirrors Z tęsknotą za najbliższymi, którzy poszli do nieba - babcią May, kuzynką Lindą, a teraz, niestety, także i moją mamą, Sharon Tak bardzo chciałam, żebyście to właśnie Wy przeczytały tę książkę

Rozdział I Cyganka w szkarłatnej sukni miga widzom przed oczami, stojąc na grzbiecie galopującego konia. Jej korona z indyczych piór trzepocze w pędzie, oświetlana promieniami palącego letniego słońca. - Dzika Kobieta - przedstawia ją prowadzący, kłaniając się czarnym kapeluszem. Tłum wiwatuje, gdy spieniony wierzchowiec przyspiesza jeszcze bardziej. Zwierzę zarzuca łbem, rozpryskując dookoła krople potu i śliny. Macha ogonem, a jego kopyta uderzają głucho o ziemię. Dzika Kobieta prostuje ręce, sprawiając, że półprzezroczysta suknia powiewa jej za plecami. Powoli unosi ramiona ku bezchmurnemu niebu i wydaje z siebie przenikliwy okrzyk bojowy. Dziewczynka - blada i tak ma, że ledwo widzi cokolwiek ponad bańerką - przygląda się temu jak urzeczona. Wyobraża sobie, że to ona rozgada ręce, że to jej stopy stoją pewnie na szerokim końskim grzbiecie. Zachwycona dziewczynka przyciska dłonie do policzków. Ach, ten pęd wiatru! Był rok 1650, ósmy rok panowania Ludwika XIX czas głodu, zarazy i wojen. Ludzie umierali w swoich chatach, jaskiniach i lasach z braku pożywienia, a wszędzie królowała przemoc. Dziewczynka skończyła niedawno sześć lat. Była niewielka jak na swój wiek i często brano ją za czteroletnie dziecko - przynajmniej dopóty, dopóki się nie odezwała, przemawiając z rzeczową dojrzałością, zupełnie do niej nieprzystającą. Miała na głowie dopasowany kapelusik, zawiązany pod brodą wstążkami, a złote loki opadały jej na plecy i sięgały aż do pasa. Jej szarą sukienkę z szarszy* zdobił naszyjnik, wykonany przez nią z zębów jeża. Ludzie czasem nazywali dziewczynkę skrzatem, co zawdzięczała niskiemu wzrostowi, jasnej urodzie i żywemu spojrzeniu. * Tkanina o ukośnym splocie z ukośnymi prążkami [przyp. red.]. Mała nie spuszczała wzroku z Dzikiej Kobiety, kiedy ta zeskoczyła z grzbietu konia i ukłoniła się na zakończenie występu. Gdy woltyżerka pomachała widzom pióropuszem i zniknęła z pola widzenia, dziewczynka zaczęła przeciskać się przez tłum. Zignorowała dwóch żonglerów, klowna maszerującego na szczudłach oraz fikającego koziołki karła, po czym skręciła w stronę chaotycznego skupiska wozów cygańskich, stojących na odległym stoku wzgórza. Dzika Kobieta polewała splątane włosy wodą ze skórzanego bukłaka. Metalowe

cekiny zdobiące jej suknię połyskiwały w promieniach słońca. - A niech to piorun, ależ skwar! - zaklęła cyrkówka. Jej srokaty koń z różowymi powiekami stał obok, uwiązany do wozu ciągniętego zwykle przez woły. - Czego chcesz, aniołku? - zapytała poprzez ociekające wodą kosmyki. - Chcę jeździć na koniu tak jak pani - odparła dziewczynka. - Na stojąco. - Doprawdy? - zdziwiła się kobieta, wycierając rękoma mokrą twarz. - Jestem opętana przez konie - powiedziała dziewczynka z powagą. - Tak mówi mój ojciec. Kobieta zaśmiała się. - A gdzie on teraz jest? Koń uderzył kopytem w ziemię, wzbijając tumany kurzu. Cyganka pociągnęła za postrzępione lejce i powiedziała coś w obcym języku. Koń uniósł swój brzydki łeb i zarżał: odpowiedziało mu chóralne rżenie. Konie. - Są tam, na polu - rzuciła kobieta, przeganiając dziewczynkę. Ta ruszyła po cichu pomiędzy wozy i namioty, kierując się w stronę polany, na której pasły się cztery konie zaprzęgowe, osioł oraz łaciaty kuc. Uwiązana klacz podniosła łeb na jej widok, ale zaraz wróciła do przeżuwania bochnów spleśniałego chleba, który zrzucono zwierzętom na kupkę. Lato było suche, więc rzadko gdzie rosła trawa. Wtedy właśnie dziewczynka dostrzegła jeszcze jednego konia, stojącego samotnie wśród drzew - młodego ogiera, co poznała po dumnej postawie. Odgrodzono go od pozostałych, a do przedniej nogi przywiązano mu skórzany pasek. Był biały, wysoki w kłębie. Miał smukłą szyję, wąski łeb, a jego postawione pionowo uszy były niewielkie i szpiczaste. Dziewczynka przypomniała sobie od razu słowa Biblii: „ujrzałem niebo otwarte: a oto biały koń”*. Zwierzę popatrzyło jej prosto w oczy. Śpiewajmy Panu! Pomyślała o historiach, które opowiadał jej ojciec - o Neptunie, poświęcającym słońcu swoje białe konie, o uskrzydlonym Pegazie. „Wyrównajcie drogę Temu, co cwałuje na obłokach!”.” Pomyślała o królu, chłopcu niewiele od niej starszym, który tłumił zamieszki w Paryżu, wjeżdżając w tłum na Białym Koniu. „A Ten, co na nim siedzi, zwany Wiernym i Prawdziwym”.*** Znała tego konia: był to wierzchowiec z jej snów. Przeszła przez polanę i stanęła przed zwierzęciem. - Witaj, kochany - powiedziała, wyciągając rękę.

Ogier położył po sobie uszy, grożąc, że rzuci się na nią z kopytami. Wawrzyniec de la Valliere skręcił skrzypiącym powozem na usiane kamieniami pole, po czym ześlizgnął się z kozła i wyprostował, kładąc dłoń na krzyżu. Na głowie miał wojskowy kapelusz, poplamiony, ale za to z piórem. Ubrany był w skórzany, spękany kaftan**** z doszytymi wełnianymi rękawami. Jego pikowane pumpy oraz opadające pończochy wyszły z mody jakieś pół wieku wcześniej, a do tego były mocno połatane i pocerowane. W wysokich butach z ostrogami i szpadą wiszącą * Ap 19:11 [w:] Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Warszawa 1980. Wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z tej publikacji [przyp. red.]. * Ps 68:5 [przyp. red.]. *** Ap 19:11 [przyp. red.]. **♦» okrycie męskie często wykonane ze skóry. u boku wyglądał jak oficer kawalerii, który czasy świetności ma już dawno za sobą. Mężczyzna przywiązał konia do niskiego dębu i ruszył w stronę zbiegowiska. Przy ścieżce na pniaku siedziała potężna Cyganka - jak się domyślił, pilnująca wejścia. Co prawda nie uważał, że wszyscy Cyganie to zapijaczeni włóczędzy, ale większość z nich uznawał za podejrzane typy. Poklepał skórzany kaftan, próbując wyczuć pod palcami różaniec, który zawsze trzymał blisko serca - sznur prostych, drewnianych paciorków, uświęcony dotykiem świętej Teresy z Avila. Panie, wypędź z mojej duszy wszystkie mroczne myśli i pozwól mi cieszyć się jasną nadzieją. Amen. - Monsieur de la Valliere - przedstawił się, uchylając kapelusza. Cieszył się sporym respektem w okolicy, był ceniony jako lekarz i dobroczyńca, ale Cyganie to lud wędrowny, więc z pewnością go nie znali. - Szukam dziewczynki - powiedział. Nagły powiew wiatru przyniósł w jego stronę zapach uryny. - Dziewczynki, powiada pan? - Kobieta uśmiechnęła się szeroko, ukazując braki w uzębieniu. - Mojej córki. - Wawrzyniec wyciągnął ramię z dłonią skierowaną w dół, określając wzrost dziecka. - Jasne włosy, bez dwóch zębów na przedzie? - A więc jest tutaj. - Dzięki Bogu. Szukał jej całe popołudnie. Przeczesał dworek, a potem stodołę, gołębnik, spichlerz, mleczarnię, zajrzał nawet do kurnika. Obszedł okoliczne lasy i pola, z trwogą przespacerował się wzdłuż brzegów rzeki, po czym zaprzągł klacz i ruszył do miasta. Dopiero w sklepiku z pasmanterią w Reugny usłyszał o Cyganach i ich

