gemini25

  • Dokumenty451
  • Odsłony107 905
  • Obserwuję96
  • Rozmiar dokumentów666.3 MB
  • Ilość pobrań68 011

Ponińska Dorota - Podróż po miłość 01 - Emilia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

gemini25
EBooki

Ponińska Dorota - Podróż po miłość 01 - Emilia.pdf

gemini25 EBooki Ponińska Dorota Podróż po miłość
Użytkownik gemini25 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 244 stron)

Dorota Ponińska Podróż po miłość. Emilia Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA

Dla K.

Rozdział I Klasztor W kancelarii matki przełożonej panował półmrok. Wąskie, gotyckie okno wychodziło na północ i wpuszczało tak niewiele popołudniowego światła, że widać było ledwie zarys masywnego biurka, stojącej na nim świecy i ogromnego obrazu wiszącego na ścianie. Malowidło emanowało chłodną, srebrzystoszarą poświatą. Blada i bosa Matka Boska, niemal naturalniej wielkości, stała na nim ze spuszczonymi oczami i z białą lilią w dłoni. Niedościgniony ideał. Natchniony malarz włoskiego baroku ukazał ją tak subtelnie, jak gdyby była bezcielesna, jakby jej błękitną suknię wypełniał podobny aniołom czysty duch. Obraz podarowany klasztorowi przed wiekami przypominał pokoleniom sióstr i uczennic o najbardziej pożądanych cnotach: czystości, posłuszeństwie i pokorze. Emilia stała w milczeniu na środku kancelarii. Jej smukła postać rzucała długi cień. Czekała, aż matka Teodozja, przełożona zgromadzenia, skończy pisać list przy swoim biurku. Wdychała zapach topniejącego wosku jedynej płonącej w gabinecie świecy. I zapach starości, przenikający cały klasztor. Patrzyła na dobrze znaną twarz Teodozji. Kiedyś, jako mała dziewczynka, była ciekawa koloru włosów przełożonej, ale jej głowę zawsze okrywał białoszary welon. „Teraz jest już pewnie zupełnie siwa” - pomyślała z cieniem czułości. Ta kobieta, choć tak surowa, zastąpiła jej kiedyś matkę. Wreszcie zakonnica odłożyła pióro, wstała i podeszła do Emilii, która odruchowo spuściła wzrok. Jak Matka Boska na obrazie. - Emilio, wezwałam cię, bo chcę ci wyjawić pewien zamysł, który od dawna noszę w sercu. - Tak, matko? - Może cię to zdziwi lub zaskoczy. Nie spiesz się z odpowiedzią. Wysłuchaj mnie. Emilię zaintrygował ten wstęp. - Przypatruję ci się od dziesięciu lat, odkąd byłaś małą dziewczynką. I... właśnie napisałam list do biskupa z propozycją, abyś to ty przejęła funkcję przełożonej klasztoru, gdy Bóg powoła mnie już do siebie. Emilia aż rozchyliła usta ze zdumienia.

- Ależ, matko, czy ja podołam? To wielki zaszczyt, ale jest tyle starszych i bardziej doświadczonych sióstr. - Tak, to prawda; lecz tu nie idzie o wiek, tylko o siłę charakteru. Ty ją masz. Wiem, że sobie poradzisz; choć oczywiście w odpowiednim czasie. Przed tobą nowicjat i śluby zakonne. - Popatrzyła na dziewczynę z uśmiechem. - Już niedługo ogolimy ci głowę i przywdziejesz biały welon nowicjuszki. Chcę jednak, żebyś była przygotowana do swojej misji, gdy przyjdzie na to czas. Emilia czuła przyspieszone bicie serca - nie spodziewała się takiego wyróżnienia. Rozpierały ją duma i radość. Wyprostowała plecy i lekko uniosła głowę. Oczywiście, że podoła. Będzie najlepszą matką przełożoną, jaką kiedykolwiek miał ten klasztor: dobrą i sprawiedliwą. - Dlatego zamierzam zacząć cię wtajemniczać w niektóre sekrety zakonu - ciągnęła matka Teodozja. - Od jutra. Czy chcesz tego, Emilio? Dziewczyna klęknęła przed nią, ujęła suchą dłoń przełożonej i złożyła na niej pełen szacunku pocałunek. - Dziękuję, matko - szepnęła. - Dziękuję za to wyróżnienie. Chcę tego i nie zawiodę cię. Kobieta popatrzyła na pochyloną głowę i pogładziła ją po złocistych włosach. Na ogół nie pozwalała sobie na czułe gesty, ale dla tej uczennicy robiła czasem wyjątek. Emilia wstała, złożyła głęboki ukłon i wyszła. Prawie biegła nisko sklepionym korytarzem. Od dziesięciu lat uczono ją powściągliwości, ale teraz czuła się tak, jakby coś w niej eksplodowało. Miała ochotę głośno zaśpiewać i podskoczyć wysoko. Siostra Euzebia, którą minęła na korytarzu, obrzuciła ją podejrzliwym, zimnym spojrzeniem. Cela przywitała Emilię chłodem. Była wczesna wiosna, ale siostry przestały już palić w piecach. Grube mury utrzymywały lodowate tchnienie zimy. Dziewczyna sięgnęła po wiszący na drzwiach szal i otuliła nim ramiona. Spod słomianego siennika wyjęła stary metalowy klucz i energicznie zastukała nim trzy razy w ścianę z krucyfiksem. Nasłuchiwała. Po chwili odpowiedziały jej trzy przytłumione puknięcia. Ścisnęła klucz w dłoni i wybiegła z celi w kierunku schodów prowadzących do klasztornej kuchni. Zbiegła i znalazła się w obszernym pomieszczeniu, w którym chłopi zostawiali swe produkty dla klasztoru. Otworzyła kluczem niepozorne boczne drzwi i wciągnęła nosem zapach suszonych ziół oraz jabłek. To tu właśnie, w tym ustronnym miejscu, spotykała się najczęściej ze swoją przyjaciółką Malwiną. Rozmawiały pośród pęczków suszonej mięty, rumianku, dziurawca

i tataraku. Nikt jeszcze nie odkrył ich kryjówki, nawet siostra odpowiedzialna za tę klasztorną aptekę. Malwina przybiegła po minucie. Jej brązowe oczy wydawały się wyjątkowo rozognione. Choć przebywała w klasztorze zaledwie od roku, miała już na sobie biały habit i welon nowicjuszki, a Emilia, która spędziła tu długie lata, wciąż nosiła szarą sukienkę uczennicy. Uścisnęły się serdecznie. - Mam dla ciebie nowinę! - zaczęła Emilia. - Ja też! - odpowiedziała natychmiast Malwina. - Mów! - Ty pierwsza. - Dobrze. - Emilia nabrała powietrza i wypaliła: - Błagam, nie mów tego nikomu, ale Teodozja wybrała mnie na swoją następczynię! Dziewczyna spodziewała się gorących gratulacji od przyjaciółki, ale ta rzekła tylko: - Dobrze się zastanów, czy naprawdę tego chcesz. - Co ty mówisz?! To przecież najlepsze, co może nas tu spotkać. Malwina ułamała wiszącą nad głową łodyżkę rumianku i przypatrywała się jej, bezwiednie obracając ją w palcach. - Ja wcale nie wiem, czy tu zostanę - oznajmiła nagle. - Chyba nie chcesz zmienić klasztoru? Teodozja to dobra kobieta, choć surowa. Była dla mnie jak matka - odrzekła Emilia. Oczy Malwiny zalśniły dziwnym blaskiem, policzki jej się zaróżowiły. - Siostra Urszula, ta, która pracuje w kuchni i jeździ na targ do Wilna, zdradziła mi w sekrecie, że on powrócił - wyjawiła, ignorując pytanie Emilii i patrząc w bok. - Kto powrócił? - January! Mój narzeczony, którego zesłali na Sybir. A mój brat wczoraj to potwierdził. Emilia spojrzała na nią z przestrachem. - Malwino, ślubowałaś Bogu! - Wcześniej ślubowałam jemu. Dziewczyna nie mogła się otrząsnąć. - I co zamierzasz uczynić? - Emilio, ja szaleję bez niego - wyszeptała. - Chyba stąd ucieknę... Może zrobimy to razem? Emilia długo nie mogła wykrztusić słowa. Patrzyła na drobną postać przyjaciółki,

