gemini25

  • Dokumenty451
  • Odsłony107 905
  • Obserwuję96
  • Rozmiar dokumentów666.3 MB
  • Ilość pobrań68 011

Katherine Boo - Zawsze piękne

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

gemini25
EBooki

Katherine Boo - Zawsze piękne.pdf

gemini25 EBooki Boo Katherine
Użytkownik gemini25 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 296 stron)

Katherine Boo Zawsze piękne Życie, śmierć i nadzieja w slumsach Bombaju tłumaczenie Adriana Sokołowska-Ostapko Wydawnictwo Znak

Dla dwóch Sunilów, za to, czego nauczyli mnie o wytrwałości

PROLOG Między krzakami róż 17 lipca 2008, Bombaj Zbliżała się północ, jednonoga kobieta doznała ciężkich poparzeń, a bombajska policja szykowała się do aresztowania Abdula i jego ojca. Rodzice Abdula wyjątkowo szybko i zgodnie podjęli decyzję. Schorowany ojciec pozostanie w zagraconej, krytej falistą blachą chacie położonej w slumsach nieopodal międzynarodowego lotniska i bez słowa odda się w ręce stróżów prawa, gdy po niego przyjdą. Uciekać musi Abdul, jedyny żywiciel jedenastoosobowej rodziny. Syna jak zwykle nie pytano o zdanie, zresztą chłopak i tak był ledwo żywy ze strachu. Miał szesnaście, może dziewiętnaście lat - rodzice nigdy nie mieli głowy do dat - przy czym Allach w swojej nieprzeniknionej mądrości obdarzył go nikłą posturą i nerwowym usposobieniem. Sam Abdul nazywał siebie krótko tchórzem. Nie znał się na ucieczkach i przechytrzaniu policji. Tak naprawdę znał się tylko na jednym: na śmieciach. Odkąd sięgał pamięcią, zajmował się skupowaniem i sprzedawaniem firmom recyklingowym odpadów wyrzucanych przez bogatszych ludzi. Owszem, Abdul rozumiał, że musi jak najszybciej zniknąć, ale gdy tylko przekroczył próg domu, wyobraźnia go zawiodła. Przez pewien czas biegł prosto przed siebie, jednak już po chwili zatrzymał się i pędem ruszył z powrotem. Do głowy przychodziła mu tylko jedna kryjówka - szopa, w której przechowywał śmieci. Kiedy ponownie znalazł się w domu, zatrzasnął drzwi wejściowe i wyjrzał na zewnątrz. Barak, w którym mieszkała jego rodzina, znajdował się pośrodku długiego rzędu podobnych chat, naprędce skleconych z przypadkowych materiałów; składzik z

odpadami mieścił się tuż obok. Jeśli zakradłby się do niego niepostrzeżenie, udałoby mu się pozbawić sąsiadów niewątpliwej przyjemności, jaką byłoby wydanie go w ręce policji. Abdul z niepokojem zerknął na księżyc, wyjątkowo pyzaty i beztrosko jasny. Srebrzysty blask niebezpiecznie rozświetlał zakurzony plac i koślawiące się po jego drugiej stronie chałupy, w których tłoczyło się ze dwadzieścia innych rodzin. Chłopak obawiał się, że tej nocy nie tylko on przyczaił się za drzwiami ze sklejki, by z ukrycia obserwować okolicę. Niektórzy sąsiedzi nie życzyli dobrze jego rodzinie z powodu historycznych zaszłości między hinduistami a muzułmanami. Niechęć innych miała podłoże bardziej współczesne, ekonomiczne. Handel śmieciami, uznawany przez wielu Hindusów za niegodne zajęcie, sprawił, że poziom życia rodziny Abdula znacznie się poprawił. Na placu przed domem panował nienaturalny spokój. Zwykle nabrzeże zbiornika ze ściekami, stanowiącego wschodnią granicę dzielnicy biedy, tętniło życiem do późnej nocy. Było to jedyne miejsce, w którym mogło znaleźć ujście napięcie narastające w ciasnych chatach i wąskich uliczkach slumsów. Dlatego ludzie tak tłumnie wylegali na majdan, by się kłócić, myć, gotować, romansować, doglądać kóz, grać w krykieta, stać w kolejce do ogólnodostępnego kranu lub do miejscowego burdeliku albo najzwyczajniej w świecie odsypiać efekty spożycia siarczystego samogonu pędzonego przez sąsiadów Abdula. Teraz jednak, po awanturze i podpaleniu kobiety zwanej Kuternogą, wszyscy pochowali się w swoich chatach. Oprócz stadka zdziczałych świń, bawołu domowego i pojedynczych pijaczków, którzy jak zwykle spali wprost na ziemi wtuleni twarzą w kurz, na dziedzińcu pozostała tylko jedyna przytomna osoba, nieustraszony chłopiec z Nepalu. Siedział na samym brzegu sadzawki, ramionami obejmował kolana, a cała jego postać spowita oparami ścieków mieniła się na niebiesko za sprawą neonu reklamującego luksusowy hotel, który znajdował się po drugiej stronie bajora. Obecność chłopca nie martwiła Abdula. Wiedział, że ten mały, Adarsz, nie donosi policji, a przesiaduje na placu niemal do rana

tylko po to, by przeczekać nocne napady szału swojej matki. Moment wydał się Abdulowi odpowiedni, wyśliznął się więc z domu, pędem rzucił w stronę składziku i zamknął za sobą drzwi. Ogarnęła go ciemność, w której słychać było jedynie gorączkowy chrobot szczurów, ale mimo to chłopak odetchnął z ulgą. To było jego królestwo - jedenaście metrów kwadratowych wypchanych po sam przeciekający w kliku miejscach dach przedmiotami, z których tylko on potrafił zrobić użytek. Puste butelki po wodzie i whisky, spleśniałe gazety, stare aplikatory do tamponów, pomięta folia aluminiowa, parasole, z których zostały same druty, poprzecierane sznurówki, pożółkłe patyczki higieniczne, splątane taśmy magnetofonowe, podarte pudełka, w których sprzedawano podróbki lalek Barbie. Gdzieś w ciemnościach kryła się sama Berbee albo Barblie, okaleczona przez bogate dzieci, które mając pełno zabawek, lubią eksperymentować na tych mniej lubianych. Abdul zdążył się już nauczyć, w jaki sposób minimalizować ryzyko rozproszenia uwagi. Wszystkie znalezione lalki układał na stosie szpargałów piersiami do dołu. „Unikać kłopotów”. Tak brzmiała naczelna zasada Abdula Hakima Husaina; zasada tak głęboko zakorzeniona w świadomości chłopaka, że znalazła odzwierciedlenie również w jego wyglądzie. Głęboko osadzone oczy, zapadnięte policzki, przygarbione plecy i żylasta postura - to wszystko sprawiało, że przeciskając się przez zatłoczone uliczki, Abdul zdawał się zajmować jeszcze mniej przestrzeni niż inni wychudzeni mieszkańcy slumsów. Prawie każda część jego ciała była skurczona, jeśli nie liczyć odstających uszu i bujnych włosów, które za każdym razem, gdy ocierał pot, przylepiały się do czoła i sterczały do góry niczym nakręcona na lokówkę grzywka dziewczynki. W Annawadi, najbardziej rynsztokowej dzielnicy biedy, drobna, nierzucająca się w oczy sylwetka to zaleta. Tutaj, na zachodnich obrzeżach finansowej stolicy Indii, trzy tysiące osób żyło ściśniętych w trzystu trzydziestu pięciu chatach lub na ich dachach. Niektórzy stąd uciekali, ale na ich miejsce zaraz przybywali następni. Zjeżdżali tu ludzie z całego kraju, głównie Hindusi, reprezentanci wszystkich możliwych kast i odmian

