MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
DZIECKO PIĄTKU
Akapit Press,
Łódź, 1996
Na dysku pisał Franciszek Kwiatkowski
PIĄTEK - 25 CZERWCA 1993
1
Od razu człowiekowi lżej się oddycha.
Dopiero pół godziny minęło od uroczystego zakończenia roku, a już się czuło efekty:
błoga cisza, spokój. Jeszcze tylko trzej ostatni licealiści z małpim wrzaskiem przepychali się
w drzwiach wejściowych, jakby nie mogli przejść przez nie pojedynczo i po kolei. Jeszcze
dwie ostatnie uczennice przemknęły obok portierni, chichocząc piskliwie i stukając obcasami
po płytach posadzki. I już. Po wszystkim. Uff.
A! - nie. Jeszcze nie.
Na piętrze ciężko łupnęły drzwi auli, Łoskot poniósł się przez wszystkie kondygnacje.
Ciekawe, kto tam jeszcze łobuzuje.
Pan Jankowiak dopił herbatę i opłukał szklankę nad malutką umywalnią zamontowaną w
kącie portierni. Trzeba iść, zobaczyć, co się dzieje. Poprawił przed lustrem krawat,
stwierdzając mimochodem, że od sprania kołnierzyk koszuli ma już postrzępione rożki.
Musnął łysinę, zgarniając na nią kosmyki pozostałe z boku nad uszami. E, próżny trud. Taki
już człowiek stary, paskudny.
Odwrócił się z niezadowoleniem od lustra i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.
Poczłapał na spuchniętych nogach przez ogromny hall. Panie Boże, ale też naśmiecili na
pożegnanie! Znów sprzątaczki będą narzekać, wszędzie pełno papierków i kulek gumy do
żucia. Co za młodzież, rzucają pod siebie, gdzie stoją. Żadnego wychowania. Szyba w górnej
części drzwi do pracowni chemicznej znów wybita, czwarty raz w tym roku. Ano, pewnie,
trzaska się drzwiami bez opamiętania albo zostawia się pootwierane drzwi i okna naraz.
Żadnej kultury, żadnego zrozumienia. Ale co tu się dziwić. Takie czasy. Rodzice zalatani,
każdy się uwija za groszem, jak może, a dzieci wychować nie ma komu.
- A ty co, panna? Jeszcze tu siedzisz? - zagadnął surowo, z niezadowoleniem. Chuda,
czarniawa dziewczynina kuliła się na ławce pod witrażowym oknem. Co ona tu jeszcze robi?
Mało jeszcze naśmiecili, nałobuzowali? No, chciałby on kiedyś zobaczyć, jak uczeń albo
uczennica, zamiast nudzić się bezczynnie - zbiera wokół siebie papierki i ogryzki. Ale tego
się, oczywiście, do samej śmierci nie doczeka. Nie to im w głowie.
Smarkata wlepiła w niego czarne oczy, aż za wielkie w tej chudej buzi.
- Deszcz pada - wyjaśniła lękliwie.
- Ale tam, pada. Już przestał. No, dalej, leć do domu, pokaż matce świadectwo - gderliwie
nakazał pan Jankowiak i aż się zdziwił: tak się smarkata wstrząsnęła, jakby ją kto uderzył.
Boże wielki, czego to się gapi tymi okrągłymi oczyskami, brzydactwo jedno, pewnie się zaraz
rozbeczy. Nic, tylko dostała złe oceny i teraz się boi wracać do domu - o, proszę, naturalnie,
świadectwo zwinięte w trąbkę, wygniecione, że aż wstyd, leży na parapecie.
Wzruszył ramionami. No, pewnie. Uczyć im się nie chce, wszystko inne ważniejsze, a
potem - od razu tragedia. Dobrze, w końcu to nie jego sprawa. Powiedział jej, żeby szła do
domu. Jeśli tu wciąż jeszcze będzie tkwiła, kiedy on pójdzie z powrotem, to ją zgarnie po
drodze i wyprosi.
Ruszył powoli dalej, ciągnąc obolałe nogi. Ale po paru krokach coś mu kazało się
obejrzeć.
No, patrzcie państwo. Siedzi, jak siedziała. Jakby nie kazał jej iść do matki. O, oni
wszyscy teraz rodziców mają za nic, matka dla nich niewiele znaczy, a już ojciec! - szkoda
gadać. Ile to się człowiek naoglądał tego przez te wszystkie lata pracy w szkole.
Różnie bywało, ale teraz to już jest najgorzej. O, wciąż siedzi, tylko że teraz wyciągnęła
przed siebie cienkie nogi w czarnych pończochach. A jak to się garbi, krzywi, co też ona tam
tak ogląda na tej posadzce, nie ma tam chyba czego paskudnego? ! Brudzą i brudzą, armia
sprzątaczek mogłaby myć i szorować , i zamiatać od rana do nocy, a zaraz znów by było
nabrudzone. Co za życie. I czego ta smarkata tak wypatruje?
2
Deszcz naprawdę nie padał, no, jak mogła nie zauważyć. Przecież rzeczywiście już ustał
ten jedwabisty szum za oknem. Strzałka słońca przeszyła witraż, posadzkę pocięły kolorowe
romby, a na dłoni Aurelii usiadła ciepła plamka w kolorze kurczątka.
Wyciągnęła nogi jeszcze dalej, poruszyła rozstawionymi stopami tak, by w klamerkach
czarnych pantofli zapaliły się refleksy światła - szafirowe w jednej, zielone w drugiej. Kiedy
wystawiła przed siebie rękę, słońce prześwietliło kryształ górski w pierścionku mamusi.
Aurelia nosiła go na środkowym palcu, a i tak był jeszcze za luźny, musiała go od spodu
omotać nitką, bo bała się, że go zgubi. Teraz kryształ zajarzył się gorącym ogieńkiem, aż
Aurelia Jedwabińska uśmiechnęła się do niego, siedząc tak w tym kolorowym, czarodziejskim
blasku, nareszcie sama.
Ten stary woźny, taki podobny do nadąsanego jeża, taki srogi ze swoimi nastroszonymi
czarnymi brwiami i nastroszonym siwym wąsem, był strasznie nietaktowny. No cóż, nie mógł
wiedzieć, że jej mamusia umarła rok temu i że nie ma teraz nikogo na świecie, kto
interesowałby się świadectwem Aurelii.
Śliczny był ten ogieniek w pierścionku. Poruszyła palcami, żeby odrobinę zmienił
położenie. Strasznie lubiła tak łowić światło.
Kusiły ją lusterka, krawędzie kieliszków, dna szklanek, skuwki długopisów i wiecznych
piór. Najpierw długo nie wiedziała, co ją nagle napadło, skąd bierze się ten przymus i
dlaczego kojarzy się jej z czymś miłym. Ale parę dni temu, nad ranem, obudziła się nagle i
spojrzała ze swojego łóżka pod oknem wprost w blednące czerwcowe niebo. I w tej samej
chwili przypomniała sobie taki sam widok sprzed roku.
Było to w pierwszą noc po śmierci mamusi.
Mieszkała wtedy u Kreski i Maćka, bo mamusia już od kilku tygodni leżała w szpitalu
onkologicznym. I kiedy wieczorem nadeszła ta wiadomość - to właśnie Kreska wezwała
lekarza do Aurelii. Dał jej zastrzyk na uspokojenie, żeby tak nie krzyczała.
Sen po tym zastrzyku był ciężki, przypominał jakieś ciemne, oleiste tonie. Nad ranem,
kiedy się właśnie z nich wydobywała, przyśniła się jej mamusia. Nie taka spięta, oschła i
zdenerwowana, jak zwykle (biedna, nie umiała być inna - chociaż naprawdę wciąż
próbowała...). We śnie mamusia była miła i uśmiechała się radośnie. Wokół niej była łąka,
zalana srebrnym blaskiem, i wszędzie unosiły się, jak dmuchawce, lśniące kule. Mamusia
śmiała się i przesuwała je tak, żeby przenikały przez nie promienie światła.
Radosny sen się urwał, bo Aurelia niepotrzebnie podniosła powieki (żeby lepiej widzieć) i
utkwiła wzrok w rozjaśniającym się niebie.
Potem już snów nie było - zapadła w tę samą co przedtem czarną otchłań.
Nie mogła płakać. Wcale. Na pogrzebie pojawił się ojciec - sam oczywiście, bez swojej
nowej rodziny. Aurelia widziała go wtedy po raz pierwszy od pięciu lat. Był taki zakłopotany.
Spojrzenie umykało mu w bok, jakby je kto przeciągał na niewidzialnym sznureczku. Aurelia,
której łatwo udzielały się nastroje, i tym razem przejęła zakłopotanie ojca. Speszyła się na
dobre i właściwie do dziś jej to uczucie nie minęło. Ojciec wtedy tak się zaczerwienił, że aż
mu łzy stanęły w oczach.
- Spakuj się - powiedział, patrząc w bok. - Pojedziesz do... do... do mnie. Do... do nas. Do,
hm, do domu.
I pojechała, co miała zrobić. Dokąd miała pójść. Zamknęli na trzy spusty to zimne, czyste
mieszkanie przy Norwida, zostawili za szarymi drzwiami wszystkie sukienki mamusi, otwartą
książkę na jej poduszce, tabletki w szklanym flakoniku, jej szczotkę do włosów i jej ulubiony
obraz - ten groźny, prawie pusty, biały, z czarną plamą w kształcie nietoperza. Aurelia nigdy
nie lubiła tego obrazu, bała się go. Być może przez to właśnie nigdy tak naprawdę nie
polubiła mieszkania przy Norwida, to jest - domu.
Nie mogła też w żaden sposób polubić domu ojca, to jest - mieszkania pani Moniki. Co
prawda, obrazy wisiały tu całkiem pogodne, w salonie - reprodukcja Słoneczników van
Gogha, a w pokoju Mariusza, syna tej pani, na ścianach wisiały takie jak wszędzie plakaty z
Michaelem Jacksonem i Madonną. Dziwna rzecz była w kuchni: zawieszono tam dwa
kalendarze, ten z kotami nad stołem, a ten z psami - nad szafką z talerzami. Oba były na rok
1992 i Aurelia zastanawiała się całymi tygodniami, po co komu aż dwa kalendarze na ten sam
rok. Taka była wciąż rozbita, od pogrzebu ciągle bolała ją głowa, może dlatego, że w żaden
sposób nie mogła zapłakać. Straciła całą energię i lekkość rozumowania, w ogóle myślenie
szło jej gorzej niż kiedyś, tak że dopiero po pół roku udało się jej wymyślić powód: że ten
kalendarz z kotami jest zapewne na dni wesołe, a ten z psami - na smutne. Ale wtedy właśnie
kalendarze zdjęto i zastąpiono je trzema nowymi, na rok 1993. Na jednym znów były koty, na
drugim - ryby, a trzeci, z przyczyn niepojętych, przedstawiał kolekcję starych samochodów,
po dwa na każdy miesiąc. Dociekanie sensu tej nowej konfiguracji zmęczyło ją - ale nie
odważyła się zapytać, o co w tym wszystkim chodzi. Była onieśmielona i jakoś nie mogła się
zadomowić. Ojca nie było całymi dniami (dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy jeszcze
mieszkał z nimi, przy Norwida). Kiedy wieczorem wracał z instytutu, pisał do późnej nocy na
komputerze albo prowadził długie rozmowy przez telefon. A jeśli nie rozmawiał przez telefon
- milczał. Patrzał w telewizor. Ciężko wzdychał. Wychodził na taras, siadał w wiklinowym
fotelu i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w mały ogródek, pełen sztywnych
jaskrawoczerwonych róż.
Aurelia nie miała odwagi podejść do niego. Nigdy nie umiała rozmawiać z ojcem, zbyt się
bała jego wybuchów gniewu - zawsze nie do przewidzenia i nie do pojęcia. Teraz zaś zbliżyć
się do niego tym bardziej nie potrafiła. Miała wrażenie, że wszystkim tu przeszkadza i
wszystkich irytuje. Na widok ojca uciekała po prostu do swego pokoiku na piętrze,
położonego tuż obok strychu.
A ta pani Monika - zgrabna brunetka o czerwonych, błyszczących ustach i ciężkich
powiekach - onieśmielała Aurelię jeszcze bardziej.
Może pani Monika nie była zła czy nieżyczliwa. Może tylko miała w sobie coś takiego, co
kazało człowiekowi trzymać się na dystans.
Aurelia zresztą nie zamierzała zmniejszać tego dystansu. Przez wierność wobec mamusi.
Tak że właściwie - nie było do kogo spieszyć się z tym świadectwem, naprawdę. Pan
woźny (śmieszny i nawet miły z tymi żółtawymi policzkami i jasnym spojrzeniem) niechcący
sprawił jej przykrość, ale skąd miał, biedak, wiedzieć. Przecież nie jest przezroczysta. Nie
widać z wierzchu, co ją boli, o czym myśli, nad czym cierpi. Ani - za czym tęskni.
Słońce już chyba całkiem wydostało się zza chmur, bo witraż z kolorowego szkła
rozjarzył się za jej plecami pełnym blaskiem.
Przesunęła rękę, tak żeby światło padało na kryształ nieco z ukosa. O! Znów jej się udało
zatrzymać promień światła w biegu i przez chwilę miała wrażenie, że złapała połączenie z
jakąś Tajemnicą. Gdyby tak wznieść się teraz po tym prostym promieniu, przebyć jego drogę
w odwrotnym kierunku - może udałoby się tam dotrzeć.
3
Pan Jankowiak szedł powoli na pierwsze piętro, trzymał się poręczy, odpoczywał - ale i
tak złapała go zadyszka.
Wielkie drzwi auli były rzeczywiście zamknięte, dobiegała zza nich głośna muzyka. O, to
mu się nie podobało. Zupełnie. Już tam nikogo być nie powinno, sam pootwierał okna, żeby
wywietrzyć, sam podparł skrzydło drzwi kołeczkiem, żeby nie zatrzasnął ich przeciąg.
Nacisnął ciężką mosiężną klamkę i wkroczył do auli.
No, proszę. Patrzcie państwo. Gra muzyka z magnetofonu, a na wysokiej scenie, w
miejscu, z którego niedawno przemawiał sam pan dyrektor i przedstawicielka kuratorium,
tańcuje jakaś pokraka w czarnym odzieniu. Na twarzy ma okropną maskę, włosy jak ogień.
Istny diabeł.
Podszedł bliżej sceny.
- A wy tu co?! - spytał groźnie, ale ledwie się rozejrzał - stwierdził, że winowajca jest
tylko jeden. Popisywał się przed pustymi rzędami krzeseł! - i nawet nie zauważył, że ktoś
wszedł do auli. Te dzieciaki robią się coraz dziwniejsze, z roku na rok. To musi być chyba
wpływ telewizji. Tych wszystkich horrorów.
Pan Jankowiak podszedł do magnetofonu stojącego z boku pod rampą.
Nie bardzo umiał sobie radzić z tymi, jak to teraz nazywają, wieżami. Ale odgadł, gdzie
trzeba przycisnąć, żeby ta okropna muzyka przestała jęczeć. No, cisza. Od razu pokraka na
scenie zatrzymała się w połowie dziwacznego gestu.
- No?! Co ty tu wyprawiasz?! - spytał pan Jankowiak. Potrafił być groźny, kiedy było
trzeba, o, tak.
- Tańczę sobie - odparła postać chłopięcym głosem.
- Tańczysz?!... A to dlaczego?
Chłopak zdjął tę obrzydłą maskę. Dzieciak jeszcze, chudzina, uczesany na boczek, tak jak
to teraz modne - wszystkie włosy w jedną stronę i prosto w oko. Dziwić się potem, że tyle
wad wzroku w tym pokoleniu.
- No?! Co jest?! Nie wiesz, że już po wszystkim?! - rozgniewał się pan Jankowiak, bo już
naprawdę stracił cierpliwość. Z tymi dzisiejszymi dzieciakami nie da się normalnie
rozmawiać.
Proszę, on tu stoi, spuchnięte nogi go rwą, a przecież - żeby nie ten chłopak - mógłby
sobie siedzieć w portierni i niczym się nie denerwować. Ale, ho - ho, jedna zwyczajna uwaga
i proszę, nasz młody człowiek od razu obrażony, robi minę ministra. - Pakuj manatki i jazda
stąd! - huknął woźny.
Pozamykał starannie okna, odczekał, aż smarkacz zbierze swoje rzeczy i wyjmie kasetę ze
szkolnego magnetofonu. O! Właśnie! - Dobrze, że go tknęło i przyszedł, jeszcze by czasem
magnetofon znikł - i co wtedy? Chłopak niby grzeczny, ułożony, miły - ale kto go tam wie.
Tyle się teraz słyszy o kradzieżach i napadach, czysta zgroza. Dożył człowiek czasów, kiedy
w Polsce grasują bandyci i nawet dzieciaki z porządnych domów biorą się za złodziejską
robotę.
Gniewny - bardziej nawet na świat niż na tego małego - wyprowadził chłopca z auli,
ściskając go mocno za ramię, słabe jak u kurczaka.
Zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz. Winowajca, chuchro jedno, cierpliwie czekał.
W milczeniu zeszli po szerokich schodach. Chłopak co chwila zerkał bokiem, jakby się
bał, że oberwie po uchu. No, no - nie ma strachu. Stary Jankowiak nigdy dzieci nie bił. Ale na
wszelki wypadek odpowiedział chłopcu surowym spojrzeniem i chrząknął groźnie.
Kiedy zeszli na parter, ujrzeli tę czarniawą, która siedziała dokładnie tak samo jak
przedtem: nogi na całą długość wyciągnięte, ręka wystawiona przed siebie, w powietrze. Istny
dom wariatów.
Panie Boże, co to za dziwadła dziś rosną, na tych wszystkich zagranicznych witaminach.
- No, mała, zbieraj się - rozkazał z całą surowością.
Poderwała głowę, popatrzała na niego, a potem przeniosła wzrok na chłopca, jego maskę i
perukę. Nie do wiary - wciąż trzymała tę chudą rękę przed sobą.
- Proszę?... - spytała głupio. - Pan coś mówił?
Czy on coś mówił! No, nie, tego już za wiele.
- Do domu, mówiłem! Jazda! - huknął wyprowadzony z równowagi pan Jankowiak.
Zdenerwowało go dodatkowo niesamowite podobieństwo tych dwojga: drobne blade twarze,
duże oczy, oboje chudzi i ubrani na czarno.
- Jesteście rodzeństwem? - spytał ze złością.
Spojrzeli po sobie z zaskoczeniem, po czym jednocześnie się uśmiechnęli i jednogłośnie
powiedzieli:
- Nie! - I znów się zaśmiali, patrząc na siebie.
Pan Jankowiak uspokoił się dopiero, kiedy ich wyprowadził z budynku i zamknął za nimi
główne drzwi.
Już chciał wracać do portierni - ale nie wytrzymał i jeszcze wyjrzał przez wąskie, okute
okienko umieszczone obok wyjścia.
Stali koło furtki! - tuż przy wyjściu na ulicę. Rozmawiali sobie, a raczej - on gadał, a ona
patrzała na niego spokojnie, bez ruchu.
Wreszcie - czy kto widział kiedy coś podobnego? - on jej założył na głowę tę czerwoną
perukę - i poszli sobie.
Woźny patrzał za nimi przez dłuższą chwilę, cmokając z niezadowoleniem i kręcąc
głową, póki nie znikli za pawilonem sali gimnastycznej. Zatrzymał wzrok na tym ohydnym
aerozolowym napisie, wysmarowanym przez któregoś młodego wandala na drzwiach i tynku
wokół nich: „Boże, zatrzymaj świat, ja wysiadam!” - o, ludzie, czy na tych paskudów nie ma
już żadnej rady? Ilekroć woźny patrzał na ten napis, tylekroć czuł, że przenigdy już nie
zrozumie tego świata, w którym przyjdzie mu umierać. Burknął jak zwykle: - Wysiada!
Patrzcie go! Łatwo powiedzieć! - po czym odwrócił się i poczłapał z powrotem na obchód
szkoły, myśląc, że o wiele trudniej niż „wysiadać” jest po prostu - żyć.
Dopiero kiedy szedł przez hall, zauważył, że ta smarkata gapa nie zabrała swojego
świadectwa. Zwinięte w trąbkę, leżało wciąż na parapecie.
4
Co do Konrada - nigdy nie przepadał za tym gatunkiem służbistych starców, jaki
reprezentował szanowny pan woźny. Strzegąc porządku, naruszają ustawicznie wolność
osobistą jednostki. W swej pryncypialności starcy ci bywają niekiedy groźni. Szczerze
mówiąc - można się go było wystraszyć, gdy tak wpadł do auli jak bojówkarz. Autorytarny
typ, bez wątpienia. Wystarczy spojrzeć na te zaciśnięte usta i masywny podbródek, na te
wojskowe wąsy. I na tę głęboką zmarszczkę między brwiami - typową zmarszczkę kaprala.
No i, naturalnie, jak można się było spodziewać - zero zrozumienia dla sztuki.
Teraz, po fakcie, Konrad trochę sobie wyrzucał, że nie dał szanownemu panu woźnemu
do zrozumienia, jak ubogi jest świat jego kapralskich doznań. Ale może i lepiej, że zachował
wyniosłe milczenie. Służbisty starzec miał w oczach ognie niewysłowionych podejrzeń,
roztropniej było nie stawiać oporu.
Zachowując godną postawę, Konrad zszedł za woźnym na parter, starając się już tylko o
jedno: nie dać starcowi więcej okazji do stosowania przemocy fizycznej.
W hallu głównym (od pierwszej chwili, gdy znalazł się w tej szkole, polubił ją właśnie za
ten hall - niski, o pseudogotyckich sklepieniach i bielonych ścianach, z ciężkimi drzwiami)
natknęli się na jakąś ekscentryczkę, co Konradowi natychmiast poprawiło humor. Ciekawe,
jak to zaraz daje się wyczuć pokrewną duszę.
Duża doza wytworności. Szczupła figurka cała w czerni, lakierki, lśniąca czarna główka,
dobrze ostrzyżona. Żałował, że nie ma ze sobą swojego kodaka z kolorowym filmem -
świetne byłoby zdjęcie: maleńka czarna sylwetka w magicznej pozie wróżki, pod wysokim,
płonącym kolorami witrażem, no i te barwne światła, sunące przez powietrze, pełne
wirujących drobin pyłu kosmicznego. Tytuł zdjęcia: „Sybilla”. Tak.
Z bliska okazało się, że Sybilla należy do kategorii „ciekawa brzydula”. Odstające duże
uszy, szerokie usta, spiczasty nosek. I błyszczące oczy o pięknym kolorze jeżyn. Te oczy były
zdecydowanie jej atutem.
Szanowny pan woźny był łaskaw wystawić ich oboje za wrota uczelni, lecz Konrad
powstrzymał się roztropnie od przekazania starcowi wyrazów swego potępienia. Szkoda
energii. Poza tym - starzec mógłby okazać się przykry. Sybilla wpatrywała się w niego -
Konrada - z pewną przychylnością, cóż, nie od dzisiaj wiedział, że dziewczyny mają do niego
słabość.
Ta była, co prawda, starszawa. Na oko - szesnaście, z dobrym kawałkiem.
Przeszłaś do drugiej klasy, prawda? - spytał ją, jak tylko znaleźli się koło furtki.
Potwierdziła. Głos miała zdecydowanie bardzo interesujący - niski, zgaszony i matowy, a
intonację osoby inteligentnej.
- Wiedziałem - oświadczył. - Zauważyłbym cię przecież w gronie kandydatów.
Przyjrzała mu się uważnie - ależ wymowne były te jeżynowe oczy! - i zapytała, czy on się
boi egzaminów wstępnych.
- Ależ dziewczyno - odparł, kręcąc młyńca rudą peruką i tak ustawiając maskę, żeby na
pewno Aurelia ją dojrzała - ja w ogóle nie będę zdawał. Olimpijczycy nie muszą. - Nie
zaimponował jej, tak jak oczekiwał. Może dlatego, że patrzała, zamyślona, na maskę.
Miała długie, proste rzęsy - dwa jedwabiste, czarne wachlarzyki.
Dorzucił: - Wygrałem dwie olimpiady - z polskiego i angielskiego.
Pozwól, że się przedstawię: Konrad Bitner.
- Jedwabińska - powiedziała nieco apatycznie.
Trochę go dotknęło, że nie robił na niej takiego wrażenia, jak na innych dziewczynach.
Żadnego strzelania oczami, zachęcających chichotów, łapania za rękaw, zarzucania
zwierzeniami i wypytywania o jego osobiste życie.
- A ty? - spytał. - Jak masz na imię?
Zrobiła śmieszną minę, rozciągając zaciśnięte usta od ucha do ucha.
- Ge - no - we - fa - powiedziała takim tonem, jakby to miał być dowcip.
- Genowefa?
- Nie. Nie Genowefa. Aurelia.
- A więc Aurelia?
- To dosyć skomplikowane. Po co ci ta maska?
- I peruka.
- I peruka.
- Och, wiesz - próbowałem się zadomowić. Jeśli mam spędzić w tym gmachu najbliższe
cztery lata, to muszę mieć pogląd na to, jaka jest scena. W mojej szkole miałem do dyspozycji
tylko małe podium w świetlicy. Tu, muszę przyznać, jest całkiem inaczej. I ta piękna stara
aula! Będę tu występował. Już postanowiłem.
- Świetna ta maska - powiedziała nareszcie.
- Sam ją robiłem, moja panno.
- Naprawdę? Pokaż.
Miała dziwny uśmiech - trochę drwiący, a trochę tragiczny. Kąciki ust nie unosiły się w
tym uśmiechu, tylko rozciągały się w poziomie. Jak u Gelsominy w filmie La Strada.
Przypatrywał się jej, kiedy uważnie oglądała oblicze demona, które wylepił z papier -
mache i pomalował akrylami. Niestety, musiał troszkę zadzierać głowę - Aurelia była od
niego wyższa o kilka centymetrów. Ale to nic. Napoleon też był niezbyt wysoki, zresztą - nie
od niego zależało, czy rośnie, czy nie. To, co zależało od niego, Konrad, podobnie jak
Napoleon, miał opanowane do perfekcji.
Podobała mu się fryzura Aurelii - jeżyk z mocnych, lśniących włosów - i jej
niewymuszona elegancja, takiej nie można się nauczyć, ma się to po prostu we krwi. Józefina,
jego matka, ma tę właśnie cechę. Zresztą ma też inną, właściwą tylko urodzonym aktorkom:
zdecydowanie najlepiej wygląda w charakteryzacji i w kostiumie. Odmienia się. Rozkwita.