jakby ją widziała po raz pierwszy. Cała radość z niespodziewanej propozycji przełożonej nagle gdzieś uleciała. - Nie, nie ucieknę z tobą, Malwino. To jest mój dom - stwierdziła wreszcie. „To jest mój dom” - powtórzyła w myślach. Minęło sporo czasu, nim mogła tak powiedzieć. Dawniej, gdy jako mała dziewczynka znalazła się w klasztorze, też rozmyślała o ucieczce. Jej ojciec, Emilian Konarski, został pojmany w powstaniu listopadowym, a ich rodzinny majątek skonfiskowano. Dwór i przylegające do niego budynki gospodarcze przeznaczono na kwatery dla carskiego garnizonu. Gdy odebrano im dom, matka zabrała dziecko do krewnych, gdzie po dwóch latach umarła. Mówili, że na gruźlicę, ale Emilia była przekonana, że to z tęsknoty za utraconym mężem i domem. Po śmierci matki ciotki oddały małą Emilkę do klasztoru, by tam skończyła szkołę i zaczekała na powrót ojca z zesłania. Czekała i czekała. Nikt nie wiedział, czy Emilian Konarski jeszcze żyje. Zakonnice szeptały za jej plecami, że raczej nie. Początkowo rozważała różne warianty ucieczki. Wiedziała jednak, że za murami nikt na nią nie czekał. Z czasem odnalazła spokój w niespiesznym rytmie klasztornego życia i uznała je za swe przeznaczenie. Matka Teodozja wpoiła jej surowe zasady, ale zarazem otoczyła ją troską i miłością. Emilia czuła, że jest ulubienicą przełożonej. Może dlatego była w stanie uznać klasztor za namiastkę prawdziwego domu. A gdy przed rokiem pojawiła się tu Malwina, zyskała dobrą przyjaciółkę. Sądziła, że ma już wszystko, czego trzeba do dobrego życia. Gałązka rumianku w dłoni Malwiny wciąż kręciła piruety, gubiąc suche listki. - Czy w ogóle się nie obawiasz, Malwino, że bardzo rozczarujesz tym matkę Teodozję? - spytała smutno Emilia. - Och, czasem jesteś naiwna jak dziecko. Wiesz, co mi mówiła moja ciotka, która znała ją w młodości? Otóż twoja Teodozja wcale nie wstąpiła do klasztoru z własnej woli. Miała kiedyś narzeczonego, który służył w armii Napoleona i poszedł z nim na Moskwę. - To niemożliwe! - Możliwe. Poszedł i nie wrócił. Wtedy rodzice oddali ją do klasztoru. Tak jak mnie... - dodała gorzko. - Tylko że mój January żyje! Emilia patrzyła na nią z niedowierzaniem. Matka Teodozja związana z żołnierzem napoleońskim? To wydawało się kompletnie niedorzeczne. Jednak jeszcze trudniej było jej uwierzyć w przyszłą ucieczkę Malwiny. Nigdy nie miała tak serdecznej przyjaciółki i nie chciała jej stracić. Nagle usłyszały jedno uderzenie w dzwon. Spojrzały na siebie badawczo - wiedziały,

że to oznaczało wezwanie wszystkich sióstr i uczennic do refektarza w jakiejś wyjątkowej sprawie. Pobiegły tam pędem, ledwie pamiętając o zamknięciu drzwi na klucz. Siostry zbierały się w ciszy i ustawiały pod ścianami według ustalonego porządku. Wzrokiem pytały siebie nawzajem o powód nagłego zgromadzenia. Malwina pobiegła do grupy nowicjuszek, a Emilia stanęła wśród innych uczennic. Z wyrazu twarzy przełożonej próbowała rozszyfrować jej intencje, ale nie było to łatwe, bo w pomieszczeniu panował półmrok rozświetlany nikłym blaskiem kilku świec. Widziała jedynie sztywną postać matki Teodozji - wysoko uniesioną głowę i założone z tyłu ręce. - Umiłowane siostry, nowicjuszki i uczennice - przemówiła twardym, przywykłym do wydawania rozkazów głosem, gdy sala już się wypełniła. - Z polecenia Boga mam strzec czystości i niewinności naszej wspólnoty. Jesteśmy tu, by służyć Bogu i światu modlitwą czystych serc. Nie pozwolę, aby serca te plamiły grzeszne myśli i pokusy. - Obrzuciła wzrokiem twarze zgromadzonych, jakby chciała odnaleźć w nich ślady występku. Pod jej spojrzeniem kolejne kobiety bladły, wbijały oczy w kamienną posadzkę, przygryzały usta. W ich szeregach rosło napięcie. Która z nich tym razem? I za co? - Malwina Łęczycka! - niemal krzyknęła matka Teodozja. Emilię przeszedł dreszcz. „Dobry Boże, dlaczego ona?”. Malwina wysunęła się z grupy nowicjuszek, drżąc lekko pod białym habitem. Popatrzyła na przełożoną niepewnym wzrokiem, a ta drewnianym pejczem z grubymi rzemieniami, który trzymała dotąd ukryty za sobą, wskazała jej miejsce przy klęczniku. - Siostro Euzebio, powtórz wszystkim to, co mówiłaś w mojej kancelarii. Z szeregu zakonnic wysunęła się wysoka kobieta. Mogła mieć około pięćdziesięciu lat, ale jej twarz wciąż nosiła ślady dawnej urody. Oczy w ciemnej oprawie pozostały piękne, choć skrywały w sobie jakąś pustkę. - Siostra Malwina miała w niedzielę wizytę rodziny - rozległ się zimny głos Euzebii. - Przyjechali jej rodzice i brat. Poszłam za nią do pokoju widzeń i ukryłam się w konfesjonale. Chciałam sprawdzić, czy Malwina nie uchybi naszym zasadom - dodała gwoli wyjaśnienia. - Słyszałam, jak skarżyła się rodzicom, że reguła jest dla niej za ciężka. Błagała, aby ją zabrali, póki czas przed złożeniem ślubów wieczystych. A potem... Potem pytała swego brata o pewnego mężczyznę... - Na te słowa z ust niektórych zakonnic wydarły się tłumione okrzyki przerażenia, a w oczach siostry Euzebii pojawił się mściwy błysk. Mówiła coraz głośniej i coraz szybciej: - Pytała, czy to prawda, że ów mężczyzna powrócił ze zsyłki i że rozpytywał o nią. A brat powiedział, że tak. To ona rzuciła się rodzicom do nóg. Z płaczem, żeby ją zabierali. I mówiła, że on wziąłby ją i bez posagu...

