gemini25

  • Dokumenty451
  • Odsłony107 868
  • Obserwuję96
  • Rozmiar dokumentów666.3 MB
  • Ilość pobrań67 986

I odpusc nam nasze__ - Janusz Leon Wisniewski

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

gemini25
EBooki

I odpusc nam nasze__ - Janusz Leon Wisniewski.pdf

gemini25 EBooki Wiśniewski Janusz Leon
Użytkownik gemini25 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 120 stron)

Spis treści Karta redakcyjna Motto ... Kilkanaście lat później. Wigilia Przypisy Inne książki Wydawnictwa Od Deski Do Deski

Nie ma żadnych zjawisk moralnych – istnieje jedynie moralna interpretacja zjawisk. FRYDERYK NIETZSCHE ===LUIgTCVLIA5tAm9PeEx1TXxcMFE1TBN9FHobLB9fMAIsXDA=

ŚNI TEN MOMENT. Zawsze tak samo. Od ponad piętnastu lat... Najpierw na chwilę zapada cisza. Absolutna, wypróżniona z wszelkiego odgłosu. Nagle w jednej sekundzie gdzieś w oddali podnosi się z sykiem mętny, gęstniejący obłok kurzu i zaraz potem swoim wirującym jak cyklon tumanem przemyka między drzewami, przedziera się przez krzaki i z przerażającym świstem, momentami dudnieniem, dociera do parkingu. Omija samochody, zatacza kręgi, unosi się i opada, zmienia kształt, dzieli się na części i za chwilę scala, rozdyma, pęcznieje i na przemian kurczy. Dokładnie w tej chwili, gdy sinoszary tuman w swoim pędzie dociera do niej, zatrzymuje się i w mgnieniu oka przeistacza w odwrócony wierzchołkiem do dołu bezszelestnie wirujący śnieżno-lodowy stożek przechylający się na wszystkie strony. Ale tylko na krótki moment. Po chwili rozpada się, dziurawieje, drze na strzępy, jaśnieje, trzeszczy, chrobocze, pogwizduje, dudni, rozbłyskuje iskrami jak raca, gaśnie i na powrót się rozświetla. W następnej chwili zanika zupełnie, aby w kilka sekund później pojawić się jako obrys ślubnej sukienki misternie wyrzeźbionej z mlecznobiałego jedwabiu i koronki. Wznosi się i powoli opadając, wypełnia się jej ciałem. Dokładnie w tym momencie słyszy huk wystrzałów. Trzech. A może czterech. Kurczy się w sobie, instynktownie pochyla głowę i przerażony, rzuca się na betonową ściemniałą od błota płytę drogi parkingowej, przykrywając obu dłońmi uszy i zaciskając powieki. Po chwili wstaje pośpiesznie i zrywa się do ucieczki. Nagle zauważa dwie zbliżające się do niego kobiety. Zatrzymuje się. Zawraca. Kobieta w czarnej spódnicy i rozpiętej czarnej, skórzanej kurtce, z wyciągniętymi przed siebie rękami najpierw idzie powoli, potem nagle przyśpiesza i zaczyna biec jak oszalała w jego kierunku. Słyszy jej donośny krzyk: – Vin, nie rób tego! Vin, błagam cię! Vin! Ta druga, ta w utkanej dopiero co ze śnieżnobiałej mgły sukience, zatacza się, składa dłonie jak do modlitwy, pochyla się do przodu, jak gdyby miała za chwilę upaść. Jej dłonie rozplatają się po chwili, ręce opadają bezwładnie wzdłuż ciała jak u wisielca. Na gładkim jedwabiu sukienki, tuż nad jej prawą piersią, pojawia się fałda. Z początku mała, prawie niewidoczna, z sekundy na sekundę powiększa się, czerwienieje, rozrasta, puchnie i pęcznieje. W pewnej chwili pęka jak nacięty ostrzem skalpela wrzód. Tryskająca krew spływa kilkoma szerokimi strużkami wzdłuż sukni. Podbiega do kobiety i mocno chwyta ją za ramiona, zanim jej głowa dosięga cementowego chodnika. Kobieta patrzy mu w oczy i z rozczuleniem uśmiecha się do niego. Porusza przy tym powoli wargami, ale nie wydobywa z siebie żadnego głosu. Usiadłszy na popękanym w tym miejscu chodniku, układa jej głowę na swoich udach, a rozwartymi dłońmi, kładąc jedna na drugą, stara się zatamować krew wypływającą z chlupotem z ogromnego postrzępionego na krawędziach otworu nad jej piersią. Nagle słyszy odgłos przypominający uderzenie czegoś masywnego o ziemię. Jednocześnie czuje dotkliwy ból. Zaciska zęby, aby nie krzyknąć. Podnosi głowę. Druga kobieta, ta w czarnej skórzanej kurtce, upadła całym swoim ciężarem na jego sterczące do góry stopy. Widzi, jak osuwa się

z krawężnika i staczając się niżej, uderza głową o jezdnię. Chwilę później próbuje, to na kolanach, to czołgając się, dotrzeć do mężczyzny leżącego nieopodal dużego, białego samochodu. Mężczyzna spoczywa bez ruchu na lewym boku, brzuchem dotyka jezdni. Jego stopy są nienaturalnie wykrzywione. Ma otwarte, zdziwione, niedowierzające oczy. Dwa, trzy kroki od nóg leżącego mężczyzny, nieznacznie na lewo, stoi drugi mężczyzna. Trzyma w wysuniętej przed siebie ręce jakiś podłużny przedmiot owinięty wyblakłą, żółto-niebieską, podziurawioną, plastikową torbą z supermarketu. W pewnej chwili słychać chrobot i wyraźny, metaliczny zgrzyt, a zaraz potem odgłos kilku wystrzałów. Trafiona pociskami głowa mężczyzny leżącego przed samochodem podskakuje do góry, szeroko otwierają się na moment jego wyrażające bezgraniczne zdziwienie oczy, i po chwili, podczas gdy osuwa się bezwładnie ku ramieniu, eksploduje, tryskając na wszystkie strony strumieniami czerwonordzawej, oleistej zawiesiny zmieszanych ze sobą krwi, strzępów mięsa, sklejonych kosmyków włosów i odłamków kości. Strumienie tej makabrycznej mazi wypływają z pozbawionego głowy korpusu mężczyzny, łącząc się w potok rozlewający się po parkingu. Gdy rdzawokrwista fala z pluskiem dociera do kobiety w czarnej kurtce, ta upada z kolan twarzą na jezdnię. Przez kilka sekund słychać jej głośne, urywane sapanie, potem żałosny skowyt, a na końcu charczenie. Na moment zapada zupełna cisza, po której rozlega się jej przeraźliwy, dudniący, ogłuszający krzyk: – Jezus!!! Budzi się wtedy zlany potem, konwulsyjnie drży jak epileptyk, rozpaczliwie próbuje zatykać uszy i gryzie jak oszalały poduszkę, kołdrę, prześcieradło lub materac... Dzisiaj także wybudził go ten sen. Tyle tylko, że po wszystkich tych latach, mimo że senne majaki są uparcie i niezmiennie tak samo plastyczne, tak samo wyraźne, ciągle tak samo wstrząsające, sam akt przebudzenia jest zupełnie inny. O wiele prędzej, praktycznie natychmiast, uzmysławia sobie moment przekroczenia granicy pomiędzy sennym przywidzeniem a rzeczywistością. Potrafi także w jednej chwili opanować konwulsje i zatkać sobie usta poduszką, kołdrą lub dłonią. Budzi się z tego snu wprawdzie zlany potem, z uczuciem przerażenia, jak zawsze gwałtownie, ale – co dla niego jest od długiego czasu najważniejsze – prawie bezszelestnie. Nie zamyka oczu, nie ucieka w ciemność z zaciśniętymi powiekami. Wprost przeciwnie. Natychmiast szeroko otwartymi oczami wpatruje się w żarówkę nocnej lampki, bez której światła od kilku lat nie kładzie się spać. Już dawno zauważył, że na nagłą intensywną jasność reaguje tak samo, jak okrutnie męczony w trakcie naukowych eksperymentów szczur lub chomik zamknięty w klatce reaguje na porażanie prądem z elektrody wszczepionej w skórę jego głowy: zastyga w absolutnym bezruchu, nie wydając z siebie żadnego odgłosu. Kiedyś, na początku, jeszcze w cuchnącej wilgocią mrocznej celi aresztu śledczego, gdy minęły konwulsje i zakończył swój niezrozumiały bełkot, trwał po takim przebudzeniu przez długi czas jak w jakiejś obłąkańczej malignie. Zesztywniały, nieruchomy, ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt na ścianie celi, niereagujący ani na głos, ani na krzyk, ani na potrząsanie, ani nawet na oblewanie jego twarzy wodą. Odłączony zupełnie od świata.