Staje się pełniejszym człowiekiem.
Niewiele myśląc, Konrad założył na głowę Aurelii swoją perukę, wykonaną z wąziutkich
paseczków pomarańczowego i czerwonego jedwabiu. Odsunął się o kilka kroków. Tak. Tak
jak przypuszczał, wyglądała fantastycznie z tą matową, białą twarzą, czarnymi dziurami oczu
i płomienną strzechą, która jarzyła się jak kropka nad czarnym „i” jej postaci.
- Możliwe, że jesteś urodzoną aktorką - powiedział, patrząc na nią z zachwytem. - Spójrz,
ta peruka po prostu przyrosła ci do głowy.
Nie zdejmuj jej chwilowo, bo szkoda tego widoku. Idziemy.
5
Był taki ładny i staranny. Włosy spadały mu z wypukłego czoła, jak ciemny trójkąt atlasu.
Miał podłużne oczy koloru czekolady i wyglądał jak małe książątko. Mówił - nie, raczej:
przemawiał - z pełnym wyższości rozbawieniem, z lekko ironicznym przekąsem, a jednak ani
przez chwilę nie był przykry. Może z powodu tej swojej ujmującej uprzejmości.
Miły był.
Poszła za nim posłusznie, z tą pomarańczową peruką na głowie.
Właściwie nie miała nic do roboty. Powrót do domu pani Moniki nie był specjalnie
kuszącą perspektywą. Zresztą - był tam teraz pewnie tylko ten okropny Mariusz, któremu usta
się nie zamykały, wyrzucając potoki brzydkich słów i przekleństw. Aurelia miała swój
pokoik, ale go nie lubiła. Jego ściany były wyłożone jasnymi drewnianymi listwami,
lśniącymi od chemolaku, który wciąż jeszcze przesycał powietrze świdrującym, drażniącym
zapachem. Był tam jeszcze tapczanik, szafa na odzież, stolik i dwa krzesła. Ojciec i pani
Monika starali się urządzić jej przytulny kącik. Bała się zmienić cokolwiek w układzie mebli,
żeby ich tym nie urazić - ale ustawiono je wyjątkowo niezgrabnie, wciąż się o coś obijała. A
wystarczyłoby po prostu przestawić szafę do wnęki, stolik usunąć pod ścianę - i już. Ach,
urządziłaby ten pokoik tak ślicznie! - gdyby tylko mogła. Pęki ziół i suszonych kwiatów, dużo
pięknego kolorowego szkła, żeby światło miało w co wpadać, i kryształowe wisiorki
uwieszone w oknie, i piękne obrazy na ścianach...
Ale przecież nie była u siebie. Nie zmieniła więc w pokoiku niczego, nie wbiła nawet
gwoździa, a książki i pamiątki trzymała w walizce. Wszystkie swoje ulubione obrazy i tak
miała - jak zawsze - na pocztówkach i w albumach. Na przykład ten miejski pejzaż Giorgio de
Chirico: pusta ulica pocięta żółtym światłem i brązowym cieniem, a na ulicy - samotna
dziewczynka tocząca przed sobą kółko, proste linie wikłają perspektywę ulicy i nie wiadomo,
kto właściwie rzuca zza rogu domu ten długi, groźny cień z kijem (a może mieczem).
Konrad maszerował przodem, nieustannie gadając i popędzając ją, to słowem, to gestem.
Przestała myśleć o bezbronnej dziewczynce de Chirico: ten obraz - Tajemnica i melancholia
ulicy - należał do jej ulubionych, a przecież chwilami się go bała. Potrząsnęła szybko głową,
żeby uwolnić się od tego obrazu, chociaż nie było to łatwe, bo właśnie szli długą ulicą o
niejasnej perspektywie, a domy rzucały ostre cienie na błyszczącą jezdnię. Aurelia zmusiła
się, by słuchać, o czym mówi jej nowy znajomy.
Po niedługim czasie wiedziała już o nim całkiem sporo: że mieszka ze starszą siostrą,
studentką; że ich matka, Józefina Bitner, jest wybitną aktorką, że przeniosła się do Bostonu,
bo tam wyszła za mąż; Konrad był u niej dwa razy, Józefina też czasem przyjeżdża na święta
albo na wakacje. Przysyła pieniądze na życie, ale oni z siostrą nie najlepiej sobie radzą, więc
też ciągle im brakuje funduszów. Ale to, oczywiście, nie problem, bo on właśnie od przeszło
pół roku zarabia, i to nieźle, urządzając przedstawienia uliczne.
- Uliczne? Po prostu na ulicy? - zdziwiła się Aurelia.
- Tak jest. - Konrad, wciąż energicznie maszerując, obejrzał się przez ramię i rzucił jej
uśmiech pełen wyższości oraz zadowolenia z siebie. - Niedługo zobaczysz, jak to wygląda.
Daję jednoosobowe spektakle, śpiewam albo gram, albo recytuję, ale najczęściej używam
moich marionetek. Oczywiście - wystawiam cylinder na datki - i, wyobraź sobie, ludzie
całkiem hojnie mi płacą.
- A co na to twoja mama?
Zatrzymał się.
- Ciekawe pytanie - rzekł karcąco. - A dlaczego niby miałaby coś o tym wiedzieć? Nie
zamierzam jej denerwować na odległość. Sam sobie poradzę. Jestem dobry w tak wielu
dziedzinach, że sam sobie się dziwię. - A kiedy Aurelia uśmiechnęła się trochę kpiąco na te
słowa, Konrad dorzucił energicznie, że nie chciałby, rzecz jasna, wydać się jej zarozumiałym
pyszałkiem, ale że sądzi, iż jest, całkiem po prostu, typowym człowiekiem Renesansu.
Aurelia przyjrzała mu się z zastanowieniem. Wyznanie brzmiało dość zabawnie, ale - z
drugiej strony - ten chłopiec był na swój sposób niezwykły. Człowiek Renesansu? No, no.
Wszystko możliwe.
Przeszli na ukos przez Dąbrowskiego i Aurelia stwierdziła w nagłym popłochu, że Konrad
prowadzi ją prościutko w dół ulicą Roosevelta, wzdłuż rzędu pięknych secesyjnych kamienic.
- Dlaczego zdejmujesz perukę? - zganił ją, oglądając się znów przez ramię. - Prosiłem,
żebyś tego nie robiła!
Aurelia milczała. Nie mogłaby mu przecież powiedzieć, dlaczego za nic nie chce, by ją
zobaczono w tej śmiesznej peruce z okien na czwartym piętrze. Spojrzała w górę, gdzie na
balkonie, pod samym już szczytem kamienicy numer sześć, suszyły się pieluchy.
Podniszczony masyw budynku, zwieńczony spadzistym dachem, wyrastał przed nią w
zawrotnej perspektywie, jak u Giorgio de Chirico.
Aurelia potrząsnęła głową i zacisnęła mocno powieki. Nie, nie, nie.
- Mieszkasz gdzieś tutaj? - spytała szybko, byle coś powiedzieć.
Usłyszała, że Konrad mieszka tuż, za rogiem, przy Krasińskiego.
Naburmuszony, odebrał jej perukę, jakby pozbawiał ją orderu.
6
W kuchni Borejków przepięknie pachniało. Pachniało nawet na ulicy Roosevelta, bo na
parapecie parterowego okna stygła forma wypełniona złocistym plackiem drożdżowym z
kruszonką. Twórczyni placka, Gabriela, trzydziestolatka o miłej, piegowatej twarzy i jasnej
czuprynce - stała w oknie. Wypatrywała właśnie, bardzo niecierpliwie, swoich córeczek. Na
kilka tygodni przed końcem roku szkolnego uległa wreszcie ich prośbom i zgodziła się, by
wracały ze szkoły same, bez opieki dorosłej osoby. Teraz żałowała. Owszem, wiedziała, że
dziewczynki mają słuszność, domagając się zwiększenia zakresu samodzielności, lecz odkąd
się zgodziła - nie zaznała spokoju. Starsza córeczka, Pyza, była naprawdę solidnym i
odpowiedzialnym jedenastoletnim człowiekiem i gdyby to ona właśnie miała wracać sama,
bez opieki, nie byłoby czego się obawiać. Ale Laura, zwana Tygryskiem, była zupełnie inną
odmianą córeczki.
Gabrysia nieraz zastanawiała się, jakim to przedziwnym kombinacjom genów zawdzięcza
takie dziecko - jedną wielką tajemnicę i nieustanną niespodziankę. Laura kłamała bez wysiłku
i z wdziękiem, a jej fantazja nie znała wprost granic, podobnie jak jej wieczna skłonność do
wybryków.
Solidna i zrównoważona Pyza nie miała, naturalnie, żadnego posłuchu u Laury. Ale cóż,
posłuchem u Laury cieszył się mało kto spośród dorosłych, cóż dopiero siostrzyczka, choćby i
starsza o trzy lata. Można więc było obawiać się wszystkiego - na przykład tego, że Tygrysek
wyrwie się Pyzie akurat na środku skrzyżowania albo ucieknie jej i przepadnie w mrocznych
zaułkach dzielnicy Jeżyce.
Gabrysia zadrżała i wychyliła się z okna. Chłodne powietrze pięknie pachniało po
deszczu, słońce zapalało ostre błyski w rozległych kałużach. Ulica Roosevelta, spłukana do
czysta ulewą, z jednej strony piętrzyła swe masywne kamienice, z drugiej - otwierała się na
zachwaszczone tereny dawnych ogródków działkowych. Dalej były tory kolejowe i gęste
czupryny kasztanów przy Teatralce, nad którymi wznosił się budynek Opery oraz
charakterystyczne wieże kościoła Dominikanów.
Szkoła Pyzy i Tygryska znajdowała się o przecznicę za kościołem, a więc niedaleko.
Akademię z okazji zakończenia roku wyznaczono na dziesiątą. Teraz była prawie pierwsza - a
dziewczynek ani śladu.
Gabrysia dzwoniła już do Żaków, pytając, czy wróciła Ulka, ich wnuczka, koleżanka z
klasy Tygryska. Okazało się, że wróciła, i to dawno. Uroczystości skończyły się o wpół do
dwunastej i droga do domu zajęła Ulce, jak zwykle, kwadrans.
Gabrysia wywiesiła się przez parapet i wytężyła wzrok, zasłaniając oczy ręką. Patrzała w
prawo, ku widniejącemu u szczytu ulicy skrzyżowaniu (bez sygnalizacji świetlnej).
Dziewczynki miały zakaz wracania „górą”, przez most Teatralny, ale naprawdę - zakazy nic
nie znaczyły dla Tygryska. A tymczasem po moście Teatralnym mogli się poruszać tylko
piesi i tramwaje, te ostatnie - bardzo powoli.
Nadjeżdżały więc cicho i podstępnie, pewnego razu Gabriela sama o mały włos nie
dostała się pod koła, czytając książkę.
- Nie, no przecież to śmieszne - skarciła samą siebie. - Wszystkie inne matki spokojnie
czekają na powrót dzieci, ufając, że instynkt samozachowawczy powstrzyma je przed
wpychaniem się pod tramwaje oraz ciężarówki.
Oho - ho, ależ się uspokoiła, doprawdy. Gabrysia, którą w każdej sytuacji życiowej
cechowało poczucie humoru - zwłaszcza na swój temat - teraz też uśmiechnęła się nad sobą.
Pokręciła głową.
Nerwowo obeszła kuchnię, wyjęła z lodówki kartonik soku jabłkowego, sprawdziła, czy
nie za zimny, i zajrzała niepotrzebnie pod pokrywę rondelka, gdzie czekały, skromnie do
siebie przytulone, gołąbki w sosie pomidorowym. Za chwilę, sama nie wiedząc, jak i kiedy,
znów znalazła się przy oknie.
Turkusowy, wytworny tramwaj, zdobny w przebogatą reklamę mydła Fa, przejechał w dół
ulicy Roosevelta, a Gabrysia odprowadziła go wzrokiem przepełnionym niechęcią, po czym
raz jeszcze spojrzała w kierunku przeciwnym. Ruch się wzmagał. W tłumie przechodniów,
drepczących coraz gęściej, Gabrysia dostrzegła dwie dziwaczne, drobne figurki w czerni,
idące krokiem dość energicznym. Kiedy pierwsza z figurek mijała kamienicę numer sześć, ta
druga zdarła z głowy płomienną perukę - i Gabrysia rozpoznała Aurelię Jedwabińską.
Dziewczyna szła z zadartą głową, wciąż gapiąc się na okna mieszkania Dmuchawca. Omal
nie wpadła w wielką kałużę pośrodku chodnika. Towarzyszący jej drobny chłopiec w czerni
podtrzymał ją i pomógł złapać równowagę.
- Geniusia! - krzyknęła impulsywnie Gabriela, wychylając się jeszcze bardziej i machając
ręką.
Aurelia zatrzymała się i spojrzała w górę, na borejkowski wysoki parter, uśmiechając się
jak słońce, wprost tryskając wdzięcznością, radością i przywiązaniem - po tym dziecku
zawsze było widać wszystkie jego dobre uczucia.
- Dzień dobry! - odkrzyknęła żywiołowo, wymachując ramionami, jakby miała zamiar
ulecieć w powietrze. - Dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry!
- Chodźże do nas, nie widziałam cię od miesięcy - zapraszała Gabrysia. Towarzyszący
Aurelii chłopiec też uniósł głowę i z uwagą przyjrzał się Gabrieli, po czym lekko się skłonił i
przeniósł pytające spojrzenie na Aurelię.
- Idziesz?! - spytał tonem dość władczym.
- Ja? O, ja idę do Gabrysi - odpowiedziała uśmiechnięta, nieuważna Aurelia, nie patrząc
na niego. Ale Gabrysia patrzała - i dostrzegła cień zawodu na wyrazistej twarzy chłopca, więc
zawołała natychmiast:
- Ależ chodźcie tu oboje, szybko - i ruszyła otwierać drzwi. Już kiedy się do nich zbliżała,
usłyszała nierówny, radosny łomot, jakby na schodki wbiegało niezgrabne cielątko, plącząc
nogi.
Otworzyła - i już Aurelia rzuciła się jej na szyję, ściskając zapamiętale, ze wszystkich sił,
i całując ją w policzki mocno, głośno i serdecznie.
Zatoczyły się tak aż do kuchni, śmiejąc się i wykrzykując, a chłopiec, zdumiony, szedł za
nimi. Teraz został jej przedstawiony (syn Józefiny Bitner! - ho, ho! Świetna była jako Rachela
w Weselu) i wszyscy troje zasiedli za solidnym, dużym stołem.
Gabrysia, nalewając gościom chłodnego soku do błękitnych kubków, krając puszyste
ciasto, przyglądała się przede wszystkim dziewczynie.
Biedaczka, strasznie zmizerniała. Biedny, biedny dzieciak.
Buzia jej się wyciągnęła, nabrała wyrazu goryczy i roztargnienia zarazem, oczy lekko
zapadły i posmutniały. Ale przecież była to wciąż ta sama, towarzyska, złakniona uczucia
Geniusia, która przed laty zaczęła przychodzić na obiadki do nieznajomych mieszkańców
ulicy Roosevelta, stopniowo zmieniając ich w swoich przyjaciół.
- Nie było cię tu chyba przez rok, Geniusiu! - powiedziała Gabriela, siadając bliżej niej i
opierając twarz na dłoni.
- Bo... ja teraz daleko mieszkam - bąknęła Aurelia. Ale oczywiście nie podała
prawdziwego powodu. Gabrysia przypadkiem wiedziała, że Aurelia mieszka z ojcem na
Świerczewie. Gdyby chciała przyjść na Roosevelta, nie byłoby to trudne.
Ale najwyraźniej, z jakichś powodów - nie chciała.
Być może, zbyt wiele wspomnień wiązało się jej z tymi kątami.
Gabrysia powinna była zmilczeć, ale spytała:
- Czy u Kreski też nie byłaś od roku?
- Też - odpowiedziała Aurelia, czerwieniąc się, jak to ona, gwałtownie i mocno, po same
uszy. Jej wymowne spojrzenie prosiło:
„Nie pytaj!” - więc Gabrysia umilkła.
Aurelia też milczała, zbierając okruszki z talerza i ugniatając je w gładką szarą kulkę.
W tym momencie rozległy się długie, przerażające sygnały dzwonka i Gabrysia rzuciła się
otwierać. Z ulgą ujrzała obie swe zguby w wymiętych, mokrych i zazielenionych trawą
strojach apelowych. Na białej bluzeczce Pyzy widniały liczne kapki w kolorze jagód, a na jej
zacnej buzi - ślady po czekoladzie. Tajemnicza twarzyczka Tygryska nie była usmarowana
niczym, za to na jej ciemnowłosej główce spoczywał okazały wieniec z kwiatów polnych,
liści i traw.
Poddane gradowi pytań, córeczki wyjawiły, że spędziły błogie chwile na Teatralce,
przeczekując najpierw deszcz pod osłoną kasztanów, a następnie grzebiąc się w piaskownicy,
łażąc po drabinkach i figlując pośród krzewów zieleńca. Ukoronowaniem spaceru były lody
od Brody - in summo gradu (W najwyższym stopniu) pyszniutkie - zakupione w budce przy
moście Teatralnym - którą to drogą wróciły, bo przecież bliżej.
- Nie gniewaj się, mamuś! - poprosiła Pyza, zerkając przepraszająco spod miedzianej
grzywki i przytuliła ciepły, rumiany, krągły jak jabłuszko policzek do ramienia Gabrysi.
- Gniewam się - oświadczyła Gabrysia, której serce momentalnie stopniało, a ostatnie
ślady gniewu uleciały. - Mogłyście chociaż zadzwonić, że się spóźnicie!
- Ależ, moja droga, na Teatralce nie ma telefonu! - zaśmiała się Laura i - przechodząc w
swym wonnym wieńcu - musnęła pieszczotliwie czubkami palców dłoń matki. - Dzień dobry
- rzuciła z wdziękiem wkraczając do kuchni i mierząc wzrokiem Konrada. (Na Aurelię prawie
nie zwróciła uwagi). Zaraz też zaczęła żywą z nim rozmowę, wtrącając co chwila zwroty
łacińskie (ojciec Gabrysi, Ignacy Borejko, filolog klasyczny, z zamiłowaniem uczył wnuczki
łaciny, obiecując, że w przyszłości wpoi im i grekę starożytną).
Gabrysia dopilnowała, by dzieci umyły ręce przed jedzeniem, i z wielką uwagą obejrzała
ich świadectwa, zastanawiając się, jak to możliwe, by istoty tak różne jak Pyza i Tygrysek
miały do tego stopnia identyczne oceny: celujące od góry do dołu. Ta monotonia i jednolitość
dawały jej sporo do myślenia na temat niedostatecznej rozpiętości skali ocen: prawdę
mówiąc, żeby w pełni ocenić Tygryska, trzeba by użyć całej palety stopni, mniej więcej około
trzydziestu. Odłożyła arkusiki do specjalnej teczki, wycałowała bohaterki dnia i dała im jeść
oraz pić, a podczas gdy ona się krzątała, do kuchni zaczęła po trochu schodzić rodzina - a
raczej mała jej reprezentacja, bo mama i tata zostali wyekspediowani na dwutygodniowe
wczasy nad morzem, zaś Ida i jej mąż Marek wyruszyli maluchem w podróż po Europie.
- Geniusia! - zawołała radośnie Natalia, trzecia z kolei Borejkówna, wchodząc do kuchni z
łubianką pełną truskawek, zaś w chwilę później identyczny okrzyk wzniosła najmłodsza z
sióstr, Patrycja, która przybyła na obiad wraz ze swym ukochanym Florianem (pseudo
Baltona).
Gabriela już niejednokrotnie zastanawiała się, jakim to cudownym właściwościom tego
lokalu należy zawdzięczać fakt, że ilekroć w kuchni jest coś do zjedzenia, natychmiast
pojawia się tłum głodnych ludzi i - co najdziwniejsze - zawsze jakoś starcza dla wszystkich.
Także i teraz udało się jej poczęstować wszystkich obecnych, choć do dyspozycji miała
zaledwie kartonik zsiadłego mleka, cztery sztuki drobnych gołąbków w sosie pomidorowym,
dwa i pół kilo truskawek oraz placek drożdżowy.
Na ostatnie dwa kawałki ciasta załapał się jeszcze sąsiad, Maciek Ogorzałka, który wraz z
córeczką Kasią wpadł oddać prasowalnicę do bielizny i naturalnie został natychmiast
zaproszony do stołu.
7
Konradowi bardzo, ale to naprawdę bardzo, smakował placek drożdżowy. Dawno nie jadł
czegoś tak niewiarygodnie pysznego.
Bebe, jego siostra, zazwyczaj kupowała jakieś gotowe babki czy pierniki i nawet nie
przypuszczał, że domowe ciasto może być takie dobre. Zjadłby więcej, naprawdę, ale nie
wypadało: miła pani o jasnych włosach i dobrym spojrzeniu krzątała się, zakłopotana, dzieląc
mizerny posiłek pomiędzy gromadę ludzi.
Konrad poprzestał na trzech kawałkach, a i tak miał wrażenie, że skompromitował się
okazując łakomstwo niegodne dżentelmena. Inna rzecz, że nikt nie zwracał na niego
szczególnej uwagi; to go dziwiło. Lubił być podziwiany i umiał skupiać na sobie
zainteresowanie rozmówców. A tu - rzecz dziwna. Aurelia, na której opinii zależało mu
chwilowo najbardziej, zdawała się w ogóle o nim nie myśleć - najpierw kręciła gałeczki z
ciasta, potem witała się burzliwie z dwiema uroczymi młodymi kobietami, które kolejno
wkroczyły do tej obszernej kuchni. Bardzo podobała mu się zwłaszcza ta pierwsza - Natalia:
miała subtelną twarz i mnóstwo marchewkowych loków i uśmiechała się tak miło, patrząc na
niego.
Druga z sióstr, bardzo cielesna blondynka o różowej cerze, zwana trafnie Pulpecją,
koncentrowała swą uwagę wyłącznie na facecie o wesołej minie, ostrzyżonym na zero. Nie
szkodzi. Konrad i tak uważał, że różowe blondynki są trywialne w kolorycie.
Patrzał na tę całą ludzką gromadę i cieszył się ciepłem, które łączyło ich wszystkich, gdy
tak rozmawiali, jedli, wybuchali śmiechem lub popadali w zadumę.
Ponieważ i tak już nie jadł, ustąpił grzecznie miejsca przy stole tej cielesnej Pulpecji.
Dziwił się, w jak naturalny sposób go tu przyjęto. Nikt go nie pytał, kim jest i skąd
przychodzi. Aurelia nawet nie wszystkim zdążyła go przedstawić - a przecież nie czuł się
obcy. Natychmiast został przyjęty - mógł być z nimi, śmiać się, rozmawiać, opowiadać
dowcipy, wymieniać opinie. Usiadł opodal, na parapecie wielkiego okna z widokiem na
Roosevelta - i z przyjemnością oddał się obserwowaniu twarzy.
Uwielbiał interesujące twarze. A tu właśnie miał ich pod dostatkiem. Uwielbiał śledzić
niewidzialne impulsy i połączenia pomiędzy ludźmi - najczęściej kryło się to w spojrzeniach,
ruchach rąk lub nieznacznych drgnieniach mięśni wokół ust. A bywało i tak, że uczucie czy
myśl emanowały z człowieka, mimo że nie drgnął w nim żaden mięsień - wszystko wyrażały
oczy albo układ ciała.
Pomyślał, że kiedy już będzie zawodowym reżyserem, właścicielem teatru (bo takie
właśnie miał życiowe plany), spróbuje też nakręcić film całkowicie pozbawiony dialogów, z
akcją pełną niesłychanego napięcia, zawartego wyłącznie w tych niezauważalnych impulsach.
Zaczął od obserwacji Aurelii, bo ona właśnie fascynowała go najbardziej. Siedziała na
brzeżku stołka, w rogu stołu, starając się zajmować sobą jak najmniej miejsca, ale jej poza
była swobodna i na luzie. Rezerwa, a może nawet skromność - przy zupełnym braku
poszanowania dla konwenansu, ciekawe połączenie. Aurelia miała bardzo bogatą mimikę -
zdawało się, że żadne uczucie nie może przepłynąć przez nią bez śladu. Kiedy patrzała na
panią Gabrielę, jej twarz wyrażała miłość i oddanie. Zazdrosnym błyskiem oczu skwitowała
przybycie dwu dziewczynek, a kiedy starsza z nich, ta miedzianowłosa, tuliła się do matki -
Aurelia odwróciła wzrok.
Bezcielesna Natalia i cielesna Patrycja, mimo dzielących je różnic fizycznych i
psychicznych, połączone były silną więzią uczuciową, która ogarniała i Gabrielę. Wszystkie
trzy zaś lubiły Aurelię: z ich spojrzeń i uśmiechów, drobnych gestów i poruszeń emanowała
życzliwość i wyrozumiałość - tyle że brązowe, ciepłe oczy pani Gabrysi przy spojrzeniu na
Aurelię wyrażały troskę.
I wszystkie mówiły do niej: Geniusiu!
Ciekaw był, co to ma znaczyć.
Konrad przeniósł wzrok na córeczki Gabrysi - gadatliwe, ładne mądrale, sypiące cytatami
łacińskimi, niebywale, jak na siostry, różne. Pyza, miedzianowłosa z grzywką i szerokimi
brwiami swojej matki, to była ta dobra i odpowiedzialna. To ona tuliła się do matki - nie ta
druga, kapryśna, ciemnowłosa i krucha. A jednak, chociaż pani Gabrysia obejmowała Pyzę -
jej myśli były przy niedobrym Tygrysku, widać to było z kierunku spojrzeń.
Nagle rozległ się dzwonek, cielesna Pulpecja leniwie kazała siostrze otworzyć i po chwili
Natalia wprowadziła do kuchni wysokiego, beztroskiego faceta z jasnym wąsem. Facet wiódł
za rączkę małą dziewczynkę i na jego widok wszyscy ucieszyli się i uśmiechnęli, zrobiło się
poruszenie. Ścieśniono się, by oboje mogli usiąść przy stole, i tylko jedna osoba siedziała bez
ruchu i bez słowa, a tą osobą była Aurelia - biała, kredowo biała, przerażona, jakby nagle
stanęła oko w oko z upiorem. Konrad patrzał na nią zadziwiony, bo nie umiał określić wyrazu
jej twarzy.