- Wystarczy, siostro Euzebio, dziękuję. W głuchej ciszy, jaka zapadła po tych słowach, słychać było tylko skwierczenie woskowych świec. Wszystkie kobiety wstrzymały oddech w oczekiwaniu. Nawet najmłodsze uczennice wiedziały, że przestępstwa Malwiny Łęczyckiej należą do kategorii najcięższych; to nie było spóźnienie na modlitwę, to nie były fałszywe tony podczas śpiewania psalmów, to nie było złamanie reguły milczenia - przewinienia karane trzydniowym postem; to nie były nawet bluźnierstwa czy nieustępliwa kłótliwość, karane zwykłą chłostą. To była niewybaczalna skarga do rodziców i jawne, grzeszne zainteresowanie mężczyzną, a także wyrzeczenie się poświęconej Bogu drogi - grzechy ciężkie, wymagające prawdziwie ciężkiej pokuty. Malwina wbiła wzrok w rzemienie drewnianego pejcza, który kołysał się rytmicznie w rękach przeoryszy. - Ściągnij jej habit - rozkazała spokojnie matka przełożona do siostry Euzebii. Emilia i pozostałe kobiety patrzyły w milczeniu, jak zakonnica zdziera z dygoczącej Malwiny welon, biały habit, potem długą białą koszulę i wreszcie pantalony, a potem jak ją popycha, całkiem nagą, z ogoloną głową pokrytą króciutkimi, już odrastającymi włosami, na klęcznik i jak Malwina pada, ukazując zebranym obnażone ciało. - Trzy dni chłosty po dziesięć batów - zawyrokowała matka Teodozja, podając pejcz siostrze Euzebii. Zakonnica odebrała od niej pejcz, podniosła silne ramię i wzięła zamach. Emilia patrzyła z przerażeniem w jej oczy, w których teraz widziała wyraźnie błysk okrucieństwa. Chciała krzyczeć, by przerwać ten spektakl, ale dobrze wiedziała, że wyroki matki Teodozji są nieodwołalne. Euzebia strzeliła skórzanymi rzemieniami w blade plecy dziewczyny. Czerwone pręgi. Krzyk. I znów, i znów, i znów. Malwina upadła na kamienną posadzkę, ale pobudzona zakonnica się nie zatrzymała. Po plecach. Po udach. Po pośladkach. - Siedem... Osiem... Dziewięć... Dziesięć - odliczała sumiennie. - Wybijemy ci z głowy tego zesłańca - zapowiedziała matka przełożona do szlochającej, spływającej krwią Malwiny. - Twoim oblubieńcem jest Chrystus, a z Nim żaden śmiertelnik nie może się równać. Im prędzej zapomnisz o tamtym, tym lepiej. - Po tych słowach zwróciła się do wszystkich: - Zapamiętajcie dobrze tę lekcję. Nie będę tolerować żadnego zepsucia i grzesznych pokus w tym klasztorze. Cnota, czystość i poświęcanie każdej myśli Bogu to najpewniejsza droga do zbawienia. Nie zbaczajcie z niej, bo Szatan czeka na każdą z was, która nie kroczy nią pewnie. Niech Bóg ma was w swojej opiece. Malwina z trudem podniosła się z posadzki. Miała oczy opuchnięte od łez. Próbowała

zasłonić spływające krwią ciało białym habitem. Kobiety ze ściśniętymi gardłami rozeszły się w ciszy do swoich cel. Po zamknięciu drzwi i zdmuchnięciu świecy Emilia usiadła na łóżku. Dygotała. Gdy już zostanie przełożoną tego zgromadzenia, przenigdy nie użyje pejcza - obiecała sobie. Ogarnęła ją fala żalu i współczucia dla Malwiny, a także wściekłość na znienawidzoną siostrę Euzebię, która z lubością donosiła matce Teodozji o wszelkich wykroczeniach i uchybieniach uczennic - rzeczywistych i wyobrażonych. Myśl, że do końca życia będzie musiała mieszkać z Euzebią pod jednym dachem, wydawała się nie do zniesienia. Znała jednak dobrze klasztorny regulamin i wiedziała, że wszystko to, o czym opowiedziała zakonnica, było poważnym złamaniem reguły zakonu. Owinęła się popielatym kocem i rozmyślała o Malwinie. Wspominała dzień, w którym zobaczyła ją po raz pierwszy - bladą i smutną pannę o zrezygnowanej twarzy otoczonej kaskadą kasztanowych loków. Smutek Malwiny przypomniał Emilii jej początki w klasztorze. Może dlatego uśmiechnęła się do niej i wskazała miejsce obok siebie przy stole w refektarzu. Stały się sobie bliskie. Malwina wkrótce straciła swoje loki i z ogoloną głową rozpoczęła nowicjat. Wyznała Emilii, że odkąd jej narzeczony January został zesłany na Sybir za działalność konspiracyjną przeciwko carowi, przyszłość przestała ją interesować. Malwina otrzymała celę obok Emilii. Wkrótce wymyśliły system komunikacji przez ścianę, a ich spotkania i rozmowy w suszarni ziół stawały się coraz dłuższe. Były w tym samym wieku, ale Malwina wydawała się starsza i dojrzalsza - może dlatego, że lepiej znała zewnętrzny świat. Kiedy Emilia nabrała pełnego zaufania do nowej przyjaciółki, postanowiła dopuścić ją do największego sekretu dzielonego przez wtajemniczone uczennice - opowiedziała jej o rzeźbionej skrzyni. Skrzynia stała ukryta w piwnicach klasztornej kuchni, za kopcami zgromadzonych na zimę ziemniaków, cebuli i marchwi, za drewnianymi beczkami z kiszoną kapustą i ogórkami. Nikt dokładnie nie wiedział, skąd się tam wzięła ani do kogo kiedyś należała. Niewiele mieszkanek klasztoru było świadomych jej istnienia, a już z całą pewnością nie miała o niej pojęcia matka Teodozja. Wiadomość o starej skrzyni przekazywano tylko wybranym dziewczętom i to wyłącznie tym, które przeszły pomyślnie próbę dyskrecji i znały język francuski. Skrzynia skrywała bowiem pokaźny zbiór francuskich książek: wierszy, dramatów i romansów. Któregoś dnia Emilia znalazła w niej nawet dwa tomiki Adama Mickiewicza. Przypomniała sobie opowieści ojca, który studiował razem z poetą na Uniwersytecie Wileńskim. Od razu pokochała jego dzieła. Jak ojca. Jak pamięć o nim. Być może książki należały kiedyś do jakiejś madame uczącej w klasztornej szkole. Być może stanowiły

własność jakiejś kobiety, która trafiła do zakonu razem z całym majątkiem. Nikt tego nie wiedział. Powieści, rzecz jasna, nie mogły się znaleźć w klasztornej bibliotece, na półkach między dziełami Ojców Kościoła i szkolnymi podręcznikami. Cudem jednak przetrwały w nieprzyjaznym otoczeniu i dawały zamkniętym za murami dziewczętom chwilę wytchnienia, inspirację dla marzeń i lekcję zakazanej miłości. Dziewczęta zaangażowane w ten proceder dobrze wiedziały, że gdyby zostały przyłapane na lekturze, kara byłaby straszna. A jednak czytelnicza namiętność okazała się silniejsza niż strach. Malwina zaczytywała się francuskimi romansami i opowiadała je później Emilii w ich kryjówce pośród ziół. Emilia miała poczucie, że nie powinna ich czytać, ponieważ dotykały sfery grzesznej i zakazanej, ale chętnie słuchała relacji przyjaciółki. Sama wolała Mickiewicza. Tajemniczy świat pełen podwileńskich krajobrazów, rusałek, duchów zmarłych i miłości silniejszej niż śmierć był jej bliski i przypominał szczęśliwe dzieciństwo spędzone w litewskim majątku, w którym stara niania snuła wieczorami podobne opowieści. Teraz, siedząc w ciemnościach, owinięta kocem, zastanawiała się, czy miłość, którą Malwina nadal przeżywała, a którą opiewały i francuskie romanse, i wiersze Mickiewicza, warta była ceny publicznego upokorzenia i bólu. Doszła do wniosku, że nie. Matka Teodozja miała rację - miłość do Chrystusa nie może się równać z żadnym ziemskim uczuciem. Jest czysta i piękna. A Malwina zbłądziła i poniosła karę. Okrutną, ale zasłużoną. Kolejny dzień zaczął się zwyczajnie: pobudka na jutrznię przed świtem, poranna msza, mdła owsianka na śniadanie. Malwina siedziała przy stole blada i milcząca, ze spuszczoną głową. Nie przełknęła nawet jednej łyżki. Emilia pogładziła ukradkiem jej dłoń, ale dziewczyna się nie poruszyła. Jej twarz była zacięta jak nigdy dotąd i pełna determinacji. Przyjaciółka współczuła jej z całego serca. Pomimo tak drastycznych epizodów życie w klasztorze toczyło się zwykłym, niezmiennym od lat rytmem, który dawał Emilii poczucie bezpieczeństwa i przynależności do wspólnoty. Niektóre z klasztornych zajęć i rytuałów sprawiały jej prawdziwą przyjemność. Lubiła wyćwiczone wielogodzinnym śpiewem harmonijne głosy kobiet, połączone w niemal anielski w brzmieniu chór. Lubiła pełną skupienia adorację Najświętszego Sakramentu, gdy klęcząc z przymkniętymi oczami, pogrążała się w cichej modlitwie, pełnej uwielbienia i czystej miłości. Lubiła też popołudniowe haftowanie ornatów, kiedy zwinne palce sióstr i uczennic wyczarowywały na białych szatach splątane liście winorośli i złociste monstrancje, wysyłające wokół promienie Bożej chwały. Ale najbardziej lubiła lekcje francuskiego z siostrą Ines - rodowitą Francuzką, paryżanką, którą jej arystokratyczni rodzice oddali do