Najpierw przerażał obudzonych współwięźniów epileptycznymi drgawkami, a potem swoją długą, zupełnie niezrozumiałą dla nich trupią nieobecnością. Gdy wracał w końcu do siebie i zaczynał rejestrować, gdzie się znajduje, co tutaj robi, po raz kolejny ze zwieszoną głową jak karcony za nieposłuszeństwo mały chłopczyk wysłuchiwał ze szczegółami opowieści o tym, „jaki kosmicznie odjebany odjazd wykonał”, i zaczynał się usprawiedliwiać i przepraszać. Uważali go za „najbardziej wymózgowionego świrusa w pensjonacie[1]”, przy czym „wymózgowiony” oznaczało dla nich kogoś nie tylko nadzwyczajnie mądrego, ale także chorobliwie i nieuleczalnie opętanego wyrzutami sumienia. Pamięta podsłuchaną – sądzili, że śpi – którejś nocy rozmowę. W zasadzie monolog jednego z nich. Najstarszego i z najdłuższym wyrokiem w celi, Antka Ostre Szkiełko, jak go nazywali. Kiedyś w amoku i po pijanemu poderżnął kawałkiem szkła z rozbitej szyby gardło mężowi swojej młodszej siostry, gdy ta kolejny raz obita do nieprzytomności, ze wstrząśnieniem mózgu, wybitym okiem i od kopnięć odbitymi nerkami oraz pękniętą śledzioną wylądowała w szpitalu i po tygodniu, nie budząc się ze śpiączki, zmarła. Trudno było w to uwierzyć, ponieważ „pan Antoni” był uosobieniem potulności, spokoju i niespotykanej dobrotliwości. Powolny, nieomal flegmatyczny. Długo myślał, zanim cokolwiek powiedział. Jeśli w ogóle, to mówił powoli i bardzo cicho, prawie szeptem. Pomimo to wszyscy słuchali go z uwagą i nikt mu nie śmiał przerywać. Ponadto, co było dziwne, zważywszy, jak długo żyje za kratami, nigdy nie grypsował, chociaż gdy inni szpącili[2], wszystko doskonale rozumiał. Nie otrzymywał żadnych listów, nigdy nie wzywano go na widzenia. Konsekwentnie nie wdawał się w żadne spory, a gdy go zaczepiano lub niekiedy, aby go sprowokować, celowo obrażano, nie reagował i zazwyczaj oddalał się w najdalszy kąt celi, brał gazetę lub otwierał książkę i czytał. Wyobrażenie sobie tego człowieka w momencie bestialskiego podrzynania komuś gardła wydawało się czymś absolutnie abstrakcyjnym, zupełnie nierealnym. Była to jednak prawda. Opowiadali, że Antek Ostre Szkiełko tak długo rezał[3] gardło swojego szwagra, aż szkło, które ściskał w dłoni, zatrzymało się na kości z tyłu szyi, a on nawet nie zauważył, że odciął sobie przy tym pół kciuka i prawie cały palec wskazujący. Chciał być pewien, że tamten na pewno nie żyje. Mówili, że zanim zaczął ciąć, ogłuszył albo może nawet już zabił szwagra kilofem, wykastrował go, a dopiero potem zabrał się za podrzynanie gardła. Opowiadali także legendy, że zanim ułożyli trupa w trumnie, musiano przyszyć mu głowę do reszty ciała, aby trafił do ziemi w jako takiej całości. Kiedy charty przyjechały po niego do jego kwadratu mendówką[4], a było to na następny dzień, był „całkiem siwiutki jak ta przydrożna brzoza, bo włosy mu z bruneta przez jedną noc całkiem zbielały. Wytrzeźwieć jeszcze nie zdążył, ale zsiwieć to jak najbardziej”. Tak opowiadali. To wcale nie musiała być prawda, bo w więziennych celach, szczególnie gdy zgasną światła, opowiada się najróżniejsze historie. Czasami te same, tyle tylko, że w zupełnie innych wersjach. Faktem jednak było, iż Antek Ostre Szkiełko miał tylko połowę kciuka, mały kikut palca wskazującego, głęboką, postrzępioną bliznę w poprzek prawej dłoni i był bardziej siwy niż kora brzozy. Antek miał jedną siostrę, którą opiekował się od śmierci rodziców. Gdy się urodziła, był już prawie dorosły. Miał siedemnaście lat i uczył się na mechanika samochodowego

w technikum. Po maturze wzięli go do wojska, do jednostki w Kołobrzegu. Rodzice mieli działkę za miastem i pewnego dnia zostali tam – w drewnianej altanie – na noc. Ponieważ był to wyjątkowo zimny koniec października, rozpalili w żeliwnym koksowniku i położyli się spać. Nie wiedzieli, że przerdzewiały blaszany komin wychodzący na zewnątrz przez daszek nad ubikacją zapchały opadające z drzew liście. Antek, który po przysiędze był akurat na przepustce z wojska, znalazł ich zaczadzonych i już całkiem zimnych w południe następnego dnia. Jego siostrzyczka Martynka miała wtedy trzy lata. W tej sytuacji wypuścili go w końcu z wojska jako „jedynego opiekuna rodziny”, chociaż nie bardzo chcieli i konsekwentnie odrzucali jego kolejne podania. „Kapral Antoni P. jest najlepszym mechanikiem w brygadzie, aktywnie zaangażowanym w utrzymywanie gotowości bojowej pojazdów mechanicznych naszej jednostki, co istotnie wpływa na podwyższenie obronności i zapewnienie bezpieczeństwa naszej Ojczyzny”. Takim to wymyślonym patriotycznym kłamstwem posługiwali się w korespondencji z okręgiem wojskowym, któremu podlegała jednostka w Kołobrzegu. Kopie tych listów wręczano mu na apelach. Nie wiedział, że regularne i na każde zawołanie naprawianie rozklekotanego poloneza dowódcy jednostki ma coś wspólnego z „bezpieczeństwem Ojczyzny”. Sprawę definitywnie zakończył ZUS, który sprytnie skalkulował, że „koszty wypłacania renty rodzicielskiej i przeniesienie małoletniej siostry ubezpieczonego do dziecięcego zakładu opieki społecznej znacznie przewyższają koszty pobytu ubezpieczonego w jednostce”. Patriotyzm i polonez generała przegrały z jednym pismem wszechmocnego ZUS-u i w ten oto sposób kapral Antoni P. zupełnie nieoczekiwanie pewnego mroźnego grudniowego poranka został rozkazem generała od poloneza przeniesiony „ze skutkiem natychmiastowym do rezerwy”. ZUS wiedział, że nie obroni się przed długoletnim płaceniem renty rodzicielskiej, ale jakimś tajemniczym trafem dowiedział się o podaniach kaprala Antoniego P. i natychmiast policzył, iż może sporo zaoszczędzić na ewentualnych przyszłych kosztach, gdy „materialną opiekę nad dzieckiem przejmie członek rodziny, powinowaty lub opiekun adopcyjny”. Przeprowadzenie tej kalkulacji nie było znowu takie trudne, bowiem kapral Antoni P. w swoich podaniach jako jedyny powód prośby o przeniesienie do rezerwy podawał zamiar przejęcia pełnej – łącznie z adopcją – opieki nad małoletnią siostrą. Nieodgadnione pozostało jednak to, w jaki sposób urzędnicy w ZUS dotarli do podań kaprala Antoniego P., które jako takie z definicji posiadają klauzulę tajemnicy wojskowej. Podobnie zagadkowe było, jakim to dziwacznym prawem podrzędny urzędnik od ubezpieczeń może wpływać na rozkazy generałów polskiej armii. * Nie tylko Antek Ostre Szkiełko – co w przypadku obywatela polskiego jest w jakiejś mierze nawet do zrozumienia – został bardzo szybko zlokalizowany przez ZUS. Od pierwszych dni w Polsce, kiedy to była ciągle jeszcze tak zwana Polska Rzeczpospolita Ludowa (nauczył się pisać tę nazwę bez błędów i wymawiać bez akcentu jeszcze we Francji – tak dla pewności – przed wizowym przesłuchaniem w polskiej ambasadzie w Paryżu), nabrał przekonania, że polski ZUS to zadziwiająco sprawna organizacja. Przynajmniej jeśli chodzi o działania śledcze, bo w innych była i do dzisiaj ciągle jest raczej katastrofalnie niewydolna. Ale za to

ma przepiękne przeszklone pałace otoczone dużymi strzeżonymi parkingami dla lśniących limuzyn dyrektorów z najwyższych pięter. Jego francuski odpowiednik – URSSAF – może się w tym względzie schować. Gdy jako skromny i raczej ubogi stypendysta przybył w 1987 roku w ramach wymiany francusko-polskiej z Nantes do Krakowa, aby studiować w krakowskiej PWST, przekonał się co do śledczej skuteczności ZUS-u osobiście. Przez pierwsze tygodnie pomieszkiwał w hotelach lub nocował u gościnnych znajomych i przyjaciół pod przeróżnymi adresami (tylko przez nie więcej niż trzy tygodnie, ponieważ później zamieszkał w wynajętej kawalerce w bloku w Nowej Hucie). Pewnego dnia do teatru – mieli akurat próby – wkroczyło dwóch rosłych mężczyzn w czarnych garniturach. Towarzyszyła im starsza, filigranowa, siwowłosa kobieta. Osiłki w garniturach pracowali w ZUS-ie, a kobieta była wynajętą na tę okoliczność tłumaczką. Podczas całego wydarzenia była bardzo speszona, nieomal zawstydzona. Przy aktywnej pomocy językowej wszystkich aktorów na scenie i sprowadzonej tłumaczki wypełnił kilkustronicowy formularz. Poczuł się w pewnej chwili jak przestępca, kiedy przy wszystkich publicznie zarzucono mu, iż „systematycznie unika płacenia składek ubezpieczeniowych poprzez uporczywe niedopełnianie obowiązku meldunkowego”. Długo musieli mu tłumaczyć, co to jest ten cały ZUS, że to, broń Boże, nie jest polska odmiana KGB, że nie ma się czego bać, że to kolejna „polska paranoja” i że wcale nie musi dzwonić do ambasady Francji i prosić o pomoc prawną. – Po niecałych trzech tygodniach od przyjazdu z Francji?! Unika!? Systematycznie!? Uporczywie!? Opamiętajcie się, kurwa mać, panowie! Pogięło was już chyba zupełnie. A najbardziej w waszych niewielkich mózgach. A tak w ogóle, to kto was tutaj wpuścił?! – Usłyszał w pewnym momencie donośny, podniesiony kobiecy głos dochodzący z tyłu widowni. Na sali zapadła cisza. Odwrócił głowę i dostrzegł stojącą na schodach przy ostatnim rzędzie foteli młodą kobietę. Miała spięte w kok ciemne włosy z wplecionymi w nie nad czołem okularami przeciwsłonecznymi. W ręku trzymała czarną skórzaną kurtkę. Przez ramię przewiesiła zieloną brezentową torbę. Pośpiesznie zbiegła schodami, podeszła do obu mężczyzn i stojąc przed nimi w rozkroku z rękami ostentacyjnie wsuniętymi w kieszenie obcisłych sztruksowych spodni, powiedziała: – I jakim to prawem szwendacie się po teatrze? To mogą robić tylko strażacy, i tylko za specjalnym zezwoleniem dyrektora. Albo esbecy. Ci mogą wszystko, wszędzie i bez pozwolenia. Ale oni raczej byliby w biurze „Solidarności” na drugim piętrze, a nie tutaj. A może cały ten ZUS to tylko przykrywka? Może wy, panowie, ubezpieczacie w teatrach także socjalizm, co? Nieładnie, panowie. Oj, bardzo nieładnie – mówiła z wyraźną ironią w głosie. – Nie pozwalacie inteligencji pracującej normalne pracować, aby miała za co płacić wam składki na swoje przyszłe mizerne renty i emerytury i aby klasa robotnicza mogła zetknąć się z prawdziwą sztuką. Chciałam szanownych panów niniejszym raz na zawsze poinformować, że spektakle dla publiczności, nie wyłączając pracowników ZUS-u i Służby Bezpieczeństwa, gramy wieczorami, o czym od końca wojny wiedzą wszyscy kulturalni ludzie w Krakowie. Poza tym ten teatr jest już od niepamiętnych czasów ubezpieczony. Zresztą niepotrzebnie. Za szkody po ostatnim włamaniu do rekwizytorni nie zapłaciliście do dzisiaj, a miało ono miesce,