Nagle ujrzał, jak tajemnicze uczucie w jednej sekundzie każące Aurelii blednąć, w
następnej - skrapla się w postaci dwu łez w jej czarnych oczach.
Ale na tym się skończyło.
Wykazała nadzwyczajną przytomność umysłu i zręczność, wstając i wymykając się ze
swego kącika w takim gwarnym momencie, że chyba nikt nie zauważył jej wyjścia. Już po
chwili była w ciemnawym przedpokoju, ciasnym i zapchanym książkami po sufit. Konrad
ześlizgnął się z parapetu i wyszedł po angielsku, zabierając po drodze swoją maskę i perukę.
8
Aurelia pchnęła ciężkie, opatrzone szybkami drzwi bramy i wypadła na Roosevelta. Przez
chwilę stała, mrużąc mokre oczy, oślepiona ostrym blaskiem słońca, a potem ruszyła z
miejsca - i wpadła na kogoś, kto wysiadł właśnie z furgonetki ford transit, ustawionej z
fantazją w poprzek chodnika.
- Genowefa! - krzyknął, zaskoczony.
- O, dzień dobry, dzień dobry, panie Piotrusiu! - wyjąkała ona, zarazem uradowana i
zakłopotana. Brodaty Piotr Ogorzałka, starszy brat Maćka, odziany w bluzę i dżinsy, wesół
jak szczygieł i rozsiewający wokół siebie aurę sukcesu, nie mógł się nacieszyć
niespodziewanym spotkaniem.
- Kiedy ja ciebie ostatnio widziałem?! - wykrzykiwał. - Szmat czasu! Aleś się zmieniła,
dziewczyno! - poklepywał ją po plecach tak mocno, że prawie poczuła jego łapę na kościach
kręgosłupa.
- A gdzieś ty tak nagle znikła, powiedz?
- Przecież to pan się wyprowadził - przypomniała mu przekornie. - Nie słuchał pan moich
rad, nie ożenił się pan z Gabrysią...
Piotr Ogorzałka wybuchnął śmiechem:
- O, swatałaś ty mnie, swatałaś - niech cię licho! Ale w końcu cię posłuchałem i ożeniłem
się, wiesz o tym chyba?
Aurelia wiedziała. Ślub Piotra odbył się latem zeszłego roku. Ale ona na nim nie była z
powodu żałoby.
- A wiesz o tym, że syn mi się urodził?! - pękał z dumy Piotr. - A jaki ładny, a jaki mądry!
Nie chciałbym być śmieszny, ale mam wrażenie, że to jest najpiękniejsze dziecko, jakie
widziałem, a wierz mi - widziałem ich krocie!
Z bramy kamienicy numer pięć wyszedł Konrad, posępny jak Hamlet, niosąc w
wyciągniętej oskarżycielsko ręce perukę i maskę.
- Widzę - rzekł - że już o mnie całkiem zapomniałaś - zwrócił się do Aurelii tonem
pełnym wyrzutu. - Dlaczego tak nagle uciekłaś, czy przestraszyłaś się tego faceta z wąsami?
Aurelia zdenerwowała się tak, że aż w oczach się jej zaćmiło.
- Nie uciekłam - wyrzekła z trudem, walcząc z zawrotem głowy. - Ja - tylko -
przypomniałam sobie coś - świadectwo! Zostawiłam je w szkole!
- Maciek wciąż siedzi u Borejków? - spytał pogodnie Piotr Ogorzałka. - Dobra, nie będę
czekał, aż wyjdzie, muszę jechać do Pobiedzisk, do rodziny.
I ledwie wyrzekł słowo: Pobiedziska - Aurelia doznała olśnienia.
Często jej się to zdarzało. Uważała, że ludzie obdarzeni tajemniczą intuicją - jak ona -
powinni takie olśnienia traktować jako widomą wskazówkę od Opatrzności. Wskazówką było
w tym momencie słowo „Pobiedziska” - i dreszcz, jaki ono wywołało.
Wiedziała, że musi pojechać tam z Piotrem - nie przypadkiem też spotkała go właśnie tu i
teraz.
W Pobiedziskach mieszkała przecież jej babcia, matka ojca.
Oczywiście. Oczywiście. Nagle, jak w łamigłówce po znalezieniu ostatniego,
zagubionego kawałka, w jednej chwili wszystko ułożyło się na swoim miejscu.
- Proszę - powiedziała z żarem, patrząc w roześmiane, szczere i przyjazne, znane od
zawsze brodate oblicze. - Czy mogę pojechać z panem?
Zgodził się, oczywiście, z miłą chęcią. Powiedział, że teraz to dopiero się nagadają, za
wszystkie czasy. Będzie, zresztą, wracał do Poznania jeszcze dziś, musi tylko odebrać od
matki kosz jajek i wiadro czereśni.
Konrad, stojący obok z taką miną, jakby mu kto robił dotkliwą krzywdę, zawołał w tym
momencie:
- Wspaniale! To ja też chciałbym jechać - czy mogę?
Kiedy pan Piotr zgodził się i na towarzystwo Konrada, Aurelia zadbała o to, by go
przedstawić. - Kolega ze szkoły - powiedziała, a Konrad spytał uprzejmie, czy mógłby wpaść
tylko na minutkę do domu, za rogiem, na Krasińskiego, żeby zawiadomić o wyjeździe siostrę
i zabrać parę rekwizytów.
- Rekwizytów? Ho - ho - powiedział pan Piotruś, unosząc wesoło kędzierzawe brwi i
poklepał Konrada po łopatce.
Dom Konrada był staroświeckim pałacykiem z poobijanym, różowawym tynkiem
zdobnym w zacieki i plamy. Kiedy czekali w furgonetce, aż chłopak wróci, Aurelia
wpatrywała się bezmyślnie w ozdobne linie dachu i balkonu. Milczała, nie reagując na
dobrotliwe docinki pana Piotrusia, które kręciły się wokół tematu zasadniczego („szkolna
miłość, wiem, wiem, sam przechodziłem”), obrastając w aluzje i kpinki na temat
przemądrzałych, małoletnich adoratorów.
Gdybyś ty wiedział - myślała Aurelia. Na szczęście nikt, nikt na całym świecie nie
domyślał się, jaka straszna tajemnica ją dręczy.
Nikt. Nawet sam Maciek Ogorzałka.
Znała Maćka i Kreskę już tyle lat! Pokochała ich całym sercem - samotne, sześcioletnie
dziecko - a oni bez namysłu otoczyli ją przyjaźnią, opieką i troską. Kiedy uciekła z domu, po
tej awanturze o Pieska, zamieszkała u Kreski właśnie. I potem znów mieszkała u nich, ilekroć
mamusia wyjeżdżała lub chorowała. Kiedy w zeszłym roku zabrano mamusię do szpitala - to
znów Kreska zaofiarowała Aurelii kąt u siebie, pomoc i opiekę, chociaż z trojgiem małych
dzieci naprawdę nie miała lekko. Ale to była cała Kreska - hojna, kochana, niezawodna. I
Maciek był taki - dobry, serdeczny. Lubiła mieszkać u nich, ich dom oddychał miłością.
Stare mieszkanie profesora Dmuchawca, przebudowane tak pięknie przez Maćka, było
obszerne i przytulne. Spała w dużym pokoju profesora, za parawanem, na rozkładanym
łóżeczku. Nigdy i nigdzie nie czuła się tak bardzo w domu, tak bardzo u siebie, jak w tym
ciemnym kąciku. Profesor słuchał Mozarta, czytając w swym zielonym fotelu, a za drzwiami,
w dwupoziomowym pomieszczeniu przerobionym z obszernej kuchni, gwarzyły, piszczały i
hałasowały dzieci, cicho warczała maszyna do szycia, Kreska czytała Kasi bajki albo karmiła
i usypiała bliźniaczki, a Maciek, pochylony nad stołem, kreślił do późna w noc rysunki,
jaskrawo oświetlony lampą techniczną. Nikomu tam Aurelia nie przeszkadzała, była na
swoim miejscu. Wszyscy ją lubili, akceptowali nawet jej wady.
I wszystko to ona sama, własnymi rękami, popsuła!
Na kilka dni przed śmiercią mamusi wróciła ze szpitala, nieprzytomna z żalu, udręczona
jej cierpieniem - i ledwie weszła do dużego pokoju - rozpłakała się. Usiadła w pluszowym
fotelu profesora i nie mogła się uspokoić, wypłakiwała z siebie cały ból i strach. Nagle z głębi
mieszkania przybiegł Maciek, przestraszony tymi odgłosami, ukląkł przy fotelu i pogłaskał ją
po głowie. Nic nie powiedział, tylko patrzał ze współczuciem, wiernie, cała dobroć malowała
mu się na twarzy i wyglądał, jakby wszystko - wszystko rozumiał.
Zaryczana, rzuciła mu się na szyję, ściskając go rozpaczliwie, ze wszystkich sił - ach, jak
mogła! Jak mogła? Maciek objął ją odruchowo, poklepał po łopatce, powiedział coś dobrego,
pocieszającego - a ona natychmiast, sama nie wiedząc, co robi - pocałowała go. Tak jakby to
musiało być, w ciepłym, bezpiecznym uścisku jego opiekuńczych ramion, tak jakby to było
zupełnie naturalne.
Ale nie było. Wiedziała to już w następnej sekundzie. I Maciek też: spojrzał na nią ze
zdziwieniem i zakłopotaniem i otarł sobie wierzchem dłoni policzek, który zamoczyła mu
łzami:
- Chodź no, dzieciaku - powiedział. - Całkiem zapuchłaś. - Udawał chyba, że nic takiego
się nie stało. Zaprowadził ją do łazienki, przytrzymał za kark i porządnie umył jej twarz gąbką
Kasi, zanurzoną w lodowatej wodzie. Jakby nigdy nic.
Ochłonęła od razu i przestała płakać - ale dopiero wtedy wstyd zaczął ją palić, jak żrący
kwas - i było z tym coraz gorzej i gorzej. Najgorzej zaś było wtedy, kiedy przypominała sobie
jego zdumienie i zakłopotanie. Och, to było najstraszniejsze. Co on sobie pomyślał?!
Zaraz po pogrzebie wyprowadziła się do ojca i to jakoś usprawiedliwiało fakt, że nie
pokazała się już na Roosevelta. Ze wszystkich sił starała się zapomnieć o tym, co zaszło. I o
śmierci, jaka jest straszna. I o życiu, jakie jest trudne. I o tym, jak człowiek mało zna samego
siebie. I o tym, jak łatwo stać się zdrajcą.
Ale, żeby zapomnieć na dobre, musiała przestać bywać u Maćków.
Dręczyły ją wyrzuty sumienia, nie mogła spojrzeć Kresce w oczy.
Musiała przestać ją widywać. Udało się to także i dlatego, że faktycznie mieszkała teraz
daleko od Roosevelta, w szeregowych domkach na Świerczewie. Do szkoły jeździła
autobusem, przystanek był zaraz za szkołą, wychodziła z lekcji - i odjeżdżała w kierunku
przeciwnym niż Jeżyce. Łatwo było unikać Maćków - i tak już mogło zostać.
Źle się stało, że poszła dziś za Konradem.
Wszystko, wszystko jej się przypomniało - dobre chwile i złe chwile, i te najgorsze chwile
także - i na domiar złego Maciek musiał się pojawić u Borejków!
Dopiero gdy go dzisiaj ujrzała - kochanego, miłego, bliskiego jak zawsze - zrozumiała,
jak strasznie się za nim stęskniła.
Ale przede wszystkim - jak się stęskniła za Kreską.
Z powodu Kreski zadręczało ją to poczucie winy. Bo był przecież moment - co z tego, że
krótki jak mgnienie oka - kiedy zapomniała o jej istnieniu.
Konrad wyszedł szybkim krokiem ze swojego różowego domu, niosąc wielką torbę,
wyładowaną czymś tajemniczym i wybrzuszającą się na wszystkie strony. Doskonale, że już
się zjawił - pan Piotruś zwrócił swą uwagę na niego i dzięki temu Aurelia mogła przywołać
na twarz jakiś normalny, codzienny wyraz.
9
Cóż, oczywiście - dla niego zostało już tylko miejsce w tyle furgonetki, bo Aurelia siadła
obok tego brodatego starca w dżinsach i nawet jej do głowy nie przyszło, że mogłaby
potowarzyszyć komu innemu. Albo przynajmniej - przynajmniej! - obejrzeć się i rzucić ze
dwa cieplejsze słowa.
No, dobrze. W porządku. Usiadł sobie z tyłu i wbił spojrzenie pełne urazy w tył jej głowy,
chwiejącej się jak czarny tulipan na długiej, wątłej szyjce. Ale Aurelia nie zareagowała na
oskarżycielską siłę jego spojrzenia. Siedziała i milczała. Doszedł do wniosku, że istnieje
możliwość, iż panna Sybilla jest po prostu źle wychowana.
W całym samochodzie mocno pachniało truskawkami. Rozejrzał się i zauważył u swych
stóp dwie łubianki, wypełnione po brzegi pięknymi jasnoczerwonymi owocami o podłużnym
kształcie. Wyglądało na to, że właściciel forda transit to niezły łakomczuszek - naprawdę,
dwie łubianki truskawek i wiadro czereśni, plus koszyk jaj powinny mu zdecydowanie
zaszkodzić. Oby.
Konrad czuł niechęć wobec aktywnych czterdziestolatków z drogimi samochodami. Jeden
z takich facetów zabrał mu - bądź co bądź - matkę. Zresztą, świat ostatnio zdawał się
zapełniony takim gatunkiem mężczyzn. Prawdziwych inteligentów oraz ludzi twórczych,
oddanych całym sercem Sztuce, po prostu jakby wyssało z otoczenia.
Dawno nie spotkał, na przykład, prawdziwego poety. Może to miało związek z faktem
wyjazdu Józefiny. Jeszcze kilka lat temu ich dom pełen był poetów, malarzy, śpiewaków i
wszelkich jednostek nietuzinkowych. Było wesoło i wspaniale, wszyscy się tak lubili, a jeśli
kłócono się o coś, to najczęściej - o przyszłość powieści lub filmu polskiego albo o to, czy
ostatnia premiera w teatrze była klapą - gigant, czy tylko normalną porażką.
Teraz zaś - cóż, teraz nawet Bernard Żeromski, wspaniały niegdyś i bezinteresowny
artysta, nauczył się zarabiać pieniądze na Sztuce, w związku z czym znacznie zwiększył
wydajność i zaczął malować obraz za obrazem, z podejrzaną łatwością. Zagadnięty w tej
sprawie przez Konrada, Bernard tłumaczył się mętnie, że ma na utrzymaniu żonę i dzieci. To
jednak, zdaniem Konrada, nie usprawiedliwiało w najmniejszym stopniu zaniechania
happeningów ulicznych - tej pięknej i bezinteresownej formy oddziaływania na tłum poprzez
czystą, wyabstrahowaną Sztukę.
Truskawki pachniały coraz silniej w nagrzanym wnętrzu wozu, więc Konrad wziął sobie
od niechcenia jeden duży i soczysty owoc z samego wierzchu. Mimo woli zerknął, czy starzec
nie patrzy - i niestety, przekonał się, że owszem, właśnie patrzał. Zerkał sobie w lusterko
wsteczne i oczy ich spotkały się na jedną, boleśnie żenującą chwilę, dokładnie wtedy, gdy
Konrad smacznie wkładał truskaweczkę w rozdziawione usta.
Gdybyż jeszcze ten prymityw udał, przez dyskrecję, że niczego nie widział! Ale nie,
naturalnie skwitował zajście wybuchem gromkiego rechotu i wrzasnął jowialnie:
- Na zdrowie, mały! Jedz ile wlezie!
Grubiaństwo tego człowieka wprawiło Konrada w osłupienie. Czuł się tak, jakby go kto
spoliczkował, i przez większą część drogi wiodącej ulicami Jeżyc, a potem Starego Miasta i
Śródki, przetrawiał wydarzenie, czując narastającą chandrę i psychiczną niewygodę.
Oczywiście, truskawek już nie tknął. Nie będzie się starzec naigrawał. O, nie. Nie z Konrada
Bitnera.
Samochód opuścił już obręb miasta, brodaty polecił Aurelii, by zapięła pasy, co ona
naturalnie uczyniła bez szemrania, choć mogła przecież powiedzieć, że woli się przesiąść do
tyłu. Jednakże najwyraźniej nie wolała. Tak. Cóż, sytuacja powoli się wyjaśniała.
Był oto intruzem. Jakaż ona jest niewrażliwa! Jak kloc. Jak on mógł tak się pomylić w
ocenie!
10
Czternasta zero zero.
Koniec. Fajrant.
Pan Jankowiak zdjął kitel, strzepnął go i starannie rozwiesił na drewnianym ramiączku,
jeszcze przedwojennym, politurowanym. Bardzo porządna robota, kiedyś to nawet ramiączka
robiło się ze staraniem i elegancko. Przyniósł je sobie z domu, przed piętnastu laty, kiedy
zaczął pracę w tym liceum. Tak, tak, niedługo będzie równo piętnaście latek - niby niewiele, a
tu - proszę, starość już nadeszła.
Zawiesił ramiączko na haczyku, po czym zebrał swoje rzeczy i schował je do szafki po
lewej stronie biurka: małą grzałkę elektryczną, szklankę, puszkę z herbatą, słoik z cukrem,
garnuszek, łyżeczkę, nóż oraz solniczkę porcelanową w kształcie pisanki.
Kiedyś podarowała mu ją nieboszczka żona - w domu miał drugą taką samą, tyle że do
pieprzu. Tu, w pracy, solniczka bardzo się przydawała, czasem na drugie śniadanie gotował
sobie jajko albo kupował w drodze do szkoły bułkę z makiem i dziesięć deka białego sera. W
piwnicach budynku szkolnego, co prawda, starsi uczniowie prowadzili barek - ale kto by tam
wydawał pieniądze na te ich hamburgery czy pizzę. Pan Jankowiak nie lubił tych
nowomodnych potraw. Hamburgery, ludzie kochani. Nic na świecie nie mogło się równać z
porządnymi pyzami drożdżowymi, bielutkimi i pulchnymi, gotowanymi na parze i to nie na
tych tam nowomodnych aluminiowych sitkach, tylko na uczciwym kawałku czystego białego
płótna. Tak właśnie robiła pyzy Hela. Od jej śmierci, od trzech lat, takich pyz nie jadł. Nikt
już nie potrafi gotować tak jak ona.
Trzasnęły ciężko główne drzwi - przyszła zmienniczka, pani Klimasowa. Łoskot,
rozbrzmiewający dalekim echem w pustym budynku, jakoś dziwnie powiększył jego poczucie
osamotnienia. Pani Klimasowa weszła do portierni zdyszana, zgrzana, widać bardzo się
spieszyła; zaraz też zaczęła opowieść o długiej kolejce w ZUS - ie, gdzie była załatwiać
sprawę renty po mężu. Ona też, biedaczka, owdowiała - całkiem niedawno. No, ale ma
przynajmniej rodzinę, dwie dorosłe córki i troje wnucząt - nie to co on. Sam jak palec.
Anita od dziesięciu lat w Ameryce, niby jechała tylko na zarobek, ale już nie wróciła, nie
zjawiła się nawet na pogrzeb matki, napisała, że to jednak za drogo. Ale tam, za drogo! Inne
dzieci przyjeżdżają, nawet z tak daleka. Ona nie - widać nie ma potrzeby.
Panu Jankowiakowi zrobiło się gorzko. Jedyne dziecko. Dobre było, kochające, grzeczne.
Zupełnie nagle - stojąc tak w drzwiach portierni - przypomniał sobie małą Anitkę trzydzieści
lat temu, w jakiś wiosenny dzień nad jeziorem w Kiekrzu. Wiatr rozwiewał Anitce ciemne
loczki, ciepła rączka dziecka ściskała jego rękę i - ach, jak ona głośno krzyczała z radości:
- Tatuś, patrz, okręt, patrz, żagielek!
Panie Jezu, gdzie to wszystko znika? Radość, miłość, szczęście - wszystko przepadło, nie
ma nic, nie ma dla kogo pracować, chyba że tylko dla siebie, na tę bułkę z serem, na
elektryczność i gaz. Nie ma też dla kogo żyć - bo dla siebie samego to się już prawie nie chce.
- Ufff - powiedziała pani Klimasowa, ciężko siadając na krześle. - Ale się człowiek
uchodził! - zdjęła pantofle, których rzemyki wpijały się w jej obrzękłe stopy. Schylając się z
trudem, założyła kapcie. - No, to już, panie Bronku, koniec roku, nareszcie - co?
- Ano, ano, pani Jadziu, jeszcze jeden roczek zleciał.
- A niech sobie zleciał, panie Bronku. No, teraz sobie odpoczniemy. Niby też trzeba
siedzieć, ale już chociaż tego hałasu nie ma. No i tego rozrabiania. Patrz pan, koło furtki, od
ulicy, znów nababrali tym rozpylaczem. Kto to ma ścierać? Paskudna farba jakaś, nie do
zdarcia. Jak też ci ludzie dzisiaj dzieciaki wychowują, to się w głowie nie mieści.
- A bo wszystko idzie inaczej, niżby człowiek chciał - powiedział nagle pan Jankowiak, a
zmienniczka, zdziwiona, podniosła szeroką, bladą twarz i powiedziała poczciwie, całkiem
jakby wiedziała, o czym on myśli:
- Daj pan spokój, panie Bronku, nie ma co wspominać, nie ma co narzekać. Zęby trzeba
zacisnąć i cierpliwie znosić, co Pan Bóg daje.
Pan Jankowiak pomyślał chwilę, bo nie lubił gadać po próżnicy, a już zwłaszcza o tym, co
go boli. Przywdział samodziałową marynarkę, strzepnął jakiś pyłek z rękawa i zauważył:
- Dzisiaj sprzątaczki będą narzekać. Znowu nabrudzone jak w chlewie - zapiął guziki,
powoli, bo ręce miał trochę sztywne z powodu artretyzmu. Skończył, rozejrzał się, czy czego
nie zostawił - i rzeczywiście, świadectwo tej gapy, które wziął z parapetu w hallu, leżało na
biurku, wciąż zwinięte w trąbkę. Miał zamiar wsunąć je między szyby w czołowej ściance
portierni, żeby smarkata od razu je zobaczyła, jak przyjdzie - ale nagle zdał sobie sprawę, że
ona tu się nie pojawi aż do września. No, chyba, żeby sobie przypomniała, gdzie zostawiła
świadectwo. Ale jeśli sobie nie przypomni - będzie latać po mieście i szukać. Szczerze
mówiąc, wygląda na lekko narwaną. Rodzice to jej pewnie uszy oberwą za tę zgubę.
Cmoknął ze zniecierpliwieniem, wyjął z kieszeni pokrowczyk na okulary, założył szkła na
nos, usiadł przy biurku (szkoda nóg na stanie) i rozwinął skręcony arkusik.
- Jedwabińska Aurelia. No, patrzcie państwo, same piątki! Od góry do dołu.
- Aż mi się wierzyć nie chce - zdziwiła się pani Klimasowa i przechyliła, by mu zajrzeć
przez ramię. - Dawno tu już nikt nie miał takiego świadectwa.
- Jeden profesor - rzekł poufnie pan Jankowiak - mówił mi tu kiedyś, że w pierwszych
klasach specjalnie przykręcają śrubę i stawiają dzieciakom tróje, żeby im się w głowach nie
poprzewracało.
- Nie moja rzecz, panie Bronku, ale to chyba głupi pomysł. Każdy lubi dostać dobrą
zapłatę za dobrą robotę. Dzieciak tak samo.
- Patrz pani, i takie świadectwo zostawiła na oknie, pozwijane!
Jakby jej na nim w ogóle nie zależało! - dziwił się woźny.
- Jeszcze jej powiedziałem: - Idź, pokaż matce świadectwo! - to spojrzała na mnie jak na
raroga.
Pani Klimasowa obejrzała świadectwo z bliska i uderzyła w dłonie:
- No, ja się jej nie dziwię! Patrz pan, panie Bronku. Jedwabińska.
To musi być córka tej profesorki, co umarła zeszłego roku.
Pan Jankowiak struchlał.
- Nie!
- Ano, chyba tak. Jeszcze pamiętam, jak mi bidula mówiła, że córka będzie zdawała do
naszej szkoły. Jakbym ją widziała - przyszła tu z kluczami, stoi tak, stoi, oparła się czołem o
ścianę - i nie może wyjść do domu. Pytam: - Pani profesor, czy pani źle się czuje? - bo taka
blada była. A ona na to: - Nie, nie, pani Klimasowa, w porządku. - I akurat wpadła ta jej
córka, co dzień po nią przychodziła, jak się ta choroba zaczęła. Taka mała, czarna, jak
małpka. Oczy takie okrągłe.
- Zgadza się! - Rzekł zdenerwowany pan Jankowiak. - To ona.
- No, to ładnie pan jej zajechał, panie Bronku. Mężczyźni to już żadnej delikatności nie
mają, jak mamę kocham.
- Przecież nie wiedziałem! - powiedział woźny, czując się coraz bardziej nieswojo. -
Każdemu bym powiedział to samo, skąd miałem wiedzieć?
- No, racja, ale dzieciakowi było przykro.
- Co prawda, to prawda, o mało się nie pobeczała.
- No, widzi pan, a pani Jedwabińska była w porządku. Mówili na nią Siekiera albo Sopel,
ale dzieciaki, wie pan, zawsze przezywają. A ona była w porządku. Jak była przez dwa lata
wicedyrektorem, to w tej szkole naprawdę był porządek.
Pan Jankowiak też miał swoje wspomnienia o profesorce Jedwabińskiej.
- Jednego razu przyszła do portierni - wtrącił - a to już było późno, wszyscy dawno ze
szkoły powychodzili. Popatrzała na mnie, taka zmęczona, i mówi: - Panie Jankowiak, może
mnie pan poczęstuje herbatą? - bo ja sobie właśnie zrobiłem kolację. Weszła tu, usiadła, pije
tę herbatę i pije, a ja jej dałem kanapkę - a ona nagle jak nie zacznie płakać!
- Ona? Niemożliwe.
- A ja pani mówię, że płakała. Tu, o, tu - pokazał pan Jankowiak klapy swej marynarki. -
Tu mi płakała, całkiem nie wiedziałem, co zrobić.
- I co mówiła?