klasztoru, chcąc zaoszczędzić na posagu. Tak przynajmniej twierdziła pół wieku później. Być może rodzice Ines ocalili jej posag, ale nie zdołali ocalić własnych głów, ponieważ jako dworzanie króla Ludwika XVI znaleźli się pośród pierwszych ofiar rewolucyjnego terroru. Ich ufryzowane i upudrowane głowy, równiutko ucięte świeżo naostrzoną gilotyną, potoczyły się po paryskim bruku w ślad za głowami królewskimi, wprawiając świat w osłupienie. Gdy było już jasne, że szaleństwo jakobinów nie ominie żeńskich klasztorów, których majątki miało przejąć państwo mocą dekretu, siostrę Ines uratowała stara zakonnica pochodząca z Polski. Polka chciała uciec przed rewolucją do rodzinnego kraju, ale potrzebowała towarzyszki biegle władającej francuskim. Ines, której doniesiono o śmierci rodziców, nie chciała czekać, aż podzieli ich los. Uciekły obie furmanką na wschód, w przebraniu francuskich chłopek, opłacając się na posterunkach pieniędzmi, które przełożona ich zgromadzenia rozdała swoim podopiecznym. Po miesiącu jazdy błotnistymi drogami dotarły do bram podwileńskiego klasztoru. Brudne, wycieńczone i głodne. Poprzedniczka matki Teodozji ugościła je i przyjęła z otwartymi ramionami. Właśnie szukała nauczycielki francuskiego do swojej szkoły dla dziewcząt. I tak siostra Ines odnalazła na polskiej ziemi dach nad głową, posadę i nową wspólnotę. Czasem tylko narzekała na zbyt długie i mroźne zimy, ale polubiła nową ojczyznę. Odwdzięczała się za ocalenie życia, ucząc z pasją swojego języka. Uczennice szkoły klasztornej, córki okolicznej szlachty i wileńskich mieszczan uwielbiały jej lekcje, bo po nauczeniu ich podstaw francuskiego przenosiła się wraz z nimi do przedrewolucyjnego Paryża. Eleganckie przyjęcia, wykwintne potrawy i wina, wyszukane stroje, zabawy w pałacowych ogrodach - to wszystko stanowiło temat konwersacji, pozwalając siostrze Ines zachować więź ze swym dawnym życiem, a uczennicom pobyć przez chwilę w świecie zbytku, luksusu i elegancji, tak różnym od ich klasztornych doświadczeń. Starsze uczennice miały prawo do indywidualnych konwersacji - rodzice płacący za szkołę oczekiwali biegłości córek we francuskim. Jednak lekcje siostry Ines były czymś więcej. Zmieniały się często w godziny zwierzeń, porad i psychicznego wsparcia. Zakonnica miała dobre serce i umiała być dyskretna - żaden z powierzanych jej sekretów nigdy nie opuścił sali lekcyjnej. O ile matka Teodozja budziła szacunek, respekt i strach uczennic, o tyle ona była przez nie prawdziwie kochana. Emilia zapukała w uchylone drzwi. Właśnie nadszedł czas lekcji. - Dzień dobry, siostro Ines - przywitała się z czystym paryskim akcentem. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. - Na wieki wieków, Emilio - odpowiedziała zakonnica, siedząca, jak zwykle, przy

prostym stoliku. Wskazała dziewczynie krzesło naprzeciwko siebie. - Właściwie nie potrzebujesz już moich lekcji. Mówisz tak, jakbyś się urodziła w Paryżu, jak ja - dodała, a jej dobrą twarz rozjaśnił uśmiech. Był w nim cień satysfakcji i dumy z dobrze wykonanej pracy. - Na szczęście matka Teodozja o tym nie wie i wciąż pozwala mi tu przychodzić. Właśnie, matka Teodozja... Siostro Ines, myślisz, że to było konieczne? - zapytała Emilia. - Masz na myśli swoją przyjaciółkę Malwinę? Cóż, ja bym jej tego nigdy nie zrobiła, jednak klasztor ma swoje prawa. Czasem są bezwzględne, ale bez nich nie mógłby trwać... Matka Teodozja musi dbać o zasady. - Wiesz, że zaproponowała mi nowicjat? - Dobrze się zastanów - rzekła, zupełnie jak Malwina poprzedniego dnia. Dlaczego najbliższe Emilii kobiety zachowywały się tak, jakby chciały ją przestrzec przed poświęconą Bogu drogą? Czy nie jest to najbardziej chwalebna życiowa ścieżka - bezpieczna, czysta i piękna? - A ty, siostro, czy żałowałaś kiedykolwiek swojej decyzji? - Och, ja to zupełnie co innego. We Francji mogłam stracić życie, a ten klasztor mnie ocalił i jestem za to wdzięczna. Ale... - Zakonnica zawahała się na chwilę i popatrzyła dziewczynie prosto w oczy. - Wiesz, nie marzyłam nawet o mężczyźnie, jak nieszczęsna Malwina, ale był okres, kiedy co noc śniły mi się małe dzieci. Tak bardzo chciałam zostać matką! Dobrze się zastanów, jesteś taka młoda... Dla Emilii macierzyństwo było jeszcze kompletną abstrakcją, więc w ogóle o tym nie myślała. - Dobrze, że pozwolono mi uczyć - dodała kobieta smutnym głosem. - Nie mam własnej córki, ale za to mam całą szkołę „córek”. Emilia otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale w tej chwili usłyszały pukanie do drzwi. Po chwili stanęła w nich dziewczynka, uczennica początkowej klasy. Dygnęła grzecznie. - Panno Emilio, matka Teodozja prosi pannę do siebie - powiedziała. Kobiety popatrzyły na siebie zdziwione. Cóż mogło być tak pilnego, że wymagało przerwania lekcji? - Teraz? - Tak. Bieg mrocznym korytarzem. Ukłon. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Wzywałaś mnie, matko? - Na wieki wieków. Tak, Emilio.