kucach. Dziewczynka miała bzika na punkcie koni. - Jest tam daleko, na polu - tam, gdzie Diablo - dodała kobieta i zaśmiała się gardłowo. Z Diabłem? Wawrzyniec przeżegnał się szybko i ruszył pomiędzy wozami i namiotami na wzgórze. Na polu dostrzegł córkę, która kucała w pyle. - Petite! - zawołał. Dziewczynka była otoczona masywnymi końmi. - Ojcze, popatrz - powiedziała, wstając, gdy podszedł bliżej, i pokazała ręką na białego konia stojącego na skraju lasu. - Gdzieś ty się podziewała? - Teraz, kiedy wiedział, że mała jest bezpieczna, ogarnęło go przerażenie. - Mogłaś przecież... - Wszędzie aż roiło się od włóczęgów. Nie dalej jak tydzień wcześniej na drodze do Tours zamordowano dwóch pielgrzymów. Pochylił się nad córką i wziął ją za rękę. Panie, przyjmij, proszę, moje żarliwe dziękczynienie za laskę, jaką mnie obdarzasz. Amen. Jego zwykle blade policzki były teraz zaczerwienione. - Nie możesz tak uciekać, maleńka - powiedział. To było impulsywne, emocjonalne dziecko, o wielkiej odwadze i dużym poczuciu niezależności, na swój sposób chłopięce z natury. Jego żona nie patrzyła przychylnie na te cechy. Traktowała dziewczynkę surowo, zmuszała ją do długich godzin haftowania - cóż mógł jednak powiedzieć? Wychowywanie córki to rzecz kobieca. - Nauczę się stać na galopującym koniu - powiedziała Petite, sepleniąc przez szpary między zębami, i rozstawiła szeroko ręce, a w jej niebieskich oczach pojawił się błysk. Czy to Duch Święty przez nią prześwieca, czy szatan?, zastanawiał się Wawrzyniec. Ciężko było rozróżnić. - Tak samo jak Dzika Kobieta - dodała dziewczynka. Wybujała wyobraźnia małej była niepokojąca. Tej wiosny wzniosła za stodołą prymitywną budę z kamieni - klasztor, jak to nazywała. Tam pielęgnowała zranione zwierzęta, ostatnio salamandrę plamistą i jastrzębia gołębiarza. - Obiecali, że mnie tego nauczą. - Chodźmy już - odezwał się, chwytając ją za rękę. - Mam w wozie bułeczki. - O ile Cyganie ich nie ukradli. - Ale Diablo... - Petite obejrzała się za ogierem. - On należy do tych ludzi. - Powiedzieli, że go tanio sprzedadzą. - W przyszłym tygodniu pojedziemy na targ do Tours. Znajdziemy dla ciebie kuca, tak jak zawsze chciałaś. - To prawda, mała była gotowa jeździć na wszystkim, co miało cztery

nogi. W ubiegłym roku nauczyła cielę skakać. - Mówiłeś, że konie z targu ledwie stoją na nogach. Mówiłeś, że nie mają mięśni. - Rzeczywiście, to nie jest dobry rok dla koni - potwierdził. Z powodu niekończącej się wojny z Hiszpanią i ciągłych powstań trudno było znaleźć przyzwoitego wierzchowca. Wszystkie zwierzęta, które nie pracowały, zostały zarekwirowane przez wojsko lub rebeliantów, a do tego w czasach głodu przestała obowiązywać wcześniejsza nietykalność końskiego mięsa. - Ale zawsze jest jakaś nadzieja. Będziemy się modlić, a wtedy dobry Pan spełni nasze życzenie. - Ale ja się modliłam o tego właśnie konia, ojcze - powiedziała Petite, patrząc na ogiera. Nadal stał nieruchomy niczym posąg i tylko im się przyglądał. - Modliłam się o tego Białego. Wawrzyniec się zamyślił. Ogier miał proste nogi i długie łopatki, łeb zaś wąski jak taran: idealna budowa. Mimo chudości wydawał się szeroki w klatce piersiowej. Konie tak rzadkiej, mlecznobiałej maści przypominały podobno wodę: miały charakter, lecz były łagodne. Bez wątpienia, jeśliby go wyczyścić i wyczesać, nabrałby prawdziwej urody. Wawrzyniec musiał przyznać, że jego córka ma dobre oko do koni. - Ile za niego chcą? Potrzeba było czterech silnych mężczyzn - cyrkowych adeptów - żeby uwiązać ogiera z tyłu powozu. W czasie szamotaniny poluzował się pas na jego nodze. - Odsuńcie się - wrzasnął jeden z siłaczy, gdy bestia uwolniła się, kopiąc z furią. Co jest nie tak z tym ogierem?, zastanawiał się Wawrzyniec. Nawet koń urodzony pod złą gwiazdą nie miałby w sobie takiej dzikości. Czyżby to wojna tak na niego wpłynęła? Ostatnio częste były podobne wypadki, ale Wawrzyniec nie zauważył żadnej blizny na skórze Białego, żadnej wiele mówiącej rany zadanej bronią. - Pan wybaczy... Wawrzyniec odwrócił się gwałtownie. Stojący za nim młody człowiek miał twarz czarną jak skrzydła kruka, tunikę z łatami na łokciach, a głowę owiniętą lnianym płótnem. Maur*? U pasa mężczyzny wisiała przytroczona sznurem sakwa z frędzlami, ale Wawrzyniec nie widział ani szpady, ani noża. Wzniósł więc pospiesznie modlitwę błagalną do świętego Jerzego, pogromcy Maurów, po czym zlustrował swój oręż: * Dawniej muzułmański mieszkaniec Półwyspu Iberyjskiego [przyp. tłum.]. zardzewiałą szpadę u boku i stępiony nóż w prawym bucie. Odetchnął z ulgą na widok niewielkiego krzyża zawieszonego na szyi Maura. - Doradzam wielką ostrożność - ciągnął przybysz. - Ten ogier jest niespotykanie