hinduizmu. Sąsiedzi Abdula byli przedstawicielami tak wielu kultur i wyznań, że chłopak, sam należący do kilkudziesięcioosobowej mniejszości muzułmańskiej, nawet nie próbował ich zrozumieć. Annawadi jawiło mu się jako pole minowe naszpikowane dawnymi i świeżymi urazami, dlatego już dawno postanowił koncentrować się jedynie na tym, by uniknąć czyhających na każdym kroku pułapek. Ponieważ przede wszystkim dzielnica ta, ulokowana na styku dwóch światów, stanowiła raj dla handlarza śmieciami bogaczy. Abdul i jego sąsiedzi koczowali na ziemi należącej do Krajowego Zarządu Lotnisk w Indiach. Annawadi od terminalu międzynarodowego portu lotniczego oddzielała jedynie obsadzona palmami arteria, a nad dzielnicą biedy górowało pięć zbudowanych wokół niej luksusowych hoteli obsługujących zamożnych pasażerów: cztery bogato zdobione kamienne obeliski i jeden szklany, połyskujący na niebiesko hotel Hyatt. Z najwyższych pięter tego ostatniego Annawadi i kilka przyległych zamieszkanych na dziko terenów wyglądały niczym wioski przypadkowo rozsiane między eleganckimi osiedlami. - Wszystko dookoła to krzaki róż - mawiał młodszy brat Abdula, Mirczi. - A my jesteśmy jak psie gówno między nimi. W XXI wieku, gdy gospodarka Indii zaczęła się rozwijać szybciej niż jakakolwiek inna, z wyjątkiem chińskiej, w najbliższym sąsiedztwie lotniska poczęły się mnożyć osiedla mieszkaniowe i szklane biurowce. Jeden z wieżowców nazwano po prostu More - więcej. Więcej dźwigów po to, by postawić więcej wysokich budynków, które będą utrudniać lądowanie coraz większej liczbie samolotów: tam na górze, w spowitym chmurą smogu „nadmieście”, odbywał się szaleńczy wyścig do dobrobytu, którego okruchy trafiały do slumsów. Każdego ranka tysiące zbieraczy śmieci wylegało z „podmiasta” na ulice w okolicach lotniska, by w stosie odpadów, których Bombaj codziennie wydalał osiem tysięcy ton, wynaleźć kilka kilogramów rzeczy nadających się na handel. Przez cały dzień śmieciarze wypatrywali zmiętych paczek po papierosach, które wyrzucano z pędzących głównymi

arteriami samochodów, wyławiali ze ścieków i wygrzebywali ze śmietników puste butelki po wodzie i piwie, po czym o zmierzchu ciągnęli z powrotem w stronę slumsów. Zgięci pod ciężarem worków wyładowanych odpadami przypominali korowód karykaturalnych mikołajów o poszczerbionych zębach i oczach pałających żądzą zysku. Czekał na nich Abdul ze swoją zardzewiałą wagą. W hierarchii śmieciowego biznesu ten niepozorny nastolatek stał o szczebel wyżej od śmieciarzy: to on szacował wartość znalezionych odpadów, skupował je, a następnie sprzedawał hurtowo niewielkim firmom recyklingowym oddalonym o kilkanaście kilometrów od Annawadi. Matka Abdula celowała w długich i owocnych targach ze śmieciarzami, których potrafiła obrzucić najwymyślniejszymi obelgami, gdy żądali zbyt wiele za przyniesione odpadki. Chłopak nie odziedziczył po niej talentu językowego, posiadał jednak niezwykle cenną umiejętność segregowania śmieci i bezbłędnego rozróżniania sześćdziesięciu rodzajów papieru, plastiku, metali i innych surowców wtórnych. Musiał być szybki. Sortował śmieci od szóstego roku życia, kiedy to zastąpił ojca, któremu gruźlica i harówka przy odpadach zrujnowały zdrowie. Zdolności motoryczne chłopaka wykształciły się podczas pracy. - I tak nie zaszedłbyś za daleko w szkole - zauważył ostatnio jego ojciec. Abdulowi trudno było wyrobić sobie zdanie na ten temat, ponieważ nie miał zbyt wielu okazji do nauki. Gdy był w wieku, w którym powinna się zacząć właściwa edukacja, poszedł do pracy i od tamtej pory nie robił właściwie nic innego. Dzień w dzień pracował w pyle i kurzu, od których smarki w nosie robiły się czarne. Dzień w dzień wykonywał do znudzenia te same czynności i dzień w dzień świadomość, że będzie je wykonywać do końca życia, wisiała nad nim niczym wyrok. Dlatego tego wieczoru, gdy ukrywał się przed policją, po raz pierwszy pojawiło się w jego sercu coś na kształt nadziei.