Kiedy weszła głębiej do kancelarii, dostrzegła stojącego pod ścianą mężczyznę. Był to niezwykły widok, ponieważ prawie nikt nie odwiedzał klasztoru. Rzadkie wizyty krewnych odbywały się w rozmównicy, a chłopi przywożący produkty rolne załatwiali swoje sprawy z ochmistrzynią w kuchni. Matkę przełożoną odwiedzał niekiedy biskup, ale wtedy nie zapraszano uczennic. Ten mężczyzna z pewnością nie był biskupem - wyglądał jak Tatar. W jego postawnej sylwetce skrywało się coś dziwnie znajomego. Ciemne, lekko skośne oczy patrzyły na Emilię przyjaźnie. W rękach trzymał futrzaną czapkę. Czuło się od niego świeże, mroźne powietrze, jakby długo jechał konno przez las. - Emilio, to jest pan Selim Achmatowicz, który przybył do nas, bo jak twierdzi, ma dla ciebie wiadomość. Nie chciał jej wyjawić bez twojej obecności. - W głosie matki przełożonej zabrzmiały niechęć i uraza, nie przywykła bowiem do sprzeciwu. Emilia ukłoniła się obcemu. Jego twarz była zarośnięta, ogorzała od słońca, a lewą skroń i policzek przecinała stara zasklepiona blizna. Wywoływał w dziewczynie dziwny niepokój. Od lat nie zdarzyło jej się przebywać w jednym pomieszczeniu z obcym mężczyzną. - Cóż więc pana sprowadza o tej wczesnej porze? - spytała zakonnica. - Wybacz, pani, jeśli pora za wczesna. Przywożę pannie Emilii ważne wieści ze świata. - Głos miał uprzejmy, a jednocześnie pewny. - A jakież sprawy tego świata mogą mieć znaczenie dla tej biednej sieroty? - Rzecz w tym, że nie jest sierotą. Jej ojciec żyje. - Mężczyzna popatrzył Emilii w oczy z uśmiechem. - Wiedziałam! Wiedziałam, że żyje! - Dziewczyna prawie krzyknęła, choć nie powinna się odzywać niepytana. Matka przełożona też musiała być pod wrażeniem, bo nie zareagowała na ten wybryk. - Żyje? Ktoś widział go na Sybirze? - zapytała. - Nie na Sybirze, lecz w Turcji. Sam go widziałem. Wracam stamtąd. - To bez znaczenia. Emilia wkrótce rozpocznie nowicjat i zostanie w naszym klasztorze. Mam wobec niej pewne plany. Gdy ojciec powróci, będzie mógł ją odwiedzić. Emilia czekała na tę wiadomość od lat. Nigdy nie uwierzyła w śmierć ojca. Krew pulsowała szybko w jej żyłach. Czuła przyspieszone bicie serca. Oczyma wyobraźni zobaczyła scenę ich powitania. Ciekawe, czy rozpoznają się po tylu latach. - A czemu ojciec nie przyjechał tu z panem? - zapytała. - Jest w tureckiej niewoli. - Niechże pan opowie po kolei, co się z nim działo przez ten czas - poprosiła.

Tatar chrząknął niecierpliwie, zmiął trzymaną w rękach czapkę. - To długa historia. - Usiądźmy więc. - Matka Teodozja wskazała stojący pod oknem prosty stół z krzesłami. - Emilio, nalej gościowi wody. Dziewczyna chwyciła cynowy dzban z wodą, napełniła kielich, rozlewając parę kropli na stół, i podała mężczyźnie, który wypił połowę, zaczerpnął powietrza i zaczął opowiadać. - Panna Emilia chyba mnie nie pamięta. Była panienka dzieckiem, kiedy służyłem u pana Emiliana Konarskiego. Poszliśmy razem do powstania, całkiem jak teraz, na przedwiośniu. Wszyscy już wiedzieli, że w listopadzie w Królestwie wybuchło powstanie przeciwko władzy cara, więc zbierali się po dworach i radzili, co robić. Do pani ojca przyszli chłopi i powiedzieli, że boją się carskiej branki, że wolą walczyć z Moskalami niż dla Moskali. Pan Emilian sformował z nich oddział piechoty i zgłosił go do dowództwa partyzantki. Mnie uczynił chorążym oddziału. Walczyliśmy wiosną, atakując tyły armii moskiewskiej. Nękaliśmy wojska generała Dybicza, tropiąc Moskali po bagnach, puszczach i kniejach. Ale skoro sam Napoleon nie dał im rady, to jak my mogliśmy? Wreszcie w kwietniu dostaliśmy rozkaz odbicia Mariampolu. Widzicie tę bliznę? To w tamtej bitwie Moskal sieknął mnie szablą przez łeb. Straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, siedziałem z pani ojcem i z innymi żołnierzami rozbrojony, w piwnicy jakiegoś domu. Każdy idzie w bój, myśląc, że zwycięży lub zginie. Na to byliśmy gotowi, ale nie na łańcuchy. Nie na kule u nóg... Urządzili nad nami szybki sąd wojenny. Dowódców najwyższej rangi rozstrzelali na naszych oczach. Żołnierzy, w tym pani ojca i mnie, skazali na konfiskatę majątków i na karne wcielenie do armii carskiej. Nas, którzy wystąpiliśmy przeciw władzy cara, zmuszono teraz do walki za niego, do noszenia nienawistnego munduru... Widziałem starych żołnierzy, służących jeszcze pod Napoleonem, płaczących jak dzieci. Pani ojciec prosił Rosjan, by pozwolili mu pożegnać się z żoną i córką, dawał oficerskie słowo honoru, że wróci, ale tylko go wyśmiali. Wysłali nas najpierw do koszar w Kijowie. Nie pozwolili zawiadomić nikogo. Tam dopiero zobaczyliśmy, jakie piekło nas czeka. Selim zamilkł, jakby mierzył się z bolesnymi wspomnieniami. - Musicie wiedzieć, że w wojsku rosyjskim jest zupełnie inaczej niż w naszym. Tam chłosta, poniżanie i obelgi są rzeczą zwyczajną dla wszystkich. Dowódcy traktują ludzi gorzej niż bydło, a czym jest szacunek dla człowieka, nie wiedzą. Rosjanie nie uznali naszych stopni oficerskich i zdegradowali nas do szeregowców. Za kompanów mieliśmy ciemnych chłopów.

Żeby pokazać nam, że staliśmy się nikim, dowódca koszar przegnał nas przez szpaler swoich żołnierzy, którzy z uciechą okładali nas rózgami. Ot, taki gest powitalny... Zresztą chłostę wymierzali za najdrobniejsze uchybienie. W końcu wyszkolili nas na ruskich sołdatów, wcielili do ekspedycyjnego korpusu kaukaskiego i wysłali w góry na front. Car pożąda wciąż nowych ziem dla swego imperium. Nie dość mu Polski i Litwy. Kazali nam bić się z góralami, którzy tak jak my jeszcze niedawno bronili swej wolności. Niektórzy z Polaków odmawiali walki, lecz za to czekał ich sąd wojenny i często kula w łeb. Walczyliśmy więc całymi latami. Ale wieczorami, przy ognisku, marzyliśmy o odmianie naszej doli. Ileż to razy sekretnie rozważaliśmy dezercję: ucieczkę przez góry czy to do Persji, czy do Turcji, czy też nawet kapitulację podczas walki i przejście na stronę górali. Jednak ci, którzy tego spróbowali, często wpadali w górach w łapy rosyjskich żandarmów i wracali do obozu po to tylko, by zawisnąć na gałęzi. Ku przestrodze. Ogarniała nas coraz większa desperacja; musieliśmy patrzeć, jak nasi towarzysze giną w rosyjskich mundurach, często porzucani na polu bitwy na pastwę wilków i szakali. Nienawidziliśmy rosyjskich dowódców, a i oni nam nie ufali. Nie mogliśmy dłużej tak żyć. W sześciu zdecydowaliśmy, że uciekamy! Był z nami ojciec Emilii. Zgromadziliśmy zapasy żywności i wykradliśmy broń. Pod osłoną nocy, niech Bóg nam wybaczy, udusiliśmy wartowników, napoiwszy ich uprzednio gorzałką. Uciekliśmy na południe. Nie było już odwrotu. Udaliśmy się przez góry na południowy zachód, ku Turcji. Wędrowaliśmy noc i dzień, bacząc, by nie runąć w przepaść. Wreszcie padliśmy wyczerpani forsownym marszem. Rankiem obudził nas wystrzał z pistoletu. Ujrzeliśmy konny oddział górali, który otoczył nasz mały obóz; celowali do nas z karabinów. Ich dowódca wziął nas za Rosjan. „Nie strzelajcie, niech was nie zmylą nasze mundury! Jesteśmy Polakami! My też walczyliśmy z carem!” - zakrzyknął do niego po rosyjsku i po francusku nasz przyjaciel, również powstaniec. Dowódca jednak nic nie rozumiał. Przemówił do nas ostro w swoim języku, którego nie znaliśmy. Wtedy wstałem i pozdrowiłem go po arabsku, w języku świętej księgi muzułmanów: „Salam alejkum[1] , bracie”. Spojrzał na mnie z uwagą i zapytał, kim jesteśmy. „Jesteśmy Polakami, a carska Rosja to nasz wspólny wróg. Wystąpiliśmy przeciw władzy cara, lecz zostaliśmy pojmani i siłą wcieleni do carskiej służby. Właśnie uciekliśmy z armii” - wytłumaczyłem. „Rosjanie czy Polacy, jeden diabeł, wyglądacie podobnie. Biorę was do niewoli. Teraz