narowisty - zły, jak mówią niektórzy, ale ja nie używam takich słów, zwłaszcza w odniesieniu do zwierząt. Ogier zarżał przenikliwie. - Papo? - odezwała się niepewnie Petite, na wpół ukryta za ojcem. Koń rzucił się na jednego z siłaczy, obnażając ostre zęby. Mężczyzna upadł, drąc sobie przy tym skórzany kaftan. - Diabelskie nasienie! - zaklął, podnosząc się na nogi w bezpiecznej odległości. Trzech urwisów dołączyło do zbiegowiska, przyglądając się scenie i wydając głośne okrzyki, zupełnie jakby był to kolejny krwawy element pokazu. - Nie bez powodu nosi imię Diablo - zauważył Maur i ręką nakazał chłopcom, by się odsunęli. Wawrzyniec potarł szczecinę na podbródku proszącym się już o cotygodniowe golenie. Zaskoczyła go klarowność wypowiedzi Maura. Do tej pory nosił się z przekonaniem, że poganie to bardziej zwierzęta niż ludzie. - Rozumiem, że znacie tego konia - powiedział. Być może Maur jest koniuszym - kiepskim, co prawda, gdyby tak było. Sądząc po długich, potrzaskanych kopytach i splątanej grzywie, zwierzęciem najwyraźniej od dłuższego czasu nikt się nie zajmował. - Jestem Azeem, poskramiacz. Tresuję konie. - To pan nauczył tego osła siadać jak pies? - zagadnęła go Petite. - Podobała ci się ta sztuczka? - Mężczyzna uśmiechnął się, ukazując rząd prostych białych zębów. - Ja nauczyłam kozę wchodzić po drabinie - pochwaliła się dziewczynka. Ojciec chwycił ją za rękę. Poskramiacze przychodzą na świat, kiedy zegary wybijają pełną godzinę, czy nie dysponują w związku z tym szóstym zmysłem? - Ten koń nie wygląda na poskromionego - zauważył. - Cyganie zszyli mu uszy, kiedy był źrebięciem, ale to tylko wzmogło jego narowistość. Wawrzyniec cmoknął z dezaprobatą. Zszywanie końskich uszu było uważane za sposób na uspokojenie zwierzęcia - na przykład żeby nie wierzgało podczas podkuwania - ale jego zdaniem nie było w tym zwyczaju żadnej magii. To tylko odwracało uwagę zwierzęcia, zajmowało jego umysł. Tak samo nieskuteczne było podwiązywanie jednego kopyta. - Narowisty, powiadacie? - Sznur wrzynał się w szyję Białego. Ogier ciągnął tak mocno, że Wawrzyniec zaczął się obawiać, iż złamie sobie kark. - Ano właśnie tak. Teraz tylko magia kości mogłaby go zmienić - odparł Maur,

wzdychając. Wawrzyniec zmarszczył brwi. Słyszał już wcześniej o magii kości - człowiek, którego znał, zastosował ją u swojego konia, ale niestety, sam stracił przy tym rozum. „Uciekł do rzeki, kręci się wokół wody i strumieni”, jak szeptali między sobą sąsiedzi. Wystarczyło, że zapukał do drzwi swojej stajni, a otwierały się szeroko, jakby stał za nimi sam szatan. Podobno widział tego konia w nocy przy swoim łóżku. - Ojciec Karoliny stosował magię u swojej kulejącej klaczy - oznajmiła Petite. - Monsieur Bossę? - Jego klacz zdobyła aż trzy sakiewki. Ale nie, Wawrzyniec nie pochwalał hazardu. - To była magia wodna, ale może to coś innego niż magia kości - wyjaśniła dziewczynka. - Pan wybaczy, monsieur - Maur skierował swoje słowa do Wawrzyńca. - Nie powinienem był mówić o takich rzeczach przy dziecku - to powiedziawszy, pochylił się nad dziewczynką. - Mademoiselle, jakkolwiek to zwą - czy to magią kości, magią wodną, czy magią ropuch - nie wolno panience mieć z tym nic wspólnego. Zrozumiano? - Nie zajmujemy się czarami - Wawrzyniec przyciągnął córkę do siebie, z dala od Maura. Koń był uwiązany, czas ruszać dalej. - To bardzo mądrze z pańskiej strony. - Poskramiacz wyprostował się, po czym zgiął w ukłonie, przyciskając rękę do krzyża na piersi. - Magia to siła szatana, a szatan niczego nie oddaje za darmo. Krępa klacz ciągnęła powóz porytą koleinami drogą. Petite siedziała obok ojca i spoglądała niespokojnie do tyłu, na krnąbrnego ogiera. Początkowo zapierał się mocno, ale klacz ciągnąca zaprzęg była silna, a sznury nie puszczały. Ciągnięty przez jakiś czas za powozem dał w końcu za wygraną i podążył za nimi. Petite chciała usiąść z tyłu powozu. - Żeby sobie nie pomyślał, że Bóg go opuścił - powiedziała. - Daj mu spokój - odparł Wawrzyniec ze znużeniem. Ogier był piękny, ale jego stan budził litość - mężczyzna wiedział, że żona nie zostawi tego bez komentarza. - Tylko go wyprowadzisz z równowagi. Petite usiadła z powrotem obok ojca, machając nogami, i zaczęła jeść bułkę. - Czy ten poskramiacz był Maurem? - Tak mi się wydaje - odpowiedział Wawrzyniec. Dojeżdżali właśnie do Reugny, nad szczytami drzew widać było iglicę niewielkiego kościółka. Zaczął się zastanawiać, czy

czekają na niego jakieś wieści. Sądząc po położeniu słońca, było koło siedemnastej, więc goniec pocztowy z Tours mógł już przyjechać. Z tego, co słyszał ostatnio, w leżącym na południu Bordeaux wzniecono rewoltę przeciwko dworowi i wojska królewskie przystąpiły do oblężenia miasta. Jeśli Bordeaux zwycięży, wszystko będzie możliwe. Król być może skryje się w murach Paryża i odda prowincje pod władanie skłóconych książąt. O co jeszcze będzie walczyć? Francja przypomina rozbitą wazę, lud łączy już tylko bieda. Chłopi mogą uznać, że mają szczęście, jeśli za dzień pracy dostaną piętnaście solidów* - tyle, ile wynosi cena kosza jaj. Jak tu żyć w tak niespokojnych czasach? Wawrzyniec wymacał ręką miedzianą monetę wszytą w podszewkę kaftana, przedstawiającą wizerunek Henryka IV Burbona. Śmierć tego wspaniałego władcy dała początek stuletniemu chaosowi. Co wieczór Wawrzyniec modlił się, by młodziutki chrześcijański monarcha * Jednostka monetarna; 1 liwr = 20 solidów [przyp. nieoznaczone inaczej pochodzą od autorki]. zakończył odwieczny rozlew krwi. Przecież król jest reprezentantem Boga, musi więc zatriumfować. - Zmierzałam do ziemi Maurów - odezwała się nagle Petite, wyrywając go z zamyślenia. - Ach tak? - rzucił z roztargnieniem, wjeżdżając powozem na puste miejsce naprzeciwko pola komunalnego. Coś tam się działo: obok jednego z drzew ze stryczkiem zgromadził się spory tłumek. Rozległ się chóralny śmiech, a potem syknięcie. Czyżby walki kogutów? - Dzisiaj rano - ciągnęła dziewczynka. - Zmierzałaś dzisiaj rano do ziemi Maurów? - Żeby mnie ścięli - odparła. - Jak świętą Teresę w książce. Ale ten Maur był poskramiaczem, nie miał miecza ani toporka. - Świętą Teresę w książce? - Wawrzyniec nie rozumiał, o czym dziewczynka mówi. W ciągu wielu lat zgromadził niewielką biblioteczkę - teksty na temat hodowli zwierząt, książki historyczne, ale przede wszystkim traktaty religijne oraz filozoficzne. Była wśród nich relacja z życia świętej Teresy, cienki wolumin oprawiony w skórę. Skąd córka mogła wiedzieć o jego istnieniu? - Monsieur Peniceau ci o niej czytał? - zapytał. Guwerner jego syna był kiedyś skrybą na dworze królewskim, potrafił znośnie czytać i pisać, ale teologia z pewnością nie była jego mocną stroną. - Sama czytałam, ale jestem dopiero na szesnastej stronie.