Swąd spalenizny był nieco słabszy w szopie, przygłuszał go smród śmieci i kwaśny fetor strachu przepajający ubrania Abdula. Chłopak rozebrał się, po czym ukrył spodnie i koszulę za stertą gazet niedbale ułożoną przy drzwiach. Najlepszym pomysłem, jaki przyszedł mu do głowy, było ukrycie się za stosem śmieci jak najdalej od wejścia. Żeby tego dokonać, musiał się wspiąć na dwuipółmetrowy kopiec odpadów i zejść po jego drugiej stronie. Abdul był bardzo zwinny, więc za dnia tego typu wyczyn nie przysporzyłby mu większych trudności, jednak w ciemnościach jeden fałszywy krok mógł wywołać osunięcie się butelek i puszek, które z jazgotem zaalarmowałyby sąsiadów, gdzie ukrył się poszukiwany przez policję zbieg, ponieważ ściany między barakami były pojedyncze i cienkie. Z prawej strony dobiegało czyjeś niepokojąco głośne chrapanie: odgłosy te prawdopodobnie wydawał małomówny kuzyn, który niedawno przybył do Bombaju z prowincji i pewnie zdążył już dojść do wniosku, że płonące kobiety to w dużym mieście codzienność. Posuwając się w lewo wzdłuż ściany, Abdul wyczuł ręką kłębowisko niebieskich torebek foliowych. Nie znosił ich segregować, zawsze aż lepiły się od brudu. Chłopak przypomniał sobie jednak, że foliówki leżały na stercie rozmiękłej tektury, po której można się było cicho wspiąć na górę śmieci. Odsunął torby na bok, ułożył kartony przy ścianie oddzielającej szopę od chaty rodziców, postawił pierwszy krok i czekał. Tektura ścisnęła się nieco, szczury poruszyły się niespokojnie, ale nic metalowego nie uderzyło o podłogę. Teraz Abdul mógł oprzeć się o ścianę, by utrzymać równowagę, i zastanowić się nad kolejnym ruchem. Po domu Abdula ktoś chodził, powłócząc nogami. Pewnie ojciec, który przebrał się z pidżamy w poliestrową koszulę zwisającą luźno z jego chudych ramion i prawdopodobnie wpatrywał się w garść tytoniu. Ojciec potrafił bawić się tytoniem całymi wieczorami, rysował w nim koła, trójkąty, zygzaki. Robił to mimowolnie w chwilach, gdy myśli miał zajęte czymś innym.

Jeszcze kilka kroków, parę niebezpiecznych brząknięć i Abdulowi udało się dotrzeć do tylnej ściany. Gdy się przy niej położył, od razu pożałował, że zdjął spodnie. Moskity zaczęły go kąsać już wcześniej, teraz doszły jeszcze ostre krawędzie puszek po małżach wżynające się w nagie uda chłopca. W gryzącym zapachu spalenizny, który unosił się w powietrzu, bardziej dawało się wyczuć woń nafty i stopionej gumy z sandałów niż smród ludzkiego ciała. Gdyby podobny fetor dobiegł Abdula w jednej z uliczek slumsów, chłopak ledwo zwróciłby na niego uwagę. W porównaniu z odorem zepsutego jedzenia wyrzucanego co wieczór przez pracowników hoteli na wysypisko w pobliżu Annawadi swąd rozchodzący się z placu we wszystkich kierunkach był niczym zapach pomarańczowego gaju. Jeżeli więc Abdulowi przewracało się od niego w żołądku, to dlatego, że wiedział, skąd ów swąd pochodził. Chłopak poznał Kuternogę osiem lat temu, tego samego dnia, gdy przybył razem z rodzicami do Annawadi. Nie mogło być inaczej, ponieważ chatę jego rodziny od chaty jednonogiej kobiety oddzielała jedynie cienka płachta brezentu. Już wtedy zapach Kuternogi stanowił pewien problem, ponieważ kobieta pomimo ubóstwa, w jakim żyła, używała perfum. Nie podobało się to matce Abdula, która niezmiennie pachniała smażoną cebulą i mlekiem z piersi. Zarówno wtedy, jak i teraz Abdul uważał, że jego matka, Zehrunisa, zawsze miała rację i zwykle postępowała słusznie. Dbała o swoje dzieci, cieszyła się nimi i jedyną wadą, jaką najstarszy syn w niej dostrzegał, było słownictwo, którego używała, kiedy się targowała. Mimo że wyzwiska i obelgi stanowiły normę w języku handlarzy śmieciami, chłopak zauważył, iż jego matka czerpała przyjemność z bluzgania wulgarnymi słowami. - Ty głupi alfonsie z mózgiem rozmiarów cytryny! - krzyczała, udając oburzenie. - Myślisz, że bez twoich puszek moje dzieci będą głodować? Powinnam ci zdjąć spodnie i obciąć małego, jeśli w ogóle jest tam co obcinać! Mówiła to kobieta wychowana gdzieś w zapadłej wiosce na skromną i pobożną

muzułmankę. Abdul uważał się za mężczyznę „w dziewięćdziesięciu procentach staroświeckiego” i często upominał matkę. - Co by powiedział twój ojciec, gdyby usłyszał, jak przeklinasz na ulicy? - Nie powiedziałby nic dobrego - odparowała Zehrunisa pewnego razu - ale to on kazał mi wyjść za mąż za chorego człowieka. Gdybym siedziała cicho w domu, tak jak moja matka, pomarlibyśmy z głodu. Ojca Abdul nigdy nie odważyłby się napominać, chociaż ten również miał jedną dużą wadę: był zbyt chory, by pracować przy sortowaniu śmieci, ale dostatecznie zdrowy, by zbliżać się do swojej żony. Wahhabizm, odłam islamu, który wyznawała rodzina Abdula, nie uznawał antykoncepcji, zatem Zehrunisa wydała na świat dziesięcioro dzieci, z czego przeżyło dziewięcioro. Kobieta pocieszała się, mówiąc, że każde kolejne dziecko to siła robocza, która przyda się w przyszłości, ale dla Abdula, harującego tu i teraz na utrzymanie rodziny, rosnąca liczba rodzeństwa stanowiła powód do zmartwień. Gdy dowiadywał się o następnej ciąży matki, robił się nieuważny, zaczynał popełniać błędy i płacił śmieciarzom wygórowane ceny za worki bezużytecznych odpadów. - Zwolnij - pouczał go ojciec łagodnie. - Używaj nosa, języka, uszu, nie tylko wagi. Postukaj w kawałek metalu paznokciem, a po dźwięku, jaki się wydobędzie, poznasz, co to za metal. Pożuj przez chwilę plastik, by upewnić się, jaki to gatunek. Jeśli plastik jest twardy, przełam go na pół - poliuretan dobrej jakości będzie miał świeży zapach. Abdul był pilnym uczniem. Pierwszego roku ledwo starczało im na jedzenie. Drugiego roku brezentową plandekę, pod którą żyli, zastąpiła buda z aluminiowej blachy, a jeszcze później - prawdziwe murowane ściany wzniesione z wybrakowanych cegieł,

