RRRooozzzdddzzziiiaaałłł 111
Pośrodku ciemnego lasu, prześladowana przez zimowy chłód,
biegłam, aby ocalić swoje życie. Moje stopy dudniły ciężko o śnieg,
podczas gdy gromki ryk odzianych na czarno potworów o lśniących
oczach deptał mi po piętach.
Zrezygnowana, przeciskałam się przez gąszcz łamliwych sosen, a
pozbawione liści gałęzie smagały moją skórę. Śnieg dostawał się do
wnętrza moich tenisówek, przesiąkając coraz wyżej i wyżej przez nogawki
moich spodni wraz z każdym stawianym przeze mnie krokiem. Moje serce
biło szaleńczo. Płuca mocno mi się zacisnęły, grożąc eksplozją od
wycieńczenia. Temperatura powietrza nieustannie spadała. Wokoło
unosiła się mgła. Zbliżali się. Byli zbyt blisko, jak na mój gust. To właśnie
takimi umiejętnościami dysponowały te stwory – potrafiły obniżyć
temperaturę powietrza tak drastycznie, że natychmiast unosiły się w nim
kryształki lodu. Gdyby mnie dopadli – byłoby po mnie. Przynoszony przez
nich mróz wpędziłby mnie w hipotermię w zaledwie ułamku sekundy.
Rzuciłam spieszne spojrzenie przez ramię, zmuszając swoje
znieczulone nogi do dalszego poruszania się. Żółte przebłyski przedarły się
pomiędzy drzewami. Pokrywająca ziemię połać lodu rozpękła się pod
naciskiem moich stóp, wbijając mi się w pięty. Odwróciłam spojrzenie,
zmuszając się do jeszcze szybszego biegu.
– Gemmo, nie ma sensu uciekać. – Męski, tubalny głos rozbrzmiał
w mroku nocy. Był to dokładnie ten sam głos, który zawsze manifestował
swoją obecność, nim dopadły mnie potwory. – Bez względu na to, czego
byś nie zrobiła, i tak nie uciekniesz.
Odgłos pękających gałązek oraz chrzęszczących kroków brzmiał
znacznie wyraźniej. Mięśnie mi zwiotczały, nie pozostawiając innego
wyboru niż zwolnienie do ospałego truchtu. Mroźna bryza smagnęła moją
skórę na moment przed tym, nim lodowate palce zacisnęły się wokół mego
karku, szarpiąc mnie w tył. Moje kości zagruchotały na znak protestu.
Pisnęłam wbrew własnej woli i otworzyłam usta, aby wrzasnąć,
ale spomiędzy mych warg wypłynął jedynie szept. Przeniosłam ciężar
ciała w przód, szamocząc się, wierzgając i próbując oswobodzić z całą
drzemiącą we mnie siłą. Na nic się to jednak nie zdało. Moje ramiona oraz
nogi poruszały się w zwolnionym tempie. Krew zaczęła mi zamarzać, a
żyły pociemniały, tworząc na mej skórze sino-purpurowe linie.
− Powiedziałem ci przecież, że to nie ma sensu. – Wysoki,
krzepki mężczyzna pojawił się tuż przede mną. Palce zasłoniętego
czarnym kapturem potwora zatopiły się głębiej w moje ciało. – Jak już ci
mówiłem, nie uciekniesz. – Facet wyszczerzył się w uśmiechu, który
sprawiłby zapewne, iż zimny dreszcz przebiegłby w dół mego kręgosłupa,
gdybym aktualnie i tak nie zamarzała na śmierć.
Złocista poświata księżyca spłynęła z nocnego nieba, podświetlając
bliznę zdobiącą jego lewy policzek. Jego czarne włosy pasowały do
ciemnych, bezdennych oczu.
− Skończcie z nią – rozkazał.
Odziane w czarne płaszcze monstra wyłoniły się zza drzew, a w ich
żółtych ślepiach czaił się głód. Próbowałam ponownie krzyknąć, kiedy lód
smagnął moje ciało. Usłyszałam złowieszczy śmiech i poczułam, że
upadam.
Wtedy wszystko przesłoniła czerń.
RRRooozzzdddzzziiiaaałłł 222
Obudziłam się, walcząc o oddech. Mój zdezorientowany umysł nadal
sądził, że leżę rozciągnięta na leśnej ściółce, umierając z odmrożenia
wywołanego śmiercionośnym dotykiem potworów. Że ciepłe w odcieniach
ściany otaczające mój pokój to jedynie iluzja, jaką wytworzyłam, aby
uspokoić się w chwili śmierci.