- Potrafisz czytać? - Wawrzyniec odwrócił się i popatrzył na córkę z niedowierzaniem. - Niektóre słowa są trudne. - Kto cię nauczył? - Mała była nad wiek rozwinięta, dobrze sobie z tego zdawał sprawę, ale jego syn Jan, dwa lata od niej starszy, jeszcze nawet nie poznał liter. - Sama się nauczyłam - odparła, wstając i rozglądając się dookoła. - Ktoś tam jest w dybach. - Zostań w powozie - polecił, obiecując sobie, że wróci jeszcze do tematu. - Muszę odebrać leki od aptekarza. - A Diablo? Nic mu nie będzie? - zapytała dziewczynka, patrząc na Białego. - Nie wolno go nigdzie puszczać. - Na szczęście, sznur trzymał mocno. - I nie pozwól nikomu się do niego zbliżać. Odszedł zaledwie kilka kroków, kiedy usłyszał wołanie. - Papa! Dobrze zbudowany chłopiec biegł pomiędzy ciżbą ludzi z wędką w jednej ręce i siatką na przynętę w drugiej. - Janku! - zawołała brata Petite. - Zakuli w dyby Agatę Balin - powiedział zdyszany, po czym odwrócił się i wskazał na tłum. - Dlaczego? - zapytała dziewczynka. - To nie twoja sprawa - uciął ojciec ostrzegawczo. - Za cudzołóstwo, papo. Z monsieur Bosse’em, jak wszyscy twierdzą. Idź popatrzeć, papo, jest cała opluta. - Jan aż się zaczerwienił. - Monsieur Bossę, ojciec Karoliny? - zapytała Petite. Wawrzyniec popatrzył groźnie na syna. - Powinieneś mieć teraz lekcje. Chłopiec rzucił worek i wędkę na tył powozu. - A skąd się wziął ten koń? - zapytał, obchodząc zwierzę dookoła. Koń prychnął i zaświecił białkami oczu. - Jest dziki? - Odsuń się, synu - ostrzegł go Wawrzyniec. - O matko! - wykrzyknął Jan, odskakując, by uniknąć celnie wymierzonego kopniaka. - A to wredne stworzenie! - On jest mój - powiedziała Petite. - Wymodliłam go sobie. - Maleńka, to nie jest koń dla dziewczynki - odparł Wawrzyniec, zmierzając już do aptekarza.

- Co znaczy „cudzołóstwo”? - zapytała, przesuwając się, żeby zrobić miejsce starszemu bratu. - Jaki jest pożytek z konia, który nie nadaje się ani do jazdy, ani do pracy? - gderała madame Franciszka de la Valliere. Ręce miała zakrwawione, bo właśnie zabiła królika na niedzielny obiad - najpierw odcięła mu głowę, a potem złamała nogi, by pozbyć się stóp. Była to urodziwa kobieta, o pełnych policzkach i z dołeczkiem w brodzie. Jej wąskie, wyskubane brwi były rozdzielone głębokimi bruzdami. - Jeszcze nigdy nie spotkałem ogiera, na którym nie udałoby mi się jeździć - przekonywał Wawrzyniec z udawanym optymizmem. Potrzebna była pomoc oracza i trzech parobków, żeby zaciągnąć bestię do stajni - musiał przy tym użyć wideł oraz bicza. - Próbował mnie kopnąć - odezwał się Jan. - Nie ma żadnych wieści z Bordeaux - powiedział Wawrzyniec, spuszczając ze smyczy sukę myśliwską, która od razu pobiegła do swoich szczeniąt, siedzących w koszu przy kominku. - Mademoiselle Balin została zakuta w dyby - rzucił Jan. Blanka, pomoc kuchenna o ospowatej twarzy, spojrzała na niego swoim jednym zdrowym okiem. - Agata Balin? - Naprawdę? - Franciszka uniosła brew w zdziwieniu. - Za cudzołożenie z monsieur Bosse’em, tak wszyscy mówią. - Z żonatym. - Franciszka rozcięła lędźwie królika. - Ta dziewczyna ma w sobie szatana od dnia, w którym przyszła na świat. - To rzekłszy, wyjęła naczynie na odpady i odcięła ogon, a następnie jednym zręcznym ruchem ściągnęła całą skórę. - Wszyscy na nią pluli, a pies lizał ją po twarzy - dodał Jan, wyciągając dwa węgorze z worka i wkładając je do miedzianej misy. - Szkoda, że nie słyszeliście, jak wrzeszczała, kiedy połaskotałem ją w stopy. - Niezły połów - zauważyła Franciszka i nakazała służącej, by zabrała węgorze na zewnątrz do oczyszczenia. - A ty powinieneś modlić się za zbawienie duszy tej dziewczyny, a nie dokładać się do tortur - westchnął ojciec. - Przecież wszyscy to robili - usprawiedliwił się Jan i wyszedł z domu za służącą. - To tylko chłopak - powiedziała Franciszka, rozcinając powłokę brzuszną królika i wyciągając jego wnętrzności. - Miał się uczyć.