dzięki czemu ich dom stał się najsolidniejszą budowlą w całym rzędzie baraków. Gdy Abdul po raz pierwszy stanął przed świeżo wymurowaną chatą, owładnęły nim trzy dominujące uczucia: duma; strach, że cegły okażą się kiepskiej jakości i wkrótce cały dom zawali im się na głowę; oraz ulga na myśl, iż od tej pory ośmiocentymetrowy mur oddzielać go będzie od domostwa Kuternogi, która w czasie gdy jej mąż segregował śmieci w innej dzielnicy biedy, sprowadzała sobie kochanków. W ostatnich miesiącach Abdul słyszał kobietę tylko wtedy, gdy ze stukotem kul przechodziła obok ich domu, zmierzając na targ lub do publicznej toalety. Kule Kuternogi były chyba za krótkie, ponieważ by się na nich oprzeć, musiała wypiąć pośladki, a żeby zrobić krok - w zabawny sposób potrząsnąć biodrami. Szminka, którą nakładała na usta, stanowiła kolejny powód do powszechnej wesołości. „Maluje się przed wyjściem do kibla? A kto ją będzie tam oglądał? Muchy?” Czasami jej wargi przybierały kolor pomarańczy, innymi razy błyszczały fioletowo, jak gdyby kobieta zjadła całą garść owoców czapetki kuminowej rosnącej przy hotelu Leela. Prawdziwe imię Kuternogi brzmiało Sita. Miała jasną karnację, co zwykle stanowi spory atut, jednak chora noga sprawiła, że nie była postrzegana jako atrakcyjna kandydatka na żonę. Jej rodzice, Hindusi, przyjęli więc jedyną propozycję małżeństwa, jaką otrzymała ich córka. Pochodziła ona od pracowitego, ale biednego, mało pociągającego i starego muzułmanina. „Był jedną nogą w grobie, ale i tak nikt inny by jej nie zechciał” - stwierdziła później matka Sity. Podstarzały pan młody zmienił imię swojej żony i nazwał ją Fatima, a z ich niedobranego związku urodziły się trzy wymizerowane dziewczynki. Najbardziej chorowita z nich utopiła się w wiadrze, w domu. Fatima nie opłakiwała przesadnie utraty dziecka, ludzie zaczęli więc gadać. Kilka dni po tragicznym wypadku wyszła ze swojej chaty jakby nigdy nic, dalej kręcąc biodrami i wlepiając złociste oczy w twarze mijanych mężczyzn. Mieszkańcy Annawadi za dużo ostatnio chcieli, tak przynajmniej wydawało się Abdulowi. Rozwój gospodarczy w Indiach spowodował, że stare przekonania na temat systemu kastowego jako wyznacznika ludzkiego losu zaczęły ustępować miejsca nowym,

w których pojawiało się miejsce na awans społeczny. Ludzie ze slumsów rozmawiali o lepszym życiu jak o czymś normalnym, jak gdyby bogactwo i szczęście były bliskimi krewnymi, którzy w każdej chwili mogą wpaść w odwiedziny. Jak gdyby przyszłość miała w niczym nie przypominać przeszłości. Mirczi, brat Abdula, nie miał zamiaru segregować śmieci. Wyobrażał sobie, że kiedyś będzie nosił wykrochmalony uniform i pracował w luksusowym hotelu. Słyszał o kelnerach, którzy całymi dniami nabijali na wykałaczki kawałki sera albo układali na stołach sztućce, i chciał wykonywać właśnie taką czystą pracę. - Zobaczysz! - odgrażał się matce. - Będę miał łazienkę tak dużą jak ta buda! Marzenia Radży Kamblego, chorego na serce sprzątacza toalet, który mieszkał ulicę od Abdula, związane były z osiągnięciami współczesnej medycyny. Mężczyzna marzył o nowej zastawce, która przedłużyłaby mu życie i umożliwiła wychowanie dzieci. Mieszkająca za rogiem piętnastoletnia Mina tęskniła za przygodą i wolnością, które widziała w serialach telewizyjnych, dlatego wcale nie kwapiła się do zaaranżowanego małżeństwa i życia posłusznej, przykładnej żony. Sunil, niewyrośnięty dwunastoletni śmieciarz, chciał wreszcie się najadać i zacząć rosnąć. Asza, zadziorna kobieta zajmująca barak nieopodal publicznej toalety, miała inne ambicje. Pragnęła zostać pierwszą kobietą zarządzającą slumsami, a następnie przenieść się do miasta i awansować do klasy średniej. Jej nastoletnia córka Mandżu za bardziej szlachetne uznawała własne aspiracje, ponieważ za cel postawiła sobie ukończenie studiów. Gdyby się jej powiodło, byłaby pierwszą wywodzącą się z Annawadi absolwentką uczelni wyższej. Najbardziej niedorzeczne marzenie, przynajmniej w opinii ogółu, miała jednak Kuternoga, którą interesowało tylko jedno: seks pozamałżeński. Jeżeli parałaby się tym zajęciem głównie w celach zarobkowych, ludzie zrozumieliby ją, ale kobiecie chodziło o coś innego. Pragnęła zdjąć z siebie odium, jakie nałożyła na nią niepełnosprawność, zyskać szacunek i być postrzegana jako atrakcyjna partnerka. Sąsiedzi z Annawadi uważali tymczasem, że mrzonki tego typu nie przystoją kalece.