Poderwałam się z posłania z przyśpieszonym pulsem i wyplątałam
się z okryć. Strużki potu spływały w dół po mojej skórze, sprawiając, że
koszulka przywarła mi do pleców. Potarłam powieki i kilkakrotnie nimi
zamrugałam, przekonując się, że moja sypialnia dalej znajduje się na swoim
miejscu. Nie stwierdziłam żadnej wrogiej obecności, co natychmiast mnie
zrelaksowało. To był tylko sen, tak samo jak działo się to ubiegłej nocy oraz
noc przed nią.
Nieśpiesznie nabrałam powietrza w płuca, pozwalając sercu zacząć
bić w zwyczajowym tempie, po czym zeskoczyłam z posłania. Dywan wydał
się mym stopom zimny w dotyku. Opatuliłam się kocem i podeszłam do
okna. Różowa poświata wstającego zza widnokręgu słońca wylewała się już
znad szczytów ośnieżonych gór, całując się z wierzchołkami sosen. Tych
samych sosen, przez których gęstwinę się przeciskałam, co następowało
każdej nocy tuż po tym, jak zasnęłam, ponieważ, bez względu na to, czego
bym nie zrobiła, nie mogłam oswobodzić się od koszmarów.
Oczywiście, owe koszmary stanowiły jedynie czubek góry lodowej
uosabiającej szaleństwo, jakie rządziło moim życiem. Kiedy nie spałam,
musiałam borykać się z o wiele większymi problemami. Tymi prawdziwymi.
Tymi, których nie mogłam odpędzić mrugnięciem powiek.
Wszystko zaczęło się, zanim pojawiły się te realistyczne sny.
Wcześniej w ogóle nie śniłam. Tak, dobrze mnie słyszeliście. Nigdy nie
miewałam snów.
Okej, teraz myślicie zapewne, że jestem porąbana. Zanim jednak
postanowicie dojść do jakichkolwiek konkluzji, pozwólcie, że się
wytłumaczę. Musicie zrozumieć, że nie zawsze byłam tą dziewczyną, którą
jestem teraz. Słowo „podekscytowana” znaczyło dla mnie tyle, co nic. Jeśli
miałabym wyrazić się ściślej, to prawie wszystko odbierałam w podobny
sposób. Mój umysł zwykł bywać tak pusty jak czysty arkusz papieru.
Kompletnie nic się w nim nie działo. Nie zrozumcie mnie źle: chodziłam,
rozmawiałam z ludźmi, oddychałam oraz normalnie funkcjonowałam. Po
prostu nic nie czułam. Wiem, to zwariowane. Ale wtedy mogłam
przynajmniej mniej się przejmować.
Nagle, około miesiąca temu, coś się we mnie zmieniło. Tamten dzień
zaczął się jak każdy inny wcześniej. Zajmowałam się właśnie rutynowymi
czynnościami, ubierając się do szkoły, kiedy poczułam dziwne łaskotanie z
tyłu karku. Zafrasowana, pobiegałam do lustra, aby sprawdzić, czy nie mam
na swojej bladej skórze żadnych śladów ani użądleń. Nie doszukałam się
tam jednak kompletnie niczego, poza normalnym dla mnie zestawem
drobnych piegów.
Składając to na karb zbyt wybujałej wyobraźni, chwyciłam plecak i
zbiegłam po schodach na śniadanie. To właśnie wtedy poczułam
najdziwniejszą rzecz, jaka kiedykolwiek mnie spotkała – obezwładniający i
budujący się w moim wnętrzu smutek. Kilka sekund później rozpłakałam
się i z oczu pociekły mi prawdziwe łzy. To było dziwaczne doświadczenie.
Do tej pory, przynajmniej dokąd sięgałam pamięcią, nigdy mi się coś
takiego nie przytrafiło. Od tego momentu moje życie kompletnie się
zmieniło. Nagle pojawiało się tamto dziwne łaskotanie i, bam, aż skakałam
do góry z radości. Albo gotowałam się ze wściekłości. Albo... cóż, sami
wiecie. Kiedy atakowała mnie jakaś emocja, nigdy już nie dawała mi
spokoju. Na samym początku naprawdę starałam się mieć wszystkie nowe
doznania pod kontrolą. Jeden z podobnych incydentów wydarzył się w
szkole, kiedy doznałam nagłego napadu wściekłości i zaczęłam drzeć się w
trakcie wykładu pana Belforda, dotyczącego ruchu płyt tektonicznych.
Koledzy z klasy gapili się na mnie jak na wariatkę, co było w pełni
zrozumiałe. Rzecz w tym, że jedynie prawdziwy świr wylewałby łzy, słysząc o
wędrówce kontynentów. Tak czy inaczej...