- A ona miała zająć się szyciem. - Franciszka spojrzała przez ramię na Petite, która głaskała psa. - Ucieka nie wiadomo gdzie, a potem oboje wracacie z koniem. Co to ma być za dyscyplina? - Prawdziwy Biały to rzadkość - odparł Wawrzyniec. Ogier miał nawet niebieskie oczy - coś, o czym mężczyzna słyszał, ale czego nigdy nie widział. - Szlachetna rasa - dodał, myśląc o starodawnym napisie wyrytym nad kominkiem w sypialni: Ad principem ut ad ignem amor indissolubilis. „Dla króla miłość jest wieczna jak ogień płonący na ołtarzu”. To właśnie na te słowa spoglądał zaraz po obudzeniu i tuż przed zaśnięciem. To było motto jego rodziny od wielu pokoleń. Praprapradziadek jego ojca jechał konno u boku Joanny d’Arc. W trudnych chwilach król zawsze mógł liczyć na członków rodu Vallière. Ale Franciszka należała do Provostôw, rodziny, która zwykle czerpała korzyści z trudnych czasów. Nigdy nie zrozumie, ile wart jest taki koń: prawdziwy Biały, piękny cheval blanc*, wierzchowiec królów. Nie wszystko można zważyć i zmierzyć, nie wszystko ma cenę. - I ma sylwetkę - powiedziała Petite, kryjąc twarz w sierści jednego ze szczeniąt. - Ma dobrą sylwetkę - poprawił ją ojciec. Jego stary kawaleryjski wierzchowiec, Hongre, ledwo dawał radę kłusować. Wawrzyniec już sobie wyobrażał siebie na grzbiecie Białego. - Ojciec go rozmnoży. - To nie jest odpowiedni temat do rozmowy z małą dziewczynką - mruknęła Franciszka do męża. - Zresztą ona i tak spędza zbyt wiele czasu z końmi. Czas, żeby zaczęła się zachowywać tak, jak przystoi damie. - To powiedziawszy, kobieta wbiła nóż w pierś królika, jednym ruchem dzieląc ją na dwie części. Następnego ranka, przy trzecim pianiu koguta, Petite bezszelestnie wymknęła się tylnym wyjściem z suchą skórką chleba w ręku. W nocy padało, na niebie widać było jeszcze księżyc, który oświetlał budynki, zamglone ogródki kuchenne i potężne drzewa w de - milczący krajobraz półmroku. Kogut znów zapiał, odpowiedział mu głos szpaka. Petite włożyła drewniane saboty i ruszyła przez kałuże pokrywające wybieg dla kur. Pchnęła drzwi stajni, unosząc je na tyle, na ile potrafiła, by zardzewiałe zawiasy nie zaczęły skrzypieć. Nie chciała obudzić oracza, który spał na stryszku. Nagle obok niej przeleciały trzy jaskółki. Dziewczynka stała w ciemności, wdychając ciepły zapach koni, wyczuwając ich obecność i czujność. Stary Hongre zarżał cicho. Oracz poruszył się na swoim posłaniu, ale po chwili znów zaczął chrapać. * Biały koń. Przez okienko w przeciwległej ścianie do wnętrza wlewało się blade światło. Musiała

upłynąć chwila, zanim Petite zaczęła rozróżniać kształty koni i dwóch mlecznych krów. Na ścianie, nad uzdami, wisiała brzozowa witka odpędzająca demony, by nocą nie jeździły na koniach. Łeb Białego ukazał się w narożnym boksie, ale zaraz zniknął. Petite przecisnęła się pomiędzy skrzyniami na paszę i stosami drewna do miejsca, w którym stał. W bladej poświacie przypominał zjawę. - Witaj - szepnęła. Diablo uniósł łeb. Był rzeczywiście piękny - najpiękniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziała. Zaiste piękny jesteś, miły mój, o jakże uroczy!*, pomyślała, przypominając sobie werset Pieśni nad Pieśniami. Tak bardzo pragnęła rozczesać jego splątaną grzywę, umyć i natłuścić oliwą jego biały ogon, w którym tkwiły rzepy. Strupy na skórze z pewnością ze-szłyby przy odrobinie starania - gdyby tylko pozwolił jej się do siebie zbliżyć. - Kochany - szepnęła. Słowo zabrzmiało groźnie, ale i ekscytująco. Koń postawił uszy. Włożyła skórkę chleba pod pachę, by przesiąkła jej zapachem, a potem podała mu na wyciągniętej dłoni - jak prezent i zarazem przekupstwo. Ogier odwrócił się do niej zadem i machnął ogonem. Włożyła do ust kawałek skórki i rozgryzła z hałasem. Z satysfakcją patrzyła, jak Diablo poruszył do tyłu prawym uchem. Cierpliwość jest towarzyszką mądrości, jak często mawiał ojciec, cytując świętego Augustyna. Petite ponownie wyciągnęła rękę. Diablo zakręcił się dookoła, po czym rzucił się na dziewczynkę z zębami. * Pnp 1:16 [przyp. red.].

Rozdział 2 Jesień była tego roku burzowa. W deszczowe dni, kiedy trzeba było zostać w domu, Petite lubiła odkurzać książki w niewielkim gabinecie ojca - najlepiej wtedy, gdy jej brat Jan miał lekcje w salonie. Dzięki temu mogła słuchać przy pracy, ucząc się łaciny, a nawet poznając odrobinę historii. W ten deszczowy listopadowy poranek w palenisku trzaskał ogień, a monsieur Péniceau czytał na głos o pocieszeniu, jakie daje filozofia, tłumaczenie dzieła Boecjusza Consolatio Philosophiae. „Szczęśliwa jest ta śmierć, która nie spotyka człowieka w najlepszych latach”, recytował guwerner wysokim, zduszonym głosem. Przez uchylone drzwi Petite dostrzegła Jana, który siedział przy stole z głową podpartą dłonią i z zamkniętymi oczami. Z zadartym nosem, dołeczkami w policzkach i ciemnymi lokami przypominał cherubina i zarazem swoją urodziwą matkę. Petite otworzyła okiennice, wpuszczając światło do pomieszczenia, i przysunęła sobie wysoki stołek, żeby móc przejrzeć grzbiety książek stojących najbliżej okna. Zauważyła tom łacińskich strof na temat polowania. Inny wolumin - Histoire naturelle des quadrupèdes - był oprawny w świńską skórę i miał złocony grzbiet. Petite domyśliła się, że wszystkie książki na tej półce zawierają raczej praktyczne teksty - na temat chowu zwierząt, uprawy ziół oraz drzew. Wyjęła księgę o zagiętych rogach - ojciec często zaglądał do porad lekarskich, kiedy opiekował się chorymi i głodującymi. Petite dobrze znała ten tom, gdyż papa często zabierał ją ze sobą na obchód. Poprzedniego dnia odwiedzili kobietę z trójką dzieci, mieszkającą w jaskini wykutej w skale. Najmłodsze dziecko zraniło się w nogę, zakładając sidła, i ojciec Petite opatrzył ranę czystym płótnem. U wezgłowia posłania z suchych liści znajdował się krzyż zrobiony z gałązek. Kobieta pokłoniła się nisko jej ojcu, gdy wychodzili, i położyła sobie jego rękę na czole, jakby prosząc o błogosławieństwo. Księga, tak często używana, nie była pokryta kurzem, ale Petite i tak przetarła ją szmatką, po czym wsunęła na miejsce. „Kiedy to w cichości sam na sam rozważałem”, ciągnął guwerner, „dostrzegłem niewiastę o wielce dostojnym obliczu, która stanęła nade mną. Oczy miała gorejące i ponad