Pragnienia Abdula sprowadzały się do dwóch rzeczy: żony, która nie zna słów takich jak „alfons” czy „skurwiel” i która nie przywiązuje zbytniej wagi do tego, czym pachnie jej mąż; oraz domu, który znajdowałby się w jakimkolwiek innym miejscu, byle nie w Annawadi. Podobnie jak inni mieszkańcy slumsów, i na dobrą sprawę ludzie na całym świecie, chłopak wierzył, że jego marzenia w pełni odzwierciedlają jego możliwości. W dzielnicy biedy zjawili się policjanci i przemierzali plac, kierując się w stronę domu Abdula. To na pewno byli oni, żaden z miejscowych nie ośmieliłby się mówić z taką pewnością siebie. Rodzina chłopaka znała wystarczająco wielu stróżów prawa pracujących w lokalnym komisariacie, by bać się każdego noszącego policyjny mundur. Wystarczyło im dowiedzieć się, że któraś rodzina ze slumsów zarabia pieniądze, by nachodzić nieszczęśników co drugi dzień i wymuszać haracz. Najgorszy ze wszystkich był posterunkowy Pawar, który z ogromną brutalnością traktował Dipę, bezdomną dziewczynkę sprzedającą kwiaty przed hotelem Hyatt. Inni jednak wcale nie byli dużo lepsi i żaden nie wahałby się odjąć biednemu od ust ostatni kawałek chleba. Abdul przygotował się w duchu na to, co miało się wydarzyć, gdy policjanci przekroczą próg jego domu. Spodziewał się płaczu najmłodszych dzieci i trzasku blaszanych naczyń odwracanych do góry dnem, okazało się jednak, że funkcjonariusze zachowywali się niezwykle spokojnie, a nawet życzliwie, i rzeczowo zrelacjonowali najistotniejsze fakty. Kuternoga przeżyła i gdy tylko doszła do siebie w szpitalu, oskarżyła Abdula, jego starszą siostrę oraz ich ojca o pobicie i podpalenie. Słyszane przez ścianę słowa policjantów z wolna przedostawały się do świadomości przyczajonego w składziku chłopca. Zatem jego siostra, Kehkaszan, również została oskarżona. Gdy to zrozumiał, zaczął żałować, że Kuternoga nie umarła. Po chwili jednak opamiętał się - gdyby kobieta faktycznie zmarła, jego rodzina nie miałaby już życia.

Ludzie z Annawadi, tak samo jak mieszkańcy pozostałych slumsów w Bombaju, zawsze byli czemuś winni. Nieraz zdarzało się, że Abdul kupił złom, który pochodził z kradzieży. Do tego prowadził swój interes bez żadnego zezwolenia, ale przecież cała dzielnica istniała właściwie nielegalnie, ponieważ władze Krajowego Zarządu Lotnisk nigdy nie pozwoliły zasiedlić tej ziemi i najchętniej pozbyłyby się koczujących na niej biedaków. Jednak w sprawie Kuternogi Abdul i jego rodzina nie poczuwali się do winy, ponieważ nie podpalili nieszczęsnej kobiety. Ona sama to zrobiła. Policjanci wyprowadzili ojca z domu, ten zaś chropawym, zdyszanym głosem nie przestawał zapewniać ich o niewinności swojej i swojej rodziny. - A gdzie twój syn? - zapytał głośno jeden z funkcjonariuszy, gdy zatrzymali się przy drzwiach szopy. Policjant podniósł głos nie po to, by wystraszyć i tak już przerażonego ojca, ale po to, by przekrzyczeć zawodzącą matkę Abdula. Zehrunisa Husain potrafiła uderzyć w płacz z byle powodu i praktycznie każda rozmowa zaczynała się u niej od łez. Teraz jednak szloch dzieci sprawił, że kobieta zanosiła się wręcz histerycznym łkaniem. Młodsze rodzeństwo Abdula darzyło ojca uczuciami mniej skomplikowanymi niż najstarszy syn, dlatego ta noc, gdy policja przyszła po ukochanego tatę, wryje im się głęboko w pamięć. Czas mijał, płacz i lamenty stopniowo cichły. - Wróci za pół godziny - zapewniała matka nienaturalnie wysokim tonem, który pobrzmiewał w jej głosie zawsze, gdy kłamała, ale i tak jej słowa dodały Abdulowi otuchy. Policjanci najwyraźniej zadowolili się aresztowaniem jednej osoby, ponieważ opuścili teren slumsów.

Chociaż chłopak przypuszczał, że przyjdą go jeszcze szukać, nie podejrzewał, by znani z opieszałości stróże prawa pofatygowali się do Annawadi tej samej nocy. Zostały mu zatem trzy lub cztery godziny, podczas których mógł opracować plan ucieczki bardziej sensowny niż ukrywanie się w szopie przy domu. W głębi ducha czuł, że jest zdolny do niezwykłych czynów. Dużo przyjemności sprawiała mu myśl, iż dzięki codziennemu segregowaniu odpadów ma siłę w rękach, i lubił na ten temat fantazjować - często wyobrażał sobie, że potrafi jednym uderzeniem dłoni rozłupać cegłówkę na pół, jak Bruce Lee. - Znajdźmy jakąś cegłówkę - zaproponowała mu pewnego razu dziewczyna, z którą nierozważnie podzielił się swym przekonaniem. Abdul nie podjął wyzwania. Wolał nie konfrontować fantazji z rzeczywistością. Mirczi, młodszy o dwa lata brat Abdula, był zdecydowanie odważniejszy i pewnie nie ukrywałby się w szopie. Mirczi uwielbiał bollywoodzkie filmy, w których mężczyźni o obnażonych torsach wyskakiwali z okien kilkupiętrowych budynków i biegali po dachach pędzących pociągów, podczas gdy policjanci bezskutecznie usiłowali ich dogonić i zastrzelić. Abdul z kolei wszystkie pokazane na ekranie zagrożenia traktował bardzo poważnie. Cały czas miał w pamięci pewien wieczór, gdy razem z kolegą wybrał się do oddalonego o półtora kilometra baraku, w którym wyświetlano pirackie filmy wideo. Po obejrzeniu horroru o mieszkającym w piwnicy dużego domu i pożerającym ludzi potworze zapłacił właścicielowi nielegalnego kina dwadzieścia rupii, by ten pozwolił mu przenocować w baraku, ponieważ ze strachu nogi odmówiły Abdulowi posłuszeństwa i chłopak czuł, że nie uda mu się dojść do domu. Wstydził się przed rówieśnikami swojej bojaźliwości, ale z drugiej strony nie widział powodu, dla którego powinien walczyć ze swoją naturą. Segregowanie odpadów to zajęcie, które wymaga zdolności manualnych, ale nie jest zbyt absorbujące, dlatego dla

