gemini25

  • Dokumenty450
  • Odsłony100 393
  • Obserwuję89
  • Rozmiar dokumentów664.0 MB
  • Ilość pobrań63 306

Szept_cyprysów

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

gemini25
EBooki

Szept_cyprysów.pdf

gemini25 EBooki Corporon Yvette Manessis
Użytkownik gemini25 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 146 osób, 56 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 176 stron)

Mojej Matce oraz moim Babciom

„I tak gorąco dziękuję dziś bogom, że wbrew nadziei uchodzę stąd cało”. Sofokles, Antygona, tłum. Robert Chodkowski

Prolog Erikusa, Grecja sierpień 1990 Ja su, jajá – zawołała Daphne, zbiegając po wiekowych kamiennych stopniach. Do plaży miała pół kilometra piaszczystą ścieżką, ale niecierpliwej dwunastolatce wydawało się, że dotarcie tam trwa wieki. Biegiem pokonała całą drogę. Tylko raz przystanęła, żeby zerwać jeżynę z przydrożnego krzewu obsypanego wielkimi owocami, tak ciemnymi i dojrzałymi, że nikt nie mógłby minąć ich obojętnie – nawet dziewczyna, której tak się śpieszyło. Gdy tylko jej stopy dotknęły karmelowego piasku, upuściła ręcznik na ziemię. Nie zatrzymała się nawet, żeby zdjąć tenisówki. Zrzuciła je w biegu. Najpierw prawy, potem lewy, płócienne buty bez sznurówek wylądowały na plaży. Daphne dawno odkryła, że sznurowadła jedynie przeszkadzają. Dopiero nad samą wodą zwolniła i dalej ruszyła ostrożnie, wyciągając ręce w bok dla równowagi, aby nie potknąć się na czarnych kamieniach, którymi usiany był brzeg. Głośno wypuściła powietrze, gdy poczuła przyjemnie chłodny dotyk obmywającego jej stopy Morza Jońskiego. Zatrzymała się, kiedy woda sięgnęła do połowy jej szczupłych ud. Podniosła ręce nad głowę, niecierpliwie złączyła palce, ugięła kolana i odbiwszy się od dna, skoczyła do przodu idealnym łukiem. Zanurkowała w spokojną, przejrzystą toń i otworzyła oczy. Wciąż tu były, tak jak poprzedniego lata – jej milczący podwodni towarzysze. Uśmiechnęła się do kolczastych czarnych jeżowców, po czym machnęła rękami i nogami, żeby się obrócić i obejrzeć kilkucentymetrowe pąkle przyrośnięte do podwodnych skał. Zewsząd otaczały ją ryby – mnóstwo ryb różnych kształtów i wielkości. Znała jedynie ich greckie nazwy. Tsipoúra. Barboúnia. Nie zawracała sobie głowy uczeniem się angielskich odpowiedników. Po co? Koleżanki i koledzy i tak nie pytali jej, gdzie spędziła wakacje ani tym bardziej, jak nazywają się ryby, które oglądała. Prawdę mówiąc, w ogóle się do niej nie odzywali. Całymi godzinami pławiła się w morzu, nurkowała, pływała i marzyła. Ani przez chwilę nie czuła się samotna i nie bała się sama kąpać. W przeciwieństwie do innych dziewczynek nie lękała się tego, co czyhało pod powierzchnią. Uwielbiała samotnie spędzać czas w swojej zatoczce. Morze jej nie oceniało – zawsze czuła się tu mile widzianym gościem. Nie obchodziło go, że Daphne ma za duży kostium kąpielowy po kuzynce Popi, której nowe krągłości za bardzo rozciągnęły materiał. Nie dbało o to, że choć znajduje się tysiące kilometrów od smażalni rodziców, wciąż nie może się pozbyć z włosów nikłej, uporczywej woni tłuszczu. Tutaj takie rzeczy nie miały znaczenia. Morze co roku chrzciło ją na nowo, sprawiając, że wszystko stawało się świeże i czyste. Wyobrażała sobie, że skały otaczające zatoczkę z obu stron są ramionami, w których może się ukryć. Tworzyły bezpieczną, niewielką przystań, gdzie mogła swobodnie pływać. Chroniły ją przed otwartym morzem i ciekawskimi spojrzeniami dziewcząt, których piegowata skóra pachniała truskawkowym balsamem do ciała. Nawet gdy poczuła skurcze mięśni, a płuca zaczęły boleśnie protestować – bo zawsze wstrzymywała oddech o kilka sekund za długo – nie była gotowa opuścić wodnego placu zabaw. Po prostu odwróciła się na plecy i przez jakiś czas unosiła na powierzchni, wpatrzona w niemożliwie niebieskie niebo usiane lekkimi strzępami obłoków. Wyglądały jak delikatne

jedwabne nici na tle idealnego błękitu. Nic dziwnego, że Atena wpadła we wściekłość. Założę się, że tak właśnie wyglądała jedwabna przędza Ariadny – pomyślała. Babcia opowiadała jej o pełnej pychy dziewczynie, która śmiała się przechwalać, że tka piękniej niż bogini. Daphne uśmiechnęła się, przypominając sobie historię Ariadny. Lekko poruszała dłońmi w wodzie, a przypływ delikatnie nią kołysał. Unosiła się na powierzchni, jak gdyby nic nie ważyła. Dopiero po jakimś czasie przyjrzała się sobie i zobaczyła, że znowu przesadziła – kąpiel trwała za długo. Bardzo chciała wierzyć, że jest jedną z mitycznych nimf morskich, które pływają i dokazują w morzu, ale niestety była tylko zwykłą śmiertelniczką. Palce, które zwykle miały lekko oliwkową barwę, przybrały popielatobiały kolor, a skóra się pomarszczyła. Wiedziała, że pora wracać na brzeg. Po kolei zebrała rozrzucone po plaży rzeczy i spojrzała na zegarek. Za kwadrans druga – później, niż sądziła. Wiedziała, że babcia – jej ukochana jajá – przygotowała już jedzenie i zaczęła niespokojnie krążyć przed domem, czekając na wnuczkę. – Jajá mnie zabije – powiedziała na głos, choć wokół nikogo nie było. A może się myliła? Ociekająca wodą, rozejrzała się po niewielkiej plaży. Ogarnęło ją dziwne uczucie, jakby ktoś ją obserwował, jakby słyszała w oddali czyjś głos. Brzmiał jak kobiecy śpiew… łagodny i znajomy, ale tak cichy, że nie miała pewności, co to za dźwięki. Jeszcze raz obejrzała się na morze, po czym podniosła ręcznik. Kilkakrotnie strzepnęła go, zaciskając oczy, aby ochronić je przed chmurą piasku. Materiał załopotał na wietrze jak skrzydła mewy w locie. Nagle gwałtowniejszy podmuch smagnął chłodem mokrą skórę Daphne. Zaparła się piętami w piach, żeby nie upaść, i mocniej zacisnęła w dłoniach ręcznik, który zafurkotał jak flaga w wietrzny zimowy dzień. Nie otwierała oczu, bo drobinki piasku wciąż kłuły ją w twarz. Usłyszała szelest pobliskich cyprysów. Powiew wiatru wdarł się między gałęzie i poruszył łuskowatymi liśćmi. Znieruchomiała. Ten… ten głos. Słyszała go. Tym razem na pewno. Nie mogła się mylić. Jej palce puściły ręcznik. Uniosła powieki i patrzyła, jak wiatr niesie go nad plażą. Czuła, że tym razem to nie złudzenie. Jej serce zaczęło szybciej bić. Czy to możliwe? Naprawdę? Od najwcześniejszego dzieciństwa słuchała babcinych opowieści o szeptach cyprysów. Jajá przyciszonym głosem, z powagą powtarzała, że drzewa mają własną, tajemną mowę, która niesie się wraz z łagodną bryzą poranka i milknie w popołudniowym bezruchu powietrza. Nieraz przytulała wnuczkę do siebie i kazała zamieniać się w słuch. Daphne wiele razy próbowała poznać ich sekrety, usłyszeć wyjawiane szeptem odpowiedzi, ale na próżno. Proszę, odezwijcie się do mnie, błagała je teraz w myślach, wpatrując się w cyprysy z wyczekiwaniem i nadzieją. Przycisnęła dłonie do piersi i na wszelki wypadek wstrzymała oddech, żeby nic jej nie przeszkadzało. Odwróciła się w stronę, skąd, jak jej się zdawało, coś słyszała – ku przeciwległemu krańcowi plaży, gdzie zieleniła się kępa drzew i zarośla tak gęste, że nawet ona nie śmiała skracać sobie tamtędy drogi do domu. Tak długo wstrzymywała oddech, że zakręciło jej się w głowie. Mimo to czekała, modląc się w duchu. Tym razem usłyszała jedynie głuche burczenie pustego żołądka. Wreszcie wypuściła powietrze z płuc. Jej drobne ramiona przygarbiły się od ciężaru kolejnego rozczarowania. Westchnęła i potrząsnęła burzą czarnych loków, posyłając wokół fontannę kropel. Wszystko na nic. Żadnego śpiewu. Żadnych opowieści. Żadnej serenady pięknej kobiety. Żadnych objaśnień tajemnic życia, które czekały, aż ona wyłowi je z szumu wiatru, jak dojrzały owoc spomiędzy jeżynowych pędów. Usłyszała tylko zwykłe odgłosy rozkołysanych gałęzi

i drżących liści. Choć cyprysy uparcie milczały, Daphne ich szelest mówił jedno. Czas iść do domu. Wsunęła oblepione piaskiem stopy w tenisówki. Jajá czeka. Pora wracać.

Rozdział pierwszy Korfu obecnie Wreszcie jesteś! – Wołanie Popi niosło się po całym lotnisku, a ona sama rozpostarła szeroko ręce i ruszyła biegiem przez halę przylotów. Musiała odepchnąć kilkoro turystów, żeby utorować swoim bujnym kształtom drogę wśród tłumu i odpowiednio przywitać ulubioną kuzynkę. – Boże, jak ty wyglądasz? Jak ci się udało tak schudnąć? Wczoraj na kolację jadłam kurczaka większego od ciebie – mówiła po angielsku z silnym akcentem. Daphne upuściła bagaże na ziemię pośrodku wyjścia. Słyszała krzyki i przekleństwa osób, które zmuszone były omijać jej walizki, ale nie przejmowała się tym. Ani trochę. Sześć lat upłynęło od jej ostatniej wizyty, sześć lat, odkąd po raz ostatni była w Grecji. Nie zamierzała zwlekać ani chwili dłużej. Padła w ciepłe objęcia kuzynki, nie zważając na protesty pozostałych pasażerów. Zawsze łączyła je wyjątkowa więź, tak jak ich babki – rodzone siostry. Babcia Popi zmarła, kiedy ona była niemowlęciem, i od tamtej pory jajá Daphne ją zastępowała. Wychowywała Popi i kochała jak własną wnuczkę. – Tak się cieszę, że cię widzę! – zawołała Daphne. Objęła kuzynkę szczupłymi ramionami i poczuła, że zanurza się w jej miękkie ciało. Popi pisnęła zachwycona. Stały tak dobrą chwilę, aż w końcu pulchna Greczynka odsunęła się, żeby lepiej się przyjrzeć przybyłej. – Chuda, nie da się ukryć… ale i śliczna. Twój Stephen to szczęściarz. Będziesz piękną panną młodą. – Z podziwem klasnęła w dłonie, a potem niespodziewanie przekrzywiła głowę w prawo i spojrzała na kuzynkę spod przymrużonych powiek. – Zmieniłaś się. – Zgubiłam kilka kilogramów. – Nie. To nie to. – Popi wskazała jej twarz. Daphne dotknęła niedawno zoperowanego nosa. Razem ze Stephenem śmiali się, że ta korekcja to chirurgiczna wersja etnicznego odindywidualizowania. – A! No tak. Mój nos. Poprawiłam go. – Poprawiłaś? Wcześniej był zły? – Nie, po prostu za duży. – Daphne też się zaczęła śmiać, a Popi dotknęła palcem własnego, greckiego nosa. – Miałam kłopoty z oddychaniem podczas snu i lekarz powiedział, że to pomoże. Popi nie interesowały dalsze wyjaśnienia. – Moja własna kuzynka wychodzi za mąż za prawdziwego Amerikanós. Stać ją na wszystko. Nawet na nowy nos – zachichotała. – Cieszę się, że jesteś szczęśliwa, Daphne mu. Ach… uszczypnij mnie, może trochę twojego szczęścia przejdzie na mnie. W Grecji nie mogę znaleźć żadnego porządnego faceta. – Z odrazą splunęła na podłogę. Daphne rozśmieszyło przedstawienie kuzynki, ale wiedziała, że w jej skardze jest sporo prawdy. Trzydziestoczteroletnia Popi nie wyszła za mąż i według greckich zwyczajów była starą panną. Spotykała się z różnymi mężczyznami, ale żaden nie zdołał jej zainteresować na dłużej niż kilka tygodni. Wprawdzie uwielbiała narzekać na brak towarzysza życia, ale nie zamierzała, tak jak inne wyspiarki, zrezygnować z wymagań i wziąć sobie jakiegokolwiek męża. Zawsze pragnęła czegoś więcej, tak jak jej kuzynka. Daphne sięgnęła ręką za siebie i pociągnęła do przodu pięcioletnią Evie, która chowała

się za spódnicą mamy. – Popi, poznaj Evie. – Ahu. Prawdziwy z ciebie aniołek! – wykrzyknęła Popi jeszcze głośniej. Zanurzyła dłoń w torebce i pochyliła się nad dziewczynką. – Gdzie to się podziało? Musi tu gdzieś być – mamrotała, przerzucając w środku klucze, paczki papierosów i papierki od cukierków, które zaśmiecały przepastną skórzaną torbę. Evie niepewnie przyglądała się obcej pani, która bardzo przypominała jej mamę, tylko była pod każdym względem większa. Kurczowo trzymała Daphne za rękę i próbowała się znowu za nią schować. – Jesteś trochę nieśmiała. Nic nie szkodzi – powiedziała do niej Popi. W końcu znalazła to, czego szukała. Wyciągnęła z torby małego pluszowego pieska. – Pomyślałam, że ci się spodoba. Gdy Evie zobaczyła zabawkę, niepewność wyparowała i dziewczynka powoli podeszła do Popi. Wzięła od niej pieska, uśmiechnęła się i przytuliła go do piersi. – Co się mówi, Evie? – upomniała ją Daphne. – Dziękuję – posłusznie powiedziała pięciolatka. – Evie, jestem kuzynką twojej mamy. Mam na imię Penelopa, ale możesz mówić na mnie fíja Popi. W Stanach Zjednoczonych Popi uważano by za kuzynkę Evie, ale w Grecji była jej ciotką. Taki zwyczaj panuje wśród Greków. Zawsze respektuje się różnicę pokoleniową. Zwracanie się do starszych fíja lub fíjos – ciotka lub wuj – bywa oznaką szacunku, a nie więzów pokrewieństwa. – Zabawne zdrobnienie, prawda? – ciągnęła Popi. – Twoja mama tak na mnie wołała. Wszystko przez ciebie, Daphne. – Krągła kobieta pogroziła kuzynce pulchnym palcem i znowu przeniosła wzrok na Evie. – Kiedy twoja mama i ja byłyśmy małymi dziewczynkami… takimi jak ty… – Popi dotknęła opuszkiem palca nosa Evie – …moja rodzina na kilka lat przeprowadziła się do Nowego Jorku. Twoja mama i ja byłyśmy sobie bardzo bliskie. Jak siostry. – Popi się rozpromieniła. – Ale choć twoja mama bardzo się starała, nijak nie potrafiła wymówić mojego imienia. Pe-ne-lo-pa. A ty potrafisz powiedzieć Penelopa? – Pe-ne-lo-pa – powtórzyła Evie. – Doskonale. Dziewczynka wyprężyła się jak struna, gdy usłyszała pochwałę. Dosłownie urosła o kilka centymetrów. – Niestety, twojej mamie… hm, no cóż, jej nie szło tak dobrze. – Popi pochyliła się nad Evie. – Nie umiała tego wymówić i dlatego zaczęła wołać na mnie Popi. A teraz wszyscy mnie tak nazywają. Evie zerknęła na mamę. – Naprawdę byłaś kiedyś małą dziewczynką, mamusiu? – Tak, kochanie, ale to było bardzo dawno temu. – Daphne spojrzała na córkę, przypominając sobie siebie w jej wieku, niewinną i ciekawą wszystkich opowieści dorosłych. – Chodźmy już. – Popi wyprostowała się i otrzepała czarną koszulę. W porcie lotniczym na Korfu pełno było szarego pyłu. – Pojedziemy prosto do mieszkania, żebyście mogły wziąć prysznic i trochę odpocząć. Jesteś zmęczona, Evie? Dziewczynka pokręciła głową i ujęła rączkę małej różowej walizki. – Prawdę mówiąc, wyspałyśmy się w samolocie – przyznała Daphne, zbierając bagaże. – Leciałyśmy pierwszą klasą. Tam z siedzeń można zrobić łóżka. Fotele rozkładają się zupełnie poziomo. – Pod pachę wetknęła zapakowaną suknię ślubną i oplotła palcami uchwyty dwóch

dużych czarnych waliz na kółkach. – Pomogę ci – zaoferowała się Popi, biorąc od kuzynki pokrowiec z suknią. – Ale się wszystko pozmieniało od czasów naszego dzieciństwa, co, Popi? – Bogaty amerykański mąż zmieni jeszcze więcej – stwierdziła Popi, wyciągając rękę do Evie. Dziewczynka po chwili wahania wsunęła małą rączkę w dłoń cioci. – Ja też muszę sobie znaleźć męża – oznajmiła Popi. – Zamożnego Amerykanina. Pomożesz mi? – Takiego jak Stephen? – spytała Evie. Popi przytaknęła. – Właśnie takiego jak Stephen. Marzy mi się przystojny i bogaty Americanós, który da mi szczęście i sprawi, że cały czas będę miała ochotę się śmiać – powiedziała i połaskotała wnętrze dłoni dziewczynki. Trzymając się za ręce, skierowały się do wyjścia. Daphne stała nieruchomo w dusznej hali, obracała diamentowy pierścionek na palcu i patrzyła, jak jej córka i kuzynka wychodzą przez rozsuwane drzwi prosto w słońce. Właśnie zamierzała ruszyć za nimi, kiedy w czeluściach jej torby zadzwonił telefon. Po chwili poszukiwań zdołała znaleźć komórkę. Zdążyła, zanim włączyła się poczta głosowa. – Ja su, pozdrowienia z Korfu. – Domyślam się, że już jesteście na miejscu. Mam nadzieję, że całe i zdrowe. – To był Stephen. Dzwonił z Nowego Jorku. – Całe, zdrowe i stęsknione. Już nie mogę się doczekać twojego przyjazdu – odparła. Przytrzymała telefon ramieniem i ponownie ujęła rączkę walizy. Przechyliła ją na kółkach i wyszła z hali w popołudniową spiekotę. DAPHNE I EVIE ZACHWYCONE wyglądały przez szyby podczas dziesięciominutowej jazdy do mieszkania Popi w Korfu. Po drodze kuzynki pokazywały dziewczynce wyjątkowe miejsca. – Widzisz tamtą maleńką zieloną wysepkę na morzu? – spytała Daphne, celując palcem przez okno. – Widzę – odparła Evie. – To Pontikonisi. – Co to znaczy? Popi odezwała się, zanim Daphne zdążyła cokolwiek córce wyjaśnić. – Rozumiem, że mała nie mówi po grecku biegle, ale nie uwierzę, że w ogóle nie zna naszego języka. – Na moment oderwała wzrok od drogi i posłała kuzynce wymowne spojrzenie. Daphne puściła mimo uszu jej uwagę i odpowiedziała na pytanie Evie. – Po grecku to znaczy „mysia wyspa”, kochanie. Widzisz tamten długi, jasny szlak, który prowadzi do starego klasztoru? Ludzie mówią, że wygląda jak mysi ogon. Sama, gdy była mała, wyobrażała sobie, że wyspę nazwano tak, ponieważ mieszkały na niej olbrzymie myszy. Roześmiała się na to wspomnienie. Później, już jako nastolatka, z zachwytem słuchała opowieści o tym, że właśnie u jej brzegów rozbił się okręt Odyseusza. Uwielbiała odwiedzać tę wyspę, wędrować wiekowymi szlakami i marzyć w cieniu majestatycznych cyprysów… z nadzieją, że w końcu powierzą jej swoje tajemnice. Ale ich szept, podobnie jak opowieść o Odyseuszu, okazał się jedynie kolejną miejscową legendą. – A tam jest moja kafejka. – Popi wskazała kawiarnię pod gołym niebem, w której od dziesięciu lat pracowała jako kelnerka. Przy stolikach tłoczyli się turyści i miejscowi. – Jak do mnie przyjdziesz, podam ci największe i najlepsze lody na Korfu. Będą takie wielkie jak twoja

głowa. I specjalnie dla ciebie wetknę w środek nie jedną, a dwie tortowe fontanny. – Naprawdę jak moja głowa? – Evie przytknęła dłonie do skroni, żeby się przekonać, jak duże będą te wyjątkowe lody. – Może nawet większe. – Popi się zaśmiała, zerkając na dziewczynkę w lusterku wstecznym. – A tam, wyżej, jest zamek? – Evie podskoczyła na siedzeniu, pokazując warownię na szczycie skalistego półwyspu. – To Frurio – wyjaśniła Popi. – Stara forteca. Zbudowano ją bardzo dawno temu, żeby chroniła naszą wyspę przed piratami. – Przed piratami? – wykrzyknęła Evie, robiąc wielkie oczy. – To tu są piraci? – Nie, już nie ma, Evie mu – zapewniła ją Popi. – Ale kiedyś mama opowiadała mi, że jeśli pójdzie się do Frurio nocą, czasami można usłyszeć duchy. Daphne zakasłała znacząco, próbując przerwać kuzynce, ale na próżno. Popi, niezrażona, ciągnęła opowieść. – Mówiła, że czasem słychać dusze, które proszą o litość, a nawet małe dzieci, które płaczą do swoich matek. Evie jęknęła cicho. – Kochanie, to tylko stare, głupie bajanie wyspiarzy – wtrąciła Daphne. – Nie masz się czego bać. Już wcześniej się martwiła, że przez zmianę czasu córka długo nie zaśnie. Teraz, dzięki upodobaniu kuzynki do opowieści o duchach, dodatkowo mogła się spodziewać sennych koszmarów. Nie wspomniała Popi o złych snach, które prześladowały Evie przez ostatnie lata. Bo czy kobieta żyjąca samotnie mogła zrozumieć, czym jest pocieszanie przerażonego dziecka noc w noc? Czy mogła pojąć, jak jest źle, gdy nie ma drugiej osoby, którą można trącić i mruknąć: „Dziś twoja kolej do niej iść”. Daphne bardzo pragnęła mieć kogoś, kto dzieliłby z nią życie i pomagał odganiać koszmary Evie oraz jej własne. Przez długi czas, gdy słyszała w nocy płacz córki, odruchowo sięgała ręką w bok, ale natrafiała jedynie na pustkę i niewielkie wgłębienie w materacu, gdzie dawniej spał Alex. Długo miała wrażenie, że to tylko zły sen – jednego wieczoru ona i Alex stali pochyleni nad łóżeczkiem córki, trzymając się za ręce, a następnego już go nie było. Odszedł za wcześnie. Została sama. Zastanawiała się, jak przetrwa, jak bez niego zdoła wychować Evie. Jakoś jednak sobie poradziła. Ostatnie lata były trudne. Czuła się bardzo samotna. Ale ten rozdział należał już do przeszłości. Znowu wychodziła za mąż. Wkrótce miała zostać żoną Stephena Heathertona. Modliła się, aby to był koniec koszmarów i łez. – Piratów pozbyliśmy się dawno temu – zapewniła dziewczynkę Popi, wyrywając Daphne z zamyślenia. – Teraz zostały nam tylko wielkie potwory morskie – zaśmiała się, a Evie znowu jęknęła lękliwie. – Przestań, Popi! – poprosiła Daphne. – To wcale nie jest śmieszne. – Nuta desperacji w jej głosie dała kuzynce do zrozumienia, że mówi serio. – Evie mu, ciocia tylko tak żartuje. Nie ma u nas żadnych potworów, możesz mi wierzyć. – Popi zerknęła we wsteczne lusterko, na dziecko z tyłu, a potem spojrzała na Daphne. – Daphne mu, ti échis?… Co się dzieje? – zapytała po grecku, aby Evie nie mogła jej zrozumieć. Nie byłaby jednak w stanie pojąć, co Daphne przeszła i jak wiele się w jej życiu zmieniło… jak bardzo ona się zmieniła. Kiedy zginął Alex, z jej świata zniknął śmiech. Została sama z płaczliwym, wymagającym opieki dzieckiem, rosnącym stosem rachunków i ciągłym strachem, że sobie nie poradzi.

Daphne położyła dłoń na kolanie kuzynki. – Wybacz, Popi. Po prostu jestem trochę zdenerwowana – powiedziała. Takie wyjaśnienie musiało na razie wystarczyć. Może przy innej okazji powie więcej… a może należało zapomnieć o cierpieniu i ostatecznie zamknąć tamten rozdział. Popi machnęła dłonią, dając do zrozumienia, że tłumaczenia nie są potrzebne. – Nie ma sprawy, kochana. Ale zaczynam się zastanawiać, co zrobiłaś z moją kuzynką. W naszej rodzinie zawsze umiemy się śmiać, nawet przez łzy. Kobiety splotły dłonie, tak jak w dzieciństwie, kiedy w podskokach przemierzały razem ścieżki wyspy. Daphne odwróciła się i wychyliła przez okno z nadzieją, że tutejsze powietrze przepędzi znajomy smutek, który nagle ją ogarnął. Szybko dojechały na miejsce. – Nic się tutaj nie zmieniło, co, Daphne? – odezwała się Popi, gdy wysiadły z samochodu. – Chodź, Evie. Pokażę ci, gdzie mieszkam. – Otworzyła tylne drzwi wozu i chwyciła bagaż dziewczynki. Pokrowiec z suknią przerzuciła sobie przez ramię i wzięła małą za rękę. – Tutaj nocowała twoja mama, kiedy przyjeżdżała do mnie w odwiedziny. Świetnie się razem bawiłyśmy. Koniecznie musicie znaleźć mi męża, żebym mogła urodzić ci kuzynki, z którymi będziesz się mogła bawić, tak jak ja z twoją mamą. Może pan Stephen przywiezie z sobą jakiegoś przystojnego Amerykanina na wesele. Jak myślisz? Evie zachichotała cicho. Wspięły się po schodach z jasnego marmuru i weszły do chłodnego korytarza. – Jeśli poznasz jakiegoś chłopca, może będziesz go musiała pocałować – oznajmiła pięciolatka. – Tak myślisz? – Popi pochyliła się nad nią. Nie mogła przepuścić takiej okazji. – A twoja mamusia całuje Stephena? – Niee! Fuuuu! – wykrzyknęła Evie, wbiegając po krętych schodach i wypełniając śmiechem korytarz. Daphne z bagażem wjechała na drugie piętro skrzypiącą windą i wciągnęła walizy do słonecznego holu. Kiedy wszystko znalazło się w środku, Popi zaprowadziła gości do pokoju. – Éla, Evie. Twojej mamie i mi marzy się pyszna kafés. Sama nie dam rady jej przygotować. Jestem za bardzo zmęczona. Zrobisz nam dobrą kafés? Na pewno w kuchni radzisz sobie tak doskonale jak twoja mama. – Ale ja nawet nie wiem, co to takiego – odparła dziewczynka, wzruszając ramionami. – Niemożliwe. – Popi oparła ręce na biodrach. – Wszystkie Greczynki muszą umieć ją przyrządzać, nawet takie małe jak ty. – Ale ja nie jestem Greczynką. Jestem z Nowego Jorku – odparła Evie. Popi złączyła dłonie jak do modlitwy. Nie zdołała powstrzymać jęku. – Evie, obiecaj mi, że nigdy nie powiesz tak przy prababci – powiedziała i spojrzała znacząco na Daphne. – Kuzynko, jajá nie wybaczy ci, jeśli się dowie. – Przeżegnała się. – W tym dziecku nie ma nic greckiego – dodała ciszej, tak żeby tylko Daphne mogła ją słyszeć. – Nic a nic. Daphne odruchowo przekręciła pierścionek zaręczynowy wokół palca. Nigdy nie przypuszczała, że tak się wszystko potoczy. Zamierzała mówić do Evie po grecku, bo tylko w ten sposób dziewczynka mogła być dwujęzyczna, tak jak jej mama. Tylko że na Manhattanie trudno o opiekunki biegle władające greką, a Daphne dwanaście godzin dziennie spędzała poza domem. Wracała późno, a mówienie na dobranoc kaliníchta zamiast good night niewiele mogło zmienić. Po jakimś czasie w ogóle zrezygnowała z wysiłków.

– W takim razie chodź. – Popi zmrużyła oczy i gestem dała Evie znak, że ma iść za ciotką do dużej, jasnej kuchni. – Twoja fíja raz-dwa cię nauczy. Zostaniesz specjalistką od frappé. – Myślałam, że będziemy robiły kawę. – Frappé to też kawa. Podaje się ją na zimno. Jest pyszna, a przyrządzanie jej to świetna zabawa. Zaraz zobaczysz. Popi pociągnęła za uchwyt drzwiczek ciężkiego kredensu, którego przeszklony front zasłaniała bielutka koronka. Szkło zabrzęczało cicho. Z górnej półki zdjęła trzy wysokie szklanki i postawiła je na stole przykrytym ceratą. Potem wyjęła puszkę nescafé i dwa plastikowe szejkery z półokrągłymi pokrywkami. Podała je Evie, jeden po drugim. – Trzymaj. Postaw je na stole. – Na koniec wydobyła z zamrażalnika pojemnik z lodem i wzięła dużą butlę wody. – Twoja mama niech sobie będzie znaną szefową kuchni, ale ja słynę z mojego frappé. Zdradzę ci teraz mój sekretny przepis. Daphne początkowo zamierzała zająć się bagażem, ale doszła do wniosku, że nie może przegapić lekcji robienia frappé. Zsunęła z nóg czarne czółenka bez pięt, żeby stukot obcasów jej nie zdradził, i na palcach przemierzyła przedpokój. Przystanęła w wejściu do kuchni, częściowo schowana za drewnianą framugą, i patrzyła, jak Evie pod dyktando Popi wsypuje do każdego pojemnika łyżeczkę nescafé, dodaje wodę, lód i odrobinę cukru. – A teraz zakładamy pokrywki i sprawdzamy, czy są naprawdę dobrze zamknięte. Nie chcemy żadnych przykrych niespodzianek w mojej czyściutkiej kuchni – zarządziła Popi. Evie wypełniła polecenie, dokładnie przyciskając pokrywki małymi paluszkami, i podała pojemniki cioci do sprawdzenia. – Świetnie. Doskonale. Dobrze dociśnięte. A teraz najlepsza część. Mieszanie. Popi wzięła pojemniki w obie ręce i zaczęła rytmicznie nimi potrząsać, zamieniając się w wulkan energii. Wszystko w niej poruszało się w górę, w dół i wkoło we wszystkich kierunkach: ręce, stopy, kobiece biodra, nogi, czarne loki i piersi. Dziewczynka przyglądała się jej z roześmianą buzią. – Evie mu, sekret doskonałego frappé polega na odpowiednim mieszaniu – oznajmiła Popi i aby sprawić przyjemność zafrapowanej pokazem widowni, podniosła ręce do góry, wyciągając plastikowe pojemniki ku sufitowi. Zaczęła wirować, kiwać się i chybotać, niczym tancerka, której muzycy w nocnym klubie przygrywają na buzuki. Evie była zachwycona. Daphne oglądała szalony występ Popi, na próżno próbując powstrzymać śmiech. Cieszyła się, że dodatkowe dwadzieścia lat i dziesięć kilogramów ani trochę nie spowolniły jej kuzynki. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz sama czuła się tak swobodnie. Uznała, że czas się przyłączyć. – Nie tak się przyrządza porządne frappé – oznajmiła od drzwi. – Tak się to robi. Wzięła jeden pojemnik od Popi, a drugą ręką ujęła dłoń córki i zaczęła potrząsać szejkerem i jednocześnie obracać dziewczynkę, aż w końcu rozchichotana Evie przewróciła się na podłogę. Wtedy Daphne odwróciła się do Popi i obie zaczęły pstrykać palcami, obracać nadgarstkami i kręcić biodrami z taką wprawą jak tamtego wieczoru, kiedy zdołały wprowadzić w taneczny trans całą grupę włoskich turystów. – Ópa! – zawołała Popi, klaszcząc nad głową. – Ópa, Popi mu – zawtórowała jej Daphne. Od lat nie czuła się tak swobodna, szczęśliwa i pełna życia.

Rozdział drugi Tuż przed zaśnięciem Daphne wróciła myślami do nocy sprzed kilku miesięcy i snu, w którym jajá wydawała się taka prawdziwa. Była tak blisko, że Daphne dokładnie widziała każdą zmarszczkę na jej twarzy i czuła zapach kuchennego paleniska, którym przesiąkło jej ubranie. Stephen musiał solidnie nią potrząsnąć, żeby ją obudzić. Ocknęła się, siedząc na łóżku, z rękami wyciągniętymi przed siebie, tak jakby chciała pogładzić pomarszczoną skórę babci. Przez cały dzień czuła spokój na samą myśl, że jajá odwiedziła ją we śnie. Nawet szaleńcze tempo wieczornej pory w restauracji nie wytrąciło jej z równowagi. Zdawała sobie sprawę, że to niemądre, ale miała wrażenie, jakby ręka babci czuwała nad każdym ruchem noża, każdą szczyptą przypraw, każdym energicznym ruchem patelni. W głębi duszy wiedziała, co powinna zrobić. Nie rozumiała dlaczego, ale nie mogła przestać myśleć o tym, że chce pojechać do domu, do babci. Zawsze była sumienną i odpowiedzialną wnuczką. Każdego tygodnia dzwoniła do babci i regularnie co miesiąc szła na pocztę, żeby wysłać pliki dwudziestodolarówek ukryte w kopertach między kartkami i zdjęciami. Dlatego ze zdumieniem uświadomiła sobie, że od ostatniej wizyty u babci minęło sześć lat. Naprawdę chciała tam wrócić i zabrać z sobą Evie, tyle że samotnej matce, która w dodatku samodzielnie prowadziła restaurację, ciągle brakowało czasu. Postanowiła przekonać Stephena, aby zrezygnowali z wesela dla dwustu gości i zdecydowali się na skromną uroczystość na Erikusie. Musiała się trochę nagimnastykować, żeby go namówić, no ale wreszcie tu była. Przez wiele dni krążyła wokół tematu. Stephen uważnie słuchał i zdawał się rozumieć, dlaczego jego narzeczona pragnie pojechać do babci, mimo to nie zgadzał się na zamianę amerykańskiego wesela z pompą na prostą, wiejską ceremonię. W końcu jednak uległ. Udało się dzięki kalderze. Daphne pokazała mu zdjęcia przepięknych zachodów słońca na Santorynie, zrobione z tarasu cudnej prywatnej willi na szczycie klifów nad morzem. Z jej okien roztaczał się widok na kalderę. W okresie minojskim potężny wybuch wulkanu zniszczył wyspę i nadał jej niezwykły, półkolisty kształt, który tak fascynował współczesnych turystów. Kiedy zaproponowała Stephenowi, że wynajmą willę na miesiąc miodowy, a jej kuzynka Popi zajmie się Evie, aby mogli go spędzić tylko we dwoje, wreszcie się zgodził na wesele w Grecji. Dała mu to, czego pragnął – czas sam na sam ze świeżo poślubioną żoną – a sama miała szansę pojechać do domu, do babci. Oboje byli zadowoleni. Choć materac w skromnie urządzonej zapasowej sypialni Popi był niezbyt wygodny, a z restauracji na dole dochodził szczęk naczyń, od lat nie spała tak dobrze i mocno. Spałaby dłużej, gdyby nie wyrwał jej ze snu znajomy sygnał telefonu, który ustawiła dla Stephena. – Dzień dobry, kochanie – powiedziała, przecierając oczy. – Wybacz, że cię budzę. Na pewno jesteś potwornie zmęczona. W tle słyszała stukanie klawiszy. Rozmawiając z nią, pisał coś na komputerze. – Nie, czuję się dobrze… nawet świetnie. A jak tam sprawy w Nowym Jorku? – Dużo roboty. Pusto bez ciebie. Nie cierpię spać w tym wielkim łóżku sam. Muszę jeszcze dopiąć kilka spraw, zanim do ciebie przyjadę i wreszcie poprowadzę cię do ołtarza. Może o czymś zapomniałaś? Chcesz, żebym coś przywiózł? Brakuje ci czegoś? – Tylko ciebie. Nie mogę się doczekać twojego przyjazdu. Chcę, żebyś wreszcie

wszystkich poznał. Do sypialni weszła Popi z tacą, na której niosła frappé, świeże figi i tsoureki, słodki grecki chlebek w kształcie warkocza. Daphne kiedyś go uwielbiała, ale nie pozwalała sobie na takie przyjemności, odkąd wynajęta przez nią dietetyczka kazała jej wykluczyć z diety wszystkie białe produkty. Zauważyła, z jaką łatwością kuzynka trzyma ciężką tacę w jednej ręce, a drugą serwuje gościowi kawę. Robiła to zręcznie i jakby bez wysiłku, ale Daphne nie dała się zwieść pozorom. Dobrze wiedziała, że trzeba wielu lat ciężkiej pracy w restauracji, żeby zdobyć taką wprawę. – Zadzwonię do ciebie, kiedy dotrzemy na Erikusę. Kocham cię – powiedziała do Stephena, zanim się rozłączyła. Usiadła na łóżku i poklepała miejsce obok siebie. – Co chciał mój nowy kuzyn? – spytała Popi, stawiając tacę na pościeli i siadając obok kuzynki. – Sprawdzał tylko, czy u nas wszystko w porządku. – Daphne odgryzła kęs tsoureki. – I zastanawiał się, którego ze swoich bardzo bogatych, bardzo przystojnych i zupełnie wolnych przyjaciół powinien tobie przedstawić – zażartowała, strzepując okruchy z przykrycia. – Daj spokój, Daphne. Nie kpij sobie ze mnie – powiedziała Popi. – Czyżbyś straciła poczucie humoru? – Daphne się roześmiała. Do sypialni weszła Evie, niosąc pluszowego pieska. – Éla, Evie. Chodź do cioci. – Popi poklepała łóżko, zachęcając dziewczynkę, żeby usiadła obok niej. – Opowiem ci co nieco o Erikusie, zanim tam popłyniemy. Nasza maleńka wysepka leży zaledwie kilkanaście kilometrów stąd, ale jest tam zupełnie inaczej. Daphne nieraz mówiła córce, że wyspa babci to piękne i magiczne miejsce. Evie była bardzo ciekawa, co usłyszy o nim od ciotki. Spojrzała na nią wyczekująco. – Przede wszystkim musisz uważać na czarne wdowy – przestrzegła Popi. – Nie cierpię pająków. – Evie wbiła paznokcie w pluszową zabawkę i mocniej przycisnęła ją do siebie. – Popi nie mówi o pająkach! – sprostowała z uśmiechem Daphne. – Ma na myśli obśliniaczki. – Spojrzała na kuzynkę. – To one jeszcze tam są? – Pewnie. Evie, zawsze musisz mieć w kieszeni chusteczkę. To bardzo ważne. – Dlaczego, ciociu? – Kiedy wpłyniemy do portu, zobaczysz tam wiele staruszek. Zawsze wychodzą z domów, kiedy zjawia się prom, żeby sprawdzić, kto przypłynął i kto odpływa. Chcą to wiedzieć, żeby po powrocie do domu o wszystkich plotkować. Przyjezdnych lubią witać, całując ich w oba policzki. – Popi pochyliła się i musnęła zaróżowione policzki Evie. – O, tak. Tylko że one, inaczej niż twoja ciocia, dają bardzo soczyste całusy. – Dziewczynka się skrzywiła. – Właśnie dlatego potrzebna jest chusteczka, żeby wycierać mokre ślady po takich buziakach. Jasne? – Okropne. – Evie zmarszczyła nosek. – Pooglądam teraz telewizję – oznajmiła i w podskokach wybiegła z pokoju. Po chwili Daphne i Popi usłyszały dźwięk włączanego telewizora, a pięciolatka zaczęła chichotać, patrząc, jak Królik Bugs chrupie karóta zamiast marchewek. – Może w ten sposób szybciej nauczy się greckiego. Królik Bugs dokona tego, co nie udało się jej mamie. – Popi uśmiechnęła się szelmowsko. Daphne pokręciła głową i w odpowiedzi zdobyła się jedynie na nikły, wymuszony uśmiech. Żeby zmienić temat, wyskoczyła z łóżka i błyskawicznie znalazła się przy białym pokrowcu, zawieszonym na drzwiach szafy. – Nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie pokazałam ci mojej sukni – oznajmiła. Rozpięła

zamek błyskawiczny, odsłoniła kremowy jedwab i koronkę, po czym spojrzała na kuzynkę, czekając na słowa aprobaty. – Och, Daphne, w życiu nie widziałam takiej pięknej sukni. Daphne wyjęła ślubną kreację z pokrowca i rozłożyła ją na łóżku. – Naprawdę tak uważasz? Nie jest za bardzo strojna? – Lekko przygryzła wargę, ostrożnie rozkładając materiał, aby Popi mogła zobaczyć każdy szczegół dopasowanej w talii góry bez ramiączek i prostego, jedwabnego dołu ozdobionego najdelikatniejszym wzorem z maleńkich perełek i kryształków. – Za bardzo strojna? – zdziwiła się Popi. – Do czego? Przecież to twoja suknia ślubna. Powinna być wyjątkowa. A ta… – spojrzała na Daphne, przesuwając palcami wzdłuż delikatnej koronki – …ta jest absolutnie wyjątkowa. – Uff. – Daphne z ulgą położyła dłoń na piersi. – Miałam nadzieję, że tak powiesz. Długa suknia od projektanta pasowała do eleganckiego wesela w ekskluzywnym klubie, ale niekoniecznie do skromnej ceremonii na wyspie, gdzie nie było nawet porządnych dróg. Daphne w ogóle nie zamierzała kupować tak wyszukanej kreacji, nawet zanim plany związane ze ślubem uległy zmianie. To Stephen zrobił jej niespodziankę, zabierając ją do eleganckiego salonu mody ślubnej przy Piątej Alei. Wprowadził ją tam za rękę i poprosił gustownie ubrane panie, aby pomogły jego narzeczonej wybrać suknię równie piękną jak ona. Potem dał jednej z nich kartę kredytową, pocałował Daphne na do widzenia i zostawił ją z kieliszkiem szampana i mnóstwem ślicznych kreacji. Pierścionek z diamentem zalśnił w porannym słońcu, rzucając tęczowe refleksy na białe ściany pokoju. – Pokażę ci jeszcze tył. Daphne ostrożnie odwróciła suknię, żeby Popi mogła obejrzeć podwójny rząd maleńkich, inkrustowanych masą perłową guziczków, które biegły przez całą długość sukni. Popi się przeżegnała. – Co za cudo! Naprawdę przepiękna! Jest tylko jeden problem. – Na jej twarz wrócił szelmowski uśmiech. Spojrzała prosto w oczy kuzynki. – Problem? – Daphne przyjrzała się sukni, szukając jakiejś plamy lub rozdarcia. – No tak… bo żaden mężczyzna nie zdoła mozolnie rozpiąć tych wszystkich guziczków po weselu. Z twojej pięknej sukni zostaną strzępy, kiedy pan młody zechce się dostać do tego, co pod spodem. Daphne się roześmiała. – Bardzo zabawne, Popi. Na szczęście Stephen jest cierpliwy. Nie sądzę, abym musiała się tym martwić. – Chyba oszalałaś. Żaden mężczyzna nie jest cierpliwy w noc poślubną. – Stephen czekał dwa lata, zanim w ogóle zgodziłam się z nim umówić. – Daphne odsunęła suknię i usiadła na łóżku obok Popi. – Aż tak długo? To już nie wiem, które z was jest bardziej szalone... ty, bo tak długo go zwodziłaś, czy on, bo niepotrzebnie tyle czekał, skoro ja, przez ten cały czas, kiedy udawałaś niedostępną, byłam tutaj, wolna i gotowa. Daphne chwyciła poduszkę i cisnęła nią w kuzynkę. – Wcale nie udawałam. Naprawdę byłam niedostępna. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś będę gotowa na nowy związek. Mówiła prawdę. Po śmierci Aleksa nie wyobrażała sobie, że pewnego dnia znowu się zakocha. Jednak pomimo początkowej niechęci, wbrew licznym przeszkodom i trudnościom, jakimś cudem tak się właśnie stało.

Pierwszy raz zobaczyła go w banku. Siedziała przy ogromnym biurku, wiercąc się na krześle. Bardzo potrzebowała kredytu i jak najszybciej chciała się uporać ze złożeniem potrzebnych dokumentów. Nie stać jej było na zapłacenie opiekunce za dodatkowe godziny. Kiedy tamtego dnia wchodziła do banku, miała świadomość realiów. Gdyby człowiek za biurkiem nie dostrzegł potencjału jej biznesplanu, jej los byłby przesądzony. Powieliłaby historię rodziców i tak jak oni przepracowała resztę życia w miernych restauracjach. Przedstawiała swój plan, na próżno próbując wyczytać coś z twarzy urzędnika. Momentami pojawiały się iskry nadziei, kiedy przytakiwał, słuchając jej wyjaśnień, ale zaraz potem ogarniało ją przerażenie, gdy patrzył na nią z zupełnie obojętną miną. Nie miała pojęcia, jak jej idzie, czuła tylko, że kończy się jej czas. Dlatego zirytowała się, gdy w pewnym momencie drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł wysoki, nieskazitelnie ubrany mężczyzna z pięknie złożoną poszetką. Przeprosił, że przeszkadza, podszedł do urzędnika i przekazał mu plik dokumentów. Z uprzejmym uśmiechem zerknął na Daphne. Najpierw zauważył jej nerwowo drżące nogi, a dopiero potem oliwkowoczarne oczy. – Dzień dobry, nazywam się Stephen Heatherton – przedstawił się i spytał ją o imię. Wyjaśniła mu cel swojej wizyty, modląc się, aby ten mężczyzna w idealnie skrojonym garniturze mógł jej jakoś pomóc. Zanim wyszedł, życzył jej powodzenia. Nie miała pojęcia, dlaczego jego głęboki, lekko chropawy baryton zdołał ją uspokoić. Kiedy kilka dni później zadzwonił telefon i usłyszała w słuchawce: „Pani sprawa została rozpatrzona pozytywnie”, od razu przypomniała sobie nienagannie ubranego mężczyznę. Zastanawiała się, czy jej pomógł. Następne miesiące minęły błyskawicznie. Planowanie, budowa, urządzanie, komponowanie menu. W start restauracji zaangażowała się całym sercem i duszą. W ogóle o nim nie myślała… aż do tamtego wieczoru, gdy zjawił się sam w jej nowo otwartym lokalu. Zajął stolik w głębi i delektując się potrawką z jagnięciny, chłonął każdy szczegół wystroju. Kiedy na koniec wyszła do gości, natychmiast go zauważyła i podeszła, aby powitać go w Kukli. Poprosił, żeby przyłączyła się do niego na kieliszek wina, a przegadali kilka godzin. Jego niezwykły głos oszałamiał ją i zarazem uspokajał. Okazał się czarującym rozmówcą i wspaniałym doradcą. Nic nie mogło umknąć jego uwagi. Powiedział jej, którzy kelnerzy obsługiwali klientów zbyt opieszale i które dania tak smakowały gościom, że chętnie zjedliby dokładkę. Przez niemal dwa lata kończyli każdy wieczór nad lampką wina. Daphne z czasem uświadomiła sobie, że Stephen rzeczywiście miał swój udział w przekonaniu urzędnika w banku. Zaczęła również rozumieć, że chciał od niej więcej niż kolacji i rozmowy przy winie. Początkowo nie wiedziała, co robić. Nie była pewna, czy chce się otworzyć przed tym mężczyzną – przed jakimkolwiek mężczyzną. Ale jego niski, chropawy głos umiał ją odprężyć i coraz bardziej kruszył jej opór. Pierwsze „tak” było najtrudniejsze. Potem on sprawił, że kolejne przyszło łatwiej… a po nim następne, i jeszcze jedno.

Rozdział trzeci Chodź, Daphne. Musimy już iść. Spóźnimy się na prom, jeśli się nie pośpieszysz – zawołała Popi, układając walizki w bagażniku wozu. Do portu nie było daleko. – Co za kultura! Jest nawet prom o dziesiątej. – Daphne dotarła do samochodu z resztą bagażu. – Jaka wygoda! Nie trzeba już zrywać się o świcie, żeby zdążyć na kaiki. – Podała Popi ostatnią torbę i zamknęła bagażnik. Kiedyś musiały wstawać o szóstej (gdy dorosły, w ogóle się nie kładły spać, tylko całą noc spędzały w dyskotekach), żeby pokonać godzinną trasę do niewielkiej wioski Sidari w północnej części Korfu, skąd pasażerów udających się na Erikusę zabierała prymitywna kaiki. Przeprawa na wyspę trwała bitą godzinę i na łodzi nie było pierwszej klasy. Wszyscy tłoczyli się między pakunkami, narzędziami rolniczymi, zwierzętami i babulami, które całe życie mieszkały nad morzem, ale gdy tylko wchodziły na pokład, dostawały choroby morskiej. Wymiotowały do wiadra, które nieustannie przechodziło z rąk do rąk. Daphne uważała, że to nie wzburzone morze, ale ohydny smród zawartości kubła wywołuje torsje. – Kaiki wciąż pływa, choć już nie tak często jak dawniej. Teraz jest Big Al, prom Alexandrosa – wyjaśniła Popi, uruchamiając silnik. Do portu miały samochodem dziesięć minut. – Nie kursuje codziennie, ale wolę jeden dzień poczekać, niż cisnąć się na starej łodzi z kurami. – A co z Arim? Nie mów, że już nie pływa? Niesławny wyspiarz wypasał kozy na Erikusie, a na Korfu sprzedawał domowej roboty sery. Zawsze zawzięcie się targował o cenę swojej fety i niezmiennie, z żałosnym uporem szukał sobie żony. Jego lubieżne spojrzenia i niestosowne uwagi były jak rytuał, przez który przejść musiały wszystkie dziewczęta. W przerwach między dojeniami kóz ukradkiem podglądał opalające się panny albo „przypadkiem” się o nie ocierał, spacerując po plaży. Wydawał się niegroźny, jednak w jego obecności zawsze czuły niepewność, dyskomfort, a nawet cień zagrożenia. Dopiero jako nastolatka Daphne pojęła, dlaczego czasem, podczas samotnych kąpieli w zatoczce, miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Pewnego razu, gdy wychodziła z wody, zauważyła Ariego za drzewem. Nie zbliżył się ani nie próbował zagaić rozmowy, tylko stał i się gapił. Biegiem pokonała całą drogę do domu i nieopatrznie opowiedziała o wszystkim babci. Z niedowierzaniem patrzyła, jak jej jajá zrywa się z miejsca, jakby dostała zastrzyk odmładzającego serum. Nagle przestały jej dokuczać halluksy, bolące kości i obrzęknięte stawy. Chwyciła maczetę, której używała do prac w ogrodzie, i dosłownie pognała w dół zbocza. Dopadła Ariego na tarasie jedynej kafejki w całej miejscowości. Właśnie palił papierosa i pił frappé. Jajá zupełnie nie przejęła się tym, że słyszy ją cały tłum ludzi, bo akurat była pora obiadowa. Przeciwnie, odpowiadało jej, że ma tylu świadków. Przy wszystkich przyrzekła Ariemu, że pozbawi go męskości, jeśli jeszcze raz zbliży się do jej wnuczki. – Bez obaw. – Głos Popi wyrwał Daphne z zamyślenia. – Ari nadal tu jest i wciąż szuka żony. Możesz go odwiedzić, jeśli chcesz. Być może zmienisz zdanie i będzie z ciebie kiríja Ari zamiast amerykańska pani bankierowa. – Plasnęła dłonią w kierownicę, rozbawiona wizją eleganckiej kuzynki wprowadzającej się do jednopokojowego lokum Ariego i dojącej kozy. – Propozycja warta rozważenia – roześmiała się Daphne. Przejażdżka promem okazała się czystą przyjemnością. Nie było mowy o ścisku

i przewożeniu mnóstwa skrzyń, jak na kaiki. Big Al prezentował się elegancko, z rzędami prawdziwych siedzeń, sprawną toaletą, a nawet barem, który znajdował się na niższym pokładzie. Znalazły sobie miejsca na zewnątrz, żeby móc obserwować wszystko wokół – zarówno piękne krajobrazy, jak i ludzi. Evie z zachwytem przyglądała się delfinom, które płynęły obok statku, od czasu do czasu wyskakując z wody. Przechylona przez barierkę podziwiała pięknie zsynchronizowaną choreografię ich skoków. Daphne nie mogła oderwać oczu od kalejdoskopu słońca i wody na mokrych, lśniących ścianach grot drążonych w potężnych klifach Korfu przez nieustępliwe morze. Wstrzymała oddech, kiedy mijali Canal d’Amur – kanał miłości, który w ciągu tysięcy lat woda wyżłobiła w skałach. Wytężyła wzrok, żeby zajrzeć jak najdalej, i przygryzła wargę, gdy zobaczyła kąpiące się tam pary. Pamiętała, jak Alex uparł się, że muszą razem przepłynąć kanał, aby ich miłość trwała wiecznie, tak jak obiecywała legenda. Zastanawiała się, czy kochankowie, których tam widzi, przekonają się kiedyś, tak jak ona, że to zwykłe bajki, jedna z pustych obietnic wyspy. – Daphne, popatrz tam! Popi pociągnęła ją za rękaw i kiwnęła głową w stronę dwojga młodych ludzi na drugim końcu pokładu. Oboje byli opaleni, jasnowłosi i piękni – w malowniczo nieporządnym stylu turystów przemierzających Grecję z plecakami. On wysoki, z intensywnie niebieskimi oczami i słonecznymi pasmami w sięgających ramion włosach. Ona śliczna, szczupła i zachwycająca. Leżała z głową na jego nagiej piersi, a on opierał się o plecaki i gładził jej włosy. – Potrafisz sobie wyobrazić, jakie to uczucie być tak młodym i zakochanym? – wyszeptała Popi. Chłopak pochylił się i pocałował dziewczynę w czoło. Otworzyła oczy, podniosła jego dłoń do ust i obsypała ją delikatnymi całusami. Po chwili on pocałował ją jeszcze raz, a potem wstał i ruszył pod pokład, zostawiając śliczną partnerkę na słońcu. Daphne nie odpowiedziała Popi, ale jej tęskne, pełne smutku spojrzenie mówiło, że owszem, potrafi sobie wyobrazić, jakie to uczucie. Prawdę mówiąc, dobrze je pamiętała. Niestety, podobnie jak wiele aspektów jej życia, było ono jedynie wspomnieniem. Z zamyślenia wyrwała ją Popi, która zerwała się z miejsca. – O Boże! Daphne, popatrz, kto tam jest! Widzisz? Daphne powiodła wzrokiem za jej spojrzeniem i zdumiała się na widok Ariego. Nie wierzyła własnym oczom. Miała wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Ari miał na sobie tę samą wyblakłą dżinsową koszulę, rozpiętą do pępka, te same postrzępione na brzegach dżinsowe szorty z obciętych spodni i plastikowe klapki. Burzę lekko kręconych włosów nadal układał na żel w jednakową fryzurę, krótszą z przodu i po bokach, a dłuższą z tyłu. Zauważyła tylko jedną różnicę – w kruczoczarnej niegdyś czuprynie pojawiło się sporo siwych pasm. Ari zatrzymał się przy prowadzących na dół schodach z kubkiem frappé w dłoni i papierosem przyklejonym do kącika ust. Zmrużył oczy przed słońcem i rozejrzał się po pokładzie. W końcu ruszył w lewo, wzdłuż relingu, od czasu do czasu zaciągając się papierosem i popijając kawę. Daphne z rozbawieniem stwierdziła, że jego rozbujany chód także się nie zmienił, pomimo upływu lat. Wciąż tak samo kołysał biodrami, ciągnąc stopami po ziemi. Dawniej wszystkie dziewczyny wiedziały, że taka runda po górnym pokładzie nie jest bezcelowym spacerkiem. Jego małe, czarne oczy szybko upatrzyły sobie cel. Długonoga, śliczna Niemka nie miała pojęcia, że wkrótce spokój rejsu zakłóci jej legendarny uwodziciel. – Nic a nic się nie zmienił – wyszeptała Daphne. Ari zbliżał się właśnie do miejsca, w którym dziewczyna leżała oparta o plecaki. Miała zamknięte oczy i twarz zwróconą do słońca. Wokół było mnóstwo miejsca, ale zamiast ominąć

jej opalone na złoty brąz nogi, Ari postanowił przejść nad nimi. Robiąc krok, celowo otarł stopą o jej udo. Jego nierówne paznokcie zostawiły cienkie, białawe ślady na jej skórze. Udał, że się potknął, zachwiał się lekko, a potem przechylił kubek z frappé. Dziewczyna poderwała się do siadu. – Sygnómi, sygnómi – wymamrotał Ari. Pochylił się i zaczął brudnymi rękami ścierać kawę z jej nóg. – Sorry. Désolé. Traurig – demonstrował swój repertuar języków. Niemka podciągnęła kolana do piersi. W tej samej chwili jej towarzysz wyszedł na pokład i zobaczył, że jakiś natręt zaczepia jego dziewczynę. Upuścił butelki piwa, które kupił w barze na dole, i biegiem dopadł drania, który śmiał dotykać jej swoimi łapskami. Tyczkowaty Niemiec górował nad przysadzistym Grekiem. Odepchnął go mocno. – Ja przepraszam. Przypadek. Pomyłka – mamrotał Ari łamaną angielszczyzną, łapiąc równowagę. Turysta nie przestawał go popychać, dopóki Ari nie oparł się o reling. – Nie dotykaj jej! – krzyknął. Jego angielski był równie precyzyjny jak ciosy. Pierwszy trafił prosto w rozdęte brzuszysko i sprawił, że Ariemu zabrakło powietrza. Daphne i Popi z przerażeniem patrzyły, jak Grek zgina się wpół, ale chłopakowi to nie wystarczyło. Kolejnemu uderzeniu towarzyszył wyraźny trzask, gdy pięść zetknęła się ze szczęką. Głowa Ariego szarpnęła się do tyłu, a tułów niebezpiecznie przechylił się przez barierkę. – Bitte, Anschlag – poprosiła dziewczyna przerażona, że przez porywczy charakter chłopaka trafią do greckiego więzienia. – On go zabije! – zawołała Daphne, zasłaniając oczy Evie. Dziewczynka wtuliła się w mamę i zaczęła płakać. Rozległy się krzyki innych pasażerów, ale nikt nie próbował interweniować. Wokół zebrała się spora grupa gapiów. Mężczyźni bezskutecznie próbowali nakłonić Niemca, żeby się opamiętał. Niejeden sam miał dawniej ochotę przyłożyć Ariemu i gdyby napastnik był jednym z nich, być może nie protestowaliby tak głośno. Chłopak nie reagował na żadne krzyki, choć Ari był już zakrwawiony i obolały. Śniady Grek musiał zapłacić za znieważenie jego dziewczyny. – To szaleństwo! – zawołała Daphne. Pocałowała Evie w czoło i posadziła ją na kolanach Popi, a sama wstała i ruszyła w kierunku zamieszania. Słone greckie powietrze zrobiło swoje – obudziło w niej ogień, który przez ostatnie lata przygasł. Dumnie wyprostowana, stanowczym krokiem podeszła do Niemca. – Przestań! – nakazała. – Zabijesz go. Z całej siły złapała go za ręce, żeby nie mógł zadać kolejnego ciosu, ale na próżno. – Stamáta! – krzyknęła, szarpiąc go ponownie. Wszyscy obecni patrzyli teraz na nią. Stali w milczeniu, podczas gdy Daphne próbowała rozdzielić walczących. W końcu zawstydzeni, że kobieta odważyła się zrobić to, czego oni nie śmieli, jeden po drugim zaczęli reagować. – Dość tego. – Pierwszy odezwał się siwowłosy mężczyzna w czapce rybaka. Niemiec zignorował go i ponownie odwrócił się do Ariego. – Powiedziałem, dość – warknął mężczyzna. Podszedł do Niemca od tyłu, zamknął go w niedźwiedzim uścisku i dźwignął w górę. Chłopak szarpał się i wierzgał, ale rybak spokojnie odciągnął go w drugi koniec pokładu i tam puścił. Niemiec potarł lewą dłonią zakrwawione kłykcie prawej. – Należało mu się.

– Wiem – odparł Grek, po czym odwrócił się plecami do turysty i podszedł do Ariego, który siedział na pokładzie potargany i skulony. – Maláka – prychnął do niego rybak. Daphne wróciła na miejsce. – No, no, kuzynko! – odezwała się do niej Popi. – Naprawdę sądziłaś, że zdołasz sama go powstrzymać? Daphne drżącymi rękami przyciągnęła do siebie Evie i zanurzyła twarz w pachnących lawendą włosach córki. – Już w porządku, kochanie? To był tylko niemądry pan, który bardzo brzydko postąpił. Nie ma się czym denerwować – powiedziała do pięciolatki, po czym pochyliła się w stronę kuzynki. – Nie mogłam przecież bezczynnie siedzieć. Spójrz tylko na tych wszystkich facetów. Żaden nic nie zrobił, dopóki nie zareagowałam. – Zawsze tak jest – stwierdziła Popi. – Uważają się za odważniejszych i silniejszych, ale my i tak wiemy, jak jest naprawdę, nie? – Masz rację. Daphne przytuliła Evie jeszcze mocniej i spojrzała na morze. W oddali wreszcie dostrzegła port na Erikusie.

Rozdział czwarty Erikusa lato 1992 Daphne od rana była poza domem. Słońce zaczęło już zachodzić i jajá na pewno się niepokoiła. Dziewczyna wyobrażała sobie, że babcia czeka na pełnym kwiatów podwórku i niespokojnie krąży wokół letniej kuchni pod cytrynami i oliwkami. Mama zawsze powtarzała Daphne, że skoro Bóg pobłogosławił ją tylko jednym dzieckiem, ona i tata mają święty obowiązek zadbać o bezpieczeństwo córki. W Nowym Jorku, nawet gdy skończyła czternaście lat, nadopiekuńczy rodzice nie pozwalali jej samej wychodzić z domu ani tym bardziej znikać tak na cały dzień. Tutaj jednak nikt się nie przejmował. Tu była Erikusa – rajska wyspa, na której mogła przez całe lato do woli włóczyć się, pływać i robić to, na co miała ochotę, pod warunkiem że wracała do domu na wspólne posiłki. – Jajá! Jajá! – zawołała, gdy dotarła do podnóża schodków prowadzących na podwórko. Babcia stała pośród bujnej roślinności. Jej drobna postać ginęła w bezkształtnej czarnej sukni, jej codziennym ubiorze. Przyprószone siwizną warkocze częściowo zasłaniała czarna, zawiązana pod brodą chustka. Staruszka spojrzała w dół. Na widok wnuczki pomarszczoną twarz rozjaśnił uśmiech. – Jesteś wreszcie. – Podniosła ręce do nieba. – Chodź, kolacja gotowa. Daphne wspięła się po schodkach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Nie traciła czasu na przebieranie się z mokrego kostiumu, tylko okręciła się ręcznikiem i usiadła na skrzypiącym krześle obok babci. Jajá zanurzyła drewnianą łyżkę w garnku z wrzącą oliwą i wyłowiła porcję idealnie zrumienionych talarków. Daphne od razu chwyciła jeden z parującej sterty na talerzu i zaczęła powoli go pogryzać, patrząc, jak babcia małym, ostrym nożykiem obiera i kroi następne ziemniaki. Jej palce poruszały się z niezwykłą wprawą i zwinnością. Od lat rozpieszczała wnuczkę swoimi frykasami, ale Daphne wciąż zdumiewała doskonałość jej smażonych talarków. Były niebiańsko pyszne – o wiele lepsze od przesiąkniętych tłuszczem frytek w Nowym Jorku. Sztuka przyrządzania idealnych talarków była jednym z wielu talentów babci. – Jak było na plaży? – spytała staruszka, podrzucając gałązki do paleniska letniej kuchni. Oliwa musiała mieć odpowiednią temperaturę, żeby talarki były chrupiące na zewnątrz i delikatnie miękkie w środku. Dokładnie takie, jakie Daphne uwielbiała. – Fajnie. Nikt mi nie przeszkadzał. Poszłam do zatoczki. Lubię być sama – odparła, sięgając po kolejny smażony plasterek ziemniaka. – Może jutro poszłabyś na zwykłą plażę. Inne dziewczęta chodzą tam popołudniami, żeby popływać. Powinnaś mieć przyjaciółki, z którymi mogłabyś spędzać całe dnie, zamiast włóczyć się samotnie po wyspie albo rozmawiać ze starą babcią. Dobrze, kúkla? Jajá zawsze mówiła na wnuczkę kúkla – nazywała ją swoją grecką laleczką. Wiedziała, że Daphne jest inna niż amerykańskie dziewczęta, które spędzały na wyspach całe lato i wszystko robiły razem: opalały się, pływały w morzu i flirtowały z chłopcami. Oczywiście bardzo ceniła sobie chwile spędzane z wnuczką, ale nie chciała, aby Daphne zupełnie się zamknęła w osobnym świecie, jaki stworzyły sobie przez ostatnie lata. Pragnęła dla swojej „laleczki” czegoś więcej. – Nie przejmuj się, babuniu. Wolę być tutaj. Z tobą jest o wiele fajniej. – Daphne puściła do babci oko. – Nikt inny nie potrafi robić takich ziemniaków – dodała, wsuwając do ust kolejny plasterek.

Oprócz talarków jajá przyrządziła na kolację jedno z ulubionych dań wnuczki – smażone jajka ze świeżymi pomidorami. Nastolatka przyglądała się, jak babcia wlewa trochę oliwy z oliwek na drugą patelnię. Po chwili wrzuciła na nią drobno pokrojone pomidory, które rano zerwała z krzaków we własnym ogródku. Soczyście czerwony miąższ zaskwierczał. Dusił się i pyrkotał, dopóki nie osiągnął idealnej konsystencji. Jędrne owoce zmieniły się w słodką papkę. Drewnianą łyżką noszącą liczne ślady używania babcia zrobiła w gęstym sosie cztery niewielkie otwory. Daphne wiedziała, że teraz kolej na nią. Sięgnęła do koszyka ze świeżo zebranymi jajami i po kolei wbiła po jednym w każdą dziurkę. Na koniec gospodyni roztarła palcami duże zielone liście bazylii zerwane z gałązki, którą przed chwilą ścięła. – Powąchaj, na pewno nie znasz takiego zapachu wasilicós. – Podstawiła wnuczce pod nos dłoń pachnącą oliwą z aromatem bazylii i obie zgodnie pokiwały głowami. – Niesamowity. – Daphne uśmiechnęła się do babci. – Paryżanie mogą zatrzymać dla siebie swoje wymyślne perfumy. My i tak wiemy, że to najwspanialszy zapach na ziemi. A w dodatku nie trzeba za nic płacić, bo samo rośnie tu, w moim ogródku. Przygiętymi palcami zaczęła rwać zieloną bazylię w cienkie paski. Tak przygotowaną wrzuciła na patelnię i zaczekała dłuższą chwilę, aż soczyste liście się pokurczą. Na koniec posoliła całość i wyłożyła jajka z pomidorami na dwa talerze. – Daphne! – upomniała wnuczkę głośno, widząc, że dziewczyna znowu sięga po ziemniaczany talarek. – Zostaw trochę na kolację. – Plasnęła ją po dłoni łodygami bazylii. – Nie gniewaj się, babciu. To przez świeże powietrze. Robię się strasznie głodna. – Nic się nie stało, kúkla. Wszystko jest dla ciebie. No, jedz już, zanim jajka wystygną. – Podała Daphne talerz razem z pajdą chleba, który miał grubą, chrupiącą skórkę i idealnie się nadawał do maczania w smakowitym pomidorowym sosie. Kolację zjadły na zewnątrz. Jajá już dawno zrezygnowała z nakrywania do stołu i jadania w domu. Ona i wnuczka wiedziały, że wszystko najlepiej smakuje na dworze, gdzie towarzyszyła im czysta, słonawa bryza znad morza. – Babciu… – Daphne nabrała na widelec kolejną porcję jajek. – Słucham, kúkla mu. – Opowiedz mi o Persefonie. – Ach, Persefona. Biedna Persefona. Taki grzech. Taka kara ją spotkała. – Jajá wpadła w żałobny ton, jakiego wyspiarki instynktownie używały, gdy rozmowa dotyczyła śmierci lub innej tragedii. Mit o Persefonie zawsze zajmował szczególne miejsce w sercu starej kobiety, a teraz mogła się nim dzielić z Daphne, swoją cudowną wnuczką, którą kochała nad życie. Dziewczyna z ożywieniem klasnęła w dłonie. – Opowiedz mi jeszcze raz, co ją spotkało. Jajá postawiła talerz na kolanach, wytarła ręce w fartuch i żylastymi dłońmi przygładziła chustkę na głowie. Zaczęła mówić powoli, spokojnie. – Dawno, dawno temu żyła sobie piękna panna, na którą wołano Persefona. Jej matką była sama Demeter, bogini urodzaju i zbóż. Pewnego dnia Persefona razem z przyjaciółkami wybrały się na łąki, żeby nazbierać polnych kwiatów. Tam zobaczył ją Hades, władca podziemnego świata. Demeter ostrzegała córkę, żeby nie oddalała się od reszty dziewcząt, lecz Persefona z takim zapamiętaniem szukała najpiękniejszych i najbardziej idealnych kwiatów do wianka, że zapomniała o matczynej przestrodze i zapędziła się za daleko. Hades ujrzał piękną dziewczynę i z miejsca się zakochał. Postanowił, że właśnie ta panna zostanie jego królową, władczynią podziemnego świata. Błyskawicznie wynurzył się ze swoim rydwanem z czeluści

ziemi i uprowadził młodą Persefonę. Porwał szlochającą dziewczynę do mrocznego królestwa. Daphne przysunęła się bliżej i potarła dłońmi ramiona, jakby chciała się pozbyć wrażenia chłodnego dotyku Hadesa. – Demeter usłyszała krzyki córki – jajá ciągnęła opowieść – i natychmiast zjawiła się na łące, ale znalazła tam jedynie niedokończony wianek, który upuściła Persefona. Bogini pogrążyła się w rozpaczy. Przez długie miesiące wędrowała po świecie, szukając córki. Nieszczęśliwa Demeter nie pozwalała plonom dojrzewać. Ziemia nie dawała zbiorów i ludzie głodowali. Bogini przysięgła, że nic nie urośnie, dopóki córka nie wróci do niej. Zeus przyglądał się temu z wysokiego Olimpu. Kiedy zobaczył, że wielki głód zagraża istnieniu ludzkości, nakazał Hadesowi zwrócić Persefonę matce. Hades zgodził się ją oddać, ale zanim pozwolił Persefonie odejść, wydał na jej cześć wspaniałą ucztę, aby wzmocniła się przed długą podróżą do domu. Młoda dziewczyna przyglądała się wspaniałym potrawom, lecz zdołała przełknąć tylko sześć nasion owocu granatu. I właśnie te sześć czerwonych jak krew pestek przypieczętowało los Persefony i wszystkich ludzi na ziemi, ponieważ ten, kto posili się przy stole Hadesa, musi wrócić do jego mrocznego królestwa. Córka Demeter zjadła sześć nasion i dlatego od tamtej pory sześć miesięcy towarzyszy władcy podziemi, jako jego królowa, a resztę roku spędza z matką. – Jajá pochyliła się nad wnuczką. – Z tego powodu ziemia nie rodzi plonów przez zimowe miesiące, Daphne mu. Wtedy Persefona zasiada u boku Hadesa w podziemnym królestwie, a Demeter wędruje po świecie samotna i pogrążona w smutku, nie pozwalając niczemu rosnąć, dopóki córka do niej nie wróci. Kiedy babcia skończyła opowiadać, obie z wnuczką przez chwilę siedziały w milczeniu, patrząc w ogień i rozmyślając o losie Persefony. Zdawały sobie sprawę, że nie jest to jedynie kolejny mit, zwykła bajka – to była także ich historia. Daphne pierwsza przerwała ciszę. – Chciałabym, żeby lato trwało wiecznie. Nie lubię, kiedy się kończy. Jajá nie odpowiedziała. Nie mogła. Odwróciła się i spojrzała na porośniętą bujną zielenią wyspę. Zasłuchała się w tańczące na wietrze cyprysy, które wypełniały wieczór cichym lamentem. Pochyliła głowę w kierunku szumiących drzew i po chwili pokiwała nią, jakby czemuś przytakiwała. Wiedziała, że śpiewają dla niej, że tylko one rozumieją cierpienie, jakim była kolejna zima bez Daphne. Kobieta podniosła pomarszczoną dłoń do twarzy i otarła nagle płynące po policzkach łzy.

Rozdział piąty Daphne przechyliła się przez reling, gdy prom wpływał do portu na Erikusie. Nie wierzyła własnym oczom. Na brzegu czekało morze ludzi, tak jakby cała wyspa przybyła powitać przyszłą pannę młodą i jej córeczkę. Ujęła delikatną rączkę Evie, bo za chwilę miały zejść na ląd i przeprawić się przez tłum krewnych i znajomych oraz przez czarną falę wdów, które blokowały wąską betonową drogę. Cieszyła się z tego powrotu. Ściskając dłoń córeczki, rozglądała się wokół, zachwycona zielenią, czystością i naturalnością wyspy. Surowego piękna krajobrazu nie zakłócały żadne wieżowce, wysokie domy ani betonowe konstrukcje. Żywe barwy płynnie przechodziły jedna w drugą, tak jakby z nieba spadła tęcza i nasyciła ląd i wodę kolorami o intensywności zwykle zarezerwowanej dla bogów. Kobalt morza raz po raz, w jednostajnym rytmie, dosięgał ochry piasku, która ustępowała bujnej zieleni starych, nachylonych ku ziemi oliwek. Drzewa cytrynowe upstrzone były wielkimi broszami lśniących słońc, a krzewy jeżyn uginały się od kul owoców w kolorze wina. Nad wszystkim górowały strzeliste cyprysy, niczym dumni strażnicy. Daphne oddychała pełną piersią, wypełniając płuca morskim powietrzem. Wiedziała, że słonawa wilgoć już za chwilę ustąpi charakterystycznej woni wyspy, mieszance rozmarynu, bazylii i róż. – Mamusiu, jak tu ładnie! – zachwyciła się Evie. – Tak, kochanie. Bardzo – przytaknęła Daphne. – Evie, mam coś dla ciebie. – Popi wsunęła dziewczynce chusteczkę do tylnej kieszeni dżinsów. – Na całusy obśliniaczek. Widzę, że przyszły wszystkie – powiedziała, mrugając porozumiewawczo do pięciolatki. – Fu! – zachichotała Evie. Zmarszczyła nos i wystawiła język. Jeszcze mocniej ścisnęła dłoń mamy, gdy zaczęły schodzić po rampie w stronę czekającego tłumu. Gdy tylko znalazły się na brzegu, natychmiast zostały otoczone. Dziesiątki ciotek, wujów, kuzynów, sąsiadów, przyjaciół, a nawet zupełnie obcych ludzi ruszyły ku nim ze wszystkich stron. Zaczęły się uściski, całusy, szczypanie, obślinianie i prawienie komplementów. Daphne czuła wzruszenie, choć kilka razy zrobiło jej się niedobrze. Wszystko przez upał przedpołudnia i znajomą, ostrą woń starszych wyspiarzy, którzy nadal nie używali dezodorantów. – Daphne, tęskniliśmy za tobą. – Cudownie, że znowu nas odwiedziłaś. – Tylko spójrzcie, Evie to prawdziwa ślicznotka. – Daphne, moja biedna Daphne. Ja też jestem wdową, tak jak ty. Tylko ja potrafię zrozumieć twoje cierpienie. – Och, Daphne, tak się cieszę twoim szczęściem. Będziesz piękną panną młodą. – Jesteś chora, Daphne? Tak bardzo schudłaś. Powitania były ciepłe, serdeczne i nieskończenie długie. Daphne musiała każdego uściskać i ucałować, nawet jeśli nie miała pojęcia, co to za osoba. Nie chciała przecież wypaść na wyniosłą i niewdzięczną, tym bardziej że cudownie się czuła tak gorąco witana i obsypana tyloma wyrazami sympatii. Do każdej starszej kobiety zwracała się ciepłym „Ja su, fíja”, a każdego starszego mężczyznę witała wesołym „Ja su, fíjos”. „Ja su, ksadélfi” było zarezerwowane dla młodszych wyspiarzy, których imion nie pamiętała. Na tym polegał urok Erikusy – wszyscy byli z sobą