zwykłą u ludzi możliwość przenikliwe”.* Petite wyjęła następną księgę i podsunęła ją pod światło, szukając oznak zabrudzenia. Tom był większy od pozostałych, ale nie miał grzbietu. Cienkie, pożółkłe kartki zostały zszyte szpagatem. Na tekturowej okładce niestarannie odciśnięto tytuł: Jeździec. Tekst został wydrukowany, a nie napisany odręcznie, dzięki czemu łatwiej było jej odczytać słowa. Zaczęła ostrożnie odwracać kruche stronice: Rozmnażanie koni, Jazda konna, Chody konia, Jazda spacerowa, Hodowla koni. Przez wiele popołudni spokojną poobiednią porę spędzała w stajni, zabierając ze sobą garść ziarna albo wykradziony cukier, i próbowała zdobyć sympatię ogiera. Przemawiała do niego przyjaźnie, karmiła końskim chlebem, który sama upiekła, a mimo to traktował ją wrogo. Co wieczór przed pójściem spać modliła się za niego, prosząc o łaskę u świętych. Dlaczego moje modlitwy nie zostają wysłuchane? - pomyślała, przeglądając karty książki i odczytując tytuły rozdziałów: Jak naprawić złe ruchy, Prostowanie narowistości, O czarach i nocnych marach. Serce zaczęło jej mocniej bić, kiedy ujrzała tytuł O magii kości. Zerknęła przez drzwi na brata i jego nauczyciela. Jan spał z szeroko otwartymi ustami. „Precz z wami, Syreny”, czytał guwerner, „gdyż uwodzicie tylko i sprowadzacie zgubę”. Petite otworzyła księgę na dziale dotyczącym magii kości - jej zastosowaniach oraz składnikach. * Boecjusz, O pocieszeniu... przet. ks. dr T. Jachimowski, Poznań 1926 [przyp. tłum]. „Strzeż się”, przeczytała. Usłyszała, jak otwierają się drzwi wejściowe, a potem rozległy się głosy: to ojciec powrócił z miasta. Wsunęła książkę z powrotem na półkę i podeszła do drzwi. Monsieur Peniceau przerwał lekturę, a Jan podniósł głowę i przecierał zaspane oczy. - Wspaniałe wieści - odezwał się Wawrzyniec de la Valliere, gdy tylko wkroczył do salonu. Z długich włosów spływały mu krople deszczu. - Król pokonał buntowników w Bordeaux. - Brawo! - zawołał guwerner piskliwym głosem. - Brawo - powiedział Jan, wstając. - Czy przestało już padać? Mogę iść na ryby? - Nie tak prędko, synu. Mamy mnóstwo do zrobienia. W drodze powrotnej do Paryża cały dwór zatrzyma się w Amboise. - Król przyjeżdża do Amboise? - zapytała Petite, wchodząc do salonu. - Tak jest, maleńka. Król oraz królowa matka. Mam zgotować im powitanie. Wasza matka będzie musiała jechać ze mną, by pomóc obsłużyć królową matkę, a ty... - Wawrzyniec odwrócił się do Jana - ty też pojedziesz. To będzie doskonała okazja, żebyś dał się poznać na

dworze, może nawet zostaniesz przedstawiony królowi i jego bratu, w końcu są w podobnym wieku. - A ja nie? - zapytała Petite, zupełnie przybita. - Ty jesteś jeszcze zbyt mała, Ludwiko - powiedziała Franciszka, grzebiąc w kufrze. - Mam już sześć lat - próbowała oponować dziewczynka. - Dwór nie lubi, jak dzieci kręcą się pod nogami. Blanka się tobą zajmie. - Jan jedzie, chociaż ma dopiero osiem lat. - Osiem lat to dojrzały wiek, a sześć - nie. Zresztą to zupełnie co innego, bo Jan jest chłopcem - odparła Franciszka, potrząsając fiołkoworóżową suknią z aksamitu. - Będę musiała założyć żółte jedwabie - oznajmiła ze smutkiem, mówiąc raczej do siebie niż do córki. - Dlaczego nie zajmujesz się szyciem? - zapytała. - Przestało padać. Mogę pomóc ojcu przy koniach? - Idź, idź - rzuciła Franciszka niecierpliwie i otworzyła szkatułę z klejnotami. - Mon Dieui - zawołała. Wawrzyniec de la Valliere był w stajni u swojego starego kawaleryjskiego wierzchowca, kiedy nagle pojawiła się Petite i pociągnęła go za rękaw. - Matka kazała powiedzieć, że zginęły jej perły - powiedziała. Mężczyzna westchnął. - Później z nią porozmawiam - odparł, podnosząc przednie kopyto Hongre’a. - Mam nadzieję, papo, że nie zamierzasz zabierać go do Amboise - odezwał się Jan, który siedział na barierce. - Jest stary i ma płaski pysk, wszyscy będą się śmiać. - Hongre to szlachetny wierzchowiec, synu. Służył mi wiernie, ale wolałbym nie jechać na nim do Amboise. - Wawrzyniec postawił nogę konia na ziemi i pogłaskał go po grzbiecie. - Robi się już za stary na tak długie podróże. Nagle rozległo się parsknięcie konia. Wszyscy się odwrócili. - Dlaczego nie pojedziesz na Diablo? - zapytała Petite. - Gdybym tylko mógł go oswoić - rozmarzył się Wawrzyniec. Pomimo wysiłków nie udało mu się nawet zbliżyć do Białego. Petite podeszła do narożnego boksu z garścią ziarna. - Trzymaj się z dala od tego konia - ostrzegł ją ojciec. - Idź zebrać jajka. Dziewczynka rzuciła ziarno do boksu i wybiegła ze stajni. - A ty - Wawrzyniec zwrócił się do syna - wyczyść mi Hongre na jutro. Będę musiał zabrać go do Amboise. - Dlaczego oracz nie może tego zrobić? - zaprotestował Jan, zeskakując z barierki i

otrzepując spodnie. - Zobacz, papo, jak zapuścił boks Białego, ile nieczystości się w nim nagromadziło. - Synu - ojciec wymacał palcami paciorki różańca - oracz naprawia koło u wozu. - Zgromadzone w narożnym boksie odchody sięgały już kolan. Zazwyczaj czysta stajnia teraz okropnie cuchnęła. * Mój Boże! [przyp. red.]. Co zrobić z tym koniem?, zastanawiał się Wawrzyniec, idąc przez podwórze do domu. Odkąd zwierzę się u nich pojawiło, przynosiło im same kłopoty. Wieprz zdechł na odrę. U jednej z klaczy pociągowych pojawiły się parchy, z grudkowatych wyprysków na grzbiecie sączyła się ropa, przez co nie można jej było zaprząc. On sam zranił się w nogę o ostrze pługa. Dzięki Bogu, rana się zagoiła, ale dopiero wtedy, kiedy wyprosił łaskę u świętego Jerzego, a pług został posmarowany miksturą nabytą na straganie w Reugny - sporządzoną z mchu, który porastał czaszkę niepochowanego mężczyzny. Oracz, doskonale obeznany w tego typu sprawach, przekonywał, że to Biały przyniósł ze sobą złe moce. Splątana, pełna kołtunów grzywa była na to wystarczającym dowodem. Wawrzyniec zapłacił proboszczowi dziesięć solidów, by ten odczarował konia i stajnię, ale na nic się to zdało. Diablo, w rzeczy samej. Diabelskie nasienie, pomyślał, przystając przy drzwiach. Na wspomnienie zaginionych pereł poczuł ucisk w żołądku. Franciszka była w kuchni, wyciągała właśnie z wrzątku zielone jabłka. - Przykro mi z powodu pereł - powiedział, wieszając kapelusz na kołku i zdejmując płaszcz. - To sprawka tej pomywaczki - odparła Franciszka, wkładając jabłko do drewnianego cebrzyka z wodą studzienną. - Palce jej się lepią do wszystkiego. - To nie ona, Franciszko - zaprzeczył Wawrzyniec, zsuwając robocze buty. - To ja je wziąłem. Franciszka obróciła się na pięcie i spojrzała na męża. W jednej ręce trzymała jabłko, w drugiej - nóż. Wawrzyniec pochylił głowę przepraszająco. - Zastawiłem je - przyznał. - Zastawiłeś moje perły? Perły, które odziedziczyłam po babce? - Obiecuję, że odzyskam twój naszyjnik. - Nie miałeś prawa - Franciszka była bliska łez. - Uspokój się - szepnął, wskazując głową na kuchnię, w której pracowała Blanka wraz z pomywaczką. - Komuś potrzebne były pieniądze.