zabicia czasu Abdul często obserwował sąsiadów. W wyniku swych obserwacji doszedł po pewnym czasie do wniosku, że sekret udanego życia w Annawadi to kwestia nie tego, co się robi lub jak dobrze się to robi, ale przede wszystkim tego, jak skutecznie unika się wypadków i niefortunnych zdarzeń. Za sukces można zatem było uznać, że nie wpadło się pod pociąg, nie obraziło się zarządcy, nie złapało się malarii. Dlatego chociaż chłopak żałował, że nie jest odważniejszy czy mądrzejszy, cieszył się z tego, iż posiada cechę w jego mniemaniu równie cenną w warunkach, w jakich przyszło mu żyć. Był chaukanna, czujny. - Mam oczy naokoło głowy - mawiał o sobie. Uważał, że potrafi przewidzieć nieszczęście i w porę go uniknąć. Tego wieczoru, gdy podpaliła się Kuternoga, dał się zaskoczyć po raz pierwszy. Która to mogła być godzina? Cynthia, jedna z sąsiadek, wyszła na podwórze i zaczęła wołać: - Dlaczego policja nie aresztowała ich wszystkich? Cynthia przyjaźniła się z Fatimą Kuternogą i nienawidziła rodziny Abdula, ponieważ jej rodzina również próbowała rozkręcić śmieciowy interes, ale nie udało im się przetrwać na rynku. - Chodźmy na posterunek, zmuśmy policję, żeby po nich przyszli! - nawoływała wrzaskliwie. W domu Abdula panowała absolutna cisza. Po pewnym czasie Cynthia na szczęście się zamknęła. Jej pomysł nie spotkał się z powszechnym poparciem, mieszkańcy Annawadi nie mieli ochoty wyruszać na marsz protestacyjny, a jej krzyki zamiast oburzenia wywołały rozdrażnienie, ponieważ nie

dawały spać. Abdul poczuł, że napięcie, które narosło tej nocy, w końcu ustępuje, a w następnej sekundzie usłyszał brzęk stalowych garnków. Zerwał się na równe nogi, wystraszony i zdezorientowany. Przez szczeliny w drzwiach przesączało się złociste światło, nie były to jednak drzwi składziku. Chłopak musiał zebrać myśli, by ustalić, gdzie się znajduje. Dopiero po chwili zorientował się, że kompletnie ubrany leży na podłodze w chacie młodego muzułmanina, kucharza, który mieszkał po drugiej stronie placu. Był ranek, a hałas, który go dobiegał, pochodził z sąsiednich chałup, w których mieszkańcy slumsów przygotowywali śniadanie. Kiedy i dlaczego przebiegł przez podwórze, by schronić się w tym baraku? Paniczny strach zamroczył Abdula do tego stopnia, że chłopak już nigdy nie będzie w stanie odtworzyć ostatnich godzin minionej nocy. Pewne było tylko jedno - w krytycznym momencie, w chwili gdy należało się wykazać odwagą i pomysłowością, Abdul został w Annawadi i najzwyczajniej w świecie zasnął. Gdy to sobie uświadomił, zrozumiał, że musi natychmiast odnaleźć matkę. Okazał się beznadziejnym uciekinierem, musiał więc wrócić do domu po instrukcje. - Uciekaj stąd, szybko - wyszeptała Zehrunisa Husain, gdy skończyła udzielać synowi wskazówek. - Najszybciej jak możesz! Abdul złapał świeżą koszulę i wypadł z domu. Ruszył pędem przez plac, zagłębił się w labiryncie poplątanych uliczek, by po chwili wybiec na utwardzoną tłuczniem drogę. Po jednej stronie mijał góry odpadów i bawoły domowe, po drugiej - lśniący szkłem hotel Hyatt. W biegu zapinał guziki od koszuli. Po dwustu metrach dotarł do szerokiej alei obrzeżonej kwitnącymi ogrodami, najpiękniejszymi w całym mieście, którego chłopak właściwie nie znał. Nad kwiatami wisiały motyle, ale Abdul nawet ich nie zauważył. Pędził prosto w

stronę lotniska. Hala przylotów - w dół. Hala odlotów - w górę. Chłopak wybrał trzecią drogę, ciągnącą się wzdłuż niebiesko-białego aluminiowego ogrodzenia, za którym warczały wiertarki udarowe borujące otwory w fundamentach nowego wspaniałego terminalu. Abdul znał to ogrodzenie, ponieważ zdarzało mu się nim handlować. Dwa ukradzione przęsła to dla śmieciarza zarobek wystarczający, by przez następny rok nie martwić się o pieniądze. Chłopak biegł dalej, skręcił ostro w prawo, przy rzędzie czarno-żółtych taksówek błyszczących jaskrawo w świetle poranka, potem znów w prawo, na zacieniony podjazd gęsto obsadzony drzewami. Jeszcze raz w prawo i wreszcie znalazł się na komisariacie Sahar. Zehrunisa wyczytała z twarzy syna lęk i zrozumiała, że nie da on rady długo ukrywać się przed policją. Do tego dochodziła jeszcze obawa o życie męża. Kobieta drżała na myśl, że nie znalazłszy Abdula, policjanci za karę zakatują jego ojca. W jej mniemaniu najstarszy syn miał obowiązek temu zapobiec. Chłopak wykona swój obowiązek niemalże ochoczo. Ukrywają się przecież tylko ci, którzy są winni; on nie miał nic na sumieniu i chciał, by jego niewinność została potwierdzona przez odpowiednie władze. Nie szkodzi, że w przeszłości owe władze nieraz udowodniły, iż prawo i sprawiedliwość to pojęcia im obce. Abdul postanowił zaryzykować i tym razem im zaufać. Za szarym metalowym biurkiem siedział policjant ubrany w poplamiony mundur khaki z pagonami. Gdy zobaczył Abdula, zdumiony dźwignął się z krzesła. Chłopak dobrze zapamięta jego usta, częściowo przykryte wąsami, mięsiste i przypominające wargi ryby, które rozchyliły się lekko, zanim wypełzł na nie uśmiech.

CZĘŚĆ PIERWSZA Podobywatele „Wszyscy w Annawadi mówią tak samo: och, wykształcę dziecko na doktora albo prawnika i dzięki temu będziemy bogaci. To zwykłe przechwałki, nic więcej. Tak jak z tym rybakiem, którego łódka płynie na zachód, a on się cieszy: »Ale ze mnie świetny żeglarz!«. Tyle że już za chwilę wieje wiatr i zwiewa go na wschód”. KARAM HUSAIN, OJCIEC ABDULA 1. Annawadi Zostawmy na razie posterunkowego o rybich ustach wpatrującego się w Abdula i przewińmy film do tyłu. Zobaczmy, jak chłopak oddala się od komisariatu, od lotniska i wraca do domu. Zobaczmy, jak płomienie ogarniające niepełnosprawną kobietę i jej różową, kwiecistą tunikę kurczą się do rozmiarów pudełka zapałek leżącego na podłodze. Zobaczmy Fatimę, która tańczy na kulach w takt hałaśliwej piosenki miłosnej, a jej delikatne rysy wciąż są nietknięte. Cofnijmy się jeszcze wcześniej, o siedem miesięcy, i zatrzymajmy się pewnego zwykłego styczniowego dnia 2008 roku. Był to czas równie przepełniony nadzieją jak inne lata od chwili, gdy bezładne osiedla biedoty zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu w największym mieście kraju, w którym mieszka jedna trzecia ubogich tego świata. Kraju oszołomionego teraz gwałtownym rozwojem i rosnącym bogactwem. Poranek był wietrzny, co często się zdarzało w styczniu, miesiącu zmarzniętych uszu