- A, czy ja pamiętam. Coś o życiu. Że nic nie rozumie, czy coś takiego. Co ja się
namęczyłem, żeby ją uspokoić. Wreszcie dałem jej waleriany z apteczki. Posiedziała jeszcze
potem, uspokoiła się i poszła do domu. Na drugi dzień widocznie głupio jej było, że tak się
rozkleiła, bo omijała portiernię z daleka. A potem to już wylądowała w szpitalu.
- Pan wie, że mąż ją rzucił? Dobrych parę lat temu. Została sama z dzieckiem.
- Nie wiedziałem.
- Bo też nikomu nie mówiła. Tylko mnie.
Pan Jankowiak chrząknął.
- O, Jezu, ale też jej głupio powiedziałem. Żeby tu był adres, to bym odniósł to
świadectwo. Myśli pani, że ktoś tam jeszcze jest w kancelarii? Oni adresy mają.
- A zadzwoń pan, panie Bronku, na chodzenie to nóg szkoda.
Pan Jankowiak uznał słuszność tej racji.
Sięgnął po słuchawkę, wybrał numer wewnętrzny sekretariatu, ale odezwała się tylko
sprzątaczka.
- Nie ma ich już, poszły panny! - zameldowała ochryple. - Wpół do pierwszej było, jak
leciały do domu.
Pan Jankowiak odłożył słuchawkę na widełki i już miał zdjąć okulary, gdy przypomniał
sobie o książce telefonicznej. To była ta nowa, gruba i ciężka, zadrukowana malusieńkimi
literkami, o wiele gorsza od tej dawnej. Tam nie dawali reklam, więc było więcej miejsca na
numery i nazwiska. Człowiek czytał bez wysiłku, a tu? - trzeba by chyba mieć lupę.
Bez słowa otworzył opasłe tomisko i wodząc sękatym palcem po kolumnach, odszukał
jedną Jedwabińską i dwóch Jedwabińskich.
- I co, będzie pan dzwonił, panie Bronku?
- A pewnie - mruknął i powoli wykręcił pierwszy numer.
Klimasowa podparła twarz pulchną dłonią i zamieniła się w słuch.
- Dzień dobry - zaczął poważnie i rzeczowo - tu liceum imienia Żeromskiego. Tak. Że -
rom - skie - go. Czy zastałem uczennicę Aurelię Jedwabińską? Aha. Aha. No - dziękuję i
przepraszam. - Spojrzał na Klimasową, która w wyczekującej pozie zastygła po drugiej
stronie biurka. - To nie tu - wyjaśnił. Przycisnął widełki i nakręcił kolejny numer. I tym razem
nie znalazł uczennicy Aurelii Jedwabińskiej. Odpowiedziano mu, że żadnych uczennic nie
było w tym domu od dwudziestu lat.
Trzeci numer - „Doc. Dr hab. Eugeniusz Jedwabiński, Norwida 6” - nie odpowiadał i
woźny znacząco podniósł brwi, patrząc na zmienniczkę. - To może być tutaj - powiedział. -
Nie ma sprawy, Norwida to blisko mnie. Po prostu kiedyś tam wpadnę.
11
Taka szybka, łatwa jazda przez zielone pola i pachnące lasy, gładką asfaltową szosą, była
może najlepszym lekarstwem na wszelkie smutki i kwasy. Kiedy po raz pierwszy droga
weszła w las - Aurelia ożywiła się i zaczęła rozglądać na boki. Jeszcze kwitły czarne bzy i za
Uzarzewem cała fala ich zapachu wsączyła się do samochodu przez uchylone okno. Pod
ciemną ścianą lasu, z lewej strony, za jasnozielonymi polami, mignęła mała drewniana
kabinka na wysokich nogach - ambona dla myśliwych, taka sama jak ta w Puszczy
Nadnoteckiej, gdzie Aurelia była kiedyś z rodzicami na grzybach - dawno, dawno temu, i
tylko jeden raz. Wśród soczystości łąk obżerały się trawą biodrzaste, czarno - białe krowy,
gniady źrebaczek chwiał się na długich nogach, a drugi, rudobrązowy, biegał niezdarnie
wokół, przystając co chwila i rozglądając się z niedowierzaniem po świecie.
W okolicach Promna złapał ich szybki deszcz, zabębnił po dachu forda i poleciał dalej,
pozostawiając po sobie zapach świeżości, zmieszany z aromatem sosnowej żywicy. Las
płynął teraz po obu stronach szosy, sosny piętrzyły się wysoko ponad świeżą zielenią drzew
liściastych. Szosa lśniła, jechali szybko, a kłęby lekkich szarych chmur, sunących z zachodu,
mknęły nad ich głowami. Małe domki, każdy niemal z krzewem pnącej róży kwitnącym na
czołowej ścianie i z szafirowymi pionami ostróżek przy płocie, migały jednostajnie, żółciły
się niewiarygodne połacie kwitnącego rzepaku i wszystko - rowy, łąki, pola - upstrzone było
gęsto plamkami maków.
Konrad, początkowo jakiś naburmuszony, rozkręcił się teraz i gadał w najlepsze, a kiedy
minęli Promno, zaczął śpiewać. Aurelia - ku swemu zdumieniu - zawtórowała mu i nawet pan
Piotruś się przyłączył soczystym barytonem: - A teraz maj, zielony maj, wyświęca ogrody, i
cały ja, i cały ja, zanurzony w Jordanie pogody... - mieli, co prawda, koniec czerwca, a
pogoda pozostawiała bardzo wiele do życzenia, ale i tak było rzeczą wspaniałą, że pan Piotruś
także lubił piosenki zespołu „Stare dobre małżeństwo”.
Wśród zgodnych śpiewów, w doskonałych humorach, żałując tylko, że nie mają ze sobą
gitary, zajechali do Pobiedzisk.
Aurelia pamiętała je trochę z dzieciństwa, była tu kiedyś z rodzicami, jeden, jedyny raz,
bo babcia i mamusia nie lubiły się nawzajem. Mamusia powiedziała coś przykrego, babcia
Marta się pogniewała - i mamusia już nigdy nie przyjechała do Pobiedzisk.
Bywał tu, z rzadka, ojciec - a kiedyś przyjechała z nim i Aurelia.
Ale to było naprawdę dawno.
Minęli hutę szkła, gdzie, jak pamiętała, na wysypisku śmieci można było znaleźć
przejrzyste, zielonkawe grudy szklane, z unieruchomionymi na zawsze pęcherzykami
powietrza. Do miasta wjechali przez rogatki kolejowe.
Dość szybko dotarli do Rynku, otoczonego niziutkimi, krzywymi kamieniczkami.
Pośrodku rozciągał się skwerek, z białą figurą Chrystusa w centrum oraz pomnikiem czynu
powstańczego, złożonym z dużej ilości żelastwa - metalowych karabinów, szabel i sporego
orła z koroną. W północnym rogu Rynku wznosił się ładny kościół ceglany z zabytkową
drewnianą dzwonnicą. Wiekowa akacja o olbrzymim czarnym jak smoła pniu i dziko
poskręcanych gałęziach, piętrzyła się na kamiennej skarpie przed dzwonnicą. Rodzina
Ogorzałków, jak się okazało, mieszkała niedaleko kościoła, w kamieniczce przy wschodniej
pierzei Rynku. Na parterze mieściła się tu nieduża piekarnia, a na piętrze, w zielonych
korytkach pieniły się u okien różowe pelargonie.
Piotr zaparkował forda pod wielką, starą wierzbą, rosnącą wprost na chodniku - i
oznajmił, że znika na dwie godzinki.
- Umówmy się tu, na ławeczce pod figurą - zaproponował - albo wpadnijcie po mnie na
górę. - Pomachał im ręką i wszedł do piekarni, wypuszczając z niej zapach świeżego chleba.
12
- Ładnie tu - powiedział Konrad. Podniósł torbę ze swym tajemniczym ładunkiem i
oznajmił: - A teraz muszę trochę popracować, po to przyjechałem. Lubię pracować w terenie.
Czy będziesz mi pomagać, czy też pójdziesz do swojej babci? - spojrzał na nią uważnie i
Aurelia zrozumiała, że nie wypada mu odmówić.
Poza tym, prawdę mówiąc, troszeczkę się obawiała, jak przyjmie ją babcia po tylu latach.
Może w ogóle jej nie pozna? Niejasne poczucie winy za rodziców przyprawiało ją o tremę.
Im starsza była, tym mniej zostawało z jej niegdysiejszej odwagi i spontaniczności. Kreska i
Maciek często wspominali, jak to sześcioletnia Aurelia dzwoniła do drzwi zupełnie obcych
ludzi i radośnie wpraszała się na obiadek, przedstawiając się jako Genowefa i za każdym
razem podając inne nazwisko. Dziś by już tak nie umiała. Dziś miała problemy z pierwszymi
kontaktami, gubiła się w wątpliwościach i chociaż jak zwykle pociągało ją to co obce,
tajemnicze i niedostępne - teraz już nie miała dość beztroski, by to zdobywać.
- Pomogę ci, oczywiście - powiedziała. Tak. Zostanie z nim trochę.
Dzięki temu będzie się mogła namyślić, czy pójść do babci, a jeśli tak - to w jaki sposób
jej się przypomnieć. No, a gdyby w końcu nie odważyła się pójść - będzie miała przynajmniej
poczucie, że pomogła Konradowi, nie przyjechała na darmo.
Konrad rozejrzał się uważnie, po czym zdecydowanym krokiem poszedł w tę stronę,
gdzie pod wysokimi lipami zgromadziło się najwięcej ludzi. Nie patrząc na nich, złożył swój
ciężar na ławce, otworzył torbę i wydobył magnetofon na baterie, składaną scenkę z dykty
oraz kilka kukieł wykonanych z wielką starannością: głowy i ręce wymodelowane w papier -
mache, pomalowane w naturalne kolorki, z błyskiem w oku. Kiedy Aurelia, zaintrygowana,
pochyliła się nad jedną z lalek, stwierdziła, że swoje żywe spojrzenie kukły zawdzięczają
szklanym kulkom do gry wprawionym w oczodoły, otoczonym masą papierową pomalowaną
w sposób naturalistyczny.
Konrad, widocznie zadowolony z jej zainteresowania, pozwolił jej przyglądać się do woli
i wkrótce ustawił na ławce całą galerię półmetrowych postaci. Wszystkie były opatrzone
krzyżakami; w ten sposób można było poruszać kończynami lalek za pomocą nylonowych
żyłek.
Konrad odpakował kolejną lalkę, wydobywając ją z ciasnej, plastykowej owijki. Ta
nareszcie miała ładną twarz, iskrzące się, niebieskie kulki zamiast oczu i dwa bujne warkocze
z włóczki koloru beżowego.
- To jest Panna Młoda - objaśnił Konrad poważnie. - A tu - Rachela.
- Czy to ma być Wesele?!
- Wybrane sceny, moja panno. W mojej własnej inscenizacji. To jest zawsze aktualna,
najbardziej prorocza ze wszystkich polskich sztuk.
- Tak? - zdziwiła się Aurelia.
- Rzecz nie ulega kwestii. Lalki oczywiście zrobiłem sam, chyba się domyślasz.
To mówiąc, Konrad energicznie ustawił dwie ławki plecami do siebie, w odległości metra,
i na ich równoległych oparciach umieścił swoją scenkę. Składała się na nią szeroka rama z
dykty, z solidną podstawą i ukośnym daszkiem. Pod nim właśnie umocowany był sznurek
poruszający błękitną kurtynkę z aksamitu.
- Jestem gotów - powiedział. - Wystaw, proszę, ten cylinder po spektaklu. No i - jeśli
naprawdę chcesz mi pomóc - zadbaj o kurtynę. To jest dla mnie zawsze największy problem.
W pierwszej scenie Czepiec i Dziennikarz występują równocześnie - więc oczywiście mam
obie ręce zajęte.
Podniósł z ławki dwie potrzebne lalki i ustawił się za swoim teatrzykiem. Kiedy opuścił
lalki na scenę, natychmiast się zapominało, że on sam widoczny jest ponad jej górną
krawędzią.
Ponieważ tylną dekorację stanowił prostokąt błękitnego jedwabiu, złudzenie było zupełne,
a lalki, uwydatnione jasnym tłem, nabierały natychmiast tajemniczego wyrazu.
- Zsuń teraz kurtynę - polecił jej Konrad. Wykonała, co jej kazano, i z respektem spojrzała
na Konrada: wyglądał jak najbardziej fachowy z fachowców, gdy tak organizował to swoje
przedstawienie. Kilkoro ludzi już się ustawiło - wyczekująco i w niemym podziwie - na
wprost nich, a kiedy Aurelia, na znak Konrada, wcisnęła klawisz magnetofonu, głośne,
przenikliwe tony dziwnej muzyki sprowadziły spod lip jeszcze kilka osób w różnym wieku i
różnej płci.
Stanisław Wyspiański: Wesele - powiedział z taśmy głos Konrada. - Wybrane fragmenty
w inscenizacji Konrada Bitnera. Lalki i oprawa plastyczna - Konrad Bitner. Ilustracja
muzyczna - Konrad Bitner. - Tu artysta ocenił liczebność widowni, westchnął i przy wtórze
melancholijnego oboju z taśmy szepnął:
- Kurtyna!
Kurtyna odrobinę się zacięła i przez kilkanaście straszliwych sekund nie chciała ruszyć z
miejsca. Konrad rzucił Aurelii spojrzenie Gromowładnego.
- Jazda! - syknął.
Aurelia spróbowała raz jeszcze, mocniej, pociągnąć za sznureczek, po czym, odsunąwszy
kurtynę, odsunęła się sama, by podziwiać spektakl.
- Te, ale draczne lalki - powiedział za nią głos chłopięcy.
- Cśśś! - syknął ktoś.
- Panie, zabierz pan stąd tę głowę - doleciała z tyłu impertynencka prośba jakiegoś widza.
Nisko nad Rynkiem przeleciał samolot służby leśnej, warkocząc nieznośnie. Konrad
pobladł i zagryzł wargi. Muzyka została kompletnie zagłuszona, lecz mimo to płynęła dalej.
Wreszcie zapanował spokój i Konrad odezwał się z taśmy głosem szorstkim:
- Cóż tam, panie, w polityce? Chińczyki trzymają się mocno? - i odpowiedział sam sobie,
swym własnym głosem: - A, mój miły gospodarzu, mam przez cały dzień dosyć Chińczyków.
Wśród widzów rozległ się czyjś gburowaty rechot.
- Pan polityk! - ciągnął głos z taśmy. - Otóż właśnie polityków mam dość, po uszy, dzień
cały.
Widownia wybuchnęła radosną wrzawą, zerwały się oklaski. Dwie osoby - gruby facet z
małoletnim synem - oddaliły się sprzed scenki, kierując się ku cukierni.
Przedstawienie toczyło się sprawnie. Artysta w sposób nadzwyczajny operował lalkami,
które kręciły się, gestykulowały i skłaniały głowy jak żywe.
- Niech na całym świecie wojna - wyraziście deklamował głos Konrada z magnetofonu,
podczas gdy on sam, z wypiekami na twarzy, skupiony i przejęty, ożywiał swoje postacie. -
Byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna.
- Przecież mówiłem, to kampania wyborcza się zaczyna - szepnął ktoś w drugim rzędzie
widzów.
- Ale kto agituje?
- No, nie słyszysz? Jak nie słyszysz, toś głupek.
Kilka kolejnych osób opuściło teren przed scenką, machając z rezygnacją rękami lub
wymieniając uwagi pełne rozczarowania.
- Z takich jak my był Głowacki! - wykrzyknął głos Konrada z taśmy, z pięknym
podkrakowskim akcentem. - A ja myślę, ze panowie duza by juz mogli mieć, ino oni nie
chcom chcieć!
- Kurtyna! - syknął żywy Konrad do Aurelii, więc pospieszyła zaciągać. Gorące oklaski
publiczności (sześć osób) nieco ją zaskoczyły. Konrad też wyglądał na nieco zdziwionego
tym aplauzem.
Zmienił sprawnie lalki (Pan Młody i Rachela), po czym przystąpił do odgrywania sceny
dziewiętnastej.
Samolot służby leśnej nadleciał z przeciwnej strony niż poprzednio, przemknął z
warkotem ponad kościołem, a następnie znikł w obłokach. Kiedy tylko ucichł jego warkot,
przez Rynek przejechał traktor ursus z epoki gierkowskiej, dygocząc hałaśliwie i zasnuwając
okolicę błękitnawym, smrodliwym dymkiem. Następnie - wciąż ze strasznym hałasem -
wjechał w ulicę Kostrzyńską.
- Ensemble jak z feerii, z bajki - z magnetofonu odezwał się tym razem głos Racheli, czyli
Konrad wyciskający z siebie ciepły alt.
- Ach, ta chata rozśpiewana, jakby w niej słowiki dźwięczą...
- Mamaaa! - rozdarło się dziecko w obwisłych pampersach, drepczące za wózkiem
spacerowym przed punktem pieczenia kurczaków. Dwie kolejne osoby spośród publiczności,
zniechęcone, oddaliły się w stronę apteki, wymieniając uwagi:
- Panie, agitują i agitują - ja już nawet telewizora nie oglądam, bo wszędzie ta polityka...
Aurelia cierpiała w imieniu Konrada. Wszystko się sprzysięgło, żeby zepsuć chłopakowi
jego piękne przedstawienie. A w dodatku - Wesele okazało się sztuką doprawdy nadmiernie
aktualną. Bolesne współczucie ogarnęło Aurelię - lecz wystarczyło, by rzuciła okiem na
Konrada, a już zrozumiała swą pomyłkę: nic mu nie przeszkadzało. Był w transie. Oko
rozognione, włos zmierzwiony, płomień na policzkach. Nie zauważał, że publiczności wciąż
ubywa, grał dalej. Chwile mijały, przeradzały się w kwadranse, minęło pół godziny i Konrad
zakończył swój spektakl przy wtórze melodii „Miałeś, chamie, złoty róg”, wygrywanej
osobiście na okarynie.
- Nic nie słysom, nic nie słysom, ino granie, ino granie, jakieś ich chyciło spanie...?!
W tym punkcie programu z głośnika magnetofonu rozległo się pianie kura, nader udatnie
wykonane przez uniwersalnego artystę, po czym głos jego wykrztusił nieprzytomnie: - Pieje
kur... ha, pieje kur... - A na scenie, obok kukły przedstawiającej Jaśka, zachwiał się słomiany
chochoł, jęcząc grobowo: - Miałeś, chamie, złoty róg...
Tu już Aurelia sama wiedziała, że czas zasunąć kurtynę.
Konrad odłożył lalki i wyszedł na proscenium, kłaniając się fachowo i nasłuchując braw,
które też istotnie dobiegły ze strony trojga ostatnich widzów. Na trójkę tych najwierniejszych,
tych co dotrwali do samego końca, składała się para bardzo opalonych młodych ludzi w
lichych podkoszulkach i tandetnych dżinsach oraz jeszcze jeden roześmiany człowiek w
wieku średnim, odziany w robocze portki i bluzę od dresu.
- Nu i zdorowo, a? - zwrócił się do młodych. - Pietuch kak żiwoj, a? (Ale świetnie,co?
Kogut jak żywy, co?) - Da, zdorowo - zgodził się młodzieniec w podkoszulku. - A wy, diadia,
poniali szto - nibud' iz piesy? (Tak, świetnie. A wy, wujku, zrozumieliście coś ze sztuki?)
- Niet, Waniusza, ni czutoczki - odparł czterdziestolatek, śmiejąc się rubasznie. - No
woobszcziem, było intieriesno. (Nie, Waniusza, ani troszkę. Ale w ogóle było ciekawie.)
- Oj, słuszajtie, da jemu - że nada brosit' chot' rublia w szapokliak! (Oj, słuchajcie,
przecież jemu trzeba wrzucić do cylindra choć rubla.) - zwróciła uwagę dziewczyna w
podkoszulku.
Zrobili szybką zrzutkę, po czym, kurtuazyjnie uderzywszy jeszcze parę razy w dłonie,
wrzucili zwitek banknotów do cylindra, pomachali Konradowi przyjaźnie i odeszli,
wymieniając życzliwe uwagi.
- Maładiec parień (Zuch chłopak) - usłyszała jeszcze Aurelia i widzowie oddalili się pod
lipy, gdzie - jak się okazało - czekały na nich łóżeczka składane, na których wystawiono
ubożuchny towar, głównie z branży metalowej. Pilnowała go jeszcze jedna postać w brudnym
dresie i słomkowej dżokejce.
Aurelia zerknęła na Konrada. Stał blady, z oczami w słup.
- To byli Rosjanie - wyjaśniła mu niepotrzebnie.
- Wiem - rzekł zimno. - Czy zrozumiałaś może, co mówili?
- A ty nie?
- U nas w szkole nie było ruskiego, tylko angielski.
- No, więc oni powiedzieli, że przedstawienie było wspaniałe i że przeżyli wiele
niezapomnianych wrażeń - powiedziała gładko Aurelia. - I jeszcze, odchodząc, dodali, że
jesteś zuch. To po rosyjsku brzmi: maładiec.
- A, tak, słyszałem. No, widzisz. Sztuka, jak się okazuje, nie zna granic ni barier
językowych - ucieszył się Konrad i zajrzał do cylindra. - Szkoda, że zapłacili w rublach. No,
ale w czymże mieli zapłacić, prawda. Oni tam teraz mają straszną biedę. - Zastanowił się. -
Wiesz - powiedział - ja bym im oddał te pieniądze.
- Obrażą się - nieśmiało zauważyła Aurelia. - Dali ci, co mogli.
- To wiesz co? To ja od nich coś kupię. Tak będzie lepiej, co myślisz?
- Ja myślę - powiedziała Aurelia - że to bardzo dobry pomysł.
Pomyślała przy tym, że to zadziwiające: Konrad wcale nie ma uczucia, że poniósł
porażkę. Przeciwnie - cieszył się ze spełnienia swej misji. Co za miły, śmieszny,
utalentowany i niezwykły chłopiec.
Pomogła Konradowi spakować jego teatr do torby i - trzymając ją za oba ucha - poszli
pod lipy, gdzie Konrad został powitany przyjaznymi okrzykami przez parę w podkoszulkach.
Kupił od nich nożyczki fryzjerskie oraz duży, ciężki, żelazny przyrząd, służący - jak mu
wyjaśniono na migi - do przycinania gałęzi w sadzie.
Zapłaciwszy za wszystko głupie dwadzieścia tysięcy, oświadczył, że jest bardzo
zadowolony z zakupów. To naprawdę okazja.
Ledwie ruszyli przed siebie, wlokąc znacznie już cięższą torbę, podeszli do nich trzej
młodzi tubylcy.
- Hej - powiedział jeden z nich, blondyn o kwadratowej twarzy i wścibskim spojrzeniu. -
Macie zezwolenie na te występy?
Konrad odpowiedział mu jedynie wyniosłym spojrzeniem, nie zniżając się do kłamstwa,
które, jak powszechnie wiadomo, i tak ma krótkie nogi.
- Dla jakiego ugrupowania? - spytał ostro blondyn.
- Proszę? - nie zrozumiał Konrad.
- Dla kogo pracujesz?
- Wyłącznie sam dla siebie - rzekł Konrad oschle, z wyniosłą dumą.
- Te! Nie wciskaj kitu! - wycedził drugi z tubylców, ulizany brunet z wąsem. - My tu
takich nie lubimy.
- Jacy: my? - chciał wiedzieć Konrad, z miną jeszcze bardziej wyniosłą. Aurelia trąciła go
mitygująco. Nie lubiła osiłków o zmęczonych oczach. Zawsze się takich bała.
- Proszę pana, my już musimy iść... - wtrąciła, ale nikt jej nawet nie zauważył. Sprawa
była do załatwienia między mężczyznami.
Konrad, ujrzawszy przed swym nosem zwiniętą pięść, uznał spiesznie niewątpliwą
trafność tej argumentacji. Odsunął się i bez słowa odszedł w dal, ciągnąc za sobą torbę wraz z
Aurelią, uczepioną drugiego jej ucha.
13
W bardzo zwarzonych humorach, a do tego porządnie głodni, dotarli przed dom babci
Jedwabińskiej. Aurelia pamiętała go zadziwiająco dobrze: niski, niepozorny domeczek
parterowy, w szeregu przylegających do siebie różnorodnych chałupek i kamieniczek,
składających się na jedną stronę ulicy Kościuszki. Ten babciny był ostatni, pamiętała
dokładnie, że ulica kończyła się właśnie babcinym ogródkiem.
Wszystko się zgadzało. Nic się nie zmieniło, poza drzewkami w ogródku: były znacznie
wyższe. Ale poza tym - to samo, co przed laty, nawet prosta, wiejska klamka wykonana z
jednego żelaznego pręta, zgiętego jak pogrzebacz. I tabliczka na pierwszych drzwiach po
prawej stronie korytarzyka - mosiężna, z wyrytym rondówką nazwiskiem.
Konrad wahał się, czy pójść z nią. Najpierw miał pomysł, że tylko zostawi jej torbę, a sam
pójdzie zwiedzać miasteczko. Potem jednak doszedł do wniosku, że skoro nie wiadomo, czy
babcia Jedwabińska w ogóle jest w domu, nie powinien zostawiać Aurelii samej, objuczonej
jego bagażem. Stali więc w niskim, bielonym korytarzyku, wiodącym na przestrzał przez
budyneczek, u końca były otwarte drzwi z pomalowanych desek, a w ich obramowaniu lśnił
złotem i zielenią, pstrzył się kolorowymi daliami, pachniał nasturcjami ogródek babci. Cicho
było - skądś dobiegało nudne gdakanie kur. Zza drzwi babcinego mieszkania dało się słyszeć
basowe bicie zegara - była czwarta.
- Oddam cię do rąk własnych babci - ustalił ostatecznie Konrad - i wtedy dopiero, jeśli
pozwolisz, zostawię ci torbę. Potem pójdę do pana Piotra i razem podjedziemy po ciebie -
zgoda? Masz godzinę na rodzinne pogawędki.
Lecz mimo jego stanowczości wszystko wyszło i tak zupełnie inaczej.
Kiedy Konrad zapukał energicznie do drzwi z tabliczką „Marta Jedwabińska” - najpierw
usłyszeli człapanie gdzieś w głębi, potem wesoły głos: - Już iiiidę! - i wreszcie szczęk
żelaznego zamka. Na progu stał szary, prążkowany kot, a za nim - babcia Jedwabińska - och,
jaka podobna, jaka niesamowicie podobna, jaka okropnie podobna do ojca Aurelii!