należycie do mnie” - odparł. „Co zamierzasz z nami uczynić?” - zapytałem spokojnie. Zastanowił się. „Sprzedam was na targu niewolników w Synopie[2] . Potrzebuję pieniędzy na uzbrojenie swego oddziału” - wyjaśnił z przebiegłym uśmiechem. „Bracie, po co masz nas sprzedawać? - spytałem znowu. - Mamy broń i chcemy walczyć po waszej stronie, a nie umierać za cara. Przyjmij nas na służbę”. Myślałem, że to dobry pomysł, bo cóż innego mielibyśmy robić; byliśmy przecież żołnierzami. Jednak on popatrzył na nas surowo, pokręcił przecząco głową i powiedział: „Na Allaha, nie mógłbym wam zaufać. Już raz zdradziliście swego dowódcę”. I tak, rozbrojeni i spętani, dostaliśmy się z jednej niewoli w drugą. Górale powiedli nas przez strome ścieżki i przełęcze, a potem przez nadmorskie równiny aż do Synopy, by sprzedać nas na targu jako niewolników. Mnie oszczędzili jako muzułmanina, ale wszystkich pozostałych przehandlowali. Pani ojca kupił azerski książę, który rozpoznał w nim dobrego żołnierza i zamierzał wcielić do swojej gwardii. Sam zaciągnąłem się na jego służbę. Książę ten był dość kapryśny i despotyczny, co pani ojciec źle znosił. Pomimo lat w carskim wojsku nie przywykł do tego, by ktoś po jego grzbiecie wsiadał na konia. Służył swemu panu sumiennie, ale ta niewolnicza kondycja była dla niego nieznośna. Wszak to herbowy szlachcic. W końcu zapadł w dziwną melancholię i zaczął podupadać na zdrowiu. Często przez sen wzywał pani matkę. Zrozumiałem, że muszę się postarać o jego wykupienie, bo gotów zemrzeć z tego przygnębienia. Zwolniłem się ze służby, zaopatrzyłem w odpowiednie dokumenty i pojechałem na Litwę. Liczyłem, że od pani Konarskiej dostanę trochę pieniędzy. Nie wiedziałem, że zmarła. Toteż przyjechałem do pani. - To poruszająca historia, przyznaję - powiedziała matka Teodozja, gdy słowa Selima wybrzmiały i zapadła cisza. - Lecz co pan zamierza zaproponować temu dziecku, które Bóg i rodzina powierzyli mojej pieczy? - Emilia nie jest już dzieckiem - zauważył Selim. Zwrócił się do dziewczyny: - Panno Emilio, czy zostały pani jakieś pieniądze po konfiskacie majątku? Na targu takiego żołnierza jak pani ojciec można kupić i za pięćset dukatów, ale przy wykupie z niewoli trzeba zapłacić parokrotnie więcej. Emilii łzy zakręciły się w oczach, przez chwilę walczyła, by nie popłynęły po policzkach, wreszcie otarła je szybko wierzchem dłoni. - Moja matka ukryła część pieniędzy i biżuterię. Wiem, w którym miejscu. Niech pan weźmie wszystko i jedzie go wykupić - poprosiła gorąco.

- A gdzie dokładnie? - W sadzie pod jabłonią. - Sam nie trafię. Potrzebuję pomocy. - Hola, hola, mój panie. Emilia rozpoczyna wkrótce nowicjat. Nie powinna już opuszczać klasztoru - odezwała się matka Teodozja. - Pani, to ledwie godzina drogi stąd. Pojedziemy pod osłoną nocy i jeszcze przed północą będziemy z powrotem - odrzekł Tatar. - Czy chcesz tam jechać, Emilio? - spytała przełożona. Dziewczyna opuściła głowę. Nie chciała. Trochę się bała samotnej wyprawy z obcym mężczyzną. W dodatku w nocy. Ale gdzieś tam, w dalekim świecie, czekał jej ojciec. [1] Salam alejkum (arab.) - skrócona wersja muzułmańskiego pozdrowienia: As-salamu alajkum - Pokój niechaj wam będzie; w odpowiedzi mówi się: Wa-alajkum as-salam - I wam niechaj też będzie pokój (przyp. Agnieszka Ayşen Kaim). [2] Chodzi o Sinop, starożytną Synopę, miasto tureckie nad Morzem Czarnym (przyp. A.A.K.).

Rozdział II Lord Gainful William Gainful nade wszystko cenił swój lordowski tytuł, może dlatego, że zapłacił za niego w dzieciństwie wysoką cenę. Ambicją jego matki było wychowanie synów na prawdziwych arystokratów i do ich edukacji wynajęła surowego guwernera, który niegdyś, jak twierdził, nauczał nawet na książęcych dworach. Jeśli była ta prawda, to chyba tak stara jak sędziwy Mr Shlamcock, który zaglądał często do kieliszka, topiąc w nim swoje żale i wspomnienia. Mr Shlamcock miał pewną słabość - nad wyraz lubił oglądać młodych chłopców nago. W swoich metodach dydaktycznych posuwał się do tego, że za niedostateczne opanowanie lekcji karał uczniów razami wymierzanymi rózgą wprost na gołe pośladki. William, już jako dorosły mężczyzna, cały oblewał się zimnym potem, kiedy znienacka, nie wiadomo skąd, pojawiał się przed jego oczami obraz: mały chłopiec stoi z opuszczonymi do kostek spodniami i wypina gołe pośladki w stronę guwernera przechadzającego się z rózgą w dłoni. Z zaciśniętymi oczami, z policzkami nabiegłymi krwią czekał na bolesne razy. Kiedy wreszcie padały, oddychał z ulgą. Były zapowiedzią końca upokorzenia. Rytuał wymagał, by po skończonej egzekucji ukarany przyklęknął i ucałował karzącą dłoń w podzięce za napomnienie. William nienawidził tego z całego serca. Nie znajdował w sobie jednak sił na bunt; nie miał oparcia ani w nieobecnym ojcu, ani w niepewnej swej roli baronowej matce, ani nawet w starszym bracie Edwardzie, który od najmłodszych lat wprawiał się do dziedziczenia ojcowskiego tytułu i pozycji. William rósł więc samotnie, ucząc się dobrych manier, bezwzględnej lojalności wobec Korony brytyjskiej i tłumienia uczuć. Z czasem nauczył się także geografii, historii i literatury, rachunków, podstaw nauk ścisłych oraz francuskiego. Lord William Gainful przyszedł na świat jako młodszy syn Richarda Gainfula, który zdążył otrzymać tytuł barona od króla Jerzego III, zanim ten popadł w obłęd. Uwielbiany przez poddanych monarcha musiał stawić czoło katastrofie, jaką była utrata zbuntowanych kolonii amerykańskich - katastrofie, która przyspieszyła rozwój jego choroby. Gdy Kongres w Filadelfii ogłosił Deklarację niepodległości, król po kilkuletniej wojnie podpisał traktat uznający niezawisłość kolonii. I zwrócił swe oczy ku Indiom. Wzmocnienie działań