i latawców uwięzionych na drzewach. Ponieważ w chacie rodziny Abdula brakowało miejsca na podłodze, chłopiec jak zwykle spał na zakurzonym placu przed domem. Matka Abdula ostrożnie przeszła nad jednym śpiącym synem, potem nad drugim, by wreszcie pochylić się nad najstarszym: - Wstawaj, durniu! - zawołała z werwą. - Myślisz, że spaniem zarobisz na chleb? Przesądna Zehrunisa zauważyła, że w dni, w które zwymyślała syna, niejednokrotnie interes szedł najlepiej, a ponieważ pieniądze zarobione w styczniu odgrywały kluczową rolę w opracowanym przez nią planie ucieczki ze slumsów, kobieta postanowiła nie szczędzić Abdulowi wyzwisk. Chłopak podniósł się bez słowa skargi, jako że matka nie tolerowała narzekań niczyich prócz swoich. Poza tym pierwsza, leniwa godzina poranku była tą porą dnia, w której nienawidził Annawadi najmniej. Delikatne promienie słońca nadawały sadzawce ze ściekami srebrzysty blask, a ryk odrzutowych silników nie zagłuszał jeszcze nawoływań papug gnieżdżących się po drugiej stronie bajora. Przed chatami, nierzadko trzymającymi się kupy dzięki taśmie klejącej i kawałkom sznurka, sąsiedzi dyskretnie odświeżali się wilgotnymi ścierkami. Ubrane w mundurki szkolne dzieci dźwigały garnki z wodą zaczerpniętą ze zbiorowego ujęcia. Kolejka do publicznych toalet, mieszczących się w pomarańczowym betonowym baraku, posuwała się w ospałym tempie. Nawet kozy rozglądały się na boki niemrawo, mrugając ciężkimi od snu powiekami. Były to rzadkie pełne intymności i domowego ciepła chwile, po których wszyscy rzucali się w szaleńczą pogoń za zarobkiem. Robotnicy budowlani jeden za drugim wyruszali w stronę zatłoczonego skrzyżowania, na którym kierownicy budowy wybierali ludzi potrzebnych tego dnia do pracy. Młode dziewczyny zaczynały splatać z nagietków girlandy, które potem będą sprzedawać na ulicy wiodącej do lotniska. Starsze kobiety naszywały łaty na różowo- niebieskie bawełniane narzuty, za które miały płacone od sztuki. W małej, dusznej hali fabrycznej rozebrani do pasa mężczyźni obsługiwali maszyny, które z kolorowych

paciorków produkowały ozdoby przeznaczone do zawieszenia na lusterkach wstecznych - uśmiechnięte kaczuszki i różowe kotki z błyszczącymi obróżkami - chociaż żaden z robotników nie potrafił sobie wyobrazić, kto i gdzie mógłby takich rzeczy potrzebować. Abdul zaś, ubrany w poplamioną koszulkę, która opinała jego kościste plecy, przykucnął na placu, by posegregować śmieci skupowane przez ostatnie dwa tygodnie. Swój stosunek do sąsiadów mógłby określić jednym zdaniem: „Im bliżej bym was poznał, tym mniej bym was lubił i tym mniej wy lubilibyście mnie, więc lepiej trzymajmy się od siebie z daleka”. Mimo to pracując tamtego poranka, czuł, że łączy ich wspólny wysiłek i trud wkładany w walkę o lepsze jutro. Annawadi leżało w odległości niecałych dwustu metrów od głównej alei wiodącej na lotnisko Sahar, w miejscu gdzie przecinały się drogi starych Indii i nowych Indii, przez co nowe Indie często się spóźniały. Szoferzy luksusowych SUV-ów trąbili wściekle na rowerzystów, którzy wyskakiwali na jezdnię sprzed sklepu drobiarskiego ulokowanego na obrzeżach slusmów, wioząc w koszach po trzysta jaj. Annawadi nie wyróżniało się niczym szczególnym spośród innych dzielnic biedy w Bombaju. W slumsach każdy dom wyglądał nędznie, więc zaniedbane budynki wydawały się normalne. Ścieki i choroba wydawały się naturalnym przejawem życia. Annawadi powstało w 1991 roku za przyczyną grupy robotników przywiezionych z południowego stanu Indii Tamilnadu, którzy mieli naprawić pas startowy na lotnisku. Po zakończeniu pracy mężczyźni postanowili osiedlić się blisko lotniska, które jawiło im się jako niewyczerpane źródło możliwości zarobkowych. Już wtedy w Bombaju trudno było o wolny skrawek ziemi, dlatego podmokły, zarośnięty chaszczami i opanowany przez węże teren naprzeciwko terminalu lotniczego zdawał się nie najgorszym rozwiązaniem. Inni biedacy uznali to miejsce za zbyt bagniste, by nadawało się do zamieszkania, ale Tamilowie postanowili spróbować szczęścia i przystąpili do pracy. Wycięli krzaki, w których gnieździły się węże, poprzynosili ziemię z suchszych terenów i zasypali nią błotniste połacie. Gdy po miesiącu bambusowe tyki wbijane w grunt przestały się