Przed laty Aurelia nie zauważała tego podobieństwa. Teraz widziała wyraźnie rysy swego
ojca w tej śniadej, prostokątnej twarzy o czarnych oczach - największe podobieństwo kryło
się w kształcie ust i zarysie kości policzkowych. Babcia przez te lata nie zmieniła się wiele -
te same czarne włosy, gładziutko uczesane, z przedziałkiem, upięty wokół głowy warkocz.
Tyle że było w nim teraz sporo srebrnych nitek. Twarz babci - wesoła, pogodna -
pomarszczyła się tylko trochę bardziej, a szeroki, szczery uśmiech ukazywał wciąż tę samą
złotą koronkę. Niska i krępa, mocno zbudowana, babcia Marta ubrana była w kraciastą
sukienkę i biały płócienny fartuch na szerokich szelkach, wiązany w pasie.
Przez chwilę wpatrywała się w gości, a potem nagle plasnęła rękami o fartuch:
- Nie! - zawołała z niedowierzaniem.
Aurelia stała bez słowa, wpatrując się w babcię nieruchomym wzrokiem. To przedziwne,
nagle odkryte podobieństwo przeszkadzało jej w powitaniu. Nie śmiała objąć babci, stała jak
kołek, bała się nawet mrugnąć.
- Orelka! - krzyknęła babcia. - Orelka! To ty?!
I w tej samej chwili już Aurelia tonęła w jej miękkich objęciach, z nosem w płótnie
białego fartucha, pachnącego tak znajomo żelazkiem i krochmalem.
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ DZIECKO PIĄTKU Akapit Press, Łódź, 1996 Na dysku pisał Franciszek Kwiatkowski
PIĄTEK - 25 CZERWCA 1993 1 Od razu człowiekowi lżej się oddycha. Dopiero pół godziny minęło od uroczystego zakończenia roku, a już się czuło efekty: błoga cisza, spokój. Jeszcze tylko trzej ostatni licealiści z małpim wrzaskiem przepychali się w drzwiach wejściowych, jakby nie mogli przejść przez nie pojedynczo i po kolei. Jeszcze dwie ostatnie uczennice przemknęły obok portierni, chichocząc piskliwie i stukając obcasami po płytach posadzki. I już. Po wszystkim. Uff. A! - nie. Jeszcze nie. Na piętrze ciężko łupnęły drzwi auli, Łoskot poniósł się przez wszystkie kondygnacje. Ciekawe, kto tam jeszcze łobuzuje. Pan Jankowiak dopił herbatę i opłukał szklankę nad malutką umywalnią zamontowaną w kącie portierni. Trzeba iść, zobaczyć, co się dzieje. Poprawił przed lustrem krawat, stwierdzając mimochodem, że od sprania kołnierzyk koszuli ma już postrzępione rożki. Musnął łysinę, zgarniając na nią kosmyki pozostałe z boku nad uszami. E, próżny trud. Taki już człowiek stary, paskudny. Odwrócił się z niezadowoleniem od lustra i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz. Poczłapał na spuchniętych nogach przez ogromny hall. Panie Boże, ale też naśmiecili na pożegnanie! Znów sprzątaczki będą narzekać, wszędzie pełno papierków i kulek gumy do żucia. Co za młodzież, rzucają pod siebie, gdzie stoją. Żadnego wychowania. Szyba w górnej części drzwi do pracowni chemicznej znów wybita, czwarty raz w tym roku. Ano, pewnie, trzaska się drzwiami bez opamiętania albo zostawia się pootwierane drzwi i okna naraz. Żadnej kultury, żadnego zrozumienia. Ale co tu się dziwić. Takie czasy. Rodzice zalatani, każdy się uwija za groszem, jak może, a dzieci wychować nie ma komu. - A ty co, panna? Jeszcze tu siedzisz? - zagadnął surowo, z niezadowoleniem. Chuda, czarniawa dziewczynina kuliła się na ławce pod witrażowym oknem. Co ona tu jeszcze robi? Mało jeszcze naśmiecili, nałobuzowali? No, chciałby on kiedyś zobaczyć, jak uczeń albo uczennica, zamiast nudzić się bezczynnie - zbiera wokół siebie papierki i ogryzki. Ale tego się, oczywiście, do samej śmierci nie doczeka. Nie to im w głowie. Smarkata wlepiła w niego czarne oczy, aż za wielkie w tej chudej buzi. - Deszcz pada - wyjaśniła lękliwie. - Ale tam, pada. Już przestał. No, dalej, leć do domu, pokaż matce świadectwo - gderliwie nakazał pan Jankowiak i aż się zdziwił: tak się smarkata wstrząsnęła, jakby ją kto uderzył. Boże wielki, czego to się gapi tymi okrągłymi oczyskami, brzydactwo jedno, pewnie się zaraz rozbeczy. Nic, tylko dostała złe oceny i teraz się boi wracać do domu - o, proszę, naturalnie, świadectwo zwinięte w trąbkę, wygniecione, że aż wstyd, leży na parapecie. Wzruszył ramionami. No, pewnie. Uczyć im się nie chce, wszystko inne ważniejsze, a potem - od razu tragedia. Dobrze, w końcu to nie jego sprawa. Powiedział jej, żeby szła do domu. Jeśli tu wciąż jeszcze będzie tkwiła, kiedy on pójdzie z powrotem, to ją zgarnie po drodze i wyprosi. Ruszył powoli dalej, ciągnąc obolałe nogi. Ale po paru krokach coś mu kazało się obejrzeć. No, patrzcie państwo. Siedzi, jak siedziała. Jakby nie kazał jej iść do matki. O, oni wszyscy teraz rodziców mają za nic, matka dla nich niewiele znaczy, a już ojciec! - szkoda gadać. Ile to się człowiek naoglądał tego przez te wszystkie lata pracy w szkole. Różnie bywało, ale teraz to już jest najgorzej. O, wciąż siedzi, tylko że teraz wyciągnęła
przed siebie cienkie nogi w czarnych pończochach. A jak to się garbi, krzywi, co też ona tam tak ogląda na tej posadzce, nie ma tam chyba czego paskudnego? ! Brudzą i brudzą, armia sprzątaczek mogłaby myć i szorować , i zamiatać od rana do nocy, a zaraz znów by było nabrudzone. Co za życie. I czego ta smarkata tak wypatruje? 2 Deszcz naprawdę nie padał, no, jak mogła nie zauważyć. Przecież rzeczywiście już ustał ten jedwabisty szum za oknem. Strzałka słońca przeszyła witraż, posadzkę pocięły kolorowe romby, a na dłoni Aurelii usiadła ciepła plamka w kolorze kurczątka. Wyciągnęła nogi jeszcze dalej, poruszyła rozstawionymi stopami tak, by w klamerkach czarnych pantofli zapaliły się refleksy światła - szafirowe w jednej, zielone w drugiej. Kiedy wystawiła przed siebie rękę, słońce prześwietliło kryształ górski w pierścionku mamusi. Aurelia nosiła go na środkowym palcu, a i tak był jeszcze za luźny, musiała go od spodu omotać nitką, bo bała się, że go zgubi. Teraz kryształ zajarzył się gorącym ogieńkiem, aż Aurelia Jedwabińska uśmiechnęła się do niego, siedząc tak w tym kolorowym, czarodziejskim blasku, nareszcie sama. Ten stary woźny, taki podobny do nadąsanego jeża, taki srogi ze swoimi nastroszonymi czarnymi brwiami i nastroszonym siwym wąsem, był strasznie nietaktowny. No cóż, nie mógł wiedzieć, że jej mamusia umarła rok temu i że nie ma teraz nikogo na świecie, kto interesowałby się świadectwem Aurelii. Śliczny był ten ogieniek w pierścionku. Poruszyła palcami, żeby odrobinę zmienił położenie. Strasznie lubiła tak łowić światło. Kusiły ją lusterka, krawędzie kieliszków, dna szklanek, skuwki długopisów i wiecznych piór. Najpierw długo nie wiedziała, co ją nagle napadło, skąd bierze się ten przymus i dlaczego kojarzy się jej z czymś miłym. Ale parę dni temu, nad ranem, obudziła się nagle i spojrzała ze swojego łóżka pod oknem wprost w blednące czerwcowe niebo. I w tej samej chwili przypomniała sobie taki sam widok sprzed roku. Było to w pierwszą noc po śmierci mamusi. Mieszkała wtedy u Kreski i Maćka, bo mamusia już od kilku tygodni leżała w szpitalu onkologicznym. I kiedy wieczorem nadeszła ta wiadomość - to właśnie Kreska wezwała lekarza do Aurelii. Dał jej zastrzyk na uspokojenie, żeby tak nie krzyczała. Sen po tym zastrzyku był ciężki, przypominał jakieś ciemne, oleiste tonie. Nad ranem, kiedy się właśnie z nich wydobywała, przyśniła się jej mamusia. Nie taka spięta, oschła i zdenerwowana, jak zwykle (biedna, nie umiała być inna - chociaż naprawdę wciąż próbowała...). We śnie mamusia była miła i uśmiechała się radośnie. Wokół niej była łąka, zalana srebrnym blaskiem, i wszędzie unosiły się, jak dmuchawce, lśniące kule. Mamusia śmiała się i przesuwała je tak, żeby przenikały przez nie promienie światła. Radosny sen się urwał, bo Aurelia niepotrzebnie podniosła powieki (żeby lepiej widzieć) i utkwiła wzrok w rozjaśniającym się niebie. Potem już snów nie było - zapadła w tę samą co przedtem czarną otchłań. Nie mogła płakać. Wcale. Na pogrzebie pojawił się ojciec - sam oczywiście, bez swojej nowej rodziny. Aurelia widziała go wtedy po raz pierwszy od pięciu lat. Był taki zakłopotany. Spojrzenie umykało mu w bok, jakby je kto przeciągał na niewidzialnym sznureczku. Aurelia, której łatwo udzielały się nastroje, i tym razem przejęła zakłopotanie ojca. Speszyła się na dobre i właściwie do dziś jej to uczucie nie minęło. Ojciec wtedy tak się zaczerwienił, że aż mu łzy stanęły w oczach. - Spakuj się - powiedział, patrząc w bok. - Pojedziesz do... do... do mnie. Do... do nas. Do, hm, do domu. I pojechała, co miała zrobić. Dokąd miała pójść. Zamknęli na trzy spusty to zimne, czyste
mieszkanie przy Norwida, zostawili za szarymi drzwiami wszystkie sukienki mamusi, otwartą książkę na jej poduszce, tabletki w szklanym flakoniku, jej szczotkę do włosów i jej ulubiony obraz - ten groźny, prawie pusty, biały, z czarną plamą w kształcie nietoperza. Aurelia nigdy nie lubiła tego obrazu, bała się go. Być może przez to właśnie nigdy tak naprawdę nie polubiła mieszkania przy Norwida, to jest - domu. Nie mogła też w żaden sposób polubić domu ojca, to jest - mieszkania pani Moniki. Co prawda, obrazy wisiały tu całkiem pogodne, w salonie - reprodukcja Słoneczników van Gogha, a w pokoju Mariusza, syna tej pani, na ścianach wisiały takie jak wszędzie plakaty z Michaelem Jacksonem i Madonną. Dziwna rzecz była w kuchni: zawieszono tam dwa kalendarze, ten z kotami nad stołem, a ten z psami - nad szafką z talerzami. Oba były na rok 1992 i Aurelia zastanawiała się całymi tygodniami, po co komu aż dwa kalendarze na ten sam rok. Taka była wciąż rozbita, od pogrzebu ciągle bolała ją głowa, może dlatego, że w żaden sposób nie mogła zapłakać. Straciła całą energię i lekkość rozumowania, w ogóle myślenie szło jej gorzej niż kiedyś, tak że dopiero po pół roku udało się jej wymyślić powód: że ten kalendarz z kotami jest zapewne na dni wesołe, a ten z psami - na smutne. Ale wtedy właśnie kalendarze zdjęto i zastąpiono je trzema nowymi, na rok 1993. Na jednym znów były koty, na drugim - ryby, a trzeci, z przyczyn niepojętych, przedstawiał kolekcję starych samochodów, po dwa na każdy miesiąc. Dociekanie sensu tej nowej konfiguracji zmęczyło ją - ale nie odważyła się zapytać, o co w tym wszystkim chodzi. Była onieśmielona i jakoś nie mogła się zadomowić. Ojca nie było całymi dniami (dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy jeszcze mieszkał z nimi, przy Norwida). Kiedy wieczorem wracał z instytutu, pisał do późnej nocy na komputerze albo prowadził długie rozmowy przez telefon. A jeśli nie rozmawiał przez telefon - milczał. Patrzał w telewizor. Ciężko wzdychał. Wychodził na taras, siadał w wiklinowym fotelu i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w mały ogródek, pełen sztywnych jaskrawoczerwonych róż. Aurelia nie miała odwagi podejść do niego. Nigdy nie umiała rozmawiać z ojcem, zbyt się bała jego wybuchów gniewu - zawsze nie do przewidzenia i nie do pojęcia. Teraz zaś zbliżyć się do niego tym bardziej nie potrafiła. Miała wrażenie, że wszystkim tu przeszkadza i wszystkich irytuje. Na widok ojca uciekała po prostu do swego pokoiku na piętrze, położonego tuż obok strychu. A ta pani Monika - zgrabna brunetka o czerwonych, błyszczących ustach i ciężkich powiekach - onieśmielała Aurelię jeszcze bardziej. Może pani Monika nie była zła czy nieżyczliwa. Może tylko miała w sobie coś takiego, co kazało człowiekowi trzymać się na dystans. Aurelia zresztą nie zamierzała zmniejszać tego dystansu. Przez wierność wobec mamusi. Tak że właściwie - nie było do kogo spieszyć się z tym świadectwem, naprawdę. Pan woźny (śmieszny i nawet miły z tymi żółtawymi policzkami i jasnym spojrzeniem) niechcący sprawił jej przykrość, ale skąd miał, biedak, wiedzieć. Przecież nie jest przezroczysta. Nie widać z wierzchu, co ją boli, o czym myśli, nad czym cierpi. Ani - za czym tęskni. Słońce już chyba całkiem wydostało się zza chmur, bo witraż z kolorowego szkła rozjarzył się za jej plecami pełnym blaskiem. Przesunęła rękę, tak żeby światło padało na kryształ nieco z ukosa. O! Znów jej się udało zatrzymać promień światła w biegu i przez chwilę miała wrażenie, że złapała połączenie z jakąś Tajemnicą. Gdyby tak wznieść się teraz po tym prostym promieniu, przebyć jego drogę w odwrotnym kierunku - może udałoby się tam dotrzeć. 3 Pan Jankowiak szedł powoli na pierwsze piętro, trzymał się poręczy, odpoczywał - ale i tak złapała go zadyszka.
Wielkie drzwi auli były rzeczywiście zamknięte, dobiegała zza nich głośna muzyka. O, to mu się nie podobało. Zupełnie. Już tam nikogo być nie powinno, sam pootwierał okna, żeby wywietrzyć, sam podparł skrzydło drzwi kołeczkiem, żeby nie zatrzasnął ich przeciąg. Nacisnął ciężką mosiężną klamkę i wkroczył do auli. No, proszę. Patrzcie państwo. Gra muzyka z magnetofonu, a na wysokiej scenie, w miejscu, z którego niedawno przemawiał sam pan dyrektor i przedstawicielka kuratorium, tańcuje jakaś pokraka w czarnym odzieniu. Na twarzy ma okropną maskę, włosy jak ogień. Istny diabeł. Podszedł bliżej sceny. - A wy tu co?! - spytał groźnie, ale ledwie się rozejrzał - stwierdził, że winowajca jest tylko jeden. Popisywał się przed pustymi rzędami krzeseł! - i nawet nie zauważył, że ktoś wszedł do auli. Te dzieciaki robią się coraz dziwniejsze, z roku na rok. To musi być chyba wpływ telewizji. Tych wszystkich horrorów. Pan Jankowiak podszedł do magnetofonu stojącego z boku pod rampą. Nie bardzo umiał sobie radzić z tymi, jak to teraz nazywają, wieżami. Ale odgadł, gdzie trzeba przycisnąć, żeby ta okropna muzyka przestała jęczeć. No, cisza. Od razu pokraka na scenie zatrzymała się w połowie dziwacznego gestu. - No?! Co ty tu wyprawiasz?! - spytał pan Jankowiak. Potrafił być groźny, kiedy było trzeba, o, tak. - Tańczę sobie - odparła postać chłopięcym głosem. - Tańczysz?!... A to dlaczego? Chłopak zdjął tę obrzydłą maskę. Dzieciak jeszcze, chudzina, uczesany na boczek, tak jak to teraz modne - wszystkie włosy w jedną stronę i prosto w oko. Dziwić się potem, że tyle wad wzroku w tym pokoleniu. - No?! Co jest?! Nie wiesz, że już po wszystkim?! - rozgniewał się pan Jankowiak, bo już naprawdę stracił cierpliwość. Z tymi dzisiejszymi dzieciakami nie da się normalnie rozmawiać. Proszę, on tu stoi, spuchnięte nogi go rwą, a przecież - żeby nie ten chłopak - mógłby sobie siedzieć w portierni i niczym się nie denerwować. Ale, ho - ho, jedna zwyczajna uwaga i proszę, nasz młody człowiek od razu obrażony, robi minę ministra. - Pakuj manatki i jazda stąd! - huknął woźny. Pozamykał starannie okna, odczekał, aż smarkacz zbierze swoje rzeczy i wyjmie kasetę ze szkolnego magnetofonu. O! Właśnie! - Dobrze, że go tknęło i przyszedł, jeszcze by czasem magnetofon znikł - i co wtedy? Chłopak niby grzeczny, ułożony, miły - ale kto go tam wie. Tyle się teraz słyszy o kradzieżach i napadach, czysta zgroza. Dożył człowiek czasów, kiedy w Polsce grasują bandyci i nawet dzieciaki z porządnych domów biorą się za złodziejską robotę. Gniewny - bardziej nawet na świat niż na tego małego - wyprowadził chłopca z auli, ściskając go mocno za ramię, słabe jak u kurczaka. Zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz. Winowajca, chuchro jedno, cierpliwie czekał. W milczeniu zeszli po szerokich schodach. Chłopak co chwila zerkał bokiem, jakby się bał, że oberwie po uchu. No, no - nie ma strachu. Stary Jankowiak nigdy dzieci nie bił. Ale na wszelki wypadek odpowiedział chłopcu surowym spojrzeniem i chrząknął groźnie. Kiedy zeszli na parter, ujrzeli tę czarniawą, która siedziała dokładnie tak samo jak przedtem: nogi na całą długość wyciągnięte, ręka wystawiona przed siebie, w powietrze. Istny dom wariatów. Panie Boże, co to za dziwadła dziś rosną, na tych wszystkich zagranicznych witaminach. - No, mała, zbieraj się - rozkazał z całą surowością. Poderwała głowę, popatrzała na niego, a potem przeniosła wzrok na chłopca, jego maskę i perukę. Nie do wiary - wciąż trzymała tę chudą rękę przed sobą.
- Proszę?... - spytała głupio. - Pan coś mówił? Czy on coś mówił! No, nie, tego już za wiele. - Do domu, mówiłem! Jazda! - huknął wyprowadzony z równowagi pan Jankowiak. Zdenerwowało go dodatkowo niesamowite podobieństwo tych dwojga: drobne blade twarze, duże oczy, oboje chudzi i ubrani na czarno. - Jesteście rodzeństwem? - spytał ze złością. Spojrzeli po sobie z zaskoczeniem, po czym jednocześnie się uśmiechnęli i jednogłośnie powiedzieli: - Nie! - I znów się zaśmiali, patrząc na siebie. Pan Jankowiak uspokoił się dopiero, kiedy ich wyprowadził z budynku i zamknął za nimi główne drzwi. Już chciał wracać do portierni - ale nie wytrzymał i jeszcze wyjrzał przez wąskie, okute okienko umieszczone obok wyjścia. Stali koło furtki! - tuż przy wyjściu na ulicę. Rozmawiali sobie, a raczej - on gadał, a ona patrzała na niego spokojnie, bez ruchu. Wreszcie - czy kto widział kiedy coś podobnego? - on jej założył na głowę tę czerwoną perukę - i poszli sobie. Woźny patrzał za nimi przez dłuższą chwilę, cmokając z niezadowoleniem i kręcąc głową, póki nie znikli za pawilonem sali gimnastycznej. Zatrzymał wzrok na tym ohydnym aerozolowym napisie, wysmarowanym przez któregoś młodego wandala na drzwiach i tynku wokół nich: „Boże, zatrzymaj świat, ja wysiadam!” - o, ludzie, czy na tych paskudów nie ma już żadnej rady? Ilekroć woźny patrzał na ten napis, tylekroć czuł, że przenigdy już nie zrozumie tego świata, w którym przyjdzie mu umierać. Burknął jak zwykle: - Wysiada! Patrzcie go! Łatwo powiedzieć! - po czym odwrócił się i poczłapał z powrotem na obchód szkoły, myśląc, że o wiele trudniej niż „wysiadać” jest po prostu - żyć. Dopiero kiedy szedł przez hall, zauważył, że ta smarkata gapa nie zabrała swojego świadectwa. Zwinięte w trąbkę, leżało wciąż na parapecie. 4 Co do Konrada - nigdy nie przepadał za tym gatunkiem służbistych starców, jaki reprezentował szanowny pan woźny. Strzegąc porządku, naruszają ustawicznie wolność osobistą jednostki. W swej pryncypialności starcy ci bywają niekiedy groźni. Szczerze mówiąc - można się go było wystraszyć, gdy tak wpadł do auli jak bojówkarz. Autorytarny typ, bez wątpienia. Wystarczy spojrzeć na te zaciśnięte usta i masywny podbródek, na te wojskowe wąsy. I na tę głęboką zmarszczkę między brwiami - typową zmarszczkę kaprala. No i, naturalnie, jak można się było spodziewać - zero zrozumienia dla sztuki. Teraz, po fakcie, Konrad trochę sobie wyrzucał, że nie dał szanownemu panu woźnemu do zrozumienia, jak ubogi jest świat jego kapralskich doznań. Ale może i lepiej, że zachował wyniosłe milczenie. Służbisty starzec miał w oczach ognie niewysłowionych podejrzeń, roztropniej było nie stawiać oporu. Zachowując godną postawę, Konrad zszedł za woźnym na parter, starając się już tylko o jedno: nie dać starcowi więcej okazji do stosowania przemocy fizycznej. W hallu głównym (od pierwszej chwili, gdy znalazł się w tej szkole, polubił ją właśnie za ten hall - niski, o pseudogotyckich sklepieniach i bielonych ścianach, z ciężkimi drzwiami) natknęli się na jakąś ekscentryczkę, co Konradowi natychmiast poprawiło humor. Ciekawe, jak to zaraz daje się wyczuć pokrewną duszę. Duża doza wytworności. Szczupła figurka cała w czerni, lakierki, lśniąca czarna główka, dobrze ostrzyżona. Żałował, że nie ma ze sobą swojego kodaka z kolorowym filmem - świetne byłoby zdjęcie: maleńka czarna sylwetka w magicznej pozie wróżki, pod wysokim,
płonącym kolorami witrażem, no i te barwne światła, sunące przez powietrze, pełne wirujących drobin pyłu kosmicznego. Tytuł zdjęcia: „Sybilla”. Tak. Z bliska okazało się, że Sybilla należy do kategorii „ciekawa brzydula”. Odstające duże uszy, szerokie usta, spiczasty nosek. I błyszczące oczy o pięknym kolorze jeżyn. Te oczy były zdecydowanie jej atutem. Szanowny pan woźny był łaskaw wystawić ich oboje za wrota uczelni, lecz Konrad powstrzymał się roztropnie od przekazania starcowi wyrazów swego potępienia. Szkoda energii. Poza tym - starzec mógłby okazać się przykry. Sybilla wpatrywała się w niego - Konrada - z pewną przychylnością, cóż, nie od dzisiaj wiedział, że dziewczyny mają do niego słabość. Ta była, co prawda, starszawa. Na oko - szesnaście, z dobrym kawałkiem. Przeszłaś do drugiej klasy, prawda? - spytał ją, jak tylko znaleźli się koło furtki. Potwierdziła. Głos miała zdecydowanie bardzo interesujący - niski, zgaszony i matowy, a intonację osoby inteligentnej. - Wiedziałem - oświadczył. - Zauważyłbym cię przecież w gronie kandydatów. Przyjrzała mu się uważnie - ależ wymowne były te jeżynowe oczy! - i zapytała, czy on się boi egzaminów wstępnych. - Ależ dziewczyno - odparł, kręcąc młyńca rudą peruką i tak ustawiając maskę, żeby na pewno Aurelia ją dojrzała - ja w ogóle nie będę zdawał. Olimpijczycy nie muszą. - Nie zaimponował jej, tak jak oczekiwał. Może dlatego, że patrzała, zamyślona, na maskę. Miała długie, proste rzęsy - dwa jedwabiste, czarne wachlarzyki. Dorzucił: - Wygrałem dwie olimpiady - z polskiego i angielskiego. Pozwól, że się przedstawię: Konrad Bitner. - Jedwabińska - powiedziała nieco apatycznie. Trochę go dotknęło, że nie robił na niej takiego wrażenia, jak na innych dziewczynach. Żadnego strzelania oczami, zachęcających chichotów, łapania za rękaw, zarzucania zwierzeniami i wypytywania o jego osobiste życie. - A ty? - spytał. - Jak masz na imię? Zrobiła śmieszną minę, rozciągając zaciśnięte usta od ucha do ucha. - Ge - no - we - fa - powiedziała takim tonem, jakby to miał być dowcip. - Genowefa? - Nie. Nie Genowefa. Aurelia. - A więc Aurelia? - To dosyć skomplikowane. Po co ci ta maska? - I peruka. - I peruka. - Och, wiesz - próbowałem się zadomowić. Jeśli mam spędzić w tym gmachu najbliższe cztery lata, to muszę mieć pogląd na to, jaka jest scena. W mojej szkole miałem do dyspozycji tylko małe podium w świetlicy. Tu, muszę przyznać, jest całkiem inaczej. I ta piękna stara aula! Będę tu występował. Już postanowiłem. - Świetna ta maska - powiedziała nareszcie. - Sam ją robiłem, moja panno. - Naprawdę? Pokaż. Miała dziwny uśmiech - trochę drwiący, a trochę tragiczny. Kąciki ust nie unosiły się w tym uśmiechu, tylko rozciągały się w poziomie. Jak u Gelsominy w filmie La Strada. Przypatrywał się jej, kiedy uważnie oglądała oblicze demona, które wylepił z papier - mache i pomalował akrylami. Niestety, musiał troszkę zadzierać głowę - Aurelia była od niego wyższa o kilka centymetrów. Ale to nic. Napoleon też był niezbyt wysoki, zresztą - nie od niego zależało, czy rośnie, czy nie. To, co zależało od niego, Konrad, podobnie jak Napoleon, miał opanowane do perfekcji.