Kompanii Wschodnioindyjskiej stało się jednym z głównych celów monarchy, a Richard Gainful należał do jej najbardziej oddanych agentów. Ojciec Williama pochodził z mieszczańskiej rodziny londyńskich kupców, prowadzących sklep korzenny w stolicy. Wychowany wśród słodkich zapachów cynamonu, wanilii, pieprzu i kardamonu, w rytmie przypływających Tamizą zamorskich dostaw, gnany dziwną tęsknotą za dalekimi lądami jako młodzieniec wstąpił na służbę Kompanii, która potrzebowała odważnych mężczyzn do forsowania brytyjskich interesów w fortach i faktoriach indyjskiego wybrzeża. Przez dziesięć lat służył tym interesom z takim oddaniem, że nie tylko zgromadził pokaźny majątek, lecz także zdobył uznanie przełożonych, którzy przedstawili go do awansu na dworze królewskim. Król Jerzy wyróżnił Richarda Gainfula i oprócz tytułu barona ofiarował mu niewielką posiadłość w Szkocji. Baron, dumny i szczęśliwy, ożenił się wkrótce z przyjaciółką z dzieciństwa, córką właściciela sklepu bławatnego. Osiadł z nią w szkockiej posiadłości i spłodził dwóch synów, dziedziczących - zgodnie z brytyjskim zwyczajem - prawo do tytułu lorda. Młodszy z nich, William, urodził się w 1801 roku, u progu epoki, która kazała wierzyć światu w moralne prawo jego ojczyzny do niesienia światła brytyjskiej kultury kolorowym zamorskim lądom. Przyszedł na świat tuż po tym, jak Anglia przyłączyła Irlandię, tworząc Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii, a brytyjscy wynalazcy stworzyli prototypy lampy elektrycznej, parowozu ciągnącego wagon z pasażerami i maszyny włókienniczej z napędem parowym, pozwalającej w krótkim czasie wyprodukować bawełnianą odzież dla całego Londynu. Któż mógł wątpić w brytyjską siłę, geniusz i prawo do światowego przywództwa? Po kilku latach ojciec Williama znudził się wiejskim życiem w deszczowej Szkocji, zatęsknił za gorącym lądem swojej młodości i wsiadł na statek płynący do Kalkuty. Postanowił powrócić do służby w Kompanii. Rodzinę pozostawił w ojczyźnie, aby ćwiczyła obracanie się w dobrym towarzystwie, do którego tytuł barona dał jej wstęp. Matka Williama z trudem uczyła się nowej roli - córka kupca bławatnego wybierała suknie w zbyt krzykliwych kolorach, jakby chciała ukryć w ich fałdach swoją niepewność i zagubienie wśród szlachetnie urodzonych dam. W czasie sąsiedzkich obiadów i herbatek łowiła ich drwiące spojrzenia i obiecywała sobie, że jej synowie będą prawdziwymi lordami. To stąd brały się jej ambicje dotyczące dzieci oraz całkowicie wolna ręka, jaką pozostawiła panu Shlamcockowi. Ojciec powracał do domu rzadko. Przywoził egzotyczne prezenty: piękne tkaniny, oryginalną biżuterię dla żony, niezwykłe szkatułki i rzeźbione w drewnie zwierzątka dla synów, skóry dzikich zwierząt, kadzidła. Zapraszał wtedy gości z rozległego sąsiedztwa

i zwykle ponure szkockie zamczysko rozbłyskiwało setkami świec, rozbrzmiewało gwarem głosów i perlistym śmiechem kobiet. W oparach niepokojących zapachów wschodnich kadzideł opowiadał o Indiach: o ciemnych tubylcach, o tym, jak dziwny, niezrozumiały i dziki jest ten kraj, oraz jakim dobrodziejstwem dla dzikusów jest kontakt ze światłem brytyjskiej kultury. A po kolacji, gdy kobiety zostawały w salonie, a mężczyźni przechodzili do biblioteki na cygaro i szklaneczkę whisky, mały William patrzył przez uchylone drzwi, jak ojciec z niezwykłym ożywieniem opowiadał coś zgromadzonym panom, wywołując salwy rubasznego śmiechu. Wtedy na twarzy ojca pojawiał się ten szczególny wyraz, którego William nie umiał nazwać - błogości, a jednocześnie zepsucia i upojenia; wyraz, jakiego nigdy nie przybierał w obecności matki. Chłopiec czuł, że mityczne Indie skrywały jakąś tajemnicę. Któregoś dnia, gdy miał już piętnaście lat, w czasie kolejnej wyprawy ojca wszedł do biblioteki i sięgnął po książkę. Gdy wyciągał ją z półki, na podłogę posypały się barwne ryciny przedstawiające nagie, śniade ciała kobiet i mężczyzn złączone w najdziwniejszych, czasem iście akrobatycznych pozycjach. Obrazki tak pochłonęły chłopca, że nie usłyszał wchodzącego do biblioteki Edwarda. Nagle za plecami usłyszał jego śmiech. Gdy próbował nerwowo ukryć obsceniczne ryciny, brat powiedział wesoło: - Więc i ty odkryłeś już sekret papy. Mój mały braciszek Willy dorósł. Następnym razem, gdy będę jechał do Glasgow, zabiorę cię ze sobą. - Zawiesił głos z dziwnym błyskiem w oczach, po czym dodał: - Czas uzupełnić twoją edukację. Dotrzymał słowa. Po jakimś czasie przy śniadaniu popatrzył na Williama i powiedział: - Dziś wieczorem. Bądź gotów. William nie wiedział, czego się spodziewać, przeczuwał tylko, że ta eskapada może mieć jakiś związek z indyjskimi rycinami ojca, co napełniało go niepokojem, ale i ekscytacją. Godzinną podróż do miasta odbyli w zupełnym milczeniu. Edward siedział rozparty wygodnie i wpatrywał się w okno pędzącego powozu. Stangret najwyraźniej dobrze znał drogę. Kiedy wjechał do miasta, bezbłędnie prowadził powóz wąskimi uliczkami aż do dzielnicy portowej. Zatrzymał się pod odrapanym budynkiem z wymalowanym szyldem: Bogini Olimpu. Brat Williama wysiadł z powozu, przeciągnął się i powiedział: - Na co czekasz, mały? Jesteśmy na miejscu. William wysiadł, ciekaw, co za bogini ich oczekuje. Wszedł za Edwardem do mrocznego wnętrza. Usłyszał skoczną muzykę, poczuł zapach niedrogich cygar, tanich perfum i potu, a pod ścianami zobaczył nie jedną, lecz kilka bogiń; do tego niekompletnie ubranych. Po raz pierwszy widział takie kobiety: mocno umalowane i patrzące mężczyznom

wyzywająco w oczy. Spojrzał zmieszany na brata, który ze swobodą stałego bywalca zakrzyknął: - Hej, Molly, spójrz! Przyprowadziłem ci nowego klienta! Zajmij się nim dobrze! To mój braciszek Willy! Rzucił sakiewkę w stronę siedzących postaci. Spod ściany podniosła się tęga, ruda kobieta w purpurowym gorsecie, złapała pieniądze w locie i kołysząc pulchnymi biodrami, podeszła do Williama. Spod mocno uszminkowanych ust wyjrzały żółtawe zęby. Złapała chłopaka za guzik kamizelki i pociągnęła za sobą w górę po schodach wśród chichotów koleżanek. William szedł za nią jak w transie. Gdy znaleźli się sami w klitce na piętrze, w której nie było nic oprócz szerokiego łoża, parawanu z zaczepionym o róg biczykiem i miski z wodą, Molly popatrzyła mu przeciągle w oczy i jednym ruchem ręki rozwiązała sznurówki gorsetu, uwalniając swoje potężne piersi. Chłopak zamarł zmieszany i oszołomiony. Podeszła do niego wolno. Stanęła tak blisko, że poczuł mdlący zapach jej potu i niezbyt świeży oddech. Zaczęła rozpinać pasek jego spodni. Popatrzył na parawan z wiszącym na nim biczykiem. Wtedy stanął mu przed oczami Mr Shlamcock ze swoją rózgą. Nie zamierzał czekać na to, aż upokorzy go obca kobieta. Odepchnął Molly z całej siły, krzyknął i wybiegł z pokoju. Za plecami usłyszał wybuch szyderczego śmiechu. Zszedł po schodach, tłumiąc wzburzenie. Chciał odszukać brata. Kobiety pod ścianami obserwowały go rozbawione i wyraźnie śmiały się z niego w głos. Jedna z nich powiedziała: - Edi jest już mężczyzną i nie skończy tak szybko. William poczuł, że dusi się w tym dziwnym miejscu. Wyszedł na ulicę. Zobaczył powóz stojący nieopodal. Wszedł do środka i czekał na brata, połykając łzy. Po godzinie Edward wsiadł do powozu z drwiącym uśmieszkiem na twarzy. Nic nie powiedział. Wrócili do domu w milczeniu, nie zwykli bowiem rozmawiać o swoich uczuciach. Mijały lata. Lord William Gainful dorósł i zakończył domową edukację. Od czasu nieszczęsnej wizyty w Bogini Olimpu odwiedził w towarzystwie kolegów z sąsiedztwa kilka miejscowych burdeli, jednak finał zawsze był równie żałosny - dojrzałe kobiety nie pociągały go, raczej przerażały i odpychały. Opuszczał ich przybytki w poczuciu klęski, wśród kpin i szyderczych uśmiechów. Niemniej któregoś dnia, podczas samotnej konnej przejażdżki po okolicy, zobaczył przy studni na skraju wsi dwunastoletnią dziewczynkę z piegami na bladej twarzy. Jej chude ciałko odziane w przybrudzoną białą koszulę nieoczekiwanie wzbudziło w nim takie pożądanie, że zsiadł z konia, kazał jej iść za sobą, wciągnął do pierwszej z brzegu stodoły,