przewracać i zaczęły się trzymać prosto, robotnicy porozwieszali na nich puste worki po cemencie. Tym sposobem zapewnili sobie dach nad głową. Mieszkańcy okolicznych slumsów nadali nowemu osiedlu nazwę Annawadi - ziemia, na której mieszkają anna, po tamilsku „starsi bracia”. Co prawda, rzadko kto zwracał się do Tamilów w ten sposób i na co dzień określano ich mniej zaszczytnymi mianami, ale mimo wszystko wysiłek, który twardzi robotnicy z południa włożyli w przystosowanie bagna do zamieszkania, był doceniany przez biedotę z innych dzielnic i zyskał Tamilom poważanie. Siedemnaście lat później prawie żaden z mieszkańców Annawadi według oficjalnych kryteriów nie mógł być uznany za osobę cierpiącą biedę. Ludzie ze slumsów zaliczali się raczej do około stumilionowej rzeszy szczęśliwców, którzy wyszli z ubóstwa dzięki liberalnym reformom ekonomicznym wprowadzonym przez indyjski rząd w 1991 roku, tym samym, w którym powstało owo niewielkie skupisko biedy. Losy mieszkańców Annawadi splotły się więc w nieplanowany sposób z przemianami gospodarczymi i zostały uznane za część historii niezwykłego sukcesu, jakim miało się okazać wprowadzenie kapitalizmu rynkowego; historii, która nadal trwała. W rzeczywistości jednak zaledwie sześć osób spośród trzech tysięcy zamieszkujących slumsy miało stałą pracę. (Pozostali, podobnie jak osiemdziesiąt pięć procent robotników w Indiach, funkcjonowali w rozrośniętej ponad miarę szarej strefie gospodarki). Z drugiej strony niektórzy sąsiedzi Abdula żywili się szczurami, żabami i korzonkami roślin rosnących na brzegu bajora ze ściekami. Widok tych nieszczęśników dawał chłopakowi i innym mieszkańcom Annawadi - tym, którzy nie musieli piec szczurów i jeść trawy - coś bezcennego: poczucie awansu społecznego. Najwięcej odpadów lotnisko i hotele wydalały zimą, w szczycie sezonu, gdy przybywało najwięcej turystów, odbywało się najwięcej podróży służbowych i ślubów par z wyższych sfer. W 2008 roku szaleństwa te znalazły swoje odbicie na giełdzie, która miała najwyższe notowania w historii. Jeszcze korzystniejszym wydarzeniem dla Abdula okazały się igrzyska olimpijskie w Pekinie, przed którymi Chińczycy zaczęli budować na masową skalę, windując ceny złomu na niespotykane wcześniej poziomy. Był to świetny

okres dla handlarza śmieciami w Bombaju, chociaż o Abdulu rzadko kto tak mówił. Większość ludzi nazywała go po prostu śmieciarzem. Tego ranka chłopak wygrzebywał ze stosu odpadów śruby i ćwieki, a jednocześnie nie spuszczał oka ze stadka kóz, które lubiły zapach resztek napojów znajdujących się w starych butelkach oraz smak kleju, którym przylepione były etykiety. Abdulowi zwykle nie przeszkadzały kręcące się wokół niego zwierzęta, ale od paru dni kozy cierpiały na sraczkę, a przez to stanowiły poważne zagrożenie. Zwierzęta należały do muzułmanina, który prowadził w chacie burdel i uważał swoje pracownice za bandę leniuchów. Postanowił on rozszerzyć działalność i zacząć hodować kozy, które mógłby sprzedać na mięso przed świętem Id al-Fitr obchodzonym na zakończenie ramadanu, miesiąca postu. Zwierzęta okazały się jednak jeszcze bardziej kłopotliwe niż dziewczyny. Dwanaście sztuk szybko zdechło, a pozostałe dziesięć notorycznie cierpiało na rozstrój żołądka. Właściciel burdelu winą za te nieszczęścia obarczał prowadzących lokalną bimbrownię Tamilów, którzy mieli rzucać urok na jego kozy. Inni podejrzewali, że wszystkiemu winny jest jedyny dostępny w okolicy wodopój, bajoro ze ściekami. Ciemną nocą robotnicy pracujący przy rozbudowie lotniska wyrzucali do sadzawki masę niezidentyfikowanych śmieci. Mieszkańcy Annawadi również nie wahali się topić w bajorze różnych rzeczy, ostatnio na przykład dwunastu sztuk koźlej padliny. Nie wiadomo, co w ten sposób udało się wyhodować w smrodliwej wodzie, pewne było tylko jedno - świnie i psy sypiające przy brzegu dostały na brzuchach sinych plam. Jednak niektórym stworzeniom, i to nie tylko moskitom przenoszącym malarię, ścieki zdawały się nie przeszkadzać. Późnym rankiem w mętnych wodach sadzawki zaczynał brodzić rybak, który jedną ręką odgarniał paczki po papierosach i niebieskie torebki foliowe, drugą zaś ciągnął za sobą podbierak. Połów zabierze na targ, by sprzedać go producentowi bardzo zdrowego oleju rybnego, na który popyt ostatnio gwałtownie wzrósł w krajach zachodnich.

Abdul podniósł się, by rozmasować skurcz w łydce, i ze zdumieniem spostrzegł, że niebo przybrało brunatny odcień, jak gdyby przysłoniło je ogromne skrzydło muchy, a słońce opadające w stronę zamglonego smogiem horyzontu sygnalizowało nadejście popołudnia. Chłopak zajęty segregowaniem śmieci zupełnie stracił rachubę czasu. Jego młodsze siostry bawiły się z córkami Kuternogi prowizorycznym wózkiem inwalidzkim skleconym z popękanego plastikowego krzesła ogrodowego i pordzewiałych kół od roweru. Mirczi, który zdążył już wrócić ze szkoły, gdzie uczęszczał do dziewiątej klasy, rozłożył się wygodnie na progu chaty z podręcznikiem do matematyki na kolanach, ale nawet go nie otworzył. Niecierpliwie czekał na swojego przyjaciela Rahula, młodego Hindusa, który mieszkał parę chat dalej i który stał się znaną postacią w Annawadi. Niecały miesiąc wcześniej Rahul dokonał tego, o czym marzył Mirczi: przekroczył granicę oddzielającą świat biedy od świata bogatych. Matka Rahula, Asza, przedszkolanka o niejasnych koneksjach z lokalnymi politykami i policją, załatwiła synowi dorywczą pracę w hotelu Intercontinental, położonym po drugiej stronie sadzawki. Rahul - pyzaty, szczerbaty uczeń dziewiątej klasy - na własne oczy zobaczył bogactwo „nadmiasta”. Właśnie nadchodził, ubrany w strój kupiony za pieniądze zarobione dzięki niespodziewanemu uśmiechowi losu: szorty z obniżonym krokiem, pasek ze lśniącą owalną sprzączką wyglądającą na dość ciężką, a przez to cenną jako surowiec wtórny, oraz czarna włóczkowa czapka, którą naciągnął nisko na oczy. „Styl hiphopowy” - określił swój ubiór Rahul. Dzień wcześniej odbywały się uroczystości z okazji sześćdziesiątej rocznicy zabójstwa Mahatmy Gandhiego. W Indiach jest to święto państwowe, którego jednak zwyczajowo nie obchodzi się zbyt hucznie. Mimo to w hotelu Intercontinental urządzono wystawne przyjęcie i Rahul wiedział, że przyjaciel będzie chciał usłyszeć szczegółową relację z tego wydarzenia. - Mirczi, mówię najszczerszą prawdę - zaklinał się Rahul, szczerząc zęby w