- To my potrzebujemy pieniędzy. - Przepraszam - zaczął, ale przerwało mu walenie do kuchennych drzwi. - Czy ten oracz musi zawsze tak łomotać? - Ja mu otworzę, Franciszko. - Panie, chodzi o Białego - powiedział sługa. Na zimnym powietrzu jego oddech zamienił się w obłoczek pary. - Kopał tak mocno, że wypadły dwie deski. - Jest bezpiecznie zamknięty? - Tak, ale... - Zaraz będę. - Ten koń musi stąd zniknąć, Wawrzyńcu - zażądała Franciszka, kiedy jej mąż zamknął drzwi, żeby nie wpuszczać zimnego powietrza do środka. - Sprzedaj go na targu. - Nie będzie łatwo go tam zaciągnąć. - Mężczyzna sięgnął po płaszcz. - W takim razie czas pomyśleć o najbardziej oczywistym rozwiązaniu - odparła, zgrabnie obierając jabłko i tworząc przy tym długą spiralę skórki. - Nie rozumiem, dlaczego nie zgadzasz się, żebyśmy karmili służbę koniną. Mięso ma doskonałe wartości odżywcze, a... - Nie zrobię tego i nie wracajmy do tematu. W drzwiach ukazała się Petite z koszem jaj. - Rozmawiacie o Hongrze? - Nie należy przerywać starszym, mademoiselle - oznajmiła Franciszka, dzieląc jabłko na pół i wycinając gniazdo nasienne. - Ale nie, nie mówiliśmy o Hongrze - chociaż, tak na marginesie, Wawrzyńcu, jego też powinieneś się pozbyć. Ten stary koń nic nie robi, tylko je. - Jeszcze nie teraz, Franciszko - odparł Wawrzyniec, wzdychając. - Mówiliście o Diablo. - Petite postawiła gwałtownie koszyk na ziemi. - Ostrożnie. - Franciszka zaniepokoiła się na widok dwóch rozbitych jaj. - Maleńka, twoja matka ma rację. Podchodzi do sprawy praktycznie. - Ale ojcze - nie Diablo! Wawrzyniec naciągnął kapelusz na uszy. - Jutro wyjeżdżamy do Amboise. Kiedy wrócimy, trzeba będzie się tym zająć. Kra! - rozległo się ostrzegawcze krakanie wrony. Petite, otulona utkanym w domu wełnianym pledem, podniosła wzrok. Trzy granatowoczarne wrony siedziały na gałęziach wiązu pod skupiskiem gniazd ulepionych z patyków i błota. Kra! Kra! Dziewczynka odwróciła się, żeby popatrzeć, jak ojciec sprawdza uprząż zamocowaną

do odkrytego czterokołowego powozu. - Kiedy wrócicie? - zapytała i wyciągnęła rękę, by pogłaskać szyję starego konia należącego do papy. Hongre drzemał w promieniach porannego słońca, lejce zwieszały się przez szprychy koła. Zakryta dwukółka była już gotowa do drogi, wypakowana kuframi i pościelą. - To zależy - odparł Wawrzyniec. Przesunął skórzany pas o dwie dziurki bliżej i pociągnął, by upewnić się, że trzyma. Petite spojrzała prosto w blade oczy ojca. - Nie chcę, żebyś zabijał Diablo, ojcze. -.Koń musi być przydatny. - Można go oswoić. Modliłam się za niego. - Jest niebezpieczny. Nie chcę, żebyś cokolwiek przy nim robiła - rozumiesz? Zabraniam ci - dodał, po czym pochylił się nad córką. - Nie wolno ci się do niego zbliżać. A teraz wracaj do środka, bo się rozchorujesz. Petite podbiegła do prowadzących do dworu schodów i ukucneła, obejmując się za kolana. Na kocich łbach, którymi wyłożono dziedziniec, leżało pełno kolorowych, jesiennych liści. Pomiędzy nagimi gałęziami drzew dziewczynka dostrzegała zarys rzeki, z brzegami porośniętymi mchem i paprociami. Nagle otworzyły się wielkie drzwi frontowe i z wnętrza buchnęło ciepłe powietrze, pachnące wanilią. - Tutaj jesteś - powiedziała Franciszka karcącym tonem. Pod suknią i płaszczem miała fiszbinowe obręcze, więc była zmuszona odwrócić się bokiem, by zmieścić się w drzwiach. Tuż za nią pojawili się guwerner oraz Jan, sztywny w swoim niedzielnym stroju - znoszonym dublecie* z żółtego aksamitu oraz przyciasnych pantalonach. - Ale wcale nie jest mi zimno, matko - odparła Petite, szczękając zębami. Przesunęła się szybko, żeby zrobić miejsce wychodzącym. - Pozwól tu, Janie - zawołał Wawrzyniec, wkładając bat w uchwyt. Jan pospieszył w stronę ojca, a guwerner pomógł Franciszce zejść po schodach. Usztywniona fiszbinami suknia podnosiła się i opadała przy każdym stopniu. Na dole schodów kobieta się odwróciła. - Sprawuj się dobrze, Ludwiko - powiedziała, wskazując na nią dłońmi ukrytymi w mufce z cętkowanej króliczej skórki. - Żadnych psot. Żadnego wspinania się na drzewa. Żadnych szaleństw. Kra! Kra! - odezwały się czarne wrony i odleciał

Rozdział 3 Kiedy wszyscy wyjechali, zrobiło się niezwykle cicho. Blanka postawiła na żółtym kuchennym stole naczynie dla Petite. Dziewczynka wybierała łyżką jedwabisty budyń i modliła się: Panie, potrzebne mi wskazówki. Zamknęła oczy, czekając na jakiś znak. - Skończyła panienka z książkami ojca? - zapytała Blanka, zabierając drewnianą miskę. Ta książka o foniach. Oczywiście. - Już idę skończyć - powiedziała, podskakując. W gabinecie ojca panowała ciemność. Petite po omacku doszła do okna i przez chwilę mocowała się, by otworzyć okiennice. Promienie słońca oświetliły posążek Maryi Panny obciążający stertę papierów w rogu biurka papy. Jeździec stał tam, gdzie go ostatnio widziała, wepchnięty pomiędzy Lekarza domowego a Sztukę jazdy konnej - na półce przy oknie. Petite przeżegnała się i sięgnęła po tom. Mimo że gruby, nie był wcale ciężki. Przysunęła trzcinowe krzesło do okna, żeby mieć więcej światła, i usiadła wygodnie. Otworzyła położoną na kolanach księgę, przewracając stronice tak długo, aż trafiła na rozdział zatytułowany O magii kości. Większość tekstu udało jej się przeczytać - a przynajmniej zrozumieć, jak działa czar. Zabij ropuchę lub żabę... Ułóż ją w krzewie głogu... Podczas pełni księżyca... Strzeż się. Petite poczuła zniechęcenie - ale i zaniepokojenie. Czy czary nie są dziełem szatana? Przypomniała sobie ostrzeżenia, jakich jej udzielano, strzępy rozmów, które do niej docierały, i już chciała odłożyć książkę na miejsce. Ognie piekielne płoną złowrogo. „Nie wolno panience mieć z tym nic wspólnego” - tak powiedział ten Maur. A co z Diablo? Jak ma go ocalić? Próbowała skusić go ziarnem, kawałkami chleba i jabłka. Modliła się do Jezusa, Maryi Panny i każdego świętego, który przychodził jej do głowy - ale Diablo nadal wierzgał i kopał. Maur mówił, że tylko magia kości mogłaby go zmienić. Czy poskromienie konia może być grzechem? Następnego ranka po porcji robótek ręcznych (wyszywanie próbnika z trzema cnotami: czystością, pokorą i pobożnością), wypełnieniu obowiązków w stajni i kuchni oraz rytualnym już odstaniu pod boksem Diablo Petite ruszyła wąską ścieżką w stronę rzeki. Mgła opadła, ale dzień nadal był zachmurzony i nienaturalnie ciepły, co groziło deszczem. Szara