kiedy przychodziłam tutaj jeszcze jako studentka pierwszego roku. To już dobrych parę lat będzie. Obaj mężczyźni, całkowicie zaskoczeni tą nieoczekiwaną tyradą i speszeni wybuchami głośnych chichotów dochodzącymi ze sceny, zamilkli. Jeden z nich pośpiesznie schował kartki wypełnionego formularza do płaskiej brązowej aktówki i bez słowa ruszył w kierunku bocznego wejścia tuż przy scenie. Drugi szepnął coś ze złością do tłumaczki, nienawistnie spojrzał na stojącą przed nim dziewczynę, odwrócił się na pięcie i pomaszerował za kolegą. W tym momencie ze sceny rozległa się burza oklasków. Tłumaczka, wcale o to nieproszona, podczas całego tego zajścia dyskretnie szeptała mu do ucha, przekładając monolog dziewczyny. Pamięta, że odczuł rodzaj podziwu dla odwagi tej młodej kobiety. Spojrzał na nią badawczo i przypomniał sobie, że widział już ją gdzieś uprzednio. Może na ulicy, może w tramwaju, może na stołówce, a może gdzieś na korytarzach szkoły teatralnej, która nie była przecież aż taka wielka. To, co się przed jego oczami przed chwilą rozegrało, doskonale wpasowało się w obraz Polaków, jaki pielęgnował w sobie od lat. Niepokornych, krnąbrnych, niezależnych, zawsze w nieugiętej opozycji do systemu, w którym przyszło im funkcjonować. Nie chylili przed nikim głów, nie popadli nigdy w poddaństwo pomimo wieków ich ujarzmiania, zniewalania, rozbierania lub odbierania im państwa. Kiedy od strajków w Gdańsku rozpoczęła się ta bezprecedensowa polska „sierpniowa rewolucja”, miał dwadzieścia lat. Nagle we francuskiej telewizji, w radiu, w gazetach zaczęto odmieniać przez wszystkie przypadki słowo „Solidarité”, aby po kilku miesiącach wymienić je nieomal powszechnie na polskie, chrzęszczące i trudne do wymówienia przez Francuza „Solidarność”. Bo to było coś znacznie większego i coś znacznie ważniejszego niż tylko zwykła solidarność. Przetłumaczone na francuski słowo „solidarność” przestawało oddawać istotę i wagę niespotykanego dotąd zjawiska, które się za nim kryło. Odbierało samemu słowu moc, a zjawisku należną mu symbolikę. Niektóre rzeczy zapadają w pamięć i wywołują właściwe skojarzenia dopiero wtedy, gdy są właściwie nazywane. Inne emocje wywołuje „pocałunek”, a inne „francuski pocałunek”. Nagle wszyscy wkoło w jego rodzinnym Nantes zaczęli wpinać w klapy marynarek lub materiał sukienek znaczki „Solidarności” i umieszczać na zderzakach swoich samochodów naklejki z przeróżnymi tekstami, często niemającymi nic wspólnego z „Solidarnością”, ale napisanymi czerwoną „solidarycą”, jak nazywano potocznie czcionkę złożoną z charakterystycznie opierających się o siebie i przytulających się do siebie liter, które zdają się iść w jakimś pochodzie nie do zatrzymania. Polskę i „Solidarność” kojarzono we Francji ze sobą jak dwie rodzone siostry, a obrazy z gdańskiej stoczni i z polskich ulic w telewizyjnych przekazach i na fotografiach z pierwszych stron gazet tylko utwierdzały wszystkich w tym przekonaniu. Właśnie te obrazy rozpalały jego wyobraźnię. To, co się odbywało w Polsce, było dla niego od pewnego momentu jak pisany na jego oczach przez historię scenariusz monumentalnego dramatu odgrywanego bez prób. I to naprawdę, a nie na scenie teatru. Ze wszystkim, czego dobry dramat potrzebuje. Patos, skrajna, nieomal dewocyjna religijność naprzeciwko

ideologicznej bezbożności, nienawiść, nadzieja, strach, arogancja, pycha, łzy i szaleńczy śmiech, okrzyki i milczenie, zawiść, groźby, manipulacje, propaganda, a do tego nieprzebrane tłumy statystów i kilkoro aktorów odgrywających wyraziste główne role wokół jednego charyzmatycznego solisty. Przebiegłego, sprytnego wizjonera z ludu. Z zawodu elektryka po zawodówce, bez matury. Czasami raptusa o niewyparzonym języku, czasami cierpliwego, małomównego stratega. I jakby tego było mało, to jeszcze nikt nie wiedział, co będzie w ostatnim akcie. Chciał być blisko tej sceny. Umyślił sobie, że musi koniecznie zagrać w tym dramacie albo chociaż zasiąść w pierwszym rzędzie na widowni. To był okres próżni w jego życiu. Po roku przerwał nużące go studia na wydziale literatury. Od najmłodszych lat fascynował go teatr. Nie tylko aktorstwo. Już w gimnazjum grywał w szkolnych przedstawieniach. Niektóre nawet sam reżyserował. Powrócił do tej pasji. Chciał zdobyć w tym kierunku wykształcenie. Praca w charakterze aktora była dorywcza, więc nie wiązała go żadnymi kontraktami, terminami, urlopami. Zaczął podróżować do Polski. Zostawiać tam swoje ślady, poznawać ludzi i coraz bardziej widzieć w Polsce miejsce dla siebie. Obsesyjnie wręcz uczył się języka polskiego. Zainstalował antenę satelitarną i oglądał programy na polskich kanałach. Z Polski przywoził kasety wideo z polskimi filmami lub zarejestrowanymi spektaklami teatralnymi. Szukał kontaktu z Polakami w Nantes. Chodził, on, ateista, do polskiego kościoła, który był wówczas jedynym miejscem organizującym życie polskiej diaspory. Czasami właśnie tam, w tym kościele, rozważał nawet, czy może jednak warto uwierzyć w Boga. Religia to wprawdzie zabytkowa doktryna oparta na mocno naciąganych spekulacjach, ale za to jak bardzo jednocząca ludzi. Gdy pojawiła się propozycja wymiany stypendialnej z Krakowem, nie miał żadnych wątpliwości, że oto los wyciąga do niego pomocną dłoń. Gdyby go dzisiaj zapytać, dlaczego wybrał akurat Polskę, to bez wahania odparłby: „Bo tam była «Solidarność»”. Przedziwnym zbiegiem okoliczności słowo „Solidarność” zabrzmiało także tego niezapomnianego dnia, kiedy w pewnym sensie dzięki parze „śledczych” z ZUS-u poznał kobietę, która niedługo potem całkowicie odmieniła jego życie. Którą się najpierw sztubacko zachwycił, potem szaleńczo pokochał, poślubił, która miała mu kiedyś urodzić dzieci i którą zastrzelił na parkingu cztery lata później... * Kapral Antoni P., przeniesiony w trybie natychmiastowym do rezerwy, od razu znalazł pracę w warsztacie niedaleko bloku. Koniecznie miało być blisko do domu, w którym mieszkał z siostrą. Uczciwy, pracowity, punktualny, dyskretny i na dodatek prawdziwa złota rączka, co to i malucha, i mercedesa naprawi. A jak trzeba, to i TIR-a, i traktor z PGR-u. Dyskrecja miała tutaj znaczenie podstawowe, bowiem właścicielem, choć nieoficjalnym (oficjalnym była niewidoma od wielu lat, przywiązana do wózka inwalidzkiego, więc mająca wszelkie ulgi podatkowe, dziewięćdziesięciodwuletnia babcia nieoficjalnego), prywatnego, kapitalistycznego warsztatu był emerytowany – w wieku czterdziestu trzech lat (sic!) – bardzo socjalistyczny, ale tylko z pozoru, milicjant znany wszystkim jako „towarzysz Bartłomiej”, a bardziej wprowadzonym w temat jako „Bartek Wszechmocny”. Wszyscy wiedzieli, że nie