Podobała mu się fryzura Aurelii - jeżyk z mocnych, lśniących włosów - i jej niewymuszona elegancja, takiej nie można się nauczyć, ma się to po prostu we krwi. Józefina, jego matka, ma tę właśnie cechę. Zresztą ma też inną, właściwą tylko urodzonym aktorkom: zdecydowanie najlepiej wygląda w charakteryzacji i w kostiumie. Odmienia się. Rozkwita. Staje się pełniejszym człowiekiem. Niewiele myśląc, Konrad założył na głowę Aurelii swoją perukę, wykonaną z wąziutkich paseczków pomarańczowego i czerwonego jedwabiu. Odsunął się o kilka kroków. Tak. Tak jak przypuszczał, wyglądała fantastycznie z tą matową, białą twarzą, czarnymi dziurami oczu i płomienną strzechą, która jarzyła się jak kropka nad czarnym „i” jej postaci. - Możliwe, że jesteś urodzoną aktorką - powiedział, patrząc na nią z zachwytem. - Spójrz, ta peruka po prostu przyrosła ci do głowy. Nie zdejmuj jej chwilowo, bo szkoda tego widoku. Idziemy. 5 Był taki ładny i staranny. Włosy spadały mu z wypukłego czoła, jak ciemny trójkąt atlasu. Miał podłużne oczy koloru czekolady i wyglądał jak małe książątko. Mówił - nie, raczej: przemawiał - z pełnym wyższości rozbawieniem, z lekko ironicznym przekąsem, a jednak ani przez chwilę nie był przykry. Może z powodu tej swojej ujmującej uprzejmości. Miły był. Poszła za nim posłusznie, z tą pomarańczową peruką na głowie. Właściwie nie miała nic do roboty. Powrót do domu pani Moniki nie był specjalnie kuszącą perspektywą. Zresztą - był tam teraz pewnie tylko ten okropny Mariusz, któremu usta się nie zamykały, wyrzucając potoki brzydkich słów i przekleństw. Aurelia miała swój pokoik, ale go nie lubiła. Jego ściany były wyłożone jasnymi drewnianymi listwami, lśniącymi od chemolaku, który wciąż jeszcze przesycał powietrze świdrującym, drażniącym zapachem. Był tam jeszcze tapczanik, szafa na odzież, stolik i dwa krzesła. Ojciec i pani Monika starali się urządzić jej przytulny kącik. Bała się zmienić cokolwiek w układzie mebli, żeby ich tym nie urazić - ale ustawiono je wyjątkowo niezgrabnie, wciąż się o coś obijała. A wystarczyłoby po prostu przestawić szafę do wnęki, stolik usunąć pod ścianę - i już. Ach, urządziłaby ten pokoik tak ślicznie! - gdyby tylko mogła. Pęki ziół i suszonych kwiatów, dużo pięknego kolorowego szkła, żeby światło miało w co wpadać, i kryształowe wisiorki uwieszone w oknie, i piękne obrazy na ścianach... Ale przecież nie była u siebie. Nie zmieniła więc w pokoiku niczego, nie wbiła nawet gwoździa, a książki i pamiątki trzymała w walizce. Wszystkie swoje ulubione obrazy i tak miała - jak zawsze - na pocztówkach i w albumach. Na przykład ten miejski pejzaż Giorgio de Chirico: pusta ulica pocięta żółtym światłem i brązowym cieniem, a na ulicy - samotna dziewczynka tocząca przed sobą kółko, proste linie wikłają perspektywę ulicy i nie wiadomo, kto właściwie rzuca zza rogu domu ten długi, groźny cień z kijem (a może mieczem). Konrad maszerował przodem, nieustannie gadając i popędzając ją, to słowem, to gestem. Przestała myśleć o bezbronnej dziewczynce de Chirico: ten obraz - Tajemnica i melancholia ulicy - należał do jej ulubionych, a przecież chwilami się go bała. Potrząsnęła szybko głową, żeby uwolnić się od tego obrazu, chociaż nie było to łatwe, bo właśnie szli długą ulicą o niejasnej perspektywie, a domy rzucały ostre cienie na błyszczącą jezdnię. Aurelia zmusiła się, by słuchać, o czym mówi jej nowy znajomy. Po niedługim czasie wiedziała już o nim całkiem sporo: że mieszka ze starszą siostrą, studentką; że ich matka, Józefina Bitner, jest wybitną aktorką, że przeniosła się do Bostonu, bo tam wyszła za mąż; Konrad był u niej dwa razy, Józefina też czasem przyjeżdża na święta albo na wakacje. Przysyła pieniądze na życie, ale oni z siostrą nie najlepiej sobie radzą, więc też ciągle im brakuje funduszów. Ale to, oczywiście, nie problem, bo on właśnie od przeszło
pół roku zarabia, i to nieźle, urządzając przedstawienia uliczne. - Uliczne? Po prostu na ulicy? - zdziwiła się Aurelia. - Tak jest. - Konrad, wciąż energicznie maszerując, obejrzał się przez ramię i rzucił jej uśmiech pełen wyższości oraz zadowolenia z siebie. - Niedługo zobaczysz, jak to wygląda. Daję jednoosobowe spektakle, śpiewam albo gram, albo recytuję, ale najczęściej używam moich marionetek. Oczywiście - wystawiam cylinder na datki - i, wyobraź sobie, ludzie całkiem hojnie mi płacą. - A co na to twoja mama? Zatrzymał się. - Ciekawe pytanie - rzekł karcąco. - A dlaczego niby miałaby coś o tym wiedzieć? Nie zamierzam jej denerwować na odległość. Sam sobie poradzę. Jestem dobry w tak wielu dziedzinach, że sam sobie się dziwię. - A kiedy Aurelia uśmiechnęła się trochę kpiąco na te słowa, Konrad dorzucił energicznie, że nie chciałby, rzecz jasna, wydać się jej zarozumiałym pyszałkiem, ale że sądzi, iż jest, całkiem po prostu, typowym człowiekiem Renesansu. Aurelia przyjrzała mu się z zastanowieniem. Wyznanie brzmiało dość zabawnie, ale - z drugiej strony - ten chłopiec był na swój sposób niezwykły. Człowiek Renesansu? No, no. Wszystko możliwe. Przeszli na ukos przez Dąbrowskiego i Aurelia stwierdziła w nagłym popłochu, że Konrad prowadzi ją prościutko w dół ulicą Roosevelta, wzdłuż rzędu pięknych secesyjnych kamienic. - Dlaczego zdejmujesz perukę? - zganił ją, oglądając się znów przez ramię. - Prosiłem, żebyś tego nie robiła! Aurelia milczała. Nie mogłaby mu przecież powiedzieć, dlaczego za nic nie chce, by ją zobaczono w tej śmiesznej peruce z okien na czwartym piętrze. Spojrzała w górę, gdzie na balkonie, pod samym już szczytem kamienicy numer sześć, suszyły się pieluchy. Podniszczony masyw budynku, zwieńczony spadzistym dachem, wyrastał przed nią w zawrotnej perspektywie, jak u Giorgio de Chirico. Aurelia potrząsnęła głową i zacisnęła mocno powieki. Nie, nie, nie. - Mieszkasz gdzieś tutaj? - spytała szybko, byle coś powiedzieć. Usłyszała, że Konrad mieszka tuż, za rogiem, przy Krasińskiego. Naburmuszony, odebrał jej perukę, jakby pozbawiał ją orderu. 6 W kuchni Borejków przepięknie pachniało. Pachniało nawet na ulicy Roosevelta, bo na parapecie parterowego okna stygła forma wypełniona złocistym plackiem drożdżowym z kruszonką. Twórczyni placka, Gabriela, trzydziestolatka o miłej, piegowatej twarzy i jasnej czuprynce - stała w oknie. Wypatrywała właśnie, bardzo niecierpliwie, swoich córeczek. Na kilka tygodni przed końcem roku szkolnego uległa wreszcie ich prośbom i zgodziła się, by wracały ze szkoły same, bez opieki dorosłej osoby. Teraz żałowała. Owszem, wiedziała, że dziewczynki mają słuszność, domagając się zwiększenia zakresu samodzielności, lecz odkąd się zgodziła - nie zaznała spokoju. Starsza córeczka, Pyza, była naprawdę solidnym i odpowiedzialnym jedenastoletnim człowiekiem i gdyby to ona właśnie miała wracać sama, bez opieki, nie byłoby czego się obawiać. Ale Laura, zwana Tygryskiem, była zupełnie inną odmianą córeczki. Gabrysia nieraz zastanawiała się, jakim to przedziwnym kombinacjom genów zawdzięcza takie dziecko - jedną wielką tajemnicę i nieustanną niespodziankę. Laura kłamała bez wysiłku i z wdziękiem, a jej fantazja nie znała wprost granic, podobnie jak jej wieczna skłonność do wybryków. Solidna i zrównoważona Pyza nie miała, naturalnie, żadnego posłuchu u Laury. Ale cóż, posłuchem u Laury cieszył się mało kto spośród dorosłych, cóż dopiero siostrzyczka, choćby i
starsza o trzy lata. Można więc było obawiać się wszystkiego - na przykład tego, że Tygrysek wyrwie się Pyzie akurat na środku skrzyżowania albo ucieknie jej i przepadnie w mrocznych zaułkach dzielnicy Jeżyce. Gabrysia zadrżała i wychyliła się z okna. Chłodne powietrze pięknie pachniało po deszczu, słońce zapalało ostre błyski w rozległych kałużach. Ulica Roosevelta, spłukana do czysta ulewą, z jednej strony piętrzyła swe masywne kamienice, z drugiej - otwierała się na zachwaszczone tereny dawnych ogródków działkowych. Dalej były tory kolejowe i gęste czupryny kasztanów przy Teatralce, nad którymi wznosił się budynek Opery oraz charakterystyczne wieże kościoła Dominikanów. Szkoła Pyzy i Tygryska znajdowała się o przecznicę za kościołem, a więc niedaleko. Akademię z okazji zakończenia roku wyznaczono na dziesiątą. Teraz była prawie pierwsza - a dziewczynek ani śladu. Gabrysia dzwoniła już do Żaków, pytając, czy wróciła Ulka, ich wnuczka, koleżanka z klasy Tygryska. Okazało się, że wróciła, i to dawno. Uroczystości skończyły się o wpół do dwunastej i droga do domu zajęła Ulce, jak zwykle, kwadrans. Gabrysia wywiesiła się przez parapet i wytężyła wzrok, zasłaniając oczy ręką. Patrzała w prawo, ku widniejącemu u szczytu ulicy skrzyżowaniu (bez sygnalizacji świetlnej). Dziewczynki miały zakaz wracania „górą”, przez most Teatralny, ale naprawdę - zakazy nic nie znaczyły dla Tygryska. A tymczasem po moście Teatralnym mogli się poruszać tylko piesi i tramwaje, te ostatnie - bardzo powoli. Nadjeżdżały więc cicho i podstępnie, pewnego razu Gabriela sama o mały włos nie dostała się pod koła, czytając książkę. - Nie, no przecież to śmieszne - skarciła samą siebie. - Wszystkie inne matki spokojnie czekają na powrót dzieci, ufając, że instynkt samozachowawczy powstrzyma je przed wpychaniem się pod tramwaje oraz ciężarówki. Oho - ho, ależ się uspokoiła, doprawdy. Gabrysia, którą w każdej sytuacji życiowej cechowało poczucie humoru - zwłaszcza na swój temat - teraz też uśmiechnęła się nad sobą. Pokręciła głową. Nerwowo obeszła kuchnię, wyjęła z lodówki kartonik soku jabłkowego, sprawdziła, czy nie za zimny, i zajrzała niepotrzebnie pod pokrywę rondelka, gdzie czekały, skromnie do siebie przytulone, gołąbki w sosie pomidorowym. Za chwilę, sama nie wiedząc, jak i kiedy, znów znalazła się przy oknie. Turkusowy, wytworny tramwaj, zdobny w przebogatą reklamę mydła Fa, przejechał w dół ulicy Roosevelta, a Gabrysia odprowadziła go wzrokiem przepełnionym niechęcią, po czym raz jeszcze spojrzała w kierunku przeciwnym. Ruch się wzmagał. W tłumie przechodniów, drepczących coraz gęściej, Gabrysia dostrzegła dwie dziwaczne, drobne figurki w czerni, idące krokiem dość energicznym. Kiedy pierwsza z figurek mijała kamienicę numer sześć, ta druga zdarła z głowy płomienną perukę - i Gabrysia rozpoznała Aurelię Jedwabińską. Dziewczyna szła z zadartą głową, wciąż gapiąc się na okna mieszkania Dmuchawca. Omal nie wpadła w wielką kałużę pośrodku chodnika. Towarzyszący jej drobny chłopiec w czerni podtrzymał ją i pomógł złapać równowagę. - Geniusia! - krzyknęła impulsywnie Gabriela, wychylając się jeszcze bardziej i machając ręką. Aurelia zatrzymała się i spojrzała w górę, na borejkowski wysoki parter, uśmiechając się jak słońce, wprost tryskając wdzięcznością, radością i przywiązaniem - po tym dziecku zawsze było widać wszystkie jego dobre uczucia. - Dzień dobry! - odkrzyknęła żywiołowo, wymachując ramionami, jakby miała zamiar ulecieć w powietrze. - Dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry! - Chodźże do nas, nie widziałam cię od miesięcy - zapraszała Gabrysia. Towarzyszący Aurelii chłopiec też uniósł głowę i z uwagą przyjrzał się Gabrieli, po czym lekko się skłonił i
przeniósł pytające spojrzenie na Aurelię. - Idziesz?! - spytał tonem dość władczym. - Ja? O, ja idę do Gabrysi - odpowiedziała uśmiechnięta, nieuważna Aurelia, nie patrząc na niego. Ale Gabrysia patrzała - i dostrzegła cień zawodu na wyrazistej twarzy chłopca, więc zawołała natychmiast: - Ależ chodźcie tu oboje, szybko - i ruszyła otwierać drzwi. Już kiedy się do nich zbliżała, usłyszała nierówny, radosny łomot, jakby na schodki wbiegało niezgrabne cielątko, plącząc nogi. Otworzyła - i już Aurelia rzuciła się jej na szyję, ściskając zapamiętale, ze wszystkich sił, i całując ją w policzki mocno, głośno i serdecznie. Zatoczyły się tak aż do kuchni, śmiejąc się i wykrzykując, a chłopiec, zdumiony, szedł za nimi. Teraz został jej przedstawiony (syn Józefiny Bitner! - ho, ho! Świetna była jako Rachela w Weselu) i wszyscy troje zasiedli za solidnym, dużym stołem. Gabrysia, nalewając gościom chłodnego soku do błękitnych kubków, krając puszyste ciasto, przyglądała się przede wszystkim dziewczynie. Biedaczka, strasznie zmizerniała. Biedny, biedny dzieciak. Buzia jej się wyciągnęła, nabrała wyrazu goryczy i roztargnienia zarazem, oczy lekko zapadły i posmutniały. Ale przecież była to wciąż ta sama, towarzyska, złakniona uczucia Geniusia, która przed laty zaczęła przychodzić na obiadki do nieznajomych mieszkańców ulicy Roosevelta, stopniowo zmieniając ich w swoich przyjaciół. - Nie było cię tu chyba przez rok, Geniusiu! - powiedziała Gabriela, siadając bliżej niej i opierając twarz na dłoni. - Bo... ja teraz daleko mieszkam - bąknęła Aurelia. Ale oczywiście nie podała prawdziwego powodu. Gabrysia przypadkiem wiedziała, że Aurelia mieszka z ojcem na Świerczewie. Gdyby chciała przyjść na Roosevelta, nie byłoby to trudne. Ale najwyraźniej, z jakichś powodów - nie chciała. Być może, zbyt wiele wspomnień wiązało się jej z tymi kątami. Gabrysia powinna była zmilczeć, ale spytała: - Czy u Kreski też nie byłaś od roku? - Też - odpowiedziała Aurelia, czerwieniąc się, jak to ona, gwałtownie i mocno, po same uszy. Jej wymowne spojrzenie prosiło: „Nie pytaj!” - więc Gabrysia umilkła. Aurelia też milczała, zbierając okruszki z talerza i ugniatając je w gładką szarą kulkę. W tym momencie rozległy się długie, przerażające sygnały dzwonka i Gabrysia rzuciła się otwierać. Z ulgą ujrzała obie swe zguby w wymiętych, mokrych i zazielenionych trawą strojach apelowych. Na białej bluzeczce Pyzy widniały liczne kapki w kolorze jagód, a na jej zacnej buzi - ślady po czekoladzie. Tajemnicza twarzyczka Tygryska nie była usmarowana niczym, za to na jej ciemnowłosej główce spoczywał okazały wieniec z kwiatów polnych, liści i traw. Poddane gradowi pytań, córeczki wyjawiły, że spędziły błogie chwile na Teatralce, przeczekując najpierw deszcz pod osłoną kasztanów, a następnie grzebiąc się w piaskownicy, łażąc po drabinkach i figlując pośród krzewów zieleńca. Ukoronowaniem spaceru były lody od Brody - in summo gradu (W najwyższym stopniu) pyszniutkie - zakupione w budce przy moście Teatralnym - którą to drogą wróciły, bo przecież bliżej. - Nie gniewaj się, mamuś! - poprosiła Pyza, zerkając przepraszająco spod miedzianej grzywki i przytuliła ciepły, rumiany, krągły jak jabłuszko policzek do ramienia Gabrysi. - Gniewam się - oświadczyła Gabrysia, której serce momentalnie stopniało, a ostatnie ślady gniewu uleciały. - Mogłyście chociaż zadzwonić, że się spóźnicie! - Ależ, moja droga, na Teatralce nie ma telefonu! - zaśmiała się Laura i - przechodząc w swym wonnym wieńcu - musnęła pieszczotliwie czubkami palców dłoń matki. - Dzień dobry
- rzuciła z wdziękiem wkraczając do kuchni i mierząc wzrokiem Konrada. (Na Aurelię prawie nie zwróciła uwagi). Zaraz też zaczęła żywą z nim rozmowę, wtrącając co chwila zwroty łacińskie (ojciec Gabrysi, Ignacy Borejko, filolog klasyczny, z zamiłowaniem uczył wnuczki łaciny, obiecując, że w przyszłości wpoi im i grekę starożytną). Gabrysia dopilnowała, by dzieci umyły ręce przed jedzeniem, i z wielką uwagą obejrzała ich świadectwa, zastanawiając się, jak to możliwe, by istoty tak różne jak Pyza i Tygrysek miały do tego stopnia identyczne oceny: celujące od góry do dołu. Ta monotonia i jednolitość dawały jej sporo do myślenia na temat niedostatecznej rozpiętości skali ocen: prawdę mówiąc, żeby w pełni ocenić Tygryska, trzeba by użyć całej palety stopni, mniej więcej około trzydziestu. Odłożyła arkusiki do specjalnej teczki, wycałowała bohaterki dnia i dała im jeść oraz pić, a podczas gdy ona się krzątała, do kuchni zaczęła po trochu schodzić rodzina - a raczej mała jej reprezentacja, bo mama i tata zostali wyekspediowani na dwutygodniowe wczasy nad morzem, zaś Ida i jej mąż Marek wyruszyli maluchem w podróż po Europie. - Geniusia! - zawołała radośnie Natalia, trzecia z kolei Borejkówna, wchodząc do kuchni z łubianką pełną truskawek, zaś w chwilę później identyczny okrzyk wzniosła najmłodsza z sióstr, Patrycja, która przybyła na obiad wraz ze swym ukochanym Florianem (pseudo Baltona). Gabriela już niejednokrotnie zastanawiała się, jakim to cudownym właściwościom tego lokalu należy zawdzięczać fakt, że ilekroć w kuchni jest coś do zjedzenia, natychmiast pojawia się tłum głodnych ludzi i - co najdziwniejsze - zawsze jakoś starcza dla wszystkich. Także i teraz udało się jej poczęstować wszystkich obecnych, choć do dyspozycji miała zaledwie kartonik zsiadłego mleka, cztery sztuki drobnych gołąbków w sosie pomidorowym, dwa i pół kilo truskawek oraz placek drożdżowy. Na ostatnie dwa kawałki ciasta załapał się jeszcze sąsiad, Maciek Ogorzałka, który wraz z córeczką Kasią wpadł oddać prasowalnicę do bielizny i naturalnie został natychmiast zaproszony do stołu. 7 Konradowi bardzo, ale to naprawdę bardzo, smakował placek drożdżowy. Dawno nie jadł czegoś tak niewiarygodnie pysznego. Bebe, jego siostra, zazwyczaj kupowała jakieś gotowe babki czy pierniki i nawet nie przypuszczał, że domowe ciasto może być takie dobre. Zjadłby więcej, naprawdę, ale nie wypadało: miła pani o jasnych włosach i dobrym spojrzeniu krzątała się, zakłopotana, dzieląc mizerny posiłek pomiędzy gromadę ludzi. Konrad poprzestał na trzech kawałkach, a i tak miał wrażenie, że skompromitował się okazując łakomstwo niegodne dżentelmena. Inna rzecz, że nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi; to go dziwiło. Lubił być podziwiany i umiał skupiać na sobie zainteresowanie rozmówców. A tu - rzecz dziwna. Aurelia, na której opinii zależało mu chwilowo najbardziej, zdawała się w ogóle o nim nie myśleć - najpierw kręciła gałeczki z ciasta, potem witała się burzliwie z dwiema uroczymi młodymi kobietami, które kolejno wkroczyły do tej obszernej kuchni. Bardzo podobała mu się zwłaszcza ta pierwsza - Natalia: miała subtelną twarz i mnóstwo marchewkowych loków i uśmiechała się tak miło, patrząc na niego. Druga z sióstr, bardzo cielesna blondynka o różowej cerze, zwana trafnie Pulpecją, koncentrowała swą uwagę wyłącznie na facecie o wesołej minie, ostrzyżonym na zero. Nie szkodzi. Konrad i tak uważał, że różowe blondynki są trywialne w kolorycie. Patrzał na tę całą ludzką gromadę i cieszył się ciepłem, które łączyło ich wszystkich, gdy tak rozmawiali, jedli, wybuchali śmiechem lub popadali w zadumę. Ponieważ i tak już nie jadł, ustąpił grzecznie miejsca przy stole tej cielesnej Pulpecji.
Dziwił się, w jak naturalny sposób go tu przyjęto. Nikt go nie pytał, kim jest i skąd przychodzi. Aurelia nawet nie wszystkim zdążyła go przedstawić - a przecież nie czuł się obcy. Natychmiast został przyjęty - mógł być z nimi, śmiać się, rozmawiać, opowiadać dowcipy, wymieniać opinie. Usiadł opodal, na parapecie wielkiego okna z widokiem na Roosevelta - i z przyjemnością oddał się obserwowaniu twarzy. Uwielbiał interesujące twarze. A tu właśnie miał ich pod dostatkiem. Uwielbiał śledzić niewidzialne impulsy i połączenia pomiędzy ludźmi - najczęściej kryło się to w spojrzeniach, ruchach rąk lub nieznacznych drgnieniach mięśni wokół ust. A bywało i tak, że uczucie czy myśl emanowały z człowieka, mimo że nie drgnął w nim żaden mięsień - wszystko wyrażały oczy albo układ ciała. Pomyślał, że kiedy już będzie zawodowym reżyserem, właścicielem teatru (bo takie właśnie miał życiowe plany), spróbuje też nakręcić film całkowicie pozbawiony dialogów, z akcją pełną niesłychanego napięcia, zawartego wyłącznie w tych niezauważalnych impulsach. Zaczął od obserwacji Aurelii, bo ona właśnie fascynowała go najbardziej. Siedziała na brzeżku stołka, w rogu stołu, starając się zajmować sobą jak najmniej miejsca, ale jej poza była swobodna i na luzie. Rezerwa, a może nawet skromność - przy zupełnym braku poszanowania dla konwenansu, ciekawe połączenie. Aurelia miała bardzo bogatą mimikę - zdawało się, że żadne uczucie nie może przepłynąć przez nią bez śladu. Kiedy patrzała na panią Gabrielę, jej twarz wyrażała miłość i oddanie. Zazdrosnym błyskiem oczu skwitowała przybycie dwu dziewczynek, a kiedy starsza z nich, ta miedzianowłosa, tuliła się do matki - Aurelia odwróciła wzrok. Bezcielesna Natalia i cielesna Patrycja, mimo dzielących je różnic fizycznych i psychicznych, połączone były silną więzią uczuciową, która ogarniała i Gabrielę. Wszystkie trzy zaś lubiły Aurelię: z ich spojrzeń i uśmiechów, drobnych gestów i poruszeń emanowała życzliwość i wyrozumiałość - tyle że brązowe, ciepłe oczy pani Gabrysi przy spojrzeniu na Aurelię wyrażały troskę. I wszystkie mówiły do niej: Geniusiu! Ciekaw był, co to ma znaczyć. Konrad przeniósł wzrok na córeczki Gabrysi - gadatliwe, ładne mądrale, sypiące cytatami łacińskimi, niebywale, jak na siostry, różne. Pyza, miedzianowłosa z grzywką i szerokimi brwiami swojej matki, to była ta dobra i odpowiedzialna. To ona tuliła się do matki - nie ta druga, kapryśna, ciemnowłosa i krucha. A jednak, chociaż pani Gabrysia obejmowała Pyzę - jej myśli były przy niedobrym Tygrysku, widać to było z kierunku spojrzeń. Nagle rozległ się dzwonek, cielesna Pulpecja leniwie kazała siostrze otworzyć i po chwili Natalia wprowadziła do kuchni wysokiego, beztroskiego faceta z jasnym wąsem. Facet wiódł za rączkę małą dziewczynkę i na jego widok wszyscy ucieszyli się i uśmiechnęli, zrobiło się poruszenie. Ścieśniono się, by oboje mogli usiąść przy stole, i tylko jedna osoba siedziała bez ruchu i bez słowa, a tą osobą była Aurelia - biała, kredowo biała, przerażona, jakby nagle stanęła oko w oko z upiorem. Konrad patrzał na nią zadziwiony, bo nie umiał określić wyrazu jej twarzy. Nagle ujrzał, jak tajemnicze uczucie w jednej sekundzie każące Aurelii blednąć, w następnej - skrapla się w postaci dwu łez w jej czarnych oczach. Ale na tym się skończyło. Wykazała nadzwyczajną przytomność umysłu i zręczność, wstając i wymykając się ze swego kącika w takim gwarnym momencie, że chyba nikt nie zauważył jej wyjścia. Już po chwili była w ciemnawym przedpokoju, ciasnym i zapchanym książkami po sufit. Konrad ześlizgnął się z parapetu i wyszedł po angielsku, zabierając po drodze swoją maskę i perukę.