powierzchnia wody pobłyskiwała srebrem. Jakiś rybak przysnął na drewnianej łodzi po przeciwnej stronie mostu, a długa żyłka wędki zaplątała się w łodygi pałki wodnej. Dziewczynka ruszyła w górę rzeki do miejsca, w którym jej brat często stawiał sieci. Przy sękatym dębie podkasała spódnicę i włożyła ją za pasek fartucha, po czym zaczęła przedzierać się przez bagniste zarośla. Tuż przy brzegu zdjęła saboty i pończochy, a zimna maź zaczęła przepływać między palcami jej stóp. Było ślisko. Ostrzegano ją, by trzymała się z dala od wody, słyszała opowieści o Białej Damie, duchu kobiety z Vaujours, odrzuconej przez mężczyznę, która utopiła się z rozpaczy. Jej smutny duch zaciągał dziewczęta do stawów i rzek, topiąc je w podwodnym grobie. Ostatniej zimy, w święto ku czci świętej Katarzyny, zmarła dziewczynka. Sąsiadka Petite, Karolina, widziała Białą Damę niedaleko stawu dla bydła i słyszała jej śpiew - jak twierdziła, przypominał odgłos sowy. Karolina uciekła, ale na plecach czuła dotyk palców zjawy - „jak ugryzienia chrząszcza”, powiedziała. Petite upchnęła pończochy w sabotach. Według księgi musi najpierw zabić żabę lub ropuchę. Śmierć zwierząt nie robiła na niej większego wrażenia - już wcześniej zakładała pułapki na wiewiórki i myszy, żeby karmić nimi zwierzęta, którymi się opiekowała. Polowała z ojcem i bratem na sarny, króliki, wydry, a nawet koty. Tym razem jednak było to coś zupełnie innego. Teraz nie chodziło o łowy dla mięsa. Ukucnęła w zaroślach, modląc się po cichu. Nagle, jakby w odpowiedzi, zauważyła dwie ropuchy - jedna tkwiła tuż przy kępie mchu, druga wygrzewała się na skale. Gdyby tak sięgnąć po tę bliższą... Ropucha zsunęła się do wody. Cierpliwości, napomniała samą siebie Petite. Czekała przez chwilę bez ruchu, a potem powoli sięgnęła po zaspaną ropuchę na kamieniu. Udało się! Stworzenie próbowało walczyć, ale dziewczynka trzymała je mocno. Z trudem pohamowała okrzyk, bo odrazą napawała ją oślizła skóra ropuchy, jej niemrawe, wijące się - zaskakująco silne - ruchy. Petite przydepnęła mocno nogę zwierzęcia i podniosła kamień. Ropucha zaczęła się gwałtownie wić, próbując odzyskać wolność. Dziewczynka zamknęła oczy i uderzyła. Ropucha drgnęła, po czym zastygła w bezruchu. Petite, trzęsąc się, otworzyła oczy - z pękniętej czaszki płaza sączyła się jakaś ciecz. Nagle noga zwierzęcia drgnęła, więc dziewczynka odskoczyła do tyłu. Zwymiotowała w trzciny, a po policzkach popłynęły jej łzy. Dopiero po chwili ropucha zupełnie przestała się ruszać. Petite wolała się jednak upewnić. Podniosła ją za nogę, ale zaraz upuściła, bo stworzenie wierzgnęło. Dziewczynka

trąciła je patykiem - było martwe, co nie ulegało wątpliwości. Ponownie podniosła ropuchę, tym razem chwytając ją przez fartuch, żeby nie dotykać śliskiej skóry, i ruszyła w stronę domu. Według księgi powinna zostawić ją na noc w krzaku - koniecznie głogu. Wiedziała, że głóg rośnie obok kurnika. Kiedy weszła do kurnika tylnym wejściem, okazało się, że w środku jest pomywaczka. Petite owinęła ropuchę fartuchem, żeby ją ukryć. - Blanka wszędzie szukała panienki - odezwała się pomywaczka. Kury dziobały ją po stopach. - Brat poprosił, żebym zdjęła jego sieci - skłamała dziewczyna Następnego dnia o świcie pochowa ją pod mrowiskiem. Wtedy pozostanie jej już tylko czekać na pełnię księżyca. Kolejne dni - i noce - mijały powoli. Petite często wymykała się po ciemku z łóżka, by obserwować księżyc ze swojego okna na poddaszu, zupełnie jakby miała nadzieję, że to przyspieszy jego przemianę. Nów, sierp, pierwsza kwadra, księżyc garbaty: zbliżała się właściwa pora. Wreszcie któregoś dnia o zachodzie słońca Petite dostrzegła, jak nad odległymi wzgórzami wstaje księżyc w pełni. Odmówiła modlitwy i położyła się do łóżka, czekając, aż pomywaczka zaśnie i w domu zapanuje cisza. Wydawało jej się, że czuwa całą wieczność. Wreszcie rozsunęła zasłony wokół łóżka. Podeszła na palcach do okna i otworzyła okiennice. Księżyc był widoczny w całej swej okazałości, oświecając okolicę nieziemską poświatą. Zabrała saboty i pelerynę i wymknęła się po schodach na dół. Ciemne kontury drzew otaczały stajnię niczym strażnicy. Petite wzięła głęboki oddech, wypełniając płuca nocnym powietrzem, uspokajając serce, kołaczące na myśl o nocnych zjawach. Minąwszy trzy słupki ogrodzenia za bramą i wykonawszy dwa potężne susy, znalazła się przy mrowisku. Tak długo grzebała w nim palcami, aż trafiła na ropuchę, z której zostały tylko kości. Poczuła ulgę, że mrówki dobrze wykonały swoje zadanie. Strzepnęła kilka owadów, które przykleiły się do małego szkieletu, i oczyściła go z piasku. Poczuła czyjś oddech na karku, usłyszała, jak za plecami trzasnęła gałązka. Mimo przerażenia zmusiła się, by nie spoglądać przez ramię. Pamiętała dobrze, co mówiła księga: nie wolno jej spuszczać szkieletu z oka, nawet na sekundę. Niełatwo było dotrzeć w ten sposób do rzeki, skoro cały czas musiała wpatrywać się w drobne kosteczki. Dwukrotnie się potknęła, raz nawet upadła na kolana. Zmroziło ją