Kilka razy zasiadałam do przeglądania Internetu, aby znaleźć tam
odpowiedź na pytanie, co się ze mną dzieje, ale nie wpadłam na nic, co
jakkolwiek wiązałoby się z tym, przez co przechodziłam. Najwyraźniej to, co
mnie spotkało, było w stu procentach odosobnionym przypadkiem.
Uznałam to za coś wspaniałego. Po prostu cudownego. Moje życie byłoby o
wiele prostsze, gdyby...
Dźwięk budzika spłoszył mnie tak bardzo, że aż podskoczyłam i
obróciłam się wokół własnej osi.
Boże, moje koszmary zmieniały mnie w rozdygotaną histeryczkę.
Wcisnęłam guzik wyciszający alarm. Pora iść do szkoły. Ugh. Lekcje
stanowiły najmniej lubianą przeze mnie porę dnia. Wcześniejsza
niemożność odczuwania jakichkolwiek emocji spowodowała, że izolowałam
się od wszystkich i wszystkiego, co zaowocowało tym, iż teraz nie
posiadałam żadnych przyjaciół. Wcześniej ani trochę mi to nie
przeszkadzało, ponieważ nie miałam pojęcia, co właśnie traciłam. Teraz
jednak... cóż, chodzenie do szkoły i nieposiadanie żadnych znajomych, było
jak wymachiwanie bekonem przed nosem psa – uosabiało ciągłą i
niezaprzeczalną torturę. Nienawidziłam patrzeć, jak wszyscy gawędzą ze
sobą w grupkach, podczas gdy ja trzymałam się na uboczu.
Rzuciłam koc na posłanie i wciągnęłam na siebie parę jeansów oraz
czarny podkoszulek. Przeciągnęłam szczotką przez swoje długie, splątane
brązowe włosy i związałam je w kucyk. Podeszłam do długiego na całą
wysokość drzwi lustra i rzuciłam śpieszne spojrzenie na swoje oblicze. Moje
nogi były zdecydowanie za długie, skóra zbyt blada, natomiast oczy... te
okazały się fioletowe. Tak, wiem, to dziwaczne. Dziwaczności świetnie
jednak do mnie pasowały.
Marco oraz Sophia – moi dziadkowie, którzy nalegali, aby mówić im
po imieniu, urzędowali już w ulokowanej na parterze kuchni. Sophia stała
pochylona nad kuchenką. Coś syczało w garnkach, a w powietrzu unosił się
aromat bekonu. Marco siedział przy stole, zasłonięty czytaną właśnie
poranna gazetą.
Pomieszczenie było małe i jasno oświetlone, co nadawało ścianom
tak żółtą barwę, że patrzenie na nie prawie oślepiało. W połączeniu z
szafkami kuchennymi, – które zdaniem mojej babci miały być błękitne,
choć nie nabrałoby się na to nawet dziecko – kuchnia wyglądała jak wyjęta
żywcem z jakiegoś lunaparku.
Sięgnęłam po stojącą na szafce miskę i zajęłam miejsce przy stole.
Dziadek zerknął na mnie znad gazety, a okulary z grubą, czarną
oprawką zsunęły mu się delikatnie z nosa.
− Gemmo – wymruczał i skinął delikatnie głową.
Uśmiechnęłam się w wymuszony sposób.
Mieszkałam z Marco oraz Sophią, odkąd skończyłam roczek, a moi
rodzice zginęli w fatalnym w skutkach wypadku samochodowym.
Wiedziałam o nich tylko to – jak umarli. Spytałam o nich dziadków kilka
tygodni temu, tuż po tym, jak doświadczyłam tego zwariowanego łaskotania
na karku. Stwierdzenie, że ześwirowali w reakcji na moje pytanie, byłoby
znaczącym niedopowiedzeniem. Natychmiast przyjęli postawę bojową,
wymagając na mnie, bym nigdy więcej o to nie dopytywała. Kiedy zalałam
się łami i zaczęłam się drzeć, sprawy jeszcze bardziej się pokomplikowały.
Skończyło się na tym, że wybiegłam pędem z pokoju. Wtedy nasze i tak już
napięte relacje jeszcze bardziej się pogorszyły. Ledwo co ze sobą
rozmawialiśmy, co jednak nie stanowiło dla mnie wielkiej odmiany, skoro
podobnie było również przed naszą kłótnią.
Przez ostatnich kilka tygodni próbowałam zrozumieć, z jakiego
powodu nie chcieli wyjawić mi niczego na temat rodziców. Jedyne, co
zdołałam wymyślić, to to, że być może rozmawianie o nich było dla nich zbyt
bolesne. Istniała albo taka możliwość, albo to, że dziadkowie zwyczajnie
mnie nie lubili.