dość, że jest byłym gliną, to na dodatek bardzo mocno „partyjnie zahaczonym”, ponieważ na emeryturze dorabia w wojewódzkim komitecie PZPR. W pionie ideologicznym, więc najważniejszym, bo za niewłaściwą postawę ideologiczną karali wówczas nawet surowiej niż na przykład za jazdę po pijanemu lub łapówkarstwo, któremu „bezkompromisową wojnę” wypowiedział (przynajmniej w telewizji) sam pierwszy sekretarz. Naprawy i przeglądy wszystkich służbowych polonezów, fiatów i bratnich rumuńskich dacii, czechosłowackich skód oraz enerdowskich wartburgów z komitetu wojewódzkiego odbywały się w niewielkim osiedlowym warsztacie należącym do niewidomej staruszki, ponieważ tylko tam „oferowano” – co mijało się o lata świetlne z prawdą – najniższe ceny i zawsze były części zamienne, które wówczas stanowiły dobro tak wymarzone, jak pomarańcze i banany na Boże Narodzenie. Oprócz doglądania warsztatu swojej schorowanej babci, Bartek Wszechmocny, dysponując nieustannie ogromną gotówką, zarządzał grupą „koni” skupujących walutę pod pewexami i za nabyte w ten sposób dewizy sprowadzał trzema własnymi lawetami używane samochody z „imperialistycznej” RFN. Stosował przy tym bardzo sprytny i w pełni legalny trik. Za sprowadzone auto należało płacić wysokie cło, które obliczano w zależności od wagi samochodu. To była jedyna metoda, aby w ogóle coś oclić, ponieważ gdyby w sposób cywilizowany obliczać cło od ceny nabycia wpisanej do umowy kupna i sprzedaży, to przy polskiej mentalności i wyuczonym przez ludową Polskę sprycie wyszłoby na to, że wszyscy Polacy kupują w zachodnich Niemczech lub w pobliskim Berlinie Zachodnim samochody w cenie nieprzekraczającej tysiąc DM. Niezależnie, czy był to wypasiony i wymarzony mercedes beczka diesel (diesel był wówczas celem ostatecznym, ponieważ benzyna była na kartki, a ropa nie), czy powypadkowy, mizerniutki, przerdzewiały dwudrzwiowy citroën benzyniak. Bartek Wszechmocny dokładnie przeczytał przepisy prawa celnego, skonsultował je przy wódce z zaprzyjaźnionym dyrektorem urzędu celnego i obydwaj odkryli, iż samochód definiuje się w przepisach jako karoserię plus cztery koła plus koło zapasowe. I tak po zakupiony jeden samochód wysyłał dwa auta: jedną lawetę i jeden niewielki transporter. Tym ostatnim kierował najczęściej Antek Ostre Szkiełko, który w przeciągu kilku godzin w umówionym wcześniej warsztacie prowadzonym przez jakiegoś wprowadzonego w temat Polaka potrafił z zakupionego auta wymontować silnik, skrzynię biegów i wszystko, co dodawało wagi i powiększało opłaty celne. Wprowadzony w temat Polak otrzymywał ryczałtem sumę pięćdziesięciu DM i dokładnie tę sumę wpisywał w umowę pod tytułem „Zakup zużytych części zamiennych”. W umowie było nazwisko osoby z Polski, która te części zakupiła, i aby nie było żadnych podejrzeń na granicy w Świecku, karoseria z czterema kołami (plus piąte zapasowe) była zakupiona przez zupełnie kogoś innego. Przepisy omówione przy wódce z dyrektorem urzędu celnego jednoznacznie i bez wątpliwości określały, iż opłaty celne za „zużyte części zamienne” nalicza się – w odróżnieniu od „całego używanego pojazdu” – od sumy na umowie zakupu, czyli w tym wypadku od pięćdziesięciu DM. I tak to się kręciło spokojnie i ku ogromnemu zadowoleniu Bartka Wszechmocnego i jeszcze większemu wielu jego partyjnych kolegów. Ich to, ich rodziny i przyjaciół zaopatrzył on

w niedrogie mercedesy diesle pochodzące z „wrogiego i rewanżystowskiego państwa należącego do agresywnego paktu NATO”. Najbardziej uradowany był towarzysz Edmund, dyrektor urzędu celnego, który w rozmowie przy wódce tak istotnie przysłużył się Bartkowi swoją wiedzą i doświadczeniem. Na swoje sześćdziesiąte hucznie i z pompą obchodzone urodziny towarzysz Edmund z nieukrywanym wzruszeniem przyjął od oficjalnie reprezentującego swoją szczodrą, niewidomą babcię Bartka Wszechmocnego niezwykły podarunek w postaci wypucowanego na nieskazitelny błysk czarnego mercedesa metalika (diesla oczywiście) przepasanego czerwonymi wstążkami od bagażnika po reflektory. Towarzysz dyrektor wygłosił celną mowę dziękczynną, towarzysz Bartłomiej udawał, że jest bardzo wzruszony, a w świat poszła w tym momencie wieść, że Bartek jest naprawdę wszechmocny. Antek Ostre Szkiełko także mógł otrzymać w prezencie samochód za swoją dyskrecję i wierną służbę oraz za perfekcyjne i błyskawiczne obniżanie wagi samochodów do minimum. Wprawdzie „tylko” volkswagena, ale jednak diesla. Ale Antek z trudem wymigał się od tego prezentu – przecież mieszka za rogiem, nie chodzi nigdzie, więc nie musi także nigdzie jeździć, a poza tym paliwo jest takie drogie. Oczywiście marzył o golfie, ale nie chciał czuć wstrętnego smrodu tego całego polskiego przekrętu za każdym razem, gdy wsiada do samochodu. Wystarczyło mu, że czuje go w warsztacie. Wiosną 1991 roku na spacerniaku zupełnie nieoczekiwanie spotkał towarzysza Bartłomieja. Wychudzonego, z przestrachem na twarzy, pierwszy raz z podkulonym pod siebie ogonem. „Pan dyrektor tutaj?”, zapytał zdziwiony i jak pies Pawłowa ukłonił się z wyuczonym przez lata odruchem. Usłyszał tylko nienawistne szczekanie: „Ten chuj Balcerowicz, kurwa, mnie wykończył. Ale my się jeszcze z nim policzymy. Będzie żałował, że się w ogóle urodził. Reformator i kapitalista zajebany”. Wieczorem po tym wydarzeniu pół nocy leżał na pryczy i doszedł do wniosku, że mimo wszystko jakaś sprawiedliwość jednak na tym świecie jest. A potem myślał o Martynce. Wychował ją, wychuchał, wykształcił do matury w liceum i gdy nadszedł czas, to ze wszystkich swoich oszczędności wydał ją hucznie za mąż. Jedyna, najważniejsza, do końca była jego „małą Martusią”, chociaż przerosła go o głowę. Gdy mu ją oblubieniec – nigdy nie szanował tego pijaka i leniwego darmozjada, ale milczał, bo to przecież nie jego, ale Martynki wybraniec – „zmasakrował nożem na śmierć, to na maksa sfiksował”. Więźniowie gadali, że ponoć tak bardzo ją kochał. Mówili również, że gdyby się trochę więcej postarał na rentgenie u palmiarza[5], to spokojnie mógłby wygarnąć żółty papier, wylądować w psychiatryku za niepoczytalność i mieć wygodne wczasy. Ale on się starać nie chciał i przez ten jego „za duży pomyślunek” tym oto sposobem wpasował się na regał[6] i na regale uderzy w ramki[7]. Dla niego Antek Ostre Szkiełko od pierwszych dni w celi był „panem Antonim”. Podobnie jak dla komendanta więzienia i wszystkich bez wyjątku, nawet dla tych najbardziej tępych klawiszy, którzy odnosili się do więźnia z niebywałym respektem. Poznał Antoniego, gdy ten kończył akurat ósmy rok swojej odsiadki. Od początku Antek traktował go jak kogoś, kto przybył tutaj z trochę podobnego świata. W pierwszych tygodniach odnosił się do niego

z ostrożną podejrzliwością i dystansem, ale po miesiącu z zaufaniem i nawet pewną serdecznością, która u Antka objawiała się na przykład tym, że potrafił mu podać do przeczytania gazetę z interesującym artykułem lub nalać do kubka herbaty. Nigdy nie rozmawiali ze sobą o „tym wydarzeniu”, tym najważniejszym, przełomowym, tam jeszcze na wolności, przed kratami i przed wyrokiem. Był jednak przekonany, że Antoni i tak wszystko „o tym” wie. Na regale wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. Tam prawo do zachowania w tajemnicy lub uporczywego „zapominania” o swoich występkach i przewinieniach nie działa zupełnie. Obojętnie, czy uparcie milczysz, czy fantazyjnie kłamiesz, robiąc z siebie drobnego alimenciarza, podczas gdy naprawdę przejechałeś po pijanemu na pasach ciężarną. I to tak, że zabiłeś i kobietę, i jej dziecko w brzuchu. Tam działa inne tajemne i surowe prawo z niespisanego kodeksu, który ma wprawdzie sporo wspólnego z, często nawet rycerskim, honorem, ale o wiele więcej w nim bezwzględnie okrutnych reguł i zasad znanych z wojskowej fali. Jego podstawa to wynaturzona – jednak konsekwentnie przestrzegana – hierarchia oraz wymyślny repertuar kar i przywilejów. Jednym z praw tego kodeksu, pierwszym i podstawowym, jest prawo do wiedzy o „tamtym wydarzeniu”. Kiedy się spędza ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę przez kilka lub kilkanaście lat i dzieli kilka metrów kwadratowych, jedną małą umywalkę i jeden sedes za przepierzeniem z popękanej, dziurawej ceraty, to warto wiedzieć, co, jak i przede wszystkim za co. To robi różnicę, czy ten potulny na pozór grubas z pryczy pod tobą lub ten wydziargany od pięt po powieki, wyglądający na suchotnika, agresywny chuderlak tylko styrał na kim dziewionę[8], czy pchał sztafetę[9] albo czy to tylko najzwyklejszy szopkarz[10], czy może siedzi, bo jechał po pijanemu na rowerze. Najczęściej ta wiedza rozprzestrzenia się sekretnymi kanałami, zanim noworodek[11] zdąży dotrzeć do swojej celi. Przecieki, nikt nie wiedział skąd, docierają do cel, zanim nowy więzień pierwszy raz położy się na swojej pryczy, aby wcale nie spać, tylko czekać na koniec pierwszej bezsennej nocy za kratami i na poranne walenie do drzwi. To nie zawsze było dobre. Te przecieki nie były wcale dobre. Niekiedy prowadziły do nieodwracalnych w skutkach tragedii. Pamięta, jak pewnej nocy rozległy się dzwony na korytarzach. Rozbłysły wszystkie światła na placu. Zawyły syreny. Było słychać tupot kroków na schodach, głośne krzyki, bieganinę, a potem sygnał karetki pogotowia ratunkowego wjeżdżającej na plac przed więzieniem. Po godzinie wszystko ucichło. Rano dowiedzieli się, że dzień wcześniej do jednej z cel dokwaterowali seryjnego pedofila. W nocy współwięźniowie zrobili delikwentowi dziadka do orzechów – położyli go na podłodze i zbiorowo skakali mu po klatce piersiowej. A potem powiadomili spokojnie klawiszy, że „dzieciojebca” zupełnie bez konkretnego powodu spadł nagle z pryczy na podłogę, dziwnym trafem pod metalową szafę, która przewróciła się na niego i połamała mu – jak się później po badaniach w szpitalu okazało – łącznie sześć żeber, a w czterech miejscach kości przebiły płuca. Przesłuchiwani na tę okoliczność przez samego komendanta, nie potrafili także wyjaśnić, dlaczego „skazany, który uległ temu, że tak powiem, nieszczęśliwemu wypadkowi”, miał wokół prącia zaciśnięty sznurek, i to tak mocno, że „lekarze poważnie rozważają amputację penisa”. Dokładna rewizja nie potwierdziła, czego można było się zresztą