zdarł z niej koszulę i szybko posiadł na sianie. Po raz pierwszy odczuł tak ekstatyczną rozkosz. Wybiegł ze stodoły, wskoczył na konia i pogalopował do domu, oddychając pełną piersią. Od tamtego dnia często spacerował w okolicach studni, ale nigdy więcej nie spotkał małej Szkotki. Wkrótce ojciec przysłał list. Wzywał synów do siebie, do Indii. Młodzi lordowie, którzy nie mieli lepszego pomysłu na życie, spakowali trochę ubrań oraz książek, pożegnali matkę i wsiedli na statek płynący do Kalkuty. Po długiej żegludze, pełnej niewygód, monotonnego jedzenia i choroby morskiej, przybili do wybrzeży Indii.

Rozdział III Balch W imię Allaha litościwego, miłosiernego![3] Mój ojciec był świętym. Nie jest łatwo być synem świętego. Zbudowałem mu pomnik, uwieczniłem jego dzieła, jak posłuszne dziecko. Cóż jeszcze mogłem uczynić? Siedzę w cieniu rozłożystego platana w ogrodzie na wewnętrznym dziedzińcu naszego domu. Jestem już stary. Przez te wszystkie lata ogród niewiele się zmienił - wciąż szemrze woda z fontanny pośrodku płytkiego basenu, nasączając rozgrzane powietrze orzeźwiającą wilgocią. Damasceńskie róże, hiacynty i jaśmin nadal napełniają ogród upajającą wonią, a drzewa owocowe uginają się pod ciężarem pomarańczy, gruszek i fig. Zaiste rajski to widok... Z części klasztornej dobiegają dźwięki fletu i śpiew i tylko ich dwóch tutaj nie ma, choć wciąż czuję ich obecność. Może po śmierci przeistoczyli się w byty anielskie i teraz patrzą na mnie z góry? To dziwne, bo jednego z nich, dopóki żył, uważałem raczej za upadłego anioła... A przecież teraz, u schyłku swoich dni, myślę o nim z rozrzewnieniem, które towarzyszy wspomnieniom spraw dawno minionych, a utraconych bezpowrotnie. Nasza rodzina wywodzi się od samego Abu Bakra[4] , pierwszego kalifa świata islamu - tak mówił mój dziadek Bahaoddin Walad[5] , zwany sułtanem wszystkich ulemów[6] . Był kolejnym z długiej linii teologów, kaznodziejów i szejchów[7] , którzy poświęcili życie, aby prowadzić ludzi wąską ścieżką wyznaczoną słowami Proroka Muhammada prosto do chwały Najwyższego. Koran, hadisy[8] i szariat[9] stanowiły dla niego jedyne drogowskazy. Jednak był również sufim[10] - bliskość Boga upajała go i dawała miłość zdolną objąć całą ludzkość. Zmarł, gdy byłem małym chłopcem, lecz dobrze go pamiętam. Starzec z białą brodą, pachnący kadzidlanym dymem z meczetu, miał dla mnie więcej czasu niż wiecznie zajęty studiowaniem lub modlitwą ojciec. Często opowiadał mi o utraconym Balchu, jednej z pereł Chorasanu[11] , jakby tuż pod powiekami tkwiły mu zawsze błękitne kopuły meczetów na tle ośnieżonych szczytów gór... Zapamiętałem wszystko. Jego Balch leżał u stóp Hindukuszu, w dolinie rzeki Amu-darii, u zbiegu szlaków handlowych. Z zachodu na wschód prowadził słynny jedwabny szlak, łączący Rzym z Chinami, a na południe wiodła droga do skarbów Indii. Na kupców i pielgrzymów czekały

gościnne karawanseraje[12] , a okoliczne składy pełne były chińskiego jedwabiu i rodzimej bawełny, wielobarwnych kobierców i skór, naczyń z brązu i srebra, biżuterii, balsamów, korzeni. Nawet w upalne lata ośnieżone szczyty gór słały mieszkańcom rześki, odświeżający powiew. Na ulicach Balchu spotykali się ludzie z najdalszych krańców świata: mnisi buddyjscy z Chin, kupcy arabscy, chrześcijańscy rycerze i kapłani z Bizancjum, żydowscy handlarze, perscy uczeni, indyjscy fakirzy, wędrowni bajarze, domorośli filozofowie... Oprócz setek zbytkownych pałaców, łaźni i bazarów ozdobę i dumę Balchu stanowiły liczne meczety, biblioteki i medresy[13] , a twarze niektórych mędrców i uczonych były tak uduchowione, jakby co wieczór toczyli dysputy wśród świetlistych aniołów. Miasto od wieków gromadziło ludzi różnych wyznań poszukujących bożej mądrości: zoroastryjskich[14] czcicieli ognia, medytujących w ciszy buddystów, żydów studiujących Torę, a także spadkobierców Hellenów i prawowiernych uczniów Proroka. Wszyscy oni szukali w Balchu swej drogi do Boga, kimkolwiek im się jawił. Gdyby Allah zechciał, żylibyśmy tam pewnie do dziś, stało się jednak inaczej. Ileż to razy ogarniała mnie trwoga, gdy jako chłopiec, w ogrodzie, pośród słodkiej woni róż oraz jaśminów, słuchałem opowieści dziadka o ich ucieczce. Dygotałem cały, kiedy wspominał grozę, jaka ogarniała Balch na wieść o barbarzyńcach ze stepów. Wprawdzie od stuleci wrogie najazdy nie były obce temu miastu, jednak okrucieństwa wschodnich najeźdźców nie dały się z niczym porównać. Astrologowie i wróżbici przepowiadali nadciągającą katastrofę. Kupcy przybywający z karawanami ze wschodu malowali obrazy zrównanych z ziemią miast, wyciętych w pień mieszkańców, pozostawionych zgliszczy i piramid ze ściętych głów mężczyzn, kobiet i dzieci. Dziadek mówił, że to chyba sam archanioł Gabriel kazał mu opuścić Balch, by mógł uratować swój świat. Wszyscy wiedzieli, że więcej tam teologów i poetów niż rycerzy, więcej ksiąg niż mieczy i więcej mistycznych uniesień niż woli walki. Zaiste gdyby nie posłuchał archanioła, pamięć o jego mieście utonęłaby we krwi. Wiedział jednak, że musi ocalić nie tylko swoich bliskich, lecz także duchową spuściznę Balchu, która była dla niego najcenniejsza pod słońcem. Dziadek pochodził z książęcego rodu. Pojął za żonę księżniczkę, połączoną więzami krwi z domem panującego chorezmszacha[15] . Mogli sięgnąć po wszelkie zaszczyty, lecz poświęcili życie zgłębianiu wiedzy religijnej. Gdy urodził im się syn, dziadek nadał mu imię Dżalaloddin, to znaczy Majestat Religii. Imię było trafne i prorocze: Dżalaloddin napawał dumą serce dziadka, bo od małego wolał studiowanie świętych ksiąg od uganiania się z kolegami po stromych zaułkach bazarów. Wszyscy widzieli, że był dzieckiem niezwykłym.