8 Aurelia pchnęła ciężkie, opatrzone szybkami drzwi bramy i wypadła na Roosevelta. Przez chwilę stała, mrużąc mokre oczy, oślepiona ostrym blaskiem słońca, a potem ruszyła z miejsca - i wpadła na kogoś, kto wysiadł właśnie z furgonetki ford transit, ustawionej z fantazją w poprzek chodnika. - Genowefa! - krzyknął, zaskoczony. - O, dzień dobry, dzień dobry, panie Piotrusiu! - wyjąkała ona, zarazem uradowana i zakłopotana. Brodaty Piotr Ogorzałka, starszy brat Maćka, odziany w bluzę i dżinsy, wesół jak szczygieł i rozsiewający wokół siebie aurę sukcesu, nie mógł się nacieszyć niespodziewanym spotkaniem. - Kiedy ja ciebie ostatnio widziałem?! - wykrzykiwał. - Szmat czasu! Aleś się zmieniła, dziewczyno! - poklepywał ją po plecach tak mocno, że prawie poczuła jego łapę na kościach kręgosłupa. - A gdzieś ty tak nagle znikła, powiedz? - Przecież to pan się wyprowadził - przypomniała mu przekornie. - Nie słuchał pan moich rad, nie ożenił się pan z Gabrysią... Piotr Ogorzałka wybuchnął śmiechem: - O, swatałaś ty mnie, swatałaś - niech cię licho! Ale w końcu cię posłuchałem i ożeniłem się, wiesz o tym chyba? Aurelia wiedziała. Ślub Piotra odbył się latem zeszłego roku. Ale ona na nim nie była z powodu żałoby. - A wiesz o tym, że syn mi się urodził?! - pękał z dumy Piotr. - A jaki ładny, a jaki mądry! Nie chciałbym być śmieszny, ale mam wrażenie, że to jest najpiękniejsze dziecko, jakie widziałem, a wierz mi - widziałem ich krocie! Z bramy kamienicy numer pięć wyszedł Konrad, posępny jak Hamlet, niosąc w wyciągniętej oskarżycielsko ręce perukę i maskę. - Widzę - rzekł - że już o mnie całkiem zapomniałaś - zwrócił się do Aurelii tonem pełnym wyrzutu. - Dlaczego tak nagle uciekłaś, czy przestraszyłaś się tego faceta z wąsami? Aurelia zdenerwowała się tak, że aż w oczach się jej zaćmiło. - Nie uciekłam - wyrzekła z trudem, walcząc z zawrotem głowy. - Ja - tylko - przypomniałam sobie coś - świadectwo! Zostawiłam je w szkole! - Maciek wciąż siedzi u Borejków? - spytał pogodnie Piotr Ogorzałka. - Dobra, nie będę czekał, aż wyjdzie, muszę jechać do Pobiedzisk, do rodziny. I ledwie wyrzekł słowo: Pobiedziska - Aurelia doznała olśnienia. Często jej się to zdarzało. Uważała, że ludzie obdarzeni tajemniczą intuicją - jak ona - powinni takie olśnienia traktować jako widomą wskazówkę od Opatrzności. Wskazówką było w tym momencie słowo „Pobiedziska” - i dreszcz, jaki ono wywołało. Wiedziała, że musi pojechać tam z Piotrem - nie przypadkiem też spotkała go właśnie tu i teraz. W Pobiedziskach mieszkała przecież jej babcia, matka ojca. Oczywiście. Oczywiście. Nagle, jak w łamigłówce po znalezieniu ostatniego, zagubionego kawałka, w jednej chwili wszystko ułożyło się na swoim miejscu. - Proszę - powiedziała z żarem, patrząc w roześmiane, szczere i przyjazne, znane od zawsze brodate oblicze. - Czy mogę pojechać z panem? Zgodził się, oczywiście, z miłą chęcią. Powiedział, że teraz to dopiero się nagadają, za wszystkie czasy. Będzie, zresztą, wracał do Poznania jeszcze dziś, musi tylko odebrać od matki kosz jajek i wiadro czereśni. Konrad, stojący obok z taką miną, jakby mu kto robił dotkliwą krzywdę, zawołał w tym momencie:
- Wspaniale! To ja też chciałbym jechać - czy mogę? Kiedy pan Piotr zgodził się i na towarzystwo Konrada, Aurelia zadbała o to, by go przedstawić. - Kolega ze szkoły - powiedziała, a Konrad spytał uprzejmie, czy mógłby wpaść tylko na minutkę do domu, za rogiem, na Krasińskiego, żeby zawiadomić o wyjeździe siostrę i zabrać parę rekwizytów. - Rekwizytów? Ho - ho - powiedział pan Piotruś, unosząc wesoło kędzierzawe brwi i poklepał Konrada po łopatce. Dom Konrada był staroświeckim pałacykiem z poobijanym, różowawym tynkiem zdobnym w zacieki i plamy. Kiedy czekali w furgonetce, aż chłopak wróci, Aurelia wpatrywała się bezmyślnie w ozdobne linie dachu i balkonu. Milczała, nie reagując na dobrotliwe docinki pana Piotrusia, które kręciły się wokół tematu zasadniczego („szkolna miłość, wiem, wiem, sam przechodziłem”), obrastając w aluzje i kpinki na temat przemądrzałych, małoletnich adoratorów. Gdybyś ty wiedział - myślała Aurelia. Na szczęście nikt, nikt na całym świecie nie domyślał się, jaka straszna tajemnica ją dręczy. Nikt. Nawet sam Maciek Ogorzałka. Znała Maćka i Kreskę już tyle lat! Pokochała ich całym sercem - samotne, sześcioletnie dziecko - a oni bez namysłu otoczyli ją przyjaźnią, opieką i troską. Kiedy uciekła z domu, po tej awanturze o Pieska, zamieszkała u Kreski właśnie. I potem znów mieszkała u nich, ilekroć mamusia wyjeżdżała lub chorowała. Kiedy w zeszłym roku zabrano mamusię do szpitala - to znów Kreska zaofiarowała Aurelii kąt u siebie, pomoc i opiekę, chociaż z trojgiem małych dzieci naprawdę nie miała lekko. Ale to była cała Kreska - hojna, kochana, niezawodna. I Maciek był taki - dobry, serdeczny. Lubiła mieszkać u nich, ich dom oddychał miłością. Stare mieszkanie profesora Dmuchawca, przebudowane tak pięknie przez Maćka, było obszerne i przytulne. Spała w dużym pokoju profesora, za parawanem, na rozkładanym łóżeczku. Nigdy i nigdzie nie czuła się tak bardzo w domu, tak bardzo u siebie, jak w tym ciemnym kąciku. Profesor słuchał Mozarta, czytając w swym zielonym fotelu, a za drzwiami, w dwupoziomowym pomieszczeniu przerobionym z obszernej kuchni, gwarzyły, piszczały i hałasowały dzieci, cicho warczała maszyna do szycia, Kreska czytała Kasi bajki albo karmiła i usypiała bliźniaczki, a Maciek, pochylony nad stołem, kreślił do późna w noc rysunki, jaskrawo oświetlony lampą techniczną. Nikomu tam Aurelia nie przeszkadzała, była na swoim miejscu. Wszyscy ją lubili, akceptowali nawet jej wady. I wszystko to ona sama, własnymi rękami, popsuła! Na kilka dni przed śmiercią mamusi wróciła ze szpitala, nieprzytomna z żalu, udręczona jej cierpieniem - i ledwie weszła do dużego pokoju - rozpłakała się. Usiadła w pluszowym fotelu profesora i nie mogła się uspokoić, wypłakiwała z siebie cały ból i strach. Nagle z głębi mieszkania przybiegł Maciek, przestraszony tymi odgłosami, ukląkł przy fotelu i pogłaskał ją po głowie. Nic nie powiedział, tylko patrzał ze współczuciem, wiernie, cała dobroć malowała mu się na twarzy i wyglądał, jakby wszystko - wszystko rozumiał. Zaryczana, rzuciła mu się na szyję, ściskając go rozpaczliwie, ze wszystkich sił - ach, jak mogła! Jak mogła? Maciek objął ją odruchowo, poklepał po łopatce, powiedział coś dobrego, pocieszającego - a ona natychmiast, sama nie wiedząc, co robi - pocałowała go. Tak jakby to musiało być, w ciepłym, bezpiecznym uścisku jego opiekuńczych ramion, tak jakby to było zupełnie naturalne. Ale nie było. Wiedziała to już w następnej sekundzie. I Maciek też: spojrzał na nią ze zdziwieniem i zakłopotaniem i otarł sobie wierzchem dłoni policzek, który zamoczyła mu łzami: - Chodź no, dzieciaku - powiedział. - Całkiem zapuchłaś. - Udawał chyba, że nic takiego się nie stało. Zaprowadził ją do łazienki, przytrzymał za kark i porządnie umył jej twarz gąbką Kasi, zanurzoną w lodowatej wodzie. Jakby nigdy nic.
Ochłonęła od razu i przestała płakać - ale dopiero wtedy wstyd zaczął ją palić, jak żrący kwas - i było z tym coraz gorzej i gorzej. Najgorzej zaś było wtedy, kiedy przypominała sobie jego zdumienie i zakłopotanie. Och, to było najstraszniejsze. Co on sobie pomyślał?! Zaraz po pogrzebie wyprowadziła się do ojca i to jakoś usprawiedliwiało fakt, że nie pokazała się już na Roosevelta. Ze wszystkich sił starała się zapomnieć o tym, co zaszło. I o śmierci, jaka jest straszna. I o życiu, jakie jest trudne. I o tym, jak człowiek mało zna samego siebie. I o tym, jak łatwo stać się zdrajcą. Ale, żeby zapomnieć na dobre, musiała przestać bywać u Maćków. Dręczyły ją wyrzuty sumienia, nie mogła spojrzeć Kresce w oczy. Musiała przestać ją widywać. Udało się to także i dlatego, że faktycznie mieszkała teraz daleko od Roosevelta, w szeregowych domkach na Świerczewie. Do szkoły jeździła autobusem, przystanek był zaraz za szkołą, wychodziła z lekcji - i odjeżdżała w kierunku przeciwnym niż Jeżyce. Łatwo było unikać Maćków - i tak już mogło zostać. Źle się stało, że poszła dziś za Konradem. Wszystko, wszystko jej się przypomniało - dobre chwile i złe chwile, i te najgorsze chwile także - i na domiar złego Maciek musiał się pojawić u Borejków! Dopiero gdy go dzisiaj ujrzała - kochanego, miłego, bliskiego jak zawsze - zrozumiała, jak strasznie się za nim stęskniła. Ale przede wszystkim - jak się stęskniła za Kreską. Z powodu Kreski zadręczało ją to poczucie winy. Bo był przecież moment - co z tego, że krótki jak mgnienie oka - kiedy zapomniała o jej istnieniu. Konrad wyszedł szybkim krokiem ze swojego różowego domu, niosąc wielką torbę, wyładowaną czymś tajemniczym i wybrzuszającą się na wszystkie strony. Doskonale, że już się zjawił - pan Piotruś zwrócił swą uwagę na niego i dzięki temu Aurelia mogła przywołać na twarz jakiś normalny, codzienny wyraz. 9 Cóż, oczywiście - dla niego zostało już tylko miejsce w tyle furgonetki, bo Aurelia siadła obok tego brodatego starca w dżinsach i nawet jej do głowy nie przyszło, że mogłaby potowarzyszyć komu innemu. Albo przynajmniej - przynajmniej! - obejrzeć się i rzucić ze dwa cieplejsze słowa. No, dobrze. W porządku. Usiadł sobie z tyłu i wbił spojrzenie pełne urazy w tył jej głowy, chwiejącej się jak czarny tulipan na długiej, wątłej szyjce. Ale Aurelia nie zareagowała na oskarżycielską siłę jego spojrzenia. Siedziała i milczała. Doszedł do wniosku, że istnieje możliwość, iż panna Sybilla jest po prostu źle wychowana. W całym samochodzie mocno pachniało truskawkami. Rozejrzał się i zauważył u swych stóp dwie łubianki, wypełnione po brzegi pięknymi jasnoczerwonymi owocami o podłużnym kształcie. Wyglądało na to, że właściciel forda transit to niezły łakomczuszek - naprawdę, dwie łubianki truskawek i wiadro czereśni, plus koszyk jaj powinny mu zdecydowanie zaszkodzić. Oby. Konrad czuł niechęć wobec aktywnych czterdziestolatków z drogimi samochodami. Jeden z takich facetów zabrał mu - bądź co bądź - matkę. Zresztą, świat ostatnio zdawał się zapełniony takim gatunkiem mężczyzn. Prawdziwych inteligentów oraz ludzi twórczych, oddanych całym sercem Sztuce, po prostu jakby wyssało z otoczenia. Dawno nie spotkał, na przykład, prawdziwego poety. Może to miało związek z faktem wyjazdu Józefiny. Jeszcze kilka lat temu ich dom pełen był poetów, malarzy, śpiewaków i wszelkich jednostek nietuzinkowych. Było wesoło i wspaniale, wszyscy się tak lubili, a jeśli kłócono się o coś, to najczęściej - o przyszłość powieści lub filmu polskiego albo o to, czy ostatnia premiera w teatrze była klapą - gigant, czy tylko normalną porażką.
Teraz zaś - cóż, teraz nawet Bernard Żeromski, wspaniały niegdyś i bezinteresowny artysta, nauczył się zarabiać pieniądze na Sztuce, w związku z czym znacznie zwiększył wydajność i zaczął malować obraz za obrazem, z podejrzaną łatwością. Zagadnięty w tej sprawie przez Konrada, Bernard tłumaczył się mętnie, że ma na utrzymaniu żonę i dzieci. To jednak, zdaniem Konrada, nie usprawiedliwiało w najmniejszym stopniu zaniechania happeningów ulicznych - tej pięknej i bezinteresownej formy oddziaływania na tłum poprzez czystą, wyabstrahowaną Sztukę. Truskawki pachniały coraz silniej w nagrzanym wnętrzu wozu, więc Konrad wziął sobie od niechcenia jeden duży i soczysty owoc z samego wierzchu. Mimo woli zerknął, czy starzec nie patrzy - i niestety, przekonał się, że owszem, właśnie patrzał. Zerkał sobie w lusterko wsteczne i oczy ich spotkały się na jedną, boleśnie żenującą chwilę, dokładnie wtedy, gdy Konrad smacznie wkładał truskaweczkę w rozdziawione usta. Gdybyż jeszcze ten prymityw udał, przez dyskrecję, że niczego nie widział! Ale nie, naturalnie skwitował zajście wybuchem gromkiego rechotu i wrzasnął jowialnie: - Na zdrowie, mały! Jedz ile wlezie! Grubiaństwo tego człowieka wprawiło Konrada w osłupienie. Czuł się tak, jakby go kto spoliczkował, i przez większą część drogi wiodącej ulicami Jeżyc, a potem Starego Miasta i Śródki, przetrawiał wydarzenie, czując narastającą chandrę i psychiczną niewygodę. Oczywiście, truskawek już nie tknął. Nie będzie się starzec naigrawał. O, nie. Nie z Konrada Bitnera. Samochód opuścił już obręb miasta, brodaty polecił Aurelii, by zapięła pasy, co ona naturalnie uczyniła bez szemrania, choć mogła przecież powiedzieć, że woli się przesiąść do tyłu. Jednakże najwyraźniej nie wolała. Tak. Cóż, sytuacja powoli się wyjaśniała. Był oto intruzem. Jakaż ona jest niewrażliwa! Jak kloc. Jak on mógł tak się pomylić w ocenie! 10 Czternasta zero zero. Koniec. Fajrant. Pan Jankowiak zdjął kitel, strzepnął go i starannie rozwiesił na drewnianym ramiączku, jeszcze przedwojennym, politurowanym. Bardzo porządna robota, kiedyś to nawet ramiączka robiło się ze staraniem i elegancko. Przyniósł je sobie z domu, przed piętnastu laty, kiedy zaczął pracę w tym liceum. Tak, tak, niedługo będzie równo piętnaście latek - niby niewiele, a tu - proszę, starość już nadeszła. Zawiesił ramiączko na haczyku, po czym zebrał swoje rzeczy i schował je do szafki po lewej stronie biurka: małą grzałkę elektryczną, szklankę, puszkę z herbatą, słoik z cukrem, garnuszek, łyżeczkę, nóż oraz solniczkę porcelanową w kształcie pisanki. Kiedyś podarowała mu ją nieboszczka żona - w domu miał drugą taką samą, tyle że do pieprzu. Tu, w pracy, solniczka bardzo się przydawała, czasem na drugie śniadanie gotował sobie jajko albo kupował w drodze do szkoły bułkę z makiem i dziesięć deka białego sera. W piwnicach budynku szkolnego, co prawda, starsi uczniowie prowadzili barek - ale kto by tam wydawał pieniądze na te ich hamburgery czy pizzę. Pan Jankowiak nie lubił tych nowomodnych potraw. Hamburgery, ludzie kochani. Nic na świecie nie mogło się równać z porządnymi pyzami drożdżowymi, bielutkimi i pulchnymi, gotowanymi na parze i to nie na tych tam nowomodnych aluminiowych sitkach, tylko na uczciwym kawałku czystego białego płótna. Tak właśnie robiła pyzy Hela. Od jej śmierci, od trzech lat, takich pyz nie jadł. Nikt już nie potrafi gotować tak jak ona. Trzasnęły ciężko główne drzwi - przyszła zmienniczka, pani Klimasowa. Łoskot, rozbrzmiewający dalekim echem w pustym budynku, jakoś dziwnie powiększył jego poczucie
osamotnienia. Pani Klimasowa weszła do portierni zdyszana, zgrzana, widać bardzo się spieszyła; zaraz też zaczęła opowieść o długiej kolejce w ZUS - ie, gdzie była załatwiać sprawę renty po mężu. Ona też, biedaczka, owdowiała - całkiem niedawno. No, ale ma przynajmniej rodzinę, dwie dorosłe córki i troje wnucząt - nie to co on. Sam jak palec. Anita od dziesięciu lat w Ameryce, niby jechała tylko na zarobek, ale już nie wróciła, nie zjawiła się nawet na pogrzeb matki, napisała, że to jednak za drogo. Ale tam, za drogo! Inne dzieci przyjeżdżają, nawet z tak daleka. Ona nie - widać nie ma potrzeby. Panu Jankowiakowi zrobiło się gorzko. Jedyne dziecko. Dobre było, kochające, grzeczne. Zupełnie nagle - stojąc tak w drzwiach portierni - przypomniał sobie małą Anitkę trzydzieści lat temu, w jakiś wiosenny dzień nad jeziorem w Kiekrzu. Wiatr rozwiewał Anitce ciemne loczki, ciepła rączka dziecka ściskała jego rękę i - ach, jak ona głośno krzyczała z radości: - Tatuś, patrz, okręt, patrz, żagielek! Panie Jezu, gdzie to wszystko znika? Radość, miłość, szczęście - wszystko przepadło, nie ma nic, nie ma dla kogo pracować, chyba że tylko dla siebie, na tę bułkę z serem, na elektryczność i gaz. Nie ma też dla kogo żyć - bo dla siebie samego to się już prawie nie chce. - Ufff - powiedziała pani Klimasowa, ciężko siadając na krześle. - Ale się człowiek uchodził! - zdjęła pantofle, których rzemyki wpijały się w jej obrzękłe stopy. Schylając się z trudem, założyła kapcie. - No, to już, panie Bronku, koniec roku, nareszcie - co? - Ano, ano, pani Jadziu, jeszcze jeden roczek zleciał. - A niech sobie zleciał, panie Bronku. No, teraz sobie odpoczniemy. Niby też trzeba siedzieć, ale już chociaż tego hałasu nie ma. No i tego rozrabiania. Patrz pan, koło furtki, od ulicy, znów nababrali tym rozpylaczem. Kto to ma ścierać? Paskudna farba jakaś, nie do zdarcia. Jak też ci ludzie dzisiaj dzieciaki wychowują, to się w głowie nie mieści. - A bo wszystko idzie inaczej, niżby człowiek chciał - powiedział nagle pan Jankowiak, a zmienniczka, zdziwiona, podniosła szeroką, bladą twarz i powiedziała poczciwie, całkiem jakby wiedziała, o czym on myśli: - Daj pan spokój, panie Bronku, nie ma co wspominać, nie ma co narzekać. Zęby trzeba zacisnąć i cierpliwie znosić, co Pan Bóg daje. Pan Jankowiak pomyślał chwilę, bo nie lubił gadać po próżnicy, a już zwłaszcza o tym, co go boli. Przywdział samodziałową marynarkę, strzepnął jakiś pyłek z rękawa i zauważył: - Dzisiaj sprzątaczki będą narzekać. Znowu nabrudzone jak w chlewie - zapiął guziki, powoli, bo ręce miał trochę sztywne z powodu artretyzmu. Skończył, rozejrzał się, czy czego nie zostawił - i rzeczywiście, świadectwo tej gapy, które wziął z parapetu w hallu, leżało na biurku, wciąż zwinięte w trąbkę. Miał zamiar wsunąć je między szyby w czołowej ściance portierni, żeby smarkata od razu je zobaczyła, jak przyjdzie - ale nagle zdał sobie sprawę, że ona tu się nie pojawi aż do września. No, chyba, żeby sobie przypomniała, gdzie zostawiła świadectwo. Ale jeśli sobie nie przypomni - będzie latać po mieście i szukać. Szczerze mówiąc, wygląda na lekko narwaną. Rodzice to jej pewnie uszy oberwą za tę zgubę. Cmoknął ze zniecierpliwieniem, wyjął z kieszeni pokrowczyk na okulary, założył szkła na nos, usiadł przy biurku (szkoda nóg na stanie) i rozwinął skręcony arkusik. - Jedwabińska Aurelia. No, patrzcie państwo, same piątki! Od góry do dołu. - Aż mi się wierzyć nie chce - zdziwiła się pani Klimasowa i przechyliła, by mu zajrzeć przez ramię. - Dawno tu już nikt nie miał takiego świadectwa. - Jeden profesor - rzekł poufnie pan Jankowiak - mówił mi tu kiedyś, że w pierwszych klasach specjalnie przykręcają śrubę i stawiają dzieciakom tróje, żeby im się w głowach nie poprzewracało. - Nie moja rzecz, panie Bronku, ale to chyba głupi pomysł. Każdy lubi dostać dobrą zapłatę za dobrą robotę. Dzieciak tak samo. - Patrz pani, i takie świadectwo zostawiła na oknie, pozwijane! Jakby jej na nim w ogóle nie zależało! - dziwił się woźny.