spodziewać, obecności śladów sznurka w celi. Tydzień później na spacerniaku szemrali, że to siedzący w celi „dzieciojebcy” Ziutek Marcinkiewicz, ksywka Konduktor, najzwyklejszy rampiarz[12], małomówny i spokojny zazwyczaj, był naczelnym pomysłodawcą i prowodyrem „przewrócenia się szafy”. Po całej akcji „zszamał[13] tak ze dwa metry sznurka i do dzisiaj go dla pewności nie wysrał”. Nie wyjaśniono także, dlaczego szafa wbrew podstawowym prawom fizyki tak sama z siebie upadła. Upadła, bo upadła, to się może zdarzyć każdej szafie. Może jakieś nagłe trzęsienie ziemi albo krótkotrwały wstrząs tektoniczny – przecież niedaleko od budynku więzienia znajdują się kopalnie, na co zwrócili uwagę tak zwani „biegli”. Ale dlaczego w „procesie upadania” przeleciała pod pryczę „skazanego”? Przecież prycza znajdowała się około trzech i pół metra w linii prostej od szafy. Nawet „biegli” tego nie wiedzieli. Po trzech latach przepychanek w sądach różnych szczebli, łącznie z najwyższymi, umorzono sprawę „z powodu braku znamion przestępstwa”. Skazanemu w tym czasie zrosły się wszystkie połamane żebra, liczne dziury w płucach także się zabliźniły, jednakże prącie musiano mu amputować. Wkrótce po tym kuriozalnym wyroku po wszystkich polskich zakładach karnych – zamkniętych, otwartych i półotwartych – znanymi sobie tylko drogami rozniosła się błyskawicznie „dobra” nowina, że „ten dzieciojebca jest już wytatuowany, i to na zawsze, więc nie potrzeba go więcej pieścić”. „Pan Antoni” wiedział prawdopodobnie bardzo dużo o przypadku Wincentego. Podobnie zresztą jak on znał dokładnie historię ksywki „Antek Ostre Szkiełko”. Tamtej nocy, gdy słuchał długiego monologu Antoniego, zrozumiał, że to nie jest wcale jedynie prawdopodobne, ale że tak jest na pewno. Najpierw się oburzył, a nawet rozzłościł, ale chwilę później doznał dziwnej ulgi. Nie był aż tak naiwny, aby wierzyć, że traktują go w celi jak kieszonkowca, jednocześnie jednak fakt, iż znają aż tak dokładnie pewne szczegóły, które nie powinny w żaden sposób wydostać się poza prokuraturę, sąd i gabinet komendanta więzienia, wywoływał w nim poczucie niesprawiedliwie doznanej krzywdy. Z kolei wiadomość, że oni wiedzą praktycznie wszystko, usuwała konieczność opowiadania o tym, dlaczego się tutaj znalazł. A to z kolei przyniosło ulgę. – Nasz Francuz ma męczące go zwidy jakieś – mówił tamtej nocy cicho Antek. – I popada w choróbsko. Męczą go wredne wspominki. Nie tylko w dzień, ale i po nocach. I jak tak na niego patrzę, to go te wspominki pomęczyć jeszcze jakiś czas muszą. Dlatego myślę, że jak on wpada w te swoje schizy, to powinniśmy go zostawić samemu sobie. Co myślicie, chłopaki? A nie tak nerwowo jak Maksuś zaraz po pysku na odlew walić. A ty, Bandziorek, ogrodnik nie jesteś, żebyś go wodą polewał jak grządkę. Jeszcze nam się zaziębi, po nocach kaszleć będzie i spać nie da. A i ty, Soczewka, nie musisz się na niego wydzierać jak na głuchą i kulawą kobyłę na spacerniaku. Miej na uwadze, że on zagraniczniak i może być zupełnie od polskich krzyków odwykły. Jeszcze sobie stwierdzi, że u nas w więzieniach tylko same oprychy siedzą. I nie myśl sobie, głąbie kapuściany, że tym swoim jak kataryniarz „bonżur, bonżur, kurwa, bonżur” ocucisz go szybciej niż samą tylko „kurwą”. Zaczepny on nie jest, hałasu dużego nie robi, pod siebie w materac, żeby smród był, nie sika, na podłogę też nie, pokoiku nam nie demoluje. Niech sobie pogryzie, co trzeba, na pryczy, bo swoje przecież gryzie, a nie nasze,

niech się nakiwa główką, ile wlezie, wytrzęsie, ile mu potrzeba, niech potem odsiedzi na spokojnie tego swojego trupa, a choćby i do samego śniadania siedział. Cichaczem siedzi, więc co nam to przeszkadza? Co w tej sprawie myślicie, chłopaki? On w drugim świecie wtedy przebywa. I niech sobie tam jest, bo widocznie musi tam przełazić, co by w tym pierwszym, tym naszym, całkiem nie zbzikować. Znam to sam ze siebie. I ze siebie mogę, że tak powiem, osobiście tak właśnie powiedzieć. W tym momencie rozbłysł płomień zapalonej zapałki. Antek zamilkł na krótką chwilę, głęboko zaciągnął się papierosem, przez jakiś czas dusił się charczącym kaszlem, a gdy znowu złapał oddech, mówił dalej: – On mieli i mieli w mózgownicy jakieś wielkie ziarno i ja tak sobie dumam, że we snach to mu wiatrak za szybko w jego łbie się kręci i tłucze go skrzydłami w tej czaszce od ucha do ucha. I tak mu ten wiatrak mózg na wszystkie strony rozkręci, że się w końcu obudzi. A wiatraka nie można zatrzymać ot tak, jak samochodu hamulcami. Wiatrak jest jak karuzela. Musi się sam z kręcenia zatrzymać. I jak on siedzi taki jak niby-oddychający nieboszczyk, to mu się ten wiatrak w tym czasie, ja sobie to na mój zdrowy rozum tak biorę, zatrzymuje. Ale Francuz w końcu to ziarno przemieli. Z każdą jego schizą będzie mniejsze. Mówię wam. Sami zobaczycie. Przemieli na mąkę. Ta mąka mu z głowy nie wyparuje. Po mózgu się okruchami rozejdzie. Te okruchy mu będą czasami dokuczać, ale tego ziarna, co mu pół łepetyny zajmuje, w końcu się pozbędzie. A on ma co w tej chwili mielić. Oj, ma. Gacha swojej kobiety i przez przypadek samą kobietę z giwery rozstrzelał. Przy kobiecie to się, dla prawdy, poprawiam, bo nie rozstrzelał, tylko postrzelił, ale nieszczęściem też śmiertelnie. Ponoć chciała gacha osłonić i się sama napatoczyła na jeden nabój. Musiało mu bardzo na kobiecie zależeć i tylko dla siebie ją chciał mieć, że mu zazdrość cały rozum aż po szyję odjęła. A od zazdrości gorsza jest tylko zemsta, albo nadmierna religijność. Podsłuchałem, przez przypadek przy sprzątaniu kuchni, jak klawisze gadali, że w gościa, a to jakiś pieśniarz czy piosenkarz był, nie jeden, ale dwa pełne magazynki wpakował. I że mu nie tylko czachę, ale nawet jaja jak sito podziurawił. I to w środku miasta, na jakimś parkingu. Czy to prawda z tymi jajami, to ja ręki obciąć sobie nie dam, ale jakby to się z faktami zgadzało, to ja Francuza w tym względzie rozumiem w całej rozciągłości. Moja kobieta, to moja, i o swój, a i o jej honor trzeba zadbać. Nawet z pukawką w ręku. Szczególnie że ona jego ślubną była. O tym, że ślubna i że na parkingu ich rozwalił, to w gazetach wyczytałem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że akurat do nas do pokoiku trafi. Dlatego sami kapujecie, co mu w głowie się może teraz wyprawiać. Musi to ziarno przerobić. Na mąkę musi. Najgorsze dla niego, że on za mądry jest i dlatego ma inne sumienie niż normalny głupi bandzior. Za duże ma sumienie, bo sumienie tym większe, im się więcej wie. Dlatego ja obstaję przy tym, że jak go następnym razem te pieprzone drgawki najdą, to trzeba to bez nerwów przeczekać i go w spokoju zostawić. A na jadłodajni ani na spacerniaku, ani w ogóle nigdzie też bym raczej tego nie rozpowiadał, bo będą potem gadać, że my z psycholem się zadajemy i że to może i nam się na mózgi rzucić. Może tak być? Jak myślicie w tej sprawie, chłopaki? – zapytał szeptem po krótkiej pauzie. Milcząc, czekał na odpowiedź. Jednakże ani Maksuś, ani Bandziorek, ani Soczewka, ani

także – niewymieniony przez Antka – Laweciarz nic w tej sprawie nie myśleli. W żadnej innej także nie. Znużeni nieoczekiwanie długim nocnym wywodem Antoniego zasnęli. Po chwili dało się słyszeć skrzypienie sprężyn materaca, głośne westchnienie, dosadne przekleństwa i słowa: – Co za ostatnią, kurwa, hołotę wsadzają teraz do pierdla. Rzygać się chce. Antoni z tym swoim „mieleniem ziarna” miał po części sporo racji. Z czasem i sny, i następujące po nich „wybudzenia na trupa” stały się coraz rzadsze. Wracały wprawdzie, ale bywało, że przez kilka miesięcy nie doświadczał ich zupełnie. W więzieniu nigdy nikomu, łącznie z tym nadętym, udającym Freuda bufonem psychologiem, nie opowiedział o tych sennych majakach. Traktował je jako dodatkowy, wprawdzie nieprzewidziany, ale słuszny, sprawiedliwy i całkiem należny mu element kary, której się poddawał z pełnym przekonaniem i pokorą. Zadał innym ogromne cierpienie, więc i on winien cierpieć. Jeśli trzeba, to do końca swojego życia. Był co do tego przekonany. Myślenie o tym, co uczynił, nie kończyło się w momencie, gdy zasypiał. Miał nie mieć chwili wytchnienia. Także wówczas, gdy zasypiał. Nie było przeważnie jakiegoś konkretnego wydarzenia lub przeżycia, które mogłoby spowodować, że właśnie tej, a nie innej nocy ten makabryczny sen znowu powróci do jego głowy i sparaliżuje na jakiś czas tuż po przebudzeniu. W więzieniu nie ma „wydarzeń” w tym znanym ze świata za kratami sensie. Prawdziwa dotkliwość kary utraty wolności, przynajmniej dla niego, polegała właśnie na tym, że takich wydarzeń nie było. Celowo je, w miarę wszystkie, eliminowano. A gdy nie ma wydarzeń, to nie ma przecież także przeżyć. Pomijając te generowane wspomnieniami, wyobraźnią i snami właśnie. Jeśli ktoś myśli, że jego życie jest puste, bezsensowne i beznadziejne, ponieważ każdego dnia powtarza się w nim to samo, poczynając od mycia zębów w łazience każdego ranka i kończąc na ich myciu w tej samej łazience wieczorem, z czasem pomiędzy wypełnionym powtarzaniem tej samej pracy, tych samych czynności, przemierzaniem tej samej drogi i spotykaniem tych samych ludzi, jeśli ktoś tak naprawdę uważa, to – jego zdaniem – sam sobie wyrządza ogromną krzywdę. Z własnej woli lub zaniedbania nie dostrzega każdego dnia nowych przecież obrazów, nie wsłuchuje się każdego dnia w nieznane, inne dźwięki, nie wdycha i nie rejestruje nigdy dotąd nieobecnych w powietrzu zapachów, nie daruje ani czasu, ani uwagi doznaniom, które otrzymuje, dotykając tylu przeróżnych nienapotkanych dotychczas przedmiotów. Krzywdzi siebie samego, jak ktoś, kto na własną prośbę zamknął się w przedziwnym więzieniu bez murów, krat i strażników. Niekiedy, zazwyczaj tuż po świcie, zaraz po przebudzeniu, najczęściej wiosną lub latem, wsłuchiwał się w ptasi świergot docierający do celi przez odemknięty lufcik okna za kratami. Obiecywał sobie wówczas, że kiedy już spełni tę część pokuty i stąd wyjdzie na pierwszą przepustkę lub już na zawsze, to pomaszeruje do lasu i najpierw będzie się po drodze przyglądał uważnie wszystkiemu, a potem w lesie będzie dotykał. Drzew, mchu, trawy, piasku, liści, drogowskazów. I zostanie tam do wieczora, aby słuchać, wąchać i smakować. I będzie tam koniecznie sam, aby najpierw przeżyć to wszystko wytęsknione w pojedynkę, tylko ze sobą. Pamięta, że gdy po kilku latach nadeszła ta pierwsza przepustka, to prawie dokładnie tak uczynił.

To był upalny, bezwietrzny letni dzień. Spod bramy więzienia szedł celowo bardzo powoli, ciesząc się każdym krokiem, oszołomiony gwarem ulic tętniącego zwyczajną codziennością miasta, chłonąc wszystkie odgłosy. Pisk opon, płacz dziecka, bicie dzwonu na wieży kościoła, śmiech młodych dziewcząt, stukanie szpilek o chodnik, łopotanie reklamowych banerów na wietrze, miauczenie kota, muzyka ulicznych grajków, uderzenia końskich kopyt o bruk, gdy przejeżdżała dorożka z turystami. Wszystko to było tak zwyczajne, normalne, powszednie, niezauważalnie pospolite. Dla niego jednak nie. Niekiedy zatrzymywał się i skupiony, ponownie wsłuchiwał się w te dźwięki, aby nic z nich nie utracić ani niczego nie przegapić. Wdychał w siebie wszystkie te zwyczajne zapachy, za którymi często tęsknił, leżąc na pryczy. Spaliny, mijana piekarnia, zapach kiszonych ogórków na straganie, prażona kukurydza sprzedawana przez kobietę w kwiecistej sukni. Po trzech godzinach marszu dotarł do dzielnicy domków jednorodzinnych, za którymi rozciągał się sosnowy las. Przeszedłszy przez porośniętą wysoką nieskoszoną trawą łąkę, dotarł do piaszczystej drogi. Po kilkudziesięciu metrach zboczył z niej i wszedł między szpalery drzew. Dotykał – mchu, kory, trawy, krzaków. Wszystkiego. Tak jak sobie obiecał. Do miasta wrócił późnym wieczorem. Dopiero gdy zapadł zmrok. Z obtartymi do krwi piętami, zmęczony i cudownie odurzony, nieomal zamroczony wszystkim – na pozór bardzo zwyczajnym – czego doznał. W ciągu tych kilkunastu godzin za murem miał więcej przeżyć niż przez wszystkie te długie lata w więzieniu. Dlatego gdy chciał powiązać swoje prześladowcze mary nocne z „wydarzeniem”, to miał na myśli zupełnie co innego niż zdarzenia w więzieniu. Jedynym, co łączyło pojawianie się tych makabrycznych snów, była nie tyle ich regularność, bo ta także nie istniała, ile pewne ich zafiksowane kalendarium. Były takie daty, kiedy ten sen wracał jak na zawołanie i to przez wszystkie te lata. Zawsze śnił go, gdy zbliżał się lub właśnie minął ten październikowy dzień, w którym ją zabił. Ale nie tylko ten. Podobnie było przy dniu jej urodzin, kolejnej rocznicy ich ślubu, dniu ich pierwszego spotkania, ich pierwszej wspólnej nocy lub ich pierwszej i każdej następnej Wigilii...

Kilkanaście lat później. Wigilia DZISIAJ TAKŻE WYBUDZIŁ GO TEN SEN. Z mokrym od śliny i pogryzionym rogiem poduszki w ustach bezszelestnie usiadł na krawędzi łóżka i zaczął wpatrywać się w żarówkę zapalonej lampki nocnej, nie mrużąc oczu. Konwulsje ustały po kilku minutach. Oddychał przez chwilę powoli, rytmicznie i płytko. Ważne było, aby nie wdychać zbyt dużo powietrza i nie dopuścić do hiperwentylacji. Gdy w pęcherzykach płucnych jest zbyt mało dwutlenku węgla – wypchanego przez powietrze – to w ludzkim mózgu dzieją się rzeczy przedziwne. Jego „stany nieobecności”, te po przebudzeniach w więzieniu, były najprawdopodobniej właśnie skutkami epizodów intensywnej hiperwentylacji. Kiedy któregoś razu tuż po przebudzeniu omdlał i bezwładnie upadł na podłogę, prosto z celi wynieśli go na noszach i karetką pogotowia na sygnale zawieźli do szpitala. Lekarz, który go tam badał, natychmiast skojarzył jego dziwaczne stany z hiperwentylacją. Doradził mu prostą metodę: przykładanie papierowej torebki do ust i wdychanie z niej powietrza. Wydychany dwutlenek węgla wróci ponownie z torebki do jego płuc. Taki prosty cykl zamknięty. Od tego incydentu sypiał z papierowymi torebkami pod materacem na pryczy. A Soczewka, ten od „bonżur”, przykładał mu – tak dla pewności – torebkę do ust za każdy razem, gdy tylko dłużej niż minutę nieruchomo siedział na krawędzi pryczy po przebudzeniu. Od kilku lat nie jest mu w takich momentach potrzebna żadna torebka. Chociaż zabrał kilka na pamiątkę z więzienia i trzyma je z innymi rzeczami z tamtego czasu w zamykanej na kluczyk szufladce w sekretarzyku. Od dawna potrafi tak regulować oddech, że chroni swój dwutlenek węgla w płucach i się nie hiperwentyluje. Gdy puściły skurcze rąk, wiedział, że wszystko minęło. W pokoju panowała cisza. Nikogo nie obudził. Wstał i na palcach podszedł do łóżeczka Juniora. Chłopiec ssał swój głęboko wetknięty w usta kciuk i spał, spokojnie oddychając. Przez chwilę stał pochylony nad łóżkiem synka i patrzył na niego z rozczuleniem. Okrył Juniora ostrożnie kołdrą, która zsunęła się na skraj łóżeczka, i podszedł do krzesła, na którym leżało jego ubranie. Przechodząc zerknął na budzik stojący na stoliku nocnym Agnieszki. Było kilka minut po szóstej. Agnes leżała na brzuchu. Na stopach miała grube, jasnoniebieskie, wełniane skarpety zakrywające łydki. Jej kusa muślinowa czarna koszulka nocna przesunęła się całkowicie do góry, odsłaniając pośladki i połowę pleców. Te grube narciarskie skarpety przy jej nieomal nagim ciele wydały mu się zabawnym dysonansem. Uśmiechnął się. Gdy tylko nadchodziła zima, nawet jeśli sypialnia była nadmiernie ogrzana, Agnieszka rozpoczynała swój „sezon lodowato zimnych stóp”, które gdy leżeli obok siebie w łóżku, chętnie bez ostrzeżenia wpychała pomiędzy jego łydki lub uda, a niekiedy nawet wyżej. Wykrzykiwał wówczas z udawanym oburzeniem, aby po chwili masować jej drobne stopy, ogrzewać je w swoich dłoniach, a niekiedy chuchać na nie i całować je. Odwdzięczała mu się wówczas delikatnym głaskaniem jego pleców i szeptami do ucha. Potem tulili się do siebie. Niekiedy cały czas tylko tulili. Niekiedy nie. Potem długo rozmawiali. Nieraz do świtu. Ubrany i gotowy do wyjścia przeszedł bezszelestnie przez pokój, usiadł na skraju łóżka

obok śpiącej Agnieszki i wsłuchiwał się w jej równomierny oddech. Agnieszka. Odmieniła jego życie. Najpierw nadała mu sens, potem nowe znaczenie, a potem urodziła mu Juniora. Jego Agnes... * Gdy bywał na krótkich, zazwyczaj dwudniowych przepustkach, szkoda im było czasu nie tylko na sen. Agnieszka przyjeżdżała pociągiem do miasta, gdzie było akurat jego więzienie. Na tydzień wcześniej rezerwowała dla nich miejsce w jakimś pensjonacie lub w domu wycieczkowym, ale jedynie takim, który wynajmował pokój lub pokoje z kuchnią. Meldowała się tam późnym popołudniem lub wieczorem na dzień przed jego przepustką. Robiła zakupy w spożywczaku, wypychała lodówkę do ostatniego miejsca na półkach i w zamrażalniku, zmieniała pościel na swoją, ręczniki na swoje, stawiała jego szczoteczkę do zębów w szklance na półce pod lustrem w łazience, w szafie wieszała jego koszule i kładła na półkach jego swetry, spodnie i bieliznę. W kuchennych szafkach stawiała ich talerze, ich kubki, ich kieliszki, ich szklanki, ich miseczki do sałatek, ich sztućce. Stół przykrywała ich obrusem, który prasowała, gdy tylko miała dostęp do żelazka. Wszystko mozolnie przydźwigane w walizce. Łącznie z wazonem. Kupowała kwiaty – jeśli było to możliwe, wybierała jego ulubione białe chryzantemy. Przywiezione z domu wiklinowe koszyki wyłożone lnianymi kolorowymi ściereczkami napełniała owocami. Miało być chociaż trochę tak jak w domu. Chociaż przez jedną noc i dwa dni. Nawet jeśli ten ich „dom” znajdował się w jakimś zupełnie obcym domu, chociażby tylko wycieczkowym. Rano, na długo przed jego wyjściem, stawiała się przed więzienną bramą. Powoli obchodziła dookoła budynek więzienia, zadzierając głowę i wpatrując się w druciane, gęste jak sito pokrywy przymocowane do okien cel. Jeśli okno jego celi widoczne było z ulicy, dostrzegała zazwyczaj powiewającą na wietrze cienką tasiemkę. Nie rozpoznawała z tej odległości jej koloru, ale wiedziała, że jest zielona. Nie mogła być inna... Tak naprawdę to ich historia rozpoczęła się od zwykłej zielonej tasiemki. Dzisiaj jest ona niezwykła i symboliczna. Ona nosi ją – to znaczy jej połowę – od dawna w torebce zawiniętą pieczołowicie w jedwabną chusteczkę. Drugą połowę on nosi w portfelu pod fotografią jej i Juniora. Długi czas – prawie dwa lata – ten kawałek zielonego pasemka zamknięty w tekturowym pudle z jego osobistymi rzeczami przeleżał w ciemnym, zatęchłym piwnicznym magazynie więzienia. Tego, w którym odsiadywał trzy ostatnie lata wyroku. Gdy pewnej niedzieli przyniósł ją ze sobą po powrocie z przepustki, nadgorliwie uważny strażnik, który go rewidował – to normalna procedura – ocenił, że jest zbyt długa. Mógłby ją użyć do „czynności samookaleczenia prowadzącego do zgonu”. Faktycznie, tasiemka była o dziewięć i pół centymetra dłuższa niż dopuszczały to szczegółowe zalecenia w jakimś tam artykule kodeksu więziennego. Krótko i dosłownie interpretując przepisy, strażnik ocenił i zapisał w „protokole rewizji osadzonego”, iż mógłby on użyć tasiemki albo do uduszenia się przez zaciśnięcie na szyi, albo do powieszenia się na więziennej kracie. Wprawdzie w protokole nie ujął tego tak dosadnie, ale dokładnie o to mu chodziło. Dlatego jego połowa ich zielonej tasiemki przeleżała niedotykana w kartonie, zamknięta w więziennej piwnicy przez prawie dwa lata.

Tak naprawdę to była jej tasiemka, ale nadszedł taki dzień, kiedy żegnając go przed więzienną bramą po jednej z kolejnych przepustek, przegryzła ją na dwie części i swoją zaczęła nosić w torebce, a on swoją próbował przemycić w portfelu do celi. Ta zwykła zielona tasiemka, jakiej zazwyczaj używa się do obwiązywania zapakowanych prezentów, dała początek ich wspólnej historii. Więcej w tej opowieści melodramatycznego kiczu niż poważnego romantycznego uniesienia, ale kiedy ją czasami wspominają, to za każdym razem oboje są niebywale wzruszeni... Jechała zatłoczonym tramwajem przez Kraków. On także był w tym tramwaju. Na swojej trzeciej przepustce. W drodze na dworzec, aby pojechać pociągiem do Warszawy. Na zakręcie, przy hamowaniu, na zabłoconą podłogę tramwaju upadł plik kartek, które przyciskała łokciem do piersi. Przykląkł, aby pomóc je zbierać. Oboje przykucnięci, popychani na siebie bezwładnością tramwaju podnosili w pośpiechu kartki z podłogi. W pewnej chwili uniosła głowę i spojrzała na niego. Uśmiechnęła się, powiedziała coś, patrząc mu w oczy, i położyła dłoń na jego nadgarstku. Potem pośpiesznie otarła łzy z policzków. Nie dosłyszał jej słów zagłuszonych odgłosem pisku hamujących kół tramwaju. Wysiadła, nie odwracając głowy. Spoglądał za nią. Widział, jak siada na połamanej ławce pod wiatą przystanku i zapala papierosa. Do dzisiaj nie wie dlaczego, ale poczuł rodzaj ukłucia dobrze mu znanej, ale już dawno z mozołem wypartej – jak mu się zdawało – tęsknoty. Ta zupełnie obca, napotkana przed momentem kobieta w jednej krótkiej chwili obudziła w nim coś, co na zawsze z trudem uśpił. Może przez ten jej smutek? A może przez to nieoczekiwane dotknięcie? A może dlatego, że miała dłonie podobne do dłoni jego matki? Gdy tramwaj się oddalił i stracił ją z oczu, spojrzał na miejsce, gdzie upadły jej kartki. W szczelinie zabłoconej podłogi, przydepnięta obcasem buta jakiegoś mężczyzny, leżała długa zielona tasiemka. Plik jej kartek był przewiązany właśnie taką tasiemką! Schylił się, gwałtownie odsunął, chwytając za łydkę, nogę mężczyzny i palcami chwycił tasiemkę. – Zwariował pan czy co!? – Usłyszał podniesiony głos. – Idiota i dureń! Albo zboczuch jaki... Przecisnął się bez słowa do drzwi tramwaju. Z przystanku zaczął biec jak oszalały chodnikiem wzdłuż torów. Nie było jej już na ławce. Wąska brukowana ulica wijąca się wzdłuż oklejonego plakatami, wysokiego drewnianego parkanu zaczynającego się kilkanaście metrów za wiatą kończyła się eliptycznym placem przy szarym budynku z szachownicą niewielkich prostokątnych okien. Szerokie kamienne schody prowadziły do szklanych obrotowych drzwi. Na ścianie obok drzwi wisiała wypukła czerwona tablica. Dostrzegł słowo „Uniwersytet”. Wszedł do przestronnego, gwarnego holu pełnego młodych ludzi. Obchodził w poprzek i wzdłuż cały hol, przeciskał się, przyglądając się uważnie twarzom ludzi, których mijał. W pewnej chwili ją zauważył. Siedziała w jednym z niskich foteli ustawionych wzdłuż betonowej ściany pełnej obrazów przedstawiających postaci w czarnych togach z gronostajowymi kołnierzami i z dziwacznymi czapkami na głowie. Podszedł do niej i podając jej zieloną tasiemkę, cicho powiedział: – Zapomnieliśmy podnieść ją z podłogi...

Podniosła głowę znad kartek i przez chwilę trwała w bezruchu, patrząc na niego zdumiona. Potem wyciągnęła rękę i odebrała od niego tasiemkę. W milczeniu oglądała ją uważnie, jak gdyby pierwszy raz w życiu ją widziała, następnie powoli i dokładnie starła z niej palcami grudki zaschniętego błota i przewiązała plik kartek leżących na jej kolanach. – Tak, zapomnieliśmy – odparła po chwili, podnosząc głowę i patrząc mu w oczy. – A pan ją wypatrzył, podniósł, zawrócił ze swojej drogi, w magiczny sposób odnalazł mnie tutaj w tym tłumie, chociaż przecież mogłabym być zupełnie gdzie indziej, i mi ją przyniósł. Najzwyklejszą na świecie zieloną tasiemkę. Ach tak... Dlaczego? – zapytała po chwili milczenia. Sam, kiedy gnał zdyszany wzdłuż torów, zadał sobie to pytanie. Dlaczego to robi? Bo nakazał mu to jakiś nagły impuls? Albo jeszcze raz zapragnął zobaczyć jej uśmiech pomieszany ze smutkiem i rodzajem bezradności? Nie wiedział dokładnie dlaczego, ale poczuł, pomimo zupełnej irracjonalności, a może nawet śmieszności tego, co robi, że bardzo chce się dowiedzieć. – Sam dokładnie nie wiem. Nie chciałem tylko, aby to... to się tak skończyło – odpowiedział zmieszany. – A co takiego, pana zdaniem, się w ogóle zaczęło? – zapytała cicho i wstała z fotela. Nie czekając na jego odpowiedź, uśmiechnęła się i wręczając mu swoją wypchaną torebkę, powiedziała: – Poczeka pan tutaj na mnie, prawda? To tylko pół godziny. Może trochę więcej. Mam konsultacje u mojego promotora. Zostawię pod pana opieką moją torebkę. Tak dla pana pewności, że wrócę i nie będzie pan musiał mnie znowu poszukiwać. Zapięła guziki marynarki swojego popielatego kostiumu, dokładnie wygładziła spódnicę, palcami odgarnęła do tyłu włosy z czoła i ruszyła w kierunku windy. Po kilku krokach cofnęła się i wyciągając rękę w jego kierunku, powiedziała: – Mam na imię Agnieszka ... Najpierw pół godziny siedział z jej torebką na kolanach jak z jakimś skarbem, który kazano mu ochronić, potem, gdy dawno minęło to pierwsze pół godziny, z tą samą torebką przewieszoną przez ramię przechadzał się po holu, oglądając dokładnie wszystkie obrazy wiszące na ścianie. W końcu, czując wzbierającą w sobie nerwowość, która pojawiała się zawsze – pomimo, paradoksalnie, tylu lat w celi – kiedy był zmuszony do bezczynnego czekania i nie miał przy sobie żadnej książki lub chociaż kawałka gazety, trafił do toalety na samym końcu jednego z korytarzy rozchodzących się promieniście od holu. Na parapecie okna w pomieszczeniu szarym od gęstego dymu papierosowego i cuchnącym uryną znalazł z pewnością zapomniany przez kogoś, pognieciony i „wyczytany” skrypt. Na poplamionej okładce odczytał tytuł: Człowiek i świat w poezji starożytnych Greków i Rzymian. „Nie mogłem trafić lepiej”, pomyślał, uśmiechając się do siebie. W Nantes tuż po ogólniaku podczas tego roku nudnych studiów jeden filolog klasyczny z Paryża także zanudzał ich poezją Greków i Rzymian. Odczekał, aż pozostanie sam w toalecie, i gdy upewnił się, że nikogo nie interesuje skrypt leżący na parapecie, zabrał go i wrócił na fotel w holu.

– Zupełnie się pan mną nie interesuje! Nic a nic... – Usłyszał w pewnej chwili. Kucnęła przed jego fotelem i uśmiechając się do niego, mówiła dalej: – Coś takiego! Miałam wrócić po pół godzinie, wracam po dwóch, a pan co? Sobie czyta w najlepsze jak gdyby nigdy nic. A gdyby mi się coś stało? Gdybym dostała na przykład zawału albo wylewu? Albo, dajmy na to, jeszcze gorzej. Gdybym znowu zgubiła tę tasiemkę, to co wtedy? Co wtedy by pan zrobił? – zawiesiła głos. – A teraz zupełnie na poważnie. Ten mój promotor to przeokropny gaduła. Nawet moja matka mówi mniej od niego. Nijak nie mogłam się wyrwać z jego gabinetu. Chociaż, niech pan mi wierzy, bardzo chciałam. Nawet przez chwilę tęskniłam za panem. Tylko troszeczkę, ale tęskniłam. Musi pan wiedzieć, że mój promotor to profesor bardzo starej daty. Taki przedwojenny chyba jeszcze. Nigdy by mi nie wybaczył. Ale pan mi wybaczy, prawda? Wybaczy mi pan? Bardzo, bardzo przepraszam. Zapraszam pana w ramach udobruchania na kawę. Za budynkiem jest taka mała kawiarnia. Dość ponura, ale kawę mają pyszną. Najlepszą na osiedlu. Da się pan przeprosić? A tak w ogóle, to co pan tutaj robił przez ten czas oprócz oczywiście pilnowania mojej torebki? Ach, widzę, że zapisał się pan w międzyczasie na studia i uczy się do pierwszego egzaminu! – powiedziała, biorąc do ręki skrypt leżący na jego kolanach. – Można wiedzieć na jakie? Ach tak! No i wszystko jasne. Filologia klasyczna, greka i łacina. I do tego poezja! No tak. Powinnam się przecież domyślić. Nie wygląda pan ani na fizyka, ani na chemika, ani nawet na prawnika. Ma pan przenikliwe oczy humanisty. Zdecydowanie! – mówiła, nie dając mu dojść do głosu. Siedział, coraz bardziej rozbawiony, przysłuchując się w milczeniu temu potokowi słów. Jej oczy wydawały mu się teraz większe i błyszczały, kosmyki włosów opadły jej na czoło, policzki miała lekko zarumienione. Rozpięła marynarkę, odkrywając jedwabną białą bluzkę. Zauważył zieloną tasiemkę przewiązaną jako aksamitka wokół jej szyi. Kucnęła tak blisko niego, że momentami, gdy gestykulowała, stykały się ich kolana. Czuł zapach jej perfum. Jej wargi były wilgotne od śliny. – A tak poza tym, to ma pan śliczne oczy. Naprawdę... – dodała i zamilkła. Poczuł drżenie ust. I nagłe rozczulenie. Czasami i tylko wówczas, gdy odwiedzały go w więzieniu matka i siostry, czuł w ostatnim czasie coś podobnego. Schylił głowę i przez chwilę udawał, że przegląda skrypt. Chociaż miał zamknięte oczy. Gdy to wzruszenie minęło, starając się zachować normalny ton głosu i pozostać w jej konwencji żartobliwego flirtu, powiedział z udawanym rozbawieniem w głosie: – Oczywiście, że najwięcej czasu zajęło mi nieustanne pilnowanie pani torebki. Ale gdy pani nie wracała i nie wracała, to z nudów oglądnąłem sobie dokładnie obrazy na ścianie. Te za moimi plecami. Nawet pamiętam, jak się nazywał rektor tego uniwersytetu w osiemdziesiątym roku, gdy pierwszy raz przyjechałem do Polski – powiedział, uśmiechając się do niej, i wstał z fotela. – Ja też wiem – odparła cicho – ponieważ ja także się tak nazywam. Dokładnie tak samo. Co do litery. Bo to rodzony dziadek mojego byłego męża. Dobrym był rektorem i dobrym człowiekiem swoją drogą. Chociaż komunista. W zupełnym przeciwieństwie do jego wnuka, który niestety tylko na pozór jest wzorcowym liberałem, ale w głębi duszy jest gorszym od

Stalina zamordystą... Kawiarnię, do której dotarli, faktycznie można by określić jako ponurą. Nie miało to w tym momencie dla niego najmniejszego znaczenia. Gdyby zabrała go na ławkę w parku i z jednego plastikowego kubka piliby lurowatą kawę z fusami przyniesioną w termosie, to także byłoby dobrze. Pragnął spędzić z nią czas i z nią rozmawiać. Tylko to się liczyło. Ponadto lubił takie „ponure” miejsca. Wystrojem przypominało mu typowy bar mleczny ze „starej Polski”. Kwadratowe, koślawe stoliki na nogach z metalowych pordzewiałych rurek, krzesła obite dermą. Wiszące z sufitu resztki konfetti z sylwestra chociaż było już długo po pierwszym maja, piramida tac przy okienku na brudne naczynia, odgłosy ze zmywaka w kuchni. Tylko zapach był zupełnie inny. Zamiast bigosem pachniało tutaj kawą... Pamięta, że gdy na początku lat osiemdziesiątych gnany tym swoim „solidarnościowym uniesieniem” przyjeżdżał do Polski, a także potem, gdy przeniósł się w związku ze studiami na dłużej do Krakowa, bardzo lubił bywać w polskich barach mlecznych. Stać go było na dobre restauracje. Nawet jego, biednego studenta z prowincjonalnej Francji. Wystarczyło sprzedać „na czarno” trochę franków pod pewexem, aby najeść się i napić więcej niż do syta u Wierzynka przy dębowym stoliku nakrytym nieskazitelnie białym, wykrochmalonym obrusem. Poznawanie Polski z perspektywy stolika w Wierzynku wydawało mu się jednak absurdalne. To z pewnością nie byłaby prawdziwa Polska. Zagościł tam może ze dwa razy. Za pierwszym bez trudu zauważył, że większość gości to cudzoziemcy, prostytutki i esbecy. Przy drugiej wizycie się co do tego upewnił. Z kolei pierwszy raz do baru mlecznego trafił w Gdańsku, podczas sierpniowych strajków. Ze studentami z Polski przy bigosie, jego ulubionych „leniwych” z cynamonem i cukrem lub przy fasolce po bretońsku rozmawiali godzinami o tym, co dzieje się za bramami stoczni, co zrobi albo czego nie zrobi Wałęsa, czy i kiedy czołgami wjadą Rosjanie, aby zrobić z tym porządek. Trafił do tego, a nie innego baru, bo opowiadali, że czasami „wpadają tam stoczniowcy”. Prosto ze strajku. W swoich brudnych kombinezonach, w kaskach na głowie i z najświeższymi informacjami. Mimo rzekomo szczelnych kordonów milicji wokół stoczni jakimiś tajnymi drogami niezauważeni wydostają się i tak samo niezauważeni do stoczni wracają. I to nie było tak, że tylko „opowiadali”. To była cała prawda. Dlatego bywał w tym, a nie innym barze mlecznym tak często, jak tylko się dało. Był tam także w niedzielę około południa trzynastego grudnia 1981. Przyleciał do Warszawy na początku grudnia. Objeżdżał pociągami Polskę od Katowic, przez Kraków, Poznań, Toruń, Olsztyn aż po Gdańsk. Każdego wieczoru, gdy tylko udało mu się zdobyć bilety, bywał w teatrze. W niedzielę trzynastego grudnia miał być na premierze w Muzycznym w Gdyni. W sobotę późnym wieczorem dotarł do dworca w Gdańsku. Stamtąd przejechał kolejką do Gdyni. Wszystkie hotele były pełne. Wysłali go jako cudzoziemca z Zachodu, więc najpewniej z workiem pieniędzy, do drogiego orbisowskiego Grand Hotelu w Sopocie. Rzekomo jedynie tam było kilka wolnych pokoi. Do Sopotu dotarł taksówką na niecałą godzinę przed północą. Oficjalnie hotel był „przepełniony po samiutkie brzegi, ale może coś da się zrobić”, usłyszał od młodego recepcjonisty. Podał paszport z dyskretnie wetkniętym