gemini25

  • Dokumenty451
  • Odsłony106 804
  • Obserwuję96
  • Rozmiar dokumentów666.3 MB
  • Ilość pobrań67 310

Wzgórze Dzikich Kwiatów - Freeman Kimberley

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

gemini25
EBooki

Wzgórze Dzikich Kwiatów - Freeman Kimberley.pdf

gemini25 EBooki Freeman Kimberley
Użytkownik gemini25 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 393 stron)

Kimberley Freeman Wzgórze Dzikich Kwiatów Wildflower Hill Przełożyła Anna Nowak

Dla Janine, która jest moim szczęściem

PROLOG Sydney, 1989 Dziewczynka tańczyła. Prawa noga, pas de chat. Prawa noga, petit jeté. – Emmo, babcia zadała ci pytanie. – Co? Lewa noga, pas de chat. Lewa noga, petit jeté. Dziewczynka tańczyła na wyłożonej parkietem podłodze pośród promieni słońca. Uwielbiała dom babci, a szczególnie salonik muzyczny, w którym światło przedzierało się przez firanki i można było tańczyć bez końca. – Emmo... – Daj jej spokój, kochanie – odezwała się cicho starsza pani. Miała melodyjny głos. – Lubię patrzeć, jak ćwiczy. Prawa noga, pas de chat... – Gdyby z równym zapałem uczyła się dobrych manier, nie wyleciałaby z dwóch szkół. Prawa noga, petit jeté. Babka zachichotała. – Ma dopiero jedenaście lat. Jeszcze zdąży nabrać ogłady. A ty ciągle posyłasz ją do tych snobistycznych szkół. Lewa noga, pas de chat... – Źle, źle, źle! – Emma tupnęła nogą. Głęboki wdech. I od początku. Lewa noga, pas de chat. Lewa noga, petit jeté... Dziewczynka zdała sobie sprawę, że w pokoju zapadła cisza, i podniosła wzrok. Sądziła, że jest sama, ale nie, babcia nadal siedziała na ogromnej sofie obok fortepianu i obserwowała ją uważnie. Emma się wzdrygnęła, wyprostowała i odwzajemniła spojrzenie. Nad głową siedzącej kobiety wisiał obraz przedstawiający drzewo eukaliptusowe na tle zachodu słońca. Babcia uwielbiała ten pejzaż. Dla Emmy było to niezrozumiałe; nie widziała nic interesującego w tym zwyczajnym drzewie. Ale lubiła obraz ze względu na babcię. – Myślałam, że sobie poszłaś – powiedziała dziewczynka. – Nie, obserwowałam cię. Twoja matka wyszła dziesięć minut

temu. Chyba jest z dziadkiem w ogrodzie. – Babcia się uśmiechnęła. – Naprawdę kochasz tańczyć, prawda? Emma zdołała tylko skinąć głową. Wciąż nie potrafiła opisać swoich uczuć związanych z tańcem. To nie była miłość, to było coś znacznie większego i poważniejszego. Babcia klepnęła kanapę tuż obok siebie. – Usiądź na momencik. Nawet primabalerina musi czasem odpocząć. Emma musiała przyznać, że bolą ją łydki, ale zupełnie jej to nie przeszkadzało. Marzyła o zakwasach i krwawiących palcach u stóp. Dowodziłyby, że tańczy coraz lepiej. Z drugiej strony babcia znalazła czas, żeby obejrzeć jej taniec, więc dziewczynka podeszła do niej i usiadła. Gdzieś z głębi domu dobiegała muzyka. Była to piosenka z towarzyszeniem big-bandu, ulubiony gatunek dziadka. Emma zdecydowanie wolała babcię niż dziadka. Dziadek ciągle gadał, zwłaszcza na temat swojego ogrodu. Emma wiedziała, że babcia i dziadek są ważnymi osobami i mają mnóstwo pieniędzy, ale nieszczególnie ją obchodziło, czym się właściwie zajmują. Dziadek przynudzał, a babcia była zabawna. Koniec i kropka. – Opowiedz mi o swoim tańcu – poprosiła babcia, miękkimi palcami obejmując drobną dłoń Emmy. – Będziesz prima-baleriną? Emma skinęła głową. – Mama mówi, że trudno jest zostać tancerką i że na wszelki wypadek powinnam też robić coś innego. Ale wtedy nie miałabym kiedy tańczyć. – No cóż, znam twoją matkę od urodzenia – powiedziała babcia, mrużąc z uśmiechem błękitne oczy. – I wiem, że nie zawsze ma rację. Emma się roześmiała. Obgadywanie mamy sprawiało jej pewną przyjemność. – Ale czeka cię ciężka praca – dodała babcia. Dziewczynka spoważniała. – Ja już teraz ciężko pracuję. – Uniosła z dumą podbródek. – Tak, to prawda. Tańczysz tak dużo, że brakuje ci czasu na inne sprawy. Na przykład na przyjaciół. Na twarzy babci pojawiło się coś, czego Emma nie potrafiła

rozpoznać. Zmartwienie? A może coś innego? Przez chwilę siedziały w milczeniu. Za oknem jesienne słońce padało z ukosa na gałęzie, które postukiwały tarmoszone wiatrem, ale w środku było spokojnie i ciepło. – Wiesz co? – Babcia poprawiła się na kanapie, przez chwilę ściskała dłoń wnuczki, ale zaraz ją puściła. – Chciałabym ci złożyć obietnicę. – Jaką? – To będzie dla ciebie dodatkowa zachęta. Emma czekała na ciąg dalszy, niepewna, o co chodzi. – Jeśli naprawdę zostaniesz tancerką, dam ci prezent. Bezcenny prezent. Dziewczynka nie chciała być niegrzeczna, ale nie umiała udawać zachwyconej. Uśmiechnęła się słodko i podziękowała. Mama byłaby z niej zadowolona. Babcia wybuchnęła śmiechem. – Skarbie, chyba zupełnie cię to nie cieszy, co? Emma pokręciła głową. – Zrozum, babciu, jeśli zostanę tancerką, będę miała wszystko, czego pragnę. Babcia przytaknęła. – Spełnią się twoje marzenia. – Właśnie. – Ale ja i tak dotrzymam słowa. Bo przyda ci się coś na później. Nie można być tancerką przez całe życie. Emma już jej jednak nie słuchała. Na samą myśl o tym spełnionym marzeniu poczuła drżenie wszystkich nerwów i mięśni. Musiała wrócić do tańca. Pas de chat. Petit jeté. – Emmo – powiedziała miękko babcia. – Postaraj się pamiętać, że sukces to nie wszystko. To brzmiało poważnie, więc dziewczynka się nie obejrzała. Po prostu tańczyła dalej.

1 Beattie: Glasgow, 1929 Beattie Blaxland miała marzenia. Wielkie marzenia. Nie były to zwyczajne zachcianki, które nachodzą człowieka we śnie. Nie, to były wspaniałe marzenia, którymi Beattie pocieszała się przed zaśnięciem, leżąc na składanym łóżku w lodowatym mieszkaniu wynajmowanym przez jej rodziców. Marzenia pełne barw i tęsknoty. Marzenia o świecie mody i tkanin. Oraz oczywiście o wielkiej fortunie. O życiu, w którym mogłaby zapomnieć o swojej koszmarnej rodzinie. Beattie nigdy jednak nie marzyła, że tuż przed dziewiętnastymi urodzinami zajdzie w ciążę ze swoim żonatym kochankiem. Przez cały luty obsesyjnie liczyła tygodnie. Łamała sobie głowę, próbując poukładać z sensem wszystkie daty. Woń jedzenia powodowała u niej mdłości, bolały ją piersi i pierwszego marca Beattie zdała sobie w końcu sprawę z tego, że nosi w sobie dziecko. Dziecko Henry’ego MacConnella. Tamtego wieczoru przyjechała do klubu jakby nigdy nic. Śmiała się z żartów Teddy’ego Wildera i pozwalała, żeby Henry dotykał jej pleców, ale przez cały czas walczyła z mdłościami wywołanymi przez odór dymu z cygar. Pierwszy łyk koktajlu z dżinem palił jej język. Mimo to nadal się uśmiechała. Miała już niezłą wprawę w maskowaniu swoich uczuć. Teddy dwukrotnie klasnął mocno w dłonie. Dym uniósł się i podążył za mężczyznami, którzy z kieliszkami do brandy w dłoniach usiedli przy okrągłym stole, największym meblu w całym pokoju. Teddy i jego brat Billy prowadzili niezupełnie legalne kasyno nad całkowicie legalną restauracją ich ojca przy Dalhousie Lane. To właśnie w tej restauracji poznała ich Beattie. Pracowała tam wtedy jako kelnerka. Jej rodzice wierzyli, że nadal tak zarabia. Teddy i Billy przedstawili ją Henry’emu, a niedługo później przyprowadzili ją do klubu. W tym mrocznym półświatku Glasgow nikogo nie obchodziło, kim była, jeśli tylko wyglądała ładnie. Przez pół nocy podawała drinki, a przez drugie pół – dotrzymywała towarzystwa Corze, dziewczynie Teddy’ego.

Cora gestem zaprosiła Beattie, by ta usiadła obok niej na kozetce. Pozostałe kobiety zebrały się przy kominku. Cora, blondynka o krótkich loczkach przewiązanych różową atłasową opaską, odgrywała tu rolę niekwestionowanej królowej. Inne dziewczęta nie były tym zachwycone, ale starały się do niej nie zbliżać, żeby uniknąć niekorzystnych porównań. Beattie prawdopodobnie postąpiłaby tak samo, gdyby nie to, że królowa postanowiła się z nią zaprzyjaźnić. Cora mocno uścisnęła dłoń Beattie. Zawsze się tak witała. Beattie gorąco podziwiała Corę, a jednocześnie z całego serca zazdrościła jej mocno umalowanych oczu, platynowych włosów, naturalnego wdzięku i nieograniczonych środków na sukienki z muślinu i krepdeszynu, figlarnie zdobione frędzlami. Beattie robiła, co mogła, żeby jej dorównać. Kupowała materiały i sama szyła sobie stroje. Nikt by się nie domyślił, że nie pochodzą z Paryża. Zgodnie z obowiązującą modą obcięła ciemne włosy na krótko, ale czuła, że szczera twarz i duże niebieskie oczy niweczą aurę tajemnicy. Oczywiście Cora miała wrodzony szyk. Beattie już zawsze będzie musiała się o niego starać. Cora wypuściła w powietrze długą smugę dymu i zapytała: – Który to miesiąc? Beattie poczuła ukłucie w sercu i gwałtownie spojrzała na swoją towarzyszkę, która patrzyła przed siebie, czerwonymi wargami obejmując ustnik cygarniczki. Przez moment Beattie miała nadzieję, że to pytanie nie padło, że się przesłyszała. Przecież jej wstydliwa tajemnica nie mogła się wydostać na światło dzienne. Czy raczej światło klubowych lamp. Ale wtedy Cora obróciła się w jej stronę, unosząc cieniutkie brwi nad ciemnymi oczyma, i powiedziała z uśmiechem: – Złotko, jesteś zielona od dymu i nie tknęłaś wina. W zeszłym tygodniu myślałam, że jesteś chora, ale dzisiaj... Mam rację, prawda? – Henry o niczym nie wie – wyrwało się zdesperowanej Beattie. Twarz Cory złagodniała. Dziewczyna poklepała przyjaciółkę po dłoni. – Ja nikomu nie powiem. Słowo. Weź głęboki oddech, skarbie. Wyglądasz na przerażoną. Beattie posłuchała rady. Zmusiła spięte mięśnie do przyjęcia

zrelaksowanej, swobodnej pozy – tego tu od niej oczekiwano. Wzięła od Cory papierosa, chociaż od jego zapachu ściskało ją w żołądku. Za nic nie chciała, żeby jeszcze ktokolwiek coś zauważył i zaczął zadawać pytania. Na przykład taki Billy Wilder. Rumiane policzki i okrutny śmiech. O, Billy by się ubawił. Beattie wiedziała jednak, że nie uda się jej ukrywać swojego stanu w nieskończoność. – Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Który to miesiąc? – zagadnęła Cora tonem tak naturalnym, jakby chciała wiedzieć, co też Beattie jadła dziś na obiad. – Nie miałam krwawienia od siedmiu czy ośmiu tygodni – wymamrotała Beattie. Czuła się nieznośnie bezbronna, jakby pozbawiona skóry. Nie miała ochoty ani rozmawiać na ten temat, ani go rozważać. Nie była gotowa na macierzyństwo. Na samą myśl o tym jej serce ogarniał lodowaty chłód. – Czyli to jeszcze wcześnie – stwierdziła Cora, wyciągając z torebki puderniczkę i otwierając ją. Przy karcianym stoliku zabrzmiał donośny śmiech. – Jest jeszcze szansa, że nic z tego nie będzie. Na moment upiorny lęk zelżał. – Naprawdę? Nie znam się na tym. Wiem, że jestem głupia, ale... Uwierzyła Henry’emu, kiedy ten obiecał, że wycofa się we właściwym momencie, więc ciąża jej nie grozi. Nie uznawał żadnych innych środków zapobiegawczych. „To jakieś francuskie wymysły – skwitował jej obawy. – Wiem, co robię”. Miał trzydzieści lat, walczył na wojnie. Beattie mu zaufała. – Posłuchaj, skarbie. – Cora ściszyła głos. – Możesz zastosować to i owo. Codziennie brać gorącą kąpiel. Pić tran. Forsować się. – Zatrzasnęła puderniczkę i ciągnęła normalnym już tonem: – Jest jeszcze wcześnie. Moja kuzynka poroniła w trzecim miesiącu ciąży. Dziecko mieściło się w rękach, było małe jak mysz. Kuzynka strasznie to przeżyła. Marzyła o dziecku. Oczywiście jest mężatką. No tak, mężatka. Beattie nią nie była, za to Henry miał żonę, Molly. Nazywał ją irlandzkim ogarem. Zapewniał Beattie, że w jego małżeństwie brakuje miłości. Podobno wzięli ślub przekonani, że dobrze się znają, ale potem stopniowo się od siebie oddalili. Niemniej jednak Molly nadal była jego żoną. A Beattie nie.

W niezbyt elegancki sposób wypaliła pół papierosa, po czym przeprosiła Corę i wróciła do pracy. Podchodząc do stolika z tacą pełną drinków, zapatrzyła się na kwadratową szczękę Henry’ego i jego złocistorude włosy. Chciała go dotknąć, ale wolała nie przeszkadzać. Nie zebrała się jeszcze na odwagę, żeby mu powiedzieć o dziecku. Jeśli Cora miała rację i faktycznie istniała szansa na poronienie, po co zawracać Henry’emu głowę? Na nic by się to zdało. Może jutro albo za tydzień będzie już po wszystkim. Po wszystkim. Wystarczy kilka długich, gorących kąpieli; oczywiście to nieco skomplikowane: rano trzeba zejść odpowiednio wcześnie do wspólnej łazienki na parterze... Henry podniósł wzrok znad kart i zauważył ją. Skinął głową. Cały on, żadnych spektakularnych gestów, żadnych głupich mrugnięć czy machania. Tylko spokojne spojrzenie szarych oczu. Beattie uciekła wzrokiem. Henry wrócił do kart, a ona zaniosła tacę do baru w kącie pokoju, gdzie ustawiła butelki dżinu i brandy na lustrzanych półkach. Uwielbiała jasne oczy Henry’ego. Były dziwnie blade. Patrząc w nie, Beattie rozumiała go bez słów. A on niewiele mówił. Kiedyś, na początku znajomości, obserwowała go przy grze w pokera i zauważyła, jak ostro tęczówki kontrastują ze źrenicami. Z nich potrafiła wyczytać, jakie karty ma Henry. Gdy dostawał dobrą, jego źrenice się rozszerzały, gdy złą – kurczyły. Było to niemal niedostrzegalne, widoczne tylko dla kobiety, która wpatrywała się w nie bez końca. Naturalnie Beattie zaczęła też obserwować innych mężczyzn w pokoju, by odgadnąć ich karty. Nie zawsze było to łatwe, szczególnie w przypadku Billy’ego Wildera, który miał właściwie czarne oczy. Jednak przy wysokich stawkach, kiedy mężczyźni ze wszystkich sił starali się zachować kamienny wyraz twarzy, Beattie niemal zawsze umiała odgadnąć, że ktoś blefuje. Henry twierdził, że Beattie zmyśla. Chciała mu pokazać, jak to działa, ale zepchnął ją ze swoich kolan i kazał odejść od stolika. Przegrał, bo nie posłuchał jej rad i przez kilka dni chodził w parszywym nastroju. Dlatego teraz Beattie trzymała się z daleka. To nie było takie ważne. Cora gestem przywołała ją do siebie. Chciała poplotkować. – Widziałaś, jak ubrała się Ivy O’Hara? Beattie spojrzała na Ivy. Dziewczyna miała na sobie wyszywaną

cekinami wąską sukienkę typu futerał, z koronki, na jedwabnej halce, jedwabny kwiat przy szyi i pantofle na wysokich obcasach. Połyskliwa sukienka zanadto się opinała na szerokich biodrach Ivy: najnowsza moda nie znała litości dla obfitych kształtów. Nie była to wina Ivy. Dobry krawiec umiałby upiąć tkaninę tak, żeby dodać dziewczynie wzrostu. Prezentowałaby się bosko. – Rany – powiedziała Cora. – Wygląda jak krowa. – To przez sukienkę. Cora przewróciła oczami. Ale tego wieczoru Beattie nie była zainteresowana ciętymi komentarzami przyjaciółki na temat błędów innych kobiet. Przez chwilę słuchała nieuważnie, a potem wróciła do baru. Wieczór się rozkręcał – brzęk kieliszków, męski śmiech, głośny jazz z gramofonu i wszechobecny dym – a ona czuła narastające znużenie i zaczęła marzyć o łóżku. Nie mogła się jednak do tego przyznać. Teddy Wilder nazywał ją „całonocną Beattie”, ponieważ wiele razy przychodziła do pracy w sklepie odzieżowym Camille po przespaniu jednej, dwóch godzin. Dziś jednak Beattie nie wciągnęła się w gwar i zabawę. Tkwiła pod maleńkim kloszem własnego niepokoju i zmartwienia. Po dłuższym czasie Henry wstał od stołu i zebrał niechlujny stos pięciofuntowych banknotów. Wieczór mu się udał, a w przeciwieństwie do innych Henry wiedział, kiedy wziąć na wstrzymanie. Mężczyźni przy stole rzucili w ślad za nim kilka na wpół żartobliwych wymówek. Nie zwracając na to uwagi, zatrzymał się przy barze. Bez uśmiechu wyciągnął dłoń w stronę Beattie. Emanował tą swoją milczącą stanowczością, której nikt nie potrafił się oprzeć. Właśnie to uwielbiała w nim Beattie: inni mężczyźni przy nim wychodzili na hałaśliwych głupców. Jedno spojrzenie na jego dłoń, jego silny nadgarstek i czyste kanciaste paznokcie przypomniało Beattie, dlaczego znalazła się teraz w opałach. Jej skóra rozgrzewała się na sam widok Henry’ego. Przyciągnął ją do swojego boku i położył dłoń nisko na jej biodrze. Wiedziała już, czego on chce. Pokoik na zapleczu czekał, czekała miękka kozetka ustawiona wśród pustych skrzyń i beczek. Beattie jak zwykle zadrżała, wychodząc z ciepłego wnętrza klubu. Henry lekko się

zaśmiał prosto w jej ucho, uznając, że dziewczyna drży z pożądania. Jednak w tej właśnie chwili Beattie poczuła ciężar swojej nierozwagi i całe pożądanie się rozwiało. Jeśli Henry odgadł jej niechęć, to nie dał tego po sobie poznać. Zamknął drzwi i w kompletnej ciemności wziął Beattie w ramiona. Poczuła na skórze ciepło jego szorstkiego ubrania, usłyszała oddech i bicie serca. Przytuliła się do niego w przypływie uczuć. Z dala od znajomych Henry był niezwykle czuły. – Kochanie – wyszeptał w jej włosy – wiesz, że cię kocham. – Ja też cię kocham. Beattie chciała to powtarzać bez końca, znaleźć większe i piękniejsze słowa. Henry ułożył ją delikatnie na kozetce i zaczął podwijać brzeg spódnicy. Zesztywniała. Mężczyzna natarł bardziej stanowczo i Beattie zrozumiała, że opór jest bez sensu. I tak było za późno. Po co zamykać bramę, skoro koń zdążył już uciec, jak mawiał jej ojciec? Jej ojciec. Kolejny przypływ wstydu i poczucia winy. – Beattie? – odezwał się Henry. Jego głos był miękki, ale dłonie żelaznym chwytem ścisnęły jej kolana. – Tak, tak – szepnęła. – Oczywiście. Kiedy Beattie ubierała się w zaparowanej łazience, skórę miała wciąż zaróżowioną od gorącej wody. Minął tydzień, a jedynym skutkiem gorących kąpieli były zdumione spojrzenia sąsiadki, pani Peters. Beattie wróciła do mieszkania. Ojciec już siedział przy kuchennym stole, stukając w klawisze maszyny do pisania. Na jego nosie mimo chłodu połyskiwały krople potu wywołane zdenerwowaniem. Beattie nie przypominała sobie, kiedy ostatni raz widziała go odprężonego. Z każdym dniem robił się coraz mniejszy, coraz bardziej spięty, jak pająk, który zwija nogi przed śmiercią. Ze sznurów pod kuchennym sufitem zwisało pranie. Mama ciągle spała za zasłoną oddzielającą część dzienną od nocnej. – Tak wcześnie na nogach? – spytała Beattie. Ojciec uniósł wzrok i lekko się uśmiechnął. – Mógłbym to samo pytanie zadać tobie. – Wymawiał słowa z angielskim akcentem. Szkocki akcent mamy można było kroić nożem, a

Beattie wypadała gdzieś pomiędzy rodzicami. – Późno wróciłaś z restauracji, a już zdążyłaś się zebrać do pracy. Beattie dostała posadę w butiku Camille przy Sauchiehall Street. Przed trzema tygodniami. Wcześniej pracowała w dziale odzieżowym domu towarowego Poly, gdzie klienci nie mieli wielkich wymagań, ale i ubrania były znacznie brzydsze. U Camille trafiały się najmodniejsze europejskie kreacje, więc kupowały tam najbogatsze kobiety z Glasgow: żony i córki potentatów okrętowych i kolejowych. Beattie często widywała, jak bez mrugnięcia okiem wydawały po pięćdziesiąt funtów na suknię, podczas gdy ona zarabiała cztery szylingi tygodniowo. – Już wkrótce nie będziesz musiała pracować na dwa etaty – zapewnił ojciec, pochylając głowę i poprawiając okulary. – Niedługo skończę. – To żaden problem. Ukłucie sumienia. Papa byłby wstrząśnięty, gdyby wiedział, że jego córka pracuje w klubie i liczy na napiwki od mężczyzn, którym się spodoba, albo na kilka funtów od Henry’ego, jeśli uda mu się wygrać coś w karty. Ojciec wciąż uważał ją za porządną dziewczynę, która zachowała wianek. Wrócił do pracy. Stuk, stuk, stuk... Na widok zdenerwowanego ojca serce Beattie ścisnęło się boleśnie. Jeszcze rok temu wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Papa wykładał filozofię w Beckham College w Londynie. Nie byli zamożni, ale nie potrzebowali więcej do szczęścia. Zajmowali schludne mieszkanie przy uczelni, a popołudniami słońce zaglądało im w okna. Londyńskie życie oszołomiło Beattie, która dorastała w przygranicznym miasteczku Berwick-upon-Tweed, gdzie mama z oddaniem pielęgnowała maleńki, podmokły ogródek. Niestety ojciec nie ukrywał swojego ateizmu, więc nowy dziekan, katolik, szybko poczuł do niego niechęć. W ciągu dwóch miesięcy papa stracił pracę, a wraz z nią lokum. Beattie już miała wejść za zasłonę, żeby zwinąć posłanie i znaleźć buty, kiedy papa powiedział: – Beattie, kochanie, uważaj na siebie. Stanęła jak wryta. Ojciec nigdy nie okazywał czułości; ten serdeczny zwrot – „kochanie” – złapał ją za gardło. Wróciła do stołu i

usiadła naprzeciwko, żeby popatrzeć, jak pisze. Odziedziczyła po papie ciemne włosy i niebieskie oczy, ale na szczęście nie jego duży nos i wąskie usta (dobre i to). W tym momencie wydawał jej się taki sam jak zawsze: bliski obcy człowiek, którego dobrze znała, ale o którym tak naprawdę nic nie wiedziała. Brak pieniędzy przygnał go z Londynu do Glasgow, gdzie teściowa z rozkoszą użalała się nad całą rodziną, nie szczędząc dobrych rad. Jak dotąd nikt nie zaoferował mu stanowiska wykładowcy, a papa nie chciał szukać żadnego innego. Rozpaczliwie trzymał się nadziei, że jego intelekt w końcu zatriumfuje. Dlatego ślęczał nad swoją książką, pewny, że gdzieś na świecie znajdzie się wydawca, który ją opublikuje, i uniwersytet, który go zatrudni. Babka twierdziła, że to głupota. Jeśli mama podzielała jej opinię, nie dawała mu tego odczuć. Mężczyzna poczuł na sobie spojrzenie córki i podniósł wzrok. – Co tam, Beattie? – zapytał zdziwiony. – Kochasz mnie, papo? Skąd się wzięły te słowa? Przecież wcale nie to miała na myśli. – No... ja... – Speszony ojciec zdjął okulary i energicznie wytarł je w koszulę. – Tak, Beattie. – Niezależnie od tego, co zrobię? Zawsze będziesz mnie kochał? Jej serce przyśpieszyło, napędzane lękiem, że papa odczyta jej myśli. – Tak jak powinien kochać ojciec. Beattie wstała. Już chciała pogłaskać go po dłoni, ale zmieniła zdanie. – Nie jestem zmęczona – skłamała. – Dobrze się czuję. Ojciec już na nią nie patrzył. – Grzeczna dziewczynka. Muszę wracać do swojej książki. Nie napisze się sama. Idąc do sypialni, Beattie słyszała stukot maszyny. Znalazła i włożyła pantofle. Mama pochrapywała cichutko. Widok jej spokojnej twarzy pocieszył nieco dziewczynę. Od dawna widywała mamę zmęczoną i zmartwioną. Na ścianie wisiał przypięty pinezkami wykrój sukni, którą Beattie zamierzała uszyć. Brązowy papier smętnie zwijał się na brzegach: straciła serce do tej pracy, odkąd się zorientowała, że jest w

ciąży. Po co jej sukienka, która już wkrótce będzie za ciasna? Beattie usiadła na brzegu łóżka i przycisnęła przedramię do brzucha. Jakie tajemnice się tam kryły? Jakie nowe życie ruszało się i rosło? Na samą myśl zakręciło się jej w głowie ze strachu. Ściągnęła mocno brwi, życząc sobie, żeby jej macica pozbyła się swojej zawartości. Nic takiego się jednak nie stało. Nic.

2 Tygodnie mijały, a to uparte coś wciąż tkwiło w jej brzuchu. Ze strachu Beattie wydawało się, że ma skurcze. Tymczasem zaczął ją uwierać gorset, a ponieważ zawsze była szczupła, wręcz koścista, brzuch zaokrąglił się w widoczny sposób. Na szczęście nosiła luźne tuniki i obszerny płaszcz, Henry i tak wolał się kochać po ciemku, a szwy można było dyskretnie popuszczać. Poza tym niedługo na pewno zacznie się krwawienie, tak jak to sobie wyobrażała setki, tysiące razy. Koszmar dobiegnie końca i życie potoczy się dalej we właściwym kierunku. Coraz trudniej było się zrywać z łóżka i któregoś chłodnego kwietniowego ranka Beattie wylegiwała się w rzednących ciemnościach, dopóki nie obudził jej łagodny głos matki. – Beattie, Beattie, kochanie. Spóźnisz się do pracy. Z wysiłkiem otworzyła oczy. – Przepraszam – powiedziała mama – ale nie chciałabym, żebyś podpadła swojej szefowej. Żyjemy w ciężkich czasach. Nie możesz stracić pracy. – Dziękuję, mamo. Beattie odrzuciła kołdrę i potarła oczy. Mama stała nad nią i kaszlała. Kaszel nie chciał ustąpić i dopiero po chwili udało się jej go opanować. Tymczasem Beattie szybko się ubrała. – Paskudny kaszel – zauważyła. – Och, nic mi nie będzie. – Kaszlesz już od tygodnia. Może powinnaś iść do lekarza? Mama spojrzała na nią ze smutkiem. Zewnętrzne kąciki jej oczu opadały, jakby to właśnie w nich się skupiał ciężar wszystkich jej zmartwień. – Dziecko, nie stać nas na lekarza ani na zwolnienie. To przejdzie samo, za dzień czy dwa. Beattie wyszła z części sypialnej, uczesała się i umalowała przed lusterkiem ustawionym na stosie walizek. Przez cały czas obserwowała mamę. Czy papa nie widział, co się z nią dzieje? Czy nigdy nie przyszło

mu do głowy, że gdyby tylko zdobył jakąś uczciwą pracę... Nie, oczywiście, że tego nie widział. Mama pokochała w nim błyskotliwy umysł, a teraz stała się jego niewolnicą. Właścicielką butiku Camille, w którym Beattie pracowała przez cztery dni w tygodniu, była Antonia Hanway, siostra słynnego Jamesa Hanwaya, który miał zakład krawiecki przy Bath Lane. Beattie liczyła po cichu, że uda jej się zrobić dobre wrażenie na Antonii i dzięki temu zdobyć posadę u Jamesa: chciała być szwaczką, krawcową, może nawet projektantką. W torebce nosiła kilka własnych szkiców, na wypadek gdyby James przyszedł kiedyś do butiku. Nigdy jednak się tam nie pojawił. Dotarła do pracy, ziewając jeszcze, więc Antonia rzuciła jej surowe spojrzenie. Szefowa była trudną kobietą, choć Beattie nie posądzała jej o złą wolę. Klientki musiały się umawiać z wyprzedzeniem, a kiedy już przyszły, Beattie i pozostałe sprzedawczynie miały im usługiwać niczym członkiniom rodziny królewskiej. Czasem rzeczywiście do niej należały. Beattie uważała, że z Antonią ciężko się pracuje z powodu atmosfery nieustannego napięcia. Jej samej to nie przeszkadzało, bo uwielbiała butik. Wieszaki z sukniami stały równymi rzędami na szachownicy podłogi, w jasno oświetlonych przymierzalniach w suterenie błyszczały żyrandole, a w klatce z kutego żelaza trzepotał skrzydełkami żółty kanarek, obserwujący ulicę przez wykuszowe okno. Nazywał się Rex. Lorna, jedna ze sprzedawczyń, powiedziała Beattie, że to już czwarty kanarek o imieniu Rex, jakiego Antonia umieściła w tym oknie. „Jeden zdycha, a ona następnego dnia przynosi kolejnego – mówiła Lorna. – Nie chce, żeby klientki myślały o śmierci, choć przecież wszystkie to czeka. Zarozumiałe krowy”. Beattie czuła sympatię dla części klientek odwiedzających butik Camille, ale niektórych nie znosiła z całego serca. Najbardziej nie lubiła lady Miriam Minchin, chudej czterdziestokilkuletniej kobiety, która szczędziła innym miłych słów z taką samą pasją, z jaką szastała pieniędzmi na swoje kreacje. Tak się złożyło, że to właśnie ją Beattie obsługiwała tego ranka, kiedy po lewej stronie poczuła pierwszy ostry atak bólu. Na początku pomyślała, że uda się jej go zignorować. Brała

kolejne suknie z wieszaka i biegła z nimi na dół do przymierzalni. Jej serce biło coraz szybciej, a w głowie zaświtała nadzieja: TO się dzieje. Gorące kąpiele, tran, nieustanne zaklęcia przyniosły efekty. A jednak czuła też przerażenie. A jeśli to będzie bolało? Jeśli pojawi się krew? Jak załatwić to dyskretnie w pracy? – Ten błękit do pani pasuje – mówiła Antonia do lady Miriam, podczas gdy Beattie próbowała zachować spokój. – Jak sądzisz, Beattie? – Wspaniały fason – zauważyła dziewczyna. – A kolor znakomicie podkreśla karnację... Przeszywający ból w pachwinie sprawił, że aż dech jej zaparło. Złapała się za brzuch. – Co się dzieje, Beattie? – spytała ostro Antonia. – Boli... mnie... To nie miało tak wyglądać! Beattie wyobrażała sobie, że krwawienie przydarzy się jej w domu, że przebiegnie szybko i niezauważalnie, że w pobliżu będzie łazienka. Nikt nie miał się o tym dowiedzieć. Przez chwilę nic się nie działo. Tylko lady Miriam spojrzała na twarz Beattie, potem na jej brzuch i znowu na twarz. Dziewczyna się skuliła. Lady Miriam poznała jej sekret. – Muszę iść do domu – wykrztusiła Beattie. Odwróciła się na pięcie i pobiegła w stronę schodów. – Wolnego, panienko! – zawołała Antonia, wyraźnie zaniepokojona wrażeniem, jakie jej pracownica robiła na klientce. – Proszę ją puścić – powiedziała lady Miriam. Beattie uciekła na górę i wybiegła z butiku na deszczową ulicę. Chwilę później ból znikł. Beattie znów mogła oddychać. Dom. Musi wrócić do domu. Minęła trzy przecznice, zanim zdała sobie sprawę, że płaszcz zostawiła w sklepie. Jej ramiona pokryła gęsia skórka. Pod stopami miała mokrą, szarą ulicę, a głośnym dyszeniem zagłuszała ruch uliczny. Ból powrócił. Był silny i przeszywający. Beattie zgięła się wpół. Z wysiłkiem wciągała powietrze do płuc, wiedząc, że w tym stanie nie może się pokazać w domu; papa by ją zobaczył. A poza tym potrzebowała lekarza.

Znalazła suche miejsce pod sklepową markizą i spróbowała uporządkować myśli. Nie miała pieniędzy na lekarza, mama mówiła o tym tego samego ranka. Przypomniała sobie, że kiedyś w klubie Henry i Billy Wilder tak się upili, że z powodu głupich dowcipów doszło do bójki. Billy rozbił kieliszek na głowie Henry’ego i nie można było zatamować krwawienia. Henry – z chusteczką przyciśniętą do rany – w towarzystwie skruszonego Billy’ego pojechał w środku nocy do doktora Mackenziego na West George Lane. Trzydzieści lat wcześniej doktor Mackenzie przyjął Henry’ego na świat i od tamtej pory był jego lekarzem rodzinnym. Może gdyby Beattie poprosiła go o pomoc, zdała się na jego łaskę, powiedziała, że ojcem dziecka, które właśnie traci, jest Henry... Ale jaki wstyd sprowadziłaby na Henry’ego! Ileż przysporzyłaby mu kłopotów. Ból był nie do zniesienia: potrzebowała pomocy. Zawróciła i ruszyła w stronę West George Lane. Chmury nad jej głową pociemniały, a mżawka zmieniła się w deszcz. Ulewny, zimny deszcz, który wypełnił rynsztoki i pryskał spod kół przemykających samochodów. Beattie szła blisko domów, żeby jej nie ochlapano, ale kiedy dotarła na miejsce, jej pantofle były przemoczone na wylot. Przez chwilę stała w mokrych butach, nie mogąc otworzyć drzwi do gabinetu doktora Mackenziego. Brakowało tam zadaszenia, pod którym mogłaby się schronić, więc deszcz padał na nią, jakby była jednym z kubłów na śmieci ustawionych po drugiej stronie wąskiego zaułka. W tamtym momencie Beattie czuła się warta tyle, ile kubeł na śmieci. Łzy napłynęły jej do oczu i po raz pierwszy, odkąd zrozumiała, że jest w ciąży, pozwoliła sobie na chwilę płaczu. Płakała nad utratą niewinności, dumy i szacunku do siebie, którego resztek dotąd nie pogrzebała nawet życiowa degradacja jej rodziny. Płakała też nad dzieckiem, które nie prosiło się na ten świat i które nigdy nie będzie mogło oddychać wilgotnym powietrzem Glasgow, zaznać dotyku matki ani zobaczyć szarych oczu ojca i jego uśmiechu. Szlochała z twarzą w dłoniach, czując na skórze krople deszczu. I nagle, jakby za sprawą czarów, deszcz ustał.

– Wszystko w porządku, panienko? Podniosła wzrok. Wszędzie dookoła wciąż padał deszcz, ale wysoki, barczysty dżentelmen z wielkim czarnym parasolem stał tuż koło niej i osłaniał ją przed kroplami. Beattie wytarła dłonią łzy i wzięła się w garść. – Dziękuję, bardzo pan uprzejmy. Ja... powinnam wracać do domu. – Potrzebuje pani lekarza? – spytał, wskazując na drzwi do gabinetu. Beattie spojrzała na mężczyznę i potrząsnęła głową. – Nie mam tyle pieniędzy. – Och, to żaden problem. Proszę wejść. Kazałem pani czekać na deszczu w takim stanie. Wyjął pęk kluczy, otworzył drzwi i gestem zaprosił ją do środka. Dopiero wtedy Beattie zorientowała się, że to doktor Mackenzie. Mężczyzna umieścił parasol na stojaku nieopodal drzwi i poprosił, żeby usiadła. Zatrzymała się w pustej poczekalni, ociekając wodą na drewnianą podłogę, podczas gdy on rozpinał płaszcz. W recepcji nie było nikogo. Lekarz przyniósł jej stamtąd szorstki biały ręcznik. – Zazwyczaj nie pracuję we wtorki po południu – powiedział. – Miała pani szczęście, że mnie tu zastała. Beattie wytarła włosy. W pomieszczeniu unosiła się mocna woń cytrynowej pasty do podłóg i maści. – Zapraszam. – Doktor Mackenzie zaprowadził ją do gabinetu z wąską leżanką, nad którą wisiała biała lampa. Usiadł przy biurku. Dziewczyna była tak skrępowana, że stała przed nim niczym niegrzeczna uczennica. – Śmiało, panienko, na czym polega problem? – Jestem w ciąży i... – Mimo wyziębienia policzki Beattie zalał gorący rumieniec. – Chyba tracę dziecko. Strasznie mnie boli... Lekarz nie skrzywił się ani w żaden inny sposób nie okazał zgorszenia. Wstał i pomógł Beattie ułożyć się na leżance. – Pozwoli pani, że sprawdzę – mruknął, prostując mokrą suknię na jej brzuchu i stanowczym gestem przesunął po nim dłońmi. Beattie wstrzymała oddech i obserwowała jego twarz. Miał rozszerzone pory na nosie i bujne siwe bokobrody.

– Pozwoli pani? – spytał. – Muszę zajrzeć pod suknię. Skinęła głową i zamknęła oczy. Poczuła na nagiej skórze jego chłodne dłonie, które zsunęły w dół pasa do pończoch i zbadały brzuch. Oczywiście sięgnęły też niżej, w miejsca, których do tej pory dotykał tylko Henry, ale ich dotyk był inny. Nie gorący i dziki, tylko zimny i kliniczny. – Nie krwawi pani. Pojawiło się jakieś krwawienie? – Nie – wykrztusiła Beattie. – Ile pani ma lat? – Dwadzieścia jeden – skłamała. – Ból przypomina ten odczuwany podczas comiesięcznych dolegliwości? Beattie wzdrygnęła się z zażenowania. Dziwnie było rozmawiać na takie tematy z mężczyzną. – Nie, ten ból czuję znacznie niżej, po lewej stronie. Właściwie – z powodu wstydu i strachu nawet tego nie zauważyła – chyba znowu znika. Lekarz zajął się jej ubraniami i Beattie się zorientowała, że znowu jest ubrana. Otworzyła oczy i usiadła. Doktor Mackenzie spoczął z powrotem przy biurku, ale ona została na leżance. – Na tym etapie ciąży takie bóle nie są niczym nadzwyczajnym. Pani ciało przygotowuje się do porodu. Ścięgna miednicy się naciągają. Jest pani młoda, więc odczuwa pani silniejszy ból. Pewnie dopiero co przestała pani rosnąć. Porodu? Nigdy nie brała tego pod uwagę. Zakręciło się jej w głowie. – Proszę się nie martwić. Dziecko jest zdrowe i ma się dobrze. Beattie zrozumiała, że znalazła się w sytuacji bez wyjścia, i poczuła w brzuchu kamienny ciężar. – Nie! – zaprotestowała odruchowo. Do oczu znów napłynęły jej łzy, ale tym razem powstrzymała się od płaczu. Doktor Mackenzie uniósł brwi. – Ach, rozumiem. – Dziękuję – szepnęła, udając, że wszystko jest w porządku. Wstała z leżanki. – Nie będę zabierać panu więcej czasu...

Nie potrafiła jednak zapanować nad szlochem, więc lekarz stanowczo posadził ją na krześle przy biurku i wręczył jej chusteczkę. – Nie jest pani zamężna, prawda? – Nie – odrzekła. – Czy ojciec dziecka wie? Beattie pomyślała o Henrym, o tym, że doktor Mackenzie zna go od dzieciństwa. – Jeszcze nie. – Musi mu pani powiedzieć. – Ton lekarza był łagodny. – Nosi pani w sobie dziecko. Od jakichś trzech miesięcy. Prawdopodobieństwo poronienia jest teraz bardzo niewielkie. Rozumie pani, co mam na myśli? Nie ma innego wyjścia. Musi mu pani powiedzieć. Beattie z całej siły skuliła w butach palce stóp. – On jest żonaty – wykrztusiła. Lekarz zacisnął usta. Na jego twarzy pojawiły się dwie głębokie bruzdy, znikające w brodzie. – Rozumiem. – Czy w tej sytuacji powinnam mu powiedzieć? – Moim zdaniem nie ma pani wyboru. Chmury się rozproszyły, a deszcz zelżał. Beattie wróciła do butiku, żeby przeprosić Antonię, wytłumaczyć się jakoś, zachować pracę. Nie mogła sobie teraz pozwolić na jej utratę. Wszyscy mówili o kryzysie, nawet wielkie przedsiębiorstwa bały się zatrudniać nowych ludzi. Beattie wiedziała, że będzie musiała błagać, toteż wcisnęła dzwonek i zajrzała do środka przez szybę. Antonia wyszła po schodach z przymierzalni. Na widok Beattie przybrała groźną minę. Uchyliła drzwi. – O co chodzi? – Chciałam przeprosić. Ja... – Wyglądasz jak zmokła kura. Nie chcę u siebie kogoś takiego jak ty, Beattie Blaxland. Muszę dbać o swoją reputację. – Pójdę do domu, przebiorę się i zaraz wrócę – zapewniła Beattie, czując, że w jej głosie słychać strach. – Przebierzesz się? A co mi po zmienionym ubraniu, skoro ty nie możesz się zmienić. Lady Miriam powiedziała mi, co tu się wyprawia. Jesteś w ciąży. Nie masz męża. I podobno prowadzasz się z Henrym

MacConnellem. Czy to jego dziecko? Wiesz, że on ma żonę. – Błagam, pani Antonio – prosiła zdesperowana Beattie. – Nie poradzę sobie bez pieniędzy. Moja rodzina jest... – Trzeba było o nich myśleć, zanim przyszłaś do mnie ze swoim kłopotem. Tuzin dziewcząt błaga mnie codziennie o pracę i żadna z nich nie jest w ciąży. Mam w kim wybierać. Dlaczego miałabym cię zatrzymać? – Proszę... bardzo proszę! – Lady Miriam oświadczyła, że nie wróci tu, dopóki będziesz u mnie pracować. Muszę myśleć o swoim sklepie. Beattie z wysiłkiem przełknęła ślinę. Musiała wyglądać rozpaczliwie, bo Antonia na moment zmiękła. – Przykro mi, dziecko – powiedziała cicho, unikając spojrzenia Beattie. – Ale twoja noga nie może więcej postać w moim butiku. A potem zamknęła drzwi.

3 Wdech, wydech. Beattie stała na ulicy przed klubem. Dziś wieczorem powie Henry’emu. Jej oddech zawisł przed nią w postaci obłoczku pary. Czuła nerwowy ucisk w żołądku. Próbowała zrozumieć, czemu boi się swojego kochanka. Kochał ją, a przynajmniej tak mówił. Nie opuści jej. Nie będzie zły... prawda? Tego wieczoru umalowała się szczególnie starannie. Jej oczy były ciemne i łagodne, a usta czerwone i wydatne. Jeśli uda się jej wyglądać wystarczająco ładnie, to Henry dobrze ją potraktuje. Zlituje się nad nią. Jak to się stało, że liczyła na czyjąś litość? Zawsze chodziła dumna ze swoich wielkich marzeń, głośnego śmiechu, niewyparzonego języka i naturalności. A teraz stała na ulicy, wdychając woń pieczonego mięsa i dymu papierosowego z restauracji, i z przerażeniem zdała sobie sprawę, że wszystkie te cechy były na pokaz, że je sobie uroiła. Bądź co bądź łatwiej mówić o wielkich planach, niż je realizować. Nietrudno po wypiciu kilku drinków dorównać ostremu jak brzytwa dowcipowi Cory i jej pewności siebie. Ale tak naprawdę była krępująco chudą i biedną córką irytująco słabej matki i mającego głupie ideały ojca. Beattie zrozumiała to tak dobitnie, że niewiele brakowało, a odwróciłaby się na pięcie i uciekła. Nie zrobiła tego jednak, bo teraz nie chodziło już tylko o nią. Dziecko, którego pierwsze słabe ruchy poczuła tamtego ranka, potrzebowało ojca. Najtrudniejszy był pierwszy stopień. Potem Beattie poczuła charakterystyczną woń cygar, usłyszała znajomy śmiech – znacznie głośniejszy niż zwykle – i ruszyła w tamtą stronę. Serce chciało jej wyskoczyć z piersi. Powie Henry’emu, powie mu prosto z mostu. A potem cały ten plan rozsypał się na kawałki. Nie spodziewała się imprezy. Klub pękał w szwach. Od ściany do ściany, niebezpiecznie blisko kominka, rozwieszono serpentyny. Stolik karciany znikł, a jego miejsce zajął długi stół uginający się pod ciężarem jedzenia. Beattie zamrugała

gwałtownie, szukając wzrokiem Henry’ego. Nie chciała rozmawiać z nikim innym. Jej usta przygotowały się na jedno zdanie: „Henry, jestem w ciąży”. Ale Henry’ego nigdzie nie było widać. – Wchodź, Beattie! – krzyknął Teddy Wilder, ubrany w workowate oksfordzkie spodnie i kardigan z szetlandzkiej wełny. Jego policzki lśniły czerwienią. – To przyjęcie pożegnalne. Potrzebujemy cię przy barze, i to już. – Pożegnalne? – przeraziła się Beattie. Henry! Wyjeżdża. Ucieka z irlandzkim ogarem! – Kto wyjeżdża? – Nikt, kogo byś lubiła, głowa do góry! – Teddy parsknął śmiechem. – Mój brat Billy. Daje nogę. Pojutrze odpływa do Australii. Nagle zjawiła się Cora. Chłodną białą dłonią wzięła Beattie za rękę i pociągnęła w stronę baru. – Słyszałaś? Billy wyjeżdża! – Próbowała przekrzyczeć głośny jazz dobiegający z gramofonu. W jej głosie brzmiało podniecenie. Cora nie znosiła Billy’ego. Podobnie jak większość ludzi. Billy był nieobliczalny, chamski i próżny. Podobno zadawał się z gangiem ulicznym, palił opium i paskudnie traktował prostytutki. Beattie nigdy nie wiedziała, ile prawdy jest w tych plotkach. Teddy pobiegł w innym kierunku, śmiejąc się i wykrzykując coś do kolejnego znajomego. Beattie przysunęła się do Cory. – Gdzie jest Henry? Muszę z nim porozmawiać. – Jeszcze go nie ma. Papierosa? Beattie potrząsnęła głową, ale Cora zapaliła, z wysoko podniesionym podbródkiem, żeby wyeksponować elegancką białą szyję. – A więc Billy’ego czeka śledztwo, bo zachachmęcił coś w księgach u Proudmoore’a. Beattie skupiła się na słowach Cory. Henry’ego nie było. Opuszczała ją odwaga. Może powróci, kiedy Henry w końcu się zjawi. – Zachachmęcił...? – No tak, sfałszował księgi rachunkowe. Chce dać nogę, zanim dorwie go policja. Ojczulek załatwił mu pracę u znajomego na Tasmanii. Na drugim końcu świata. Tam, gdzie jego miejsce – stwierdziła Cora, rozglądając się dookoła, żeby sprawdzić, czy ktoś ich nie podsłuchuje. – Na pewno to zrobił, dam sobie głowę uciąć, Beattie.

Powiedział o tym Teddy’emu. Zagarnął dla siebie dwieście funtów. – Henry nie miał z tym nic wspólnego? Billy był zwierzchnikiem Henry’ego w dziale rachunkowości jednej z firm przewozowych. Cora pokręciła zamaszyście głową. – Nie, to nie w jego stylu. Ale Billy to diabelskie nasienie. Ucieszę się, gdy wyjedzie. Beattie zmusiła się do uśmiechu. – Teddy będzie za nim tęsknił. Poczuje się samotny. – Nic mu nie będzie. – Cora prychnęła, unosząc wymownie brwi. – Będę mu dotrzymywać towarzystwa. Beattie nie potrafiła na nią spojrzeć. Dlaczego to ona, a nie Cora, zaszła w ciążę? Zapiekło ją poczucie niesprawiedliwości i nagle stwierdziła, że musi uciec jak najdalej od Cory, od jej idealnie płaskiego biustu i brzucha. Odwróciła się i ruszyła pośpiesznie przed siebie, ze spuszczoną głową przepychając się w tłoku. Cora zawołała ją władczym tonem, bo nie była przyzwyczajona do takiej samowoli Beattie, ale ta zignorowała jej głos, podobnie jak wszystkie inne głosy, śmiechy i gwar gęstniejącego tłumu. I wtedy wpadła na niego. – Beattie! – Henry! – Z jej głosu przebijała ulga i jednocześnie obawa. – Co się dzieje? Jesteś jakaś blada. – Ja... – Beattie zdobyła się na odwagę. – Muszę z tobą porozmawiać. Teraz. – Przecież rozmawiasz. – Chodzi o coś ważnego – powiedziała, rozglądając się nerwowo dookoła. – Porozmawiajmy na osobności. Henry ściągnął brwi w dobrze jej znanym grymasie. Beattie uwielbiała jego poważne miny i inteligentne spojrzenie. Kochała je aż do bólu. Nie chciała tracić nadziei. Henry będzie wiedział, co robić. Henry jej pomoże. – No dobrze – rzekł, chwytając ją delikatnie za nadgarstek. Poszli w stronę zaplecza. Henry zajrzał do środka, a zobaczywszy roznegliżowaną parę na kozetce, zaklął pod nosem, cofnął się i z