- Jeszcze jej powiedziałem: - Idź, pokaż matce świadectwo! - to spojrzała na mnie jak na raroga. Pani Klimasowa obejrzała świadectwo z bliska i uderzyła w dłonie: - No, ja się jej nie dziwię! Patrz pan, panie Bronku. Jedwabińska. To musi być córka tej profesorki, co umarła zeszłego roku. Pan Jankowiak struchlał. - Nie! - Ano, chyba tak. Jeszcze pamiętam, jak mi bidula mówiła, że córka będzie zdawała do naszej szkoły. Jakbym ją widziała - przyszła tu z kluczami, stoi tak, stoi, oparła się czołem o ścianę - i nie może wyjść do domu. Pytam: - Pani profesor, czy pani źle się czuje? - bo taka blada była. A ona na to: - Nie, nie, pani Klimasowa, w porządku. - I akurat wpadła ta jej córka, co dzień po nią przychodziła, jak się ta choroba zaczęła. Taka mała, czarna, jak małpka. Oczy takie okrągłe. - Zgadza się! - Rzekł zdenerwowany pan Jankowiak. - To ona. - No, to ładnie pan jej zajechał, panie Bronku. Mężczyźni to już żadnej delikatności nie mają, jak mamę kocham. - Przecież nie wiedziałem! - powiedział woźny, czując się coraz bardziej nieswojo. - Każdemu bym powiedział to samo, skąd miałem wiedzieć? - No, racja, ale dzieciakowi było przykro. - Co prawda, to prawda, o mało się nie pobeczała. - No, widzi pan, a pani Jedwabińska była w porządku. Mówili na nią Siekiera albo Sopel, ale dzieciaki, wie pan, zawsze przezywają. A ona była w porządku. Jak była przez dwa lata wicedyrektorem, to w tej szkole naprawdę był porządek. Pan Jankowiak też miał swoje wspomnienia o profesorce Jedwabińskiej. - Jednego razu przyszła do portierni - wtrącił - a to już było późno, wszyscy dawno ze szkoły powychodzili. Popatrzała na mnie, taka zmęczona, i mówi: - Panie Jankowiak, może mnie pan poczęstuje herbatą? - bo ja sobie właśnie zrobiłem kolację. Weszła tu, usiadła, pije tę herbatę i pije, a ja jej dałem kanapkę - a ona nagle jak nie zacznie płakać! - Ona? Niemożliwe. - A ja pani mówię, że płakała. Tu, o, tu - pokazał pan Jankowiak klapy swej marynarki. - Tu mi płakała, całkiem nie wiedziałem, co zrobić. - I co mówiła? - A, czy ja pamiętam. Coś o życiu. Że nic nie rozumie, czy coś takiego. Co ja się namęczyłem, żeby ją uspokoić. Wreszcie dałem jej waleriany z apteczki. Posiedziała jeszcze potem, uspokoiła się i poszła do domu. Na drugi dzień widocznie głupio jej było, że tak się rozkleiła, bo omijała portiernię z daleka. A potem to już wylądowała w szpitalu. - Pan wie, że mąż ją rzucił? Dobrych parę lat temu. Została sama z dzieckiem. - Nie wiedziałem. - Bo też nikomu nie mówiła. Tylko mnie. Pan Jankowiak chrząknął. - O, Jezu, ale też jej głupio powiedziałem. Żeby tu był adres, to bym odniósł to świadectwo. Myśli pani, że ktoś tam jeszcze jest w kancelarii? Oni adresy mają. - A zadzwoń pan, panie Bronku, na chodzenie to nóg szkoda. Pan Jankowiak uznał słuszność tej racji. Sięgnął po słuchawkę, wybrał numer wewnętrzny sekretariatu, ale odezwała się tylko sprzątaczka. - Nie ma ich już, poszły panny! - zameldowała ochryple. - Wpół do pierwszej było, jak leciały do domu. Pan Jankowiak odłożył słuchawkę na widełki i już miał zdjąć okulary, gdy przypomniał sobie o książce telefonicznej. To była ta nowa, gruba i ciężka, zadrukowana malusieńkimi
literkami, o wiele gorsza od tej dawnej. Tam nie dawali reklam, więc było więcej miejsca na numery i nazwiska. Człowiek czytał bez wysiłku, a tu? - trzeba by chyba mieć lupę. Bez słowa otworzył opasłe tomisko i wodząc sękatym palcem po kolumnach, odszukał jedną Jedwabińską i dwóch Jedwabińskich. - I co, będzie pan dzwonił, panie Bronku? - A pewnie - mruknął i powoli wykręcił pierwszy numer. Klimasowa podparła twarz pulchną dłonią i zamieniła się w słuch. - Dzień dobry - zaczął poważnie i rzeczowo - tu liceum imienia Żeromskiego. Tak. Że - rom - skie - go. Czy zastałem uczennicę Aurelię Jedwabińską? Aha. Aha. No - dziękuję i przepraszam. - Spojrzał na Klimasową, która w wyczekującej pozie zastygła po drugiej stronie biurka. - To nie tu - wyjaśnił. Przycisnął widełki i nakręcił kolejny numer. I tym razem nie znalazł uczennicy Aurelii Jedwabińskiej. Odpowiedziano mu, że żadnych uczennic nie było w tym domu od dwudziestu lat. Trzeci numer - „Doc. Dr hab. Eugeniusz Jedwabiński, Norwida 6” - nie odpowiadał i woźny znacząco podniósł brwi, patrząc na zmienniczkę. - To może być tutaj - powiedział. - Nie ma sprawy, Norwida to blisko mnie. Po prostu kiedyś tam wpadnę. 11 Taka szybka, łatwa jazda przez zielone pola i pachnące lasy, gładką asfaltową szosą, była może najlepszym lekarstwem na wszelkie smutki i kwasy. Kiedy po raz pierwszy droga weszła w las - Aurelia ożywiła się i zaczęła rozglądać na boki. Jeszcze kwitły czarne bzy i za Uzarzewem cała fala ich zapachu wsączyła się do samochodu przez uchylone okno. Pod ciemną ścianą lasu, z lewej strony, za jasnozielonymi polami, mignęła mała drewniana kabinka na wysokich nogach - ambona dla myśliwych, taka sama jak ta w Puszczy Nadnoteckiej, gdzie Aurelia była kiedyś z rodzicami na grzybach - dawno, dawno temu, i tylko jeden raz. Wśród soczystości łąk obżerały się trawą biodrzaste, czarno - białe krowy, gniady źrebaczek chwiał się na długich nogach, a drugi, rudobrązowy, biegał niezdarnie wokół, przystając co chwila i rozglądając się z niedowierzaniem po świecie. W okolicach Promna złapał ich szybki deszcz, zabębnił po dachu forda i poleciał dalej, pozostawiając po sobie zapach świeżości, zmieszany z aromatem sosnowej żywicy. Las płynął teraz po obu stronach szosy, sosny piętrzyły się wysoko ponad świeżą zielenią drzew liściastych. Szosa lśniła, jechali szybko, a kłęby lekkich szarych chmur, sunących z zachodu, mknęły nad ich głowami. Małe domki, każdy niemal z krzewem pnącej róży kwitnącym na czołowej ścianie i z szafirowymi pionami ostróżek przy płocie, migały jednostajnie, żółciły się niewiarygodne połacie kwitnącego rzepaku i wszystko - rowy, łąki, pola - upstrzone było gęsto plamkami maków. Konrad, początkowo jakiś naburmuszony, rozkręcił się teraz i gadał w najlepsze, a kiedy minęli Promno, zaczął śpiewać. Aurelia - ku swemu zdumieniu - zawtórowała mu i nawet pan Piotruś się przyłączył soczystym barytonem: - A teraz maj, zielony maj, wyświęca ogrody, i cały ja, i cały ja, zanurzony w Jordanie pogody... - mieli, co prawda, koniec czerwca, a pogoda pozostawiała bardzo wiele do życzenia, ale i tak było rzeczą wspaniałą, że pan Piotruś także lubił piosenki zespołu „Stare dobre małżeństwo”. Wśród zgodnych śpiewów, w doskonałych humorach, żałując tylko, że nie mają ze sobą gitary, zajechali do Pobiedzisk. Aurelia pamiętała je trochę z dzieciństwa, była tu kiedyś z rodzicami, jeden, jedyny raz, bo babcia i mamusia nie lubiły się nawzajem. Mamusia powiedziała coś przykrego, babcia Marta się pogniewała - i mamusia już nigdy nie przyjechała do Pobiedzisk. Bywał tu, z rzadka, ojciec - a kiedyś przyjechała z nim i Aurelia. Ale to było naprawdę dawno.
Minęli hutę szkła, gdzie, jak pamiętała, na wysypisku śmieci można było znaleźć przejrzyste, zielonkawe grudy szklane, z unieruchomionymi na zawsze pęcherzykami powietrza. Do miasta wjechali przez rogatki kolejowe. Dość szybko dotarli do Rynku, otoczonego niziutkimi, krzywymi kamieniczkami. Pośrodku rozciągał się skwerek, z białą figurą Chrystusa w centrum oraz pomnikiem czynu powstańczego, złożonym z dużej ilości żelastwa - metalowych karabinów, szabel i sporego orła z koroną. W północnym rogu Rynku wznosił się ładny kościół ceglany z zabytkową drewnianą dzwonnicą. Wiekowa akacja o olbrzymim czarnym jak smoła pniu i dziko poskręcanych gałęziach, piętrzyła się na kamiennej skarpie przed dzwonnicą. Rodzina Ogorzałków, jak się okazało, mieszkała niedaleko kościoła, w kamieniczce przy wschodniej pierzei Rynku. Na parterze mieściła się tu nieduża piekarnia, a na piętrze, w zielonych korytkach pieniły się u okien różowe pelargonie. Piotr zaparkował forda pod wielką, starą wierzbą, rosnącą wprost na chodniku - i oznajmił, że znika na dwie godzinki. - Umówmy się tu, na ławeczce pod figurą - zaproponował - albo wpadnijcie po mnie na górę. - Pomachał im ręką i wszedł do piekarni, wypuszczając z niej zapach świeżego chleba. 12 - Ładnie tu - powiedział Konrad. Podniósł torbę ze swym tajemniczym ładunkiem i oznajmił: - A teraz muszę trochę popracować, po to przyjechałem. Lubię pracować w terenie. Czy będziesz mi pomagać, czy też pójdziesz do swojej babci? - spojrzał na nią uważnie i Aurelia zrozumiała, że nie wypada mu odmówić. Poza tym, prawdę mówiąc, troszeczkę się obawiała, jak przyjmie ją babcia po tylu latach. Może w ogóle jej nie pozna? Niejasne poczucie winy za rodziców przyprawiało ją o tremę. Im starsza była, tym mniej zostawało z jej niegdysiejszej odwagi i spontaniczności. Kreska i Maciek często wspominali, jak to sześcioletnia Aurelia dzwoniła do drzwi zupełnie obcych ludzi i radośnie wpraszała się na obiadek, przedstawiając się jako Genowefa i za każdym razem podając inne nazwisko. Dziś by już tak nie umiała. Dziś miała problemy z pierwszymi kontaktami, gubiła się w wątpliwościach i chociaż jak zwykle pociągało ją to co obce, tajemnicze i niedostępne - teraz już nie miała dość beztroski, by to zdobywać. - Pomogę ci, oczywiście - powiedziała. Tak. Zostanie z nim trochę. Dzięki temu będzie się mogła namyślić, czy pójść do babci, a jeśli tak - to w jaki sposób jej się przypomnieć. No, a gdyby w końcu nie odważyła się pójść - będzie miała przynajmniej poczucie, że pomogła Konradowi, nie przyjechała na darmo. Konrad rozejrzał się uważnie, po czym zdecydowanym krokiem poszedł w tę stronę, gdzie pod wysokimi lipami zgromadziło się najwięcej ludzi. Nie patrząc na nich, złożył swój ciężar na ławce, otworzył torbę i wydobył magnetofon na baterie, składaną scenkę z dykty oraz kilka kukieł wykonanych z wielką starannością: głowy i ręce wymodelowane w papier - mache, pomalowane w naturalne kolorki, z błyskiem w oku. Kiedy Aurelia, zaintrygowana, pochyliła się nad jedną z lalek, stwierdziła, że swoje żywe spojrzenie kukły zawdzięczają szklanym kulkom do gry wprawionym w oczodoły, otoczonym masą papierową pomalowaną w sposób naturalistyczny. Konrad, widocznie zadowolony z jej zainteresowania, pozwolił jej przyglądać się do woli i wkrótce ustawił na ławce całą galerię półmetrowych postaci. Wszystkie były opatrzone krzyżakami; w ten sposób można było poruszać kończynami lalek za pomocą nylonowych żyłek. Konrad odpakował kolejną lalkę, wydobywając ją z ciasnej, plastykowej owijki. Ta nareszcie miała ładną twarz, iskrzące się, niebieskie kulki zamiast oczu i dwa bujne warkocze z włóczki koloru beżowego.
- To jest Panna Młoda - objaśnił Konrad poważnie. - A tu - Rachela. - Czy to ma być Wesele?! - Wybrane sceny, moja panno. W mojej własnej inscenizacji. To jest zawsze aktualna, najbardziej prorocza ze wszystkich polskich sztuk. - Tak? - zdziwiła się Aurelia. - Rzecz nie ulega kwestii. Lalki oczywiście zrobiłem sam, chyba się domyślasz. To mówiąc, Konrad energicznie ustawił dwie ławki plecami do siebie, w odległości metra, i na ich równoległych oparciach umieścił swoją scenkę. Składała się na nią szeroka rama z dykty, z solidną podstawą i ukośnym daszkiem. Pod nim właśnie umocowany był sznurek poruszający błękitną kurtynkę z aksamitu. - Jestem gotów - powiedział. - Wystaw, proszę, ten cylinder po spektaklu. No i - jeśli naprawdę chcesz mi pomóc - zadbaj o kurtynę. To jest dla mnie zawsze największy problem. W pierwszej scenie Czepiec i Dziennikarz występują równocześnie - więc oczywiście mam obie ręce zajęte. Podniósł z ławki dwie potrzebne lalki i ustawił się za swoim teatrzykiem. Kiedy opuścił lalki na scenę, natychmiast się zapominało, że on sam widoczny jest ponad jej górną krawędzią. Ponieważ tylną dekorację stanowił prostokąt błękitnego jedwabiu, złudzenie było zupełne, a lalki, uwydatnione jasnym tłem, nabierały natychmiast tajemniczego wyrazu. - Zsuń teraz kurtynę - polecił jej Konrad. Wykonała, co jej kazano, i z respektem spojrzała na Konrada: wyglądał jak najbardziej fachowy z fachowców, gdy tak organizował to swoje przedstawienie. Kilkoro ludzi już się ustawiło - wyczekująco i w niemym podziwie - na wprost nich, a kiedy Aurelia, na znak Konrada, wcisnęła klawisz magnetofonu, głośne, przenikliwe tony dziwnej muzyki sprowadziły spod lip jeszcze kilka osób w różnym wieku i różnej płci. Stanisław Wyspiański: Wesele - powiedział z taśmy głos Konrada. - Wybrane fragmenty w inscenizacji Konrada Bitnera. Lalki i oprawa plastyczna - Konrad Bitner. Ilustracja muzyczna - Konrad Bitner. - Tu artysta ocenił liczebność widowni, westchnął i przy wtórze melancholijnego oboju z taśmy szepnął: - Kurtyna! Kurtyna odrobinę się zacięła i przez kilkanaście straszliwych sekund nie chciała ruszyć z miejsca. Konrad rzucił Aurelii spojrzenie Gromowładnego. - Jazda! - syknął. Aurelia spróbowała raz jeszcze, mocniej, pociągnąć za sznureczek, po czym, odsunąwszy kurtynę, odsunęła się sama, by podziwiać spektakl. - Te, ale draczne lalki - powiedział za nią głos chłopięcy. - Cśśś! - syknął ktoś. - Panie, zabierz pan stąd tę głowę - doleciała z tyłu impertynencka prośba jakiegoś widza. Nisko nad Rynkiem przeleciał samolot służby leśnej, warkocząc nieznośnie. Konrad pobladł i zagryzł wargi. Muzyka została kompletnie zagłuszona, lecz mimo to płynęła dalej. Wreszcie zapanował spokój i Konrad odezwał się z taśmy głosem szorstkim: - Cóż tam, panie, w polityce? Chińczyki trzymają się mocno? - i odpowiedział sam sobie, swym własnym głosem: - A, mój miły gospodarzu, mam przez cały dzień dosyć Chińczyków. Wśród widzów rozległ się czyjś gburowaty rechot. - Pan polityk! - ciągnął głos z taśmy. - Otóż właśnie polityków mam dość, po uszy, dzień cały. Widownia wybuchnęła radosną wrzawą, zerwały się oklaski. Dwie osoby - gruby facet z małoletnim synem - oddaliły się sprzed scenki, kierując się ku cukierni. Przedstawienie toczyło się sprawnie. Artysta w sposób nadzwyczajny operował lalkami, które kręciły się, gestykulowały i skłaniały głowy jak żywe.
- Niech na całym świecie wojna - wyraziście deklamował głos Konrada z magnetofonu, podczas gdy on sam, z wypiekami na twarzy, skupiony i przejęty, ożywiał swoje postacie. - Byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna. - Przecież mówiłem, to kampania wyborcza się zaczyna - szepnął ktoś w drugim rzędzie widzów. - Ale kto agituje? - No, nie słyszysz? Jak nie słyszysz, toś głupek. Kilka kolejnych osób opuściło teren przed scenką, machając z rezygnacją rękami lub wymieniając uwagi pełne rozczarowania. - Z takich jak my był Głowacki! - wykrzyknął głos Konrada z taśmy, z pięknym podkrakowskim akcentem. - A ja myślę, ze panowie duza by juz mogli mieć, ino oni nie chcom chcieć! - Kurtyna! - syknął żywy Konrad do Aurelii, więc pospieszyła zaciągać. Gorące oklaski publiczności (sześć osób) nieco ją zaskoczyły. Konrad też wyglądał na nieco zdziwionego tym aplauzem. Zmienił sprawnie lalki (Pan Młody i Rachela), po czym przystąpił do odgrywania sceny dziewiętnastej. Samolot służby leśnej nadleciał z przeciwnej strony niż poprzednio, przemknął z warkotem ponad kościołem, a następnie znikł w obłokach. Kiedy tylko ucichł jego warkot, przez Rynek przejechał traktor ursus z epoki gierkowskiej, dygocząc hałaśliwie i zasnuwając okolicę błękitnawym, smrodliwym dymkiem. Następnie - wciąż ze strasznym hałasem - wjechał w ulicę Kostrzyńską. - Ensemble jak z feerii, z bajki - z magnetofonu odezwał się tym razem głos Racheli, czyli Konrad wyciskający z siebie ciepły alt. - Ach, ta chata rozśpiewana, jakby w niej słowiki dźwięczą... - Mamaaa! - rozdarło się dziecko w obwisłych pampersach, drepczące za wózkiem spacerowym przed punktem pieczenia kurczaków. Dwie kolejne osoby spośród publiczności, zniechęcone, oddaliły się w stronę apteki, wymieniając uwagi: - Panie, agitują i agitują - ja już nawet telewizora nie oglądam, bo wszędzie ta polityka... Aurelia cierpiała w imieniu Konrada. Wszystko się sprzysięgło, żeby zepsuć chłopakowi jego piękne przedstawienie. A w dodatku - Wesele okazało się sztuką doprawdy nadmiernie aktualną. Bolesne współczucie ogarnęło Aurelię - lecz wystarczyło, by rzuciła okiem na Konrada, a już zrozumiała swą pomyłkę: nic mu nie przeszkadzało. Był w transie. Oko rozognione, włos zmierzwiony, płomień na policzkach. Nie zauważał, że publiczności wciąż ubywa, grał dalej. Chwile mijały, przeradzały się w kwadranse, minęło pół godziny i Konrad zakończył swój spektakl przy wtórze melodii „Miałeś, chamie, złoty róg”, wygrywanej osobiście na okarynie. - Nic nie słysom, nic nie słysom, ino granie, ino granie, jakieś ich chyciło spanie...?! W tym punkcie programu z głośnika magnetofonu rozległo się pianie kura, nader udatnie wykonane przez uniwersalnego artystę, po czym głos jego wykrztusił nieprzytomnie: - Pieje kur... ha, pieje kur... - A na scenie, obok kukły przedstawiającej Jaśka, zachwiał się słomiany chochoł, jęcząc grobowo: - Miałeś, chamie, złoty róg... Tu już Aurelia sama wiedziała, że czas zasunąć kurtynę. Konrad odłożył lalki i wyszedł na proscenium, kłaniając się fachowo i nasłuchując braw, które też istotnie dobiegły ze strony trojga ostatnich widzów. Na trójkę tych najwierniejszych, tych co dotrwali do samego końca, składała się para bardzo opalonych młodych ludzi w lichych podkoszulkach i tandetnych dżinsach oraz jeszcze jeden roześmiany człowiek w wieku średnim, odziany w robocze portki i bluzę od dresu. - Nu i zdorowo, a? - zwrócił się do młodych. - Pietuch kak żiwoj, a? (Ale świetnie,co? Kogut jak żywy, co?) - Da, zdorowo - zgodził się młodzieniec w podkoszulku. - A wy, diadia,
poniali szto - nibud' iz piesy? (Tak, świetnie. A wy, wujku, zrozumieliście coś ze sztuki?) - Niet, Waniusza, ni czutoczki - odparł czterdziestolatek, śmiejąc się rubasznie. - No woobszcziem, było intieriesno. (Nie, Waniusza, ani troszkę. Ale w ogóle było ciekawie.) - Oj, słuszajtie, da jemu - że nada brosit' chot' rublia w szapokliak! (Oj, słuchajcie, przecież jemu trzeba wrzucić do cylindra choć rubla.) - zwróciła uwagę dziewczyna w podkoszulku. Zrobili szybką zrzutkę, po czym, kurtuazyjnie uderzywszy jeszcze parę razy w dłonie, wrzucili zwitek banknotów do cylindra, pomachali Konradowi przyjaźnie i odeszli, wymieniając życzliwe uwagi. - Maładiec parień (Zuch chłopak) - usłyszała jeszcze Aurelia i widzowie oddalili się pod lipy, gdzie - jak się okazało - czekały na nich łóżeczka składane, na których wystawiono ubożuchny towar, głównie z branży metalowej. Pilnowała go jeszcze jedna postać w brudnym dresie i słomkowej dżokejce. Aurelia zerknęła na Konrada. Stał blady, z oczami w słup. - To byli Rosjanie - wyjaśniła mu niepotrzebnie. - Wiem - rzekł zimno. - Czy zrozumiałaś może, co mówili? - A ty nie? - U nas w szkole nie było ruskiego, tylko angielski. - No, więc oni powiedzieli, że przedstawienie było wspaniałe i że przeżyli wiele niezapomnianych wrażeń - powiedziała gładko Aurelia. - I jeszcze, odchodząc, dodali, że jesteś zuch. To po rosyjsku brzmi: maładiec. - A, tak, słyszałem. No, widzisz. Sztuka, jak się okazuje, nie zna granic ni barier językowych - ucieszył się Konrad i zajrzał do cylindra. - Szkoda, że zapłacili w rublach. No, ale w czymże mieli zapłacić, prawda. Oni tam teraz mają straszną biedę. - Zastanowił się. - Wiesz - powiedział - ja bym im oddał te pieniądze. - Obrażą się - nieśmiało zauważyła Aurelia. - Dali ci, co mogli. - To wiesz co? To ja od nich coś kupię. Tak będzie lepiej, co myślisz? - Ja myślę - powiedziała Aurelia - że to bardzo dobry pomysł. Pomyślała przy tym, że to zadziwiające: Konrad wcale nie ma uczucia, że poniósł porażkę. Przeciwnie - cieszył się ze spełnienia swej misji. Co za miły, śmieszny, utalentowany i niezwykły chłopiec. Pomogła Konradowi spakować jego teatr do torby i - trzymając ją za oba ucha - poszli pod lipy, gdzie Konrad został powitany przyjaznymi okrzykami przez parę w podkoszulkach. Kupił od nich nożyczki fryzjerskie oraz duży, ciężki, żelazny przyrząd, służący - jak mu wyjaśniono na migi - do przycinania gałęzi w sadzie. Zapłaciwszy za wszystko głupie dwadzieścia tysięcy, oświadczył, że jest bardzo zadowolony z zakupów. To naprawdę okazja. Ledwie ruszyli przed siebie, wlokąc znacznie już cięższą torbę, podeszli do nich trzej młodzi tubylcy. - Hej - powiedział jeden z nich, blondyn o kwadratowej twarzy i wścibskim spojrzeniu. - Macie zezwolenie na te występy? Konrad odpowiedział mu jedynie wyniosłym spojrzeniem, nie zniżając się do kłamstwa, które, jak powszechnie wiadomo, i tak ma krótkie nogi. - Dla jakiego ugrupowania? - spytał ostro blondyn. - Proszę? - nie zrozumiał Konrad. - Dla kogo pracujesz? - Wyłącznie sam dla siebie - rzekł Konrad oschle, z wyniosłą dumą. - Te! Nie wciskaj kitu! - wycedził drugi z tubylców, ulizany brunet z wąsem. - My tu takich nie lubimy. - Jacy: my? - chciał wiedzieć Konrad, z miną jeszcze bardziej wyniosłą. Aurelia trąciła go
mitygująco. Nie lubiła osiłków o zmęczonych oczach. Zawsze się takich bała. - Proszę pana, my już musimy iść... - wtrąciła, ale nikt jej nawet nie zauważył. Sprawa była do załatwienia między mężczyznami. Konrad, ujrzawszy przed swym nosem zwiniętą pięść, uznał spiesznie niewątpliwą trafność tej argumentacji. Odsunął się i bez słowa odszedł w dal, ciągnąc za sobą torbę wraz z Aurelią, uczepioną drugiego jej ucha. 13 W bardzo zwarzonych humorach, a do tego porządnie głodni, dotarli przed dom babci Jedwabińskiej. Aurelia pamiętała go zadziwiająco dobrze: niski, niepozorny domeczek parterowy, w szeregu przylegających do siebie różnorodnych chałupek i kamieniczek, składających się na jedną stronę ulicy Kościuszki. Ten babciny był ostatni, pamiętała dokładnie, że ulica kończyła się właśnie babcinym ogródkiem. Wszystko się zgadzało. Nic się nie zmieniło, poza drzewkami w ogródku: były znacznie wyższe. Ale poza tym - to samo, co przed laty, nawet prosta, wiejska klamka wykonana z jednego żelaznego pręta, zgiętego jak pogrzebacz. I tabliczka na pierwszych drzwiach po prawej stronie korytarzyka - mosiężna, z wyrytym rondówką nazwiskiem. Konrad wahał się, czy pójść z nią. Najpierw miał pomysł, że tylko zostawi jej torbę, a sam pójdzie zwiedzać miasteczko. Potem jednak doszedł do wniosku, że skoro nie wiadomo, czy babcia Jedwabińska w ogóle jest w domu, nie powinien zostawiać Aurelii samej, objuczonej jego bagażem. Stali więc w niskim, bielonym korytarzyku, wiodącym na przestrzał przez budyneczek, u końca były otwarte drzwi z pomalowanych desek, a w ich obramowaniu lśnił złotem i zielenią, pstrzył się kolorowymi daliami, pachniał nasturcjami ogródek babci. Cicho było - skądś dobiegało nudne gdakanie kur. Zza drzwi babcinego mieszkania dało się słyszeć basowe bicie zegara - była czwarta. - Oddam cię do rąk własnych babci - ustalił ostatecznie Konrad - i wtedy dopiero, jeśli pozwolisz, zostawię ci torbę. Potem pójdę do pana Piotra i razem podjedziemy po ciebie - zgoda? Masz godzinę na rodzinne pogawędki. Lecz mimo jego stanowczości wszystko wyszło i tak zupełnie inaczej. Kiedy Konrad zapukał energicznie do drzwi z tabliczką „Marta Jedwabińska” - najpierw usłyszeli człapanie gdzieś w głębi, potem wesoły głos: - Już iiiidę! - i wreszcie szczęk żelaznego zamka. Na progu stał szary, prążkowany kot, a za nim - babcia Jedwabińska - och, jaka podobna, jaka niesamowicie podobna, jaka okropnie podobna do ojca Aurelii! Przed laty Aurelia nie zauważała tego podobieństwa. Teraz widziała wyraźnie rysy swego ojca w tej śniadej, prostokątnej twarzy o czarnych oczach - największe podobieństwo kryło się w kształcie ust i zarysie kości policzkowych. Babcia przez te lata nie zmieniła się wiele - te same czarne włosy, gładziutko uczesane, z przedziałkiem, upięty wokół głowy warkocz. Tyle że było w nim teraz sporo srebrnych nitek. Twarz babci - wesoła, pogodna - pomarszczyła się tylko trochę bardziej, a szeroki, szczery uśmiech ukazywał wciąż tę samą złotą koronkę. Niska i krępa, mocno zbudowana, babcia Marta ubrana była w kraciastą sukienkę i biały płócienny fartuch na szerokich szelkach, wiązany w pasie. Przez chwilę wpatrywała się w gości, a potem nagle plasnęła rękami o fartuch: - Nie! - zawołała z niedowierzaniem. Aurelia stała bez słowa, wpatrując się w babcię nieruchomym wzrokiem. To przedziwne, nagle odkryte podobieństwo przeszkadzało jej w powitaniu. Nie śmiała objąć babci, stała jak kołek, bała się nawet mrugnąć. - Orelka! - krzyknęła babcia. - Orelka! To ty?! I w tej samej chwili już Aurelia tonęła w jej miękkich objęciach, z nosem w płótnie białego fartucha, pachnącego tak znajomo żelazkiem i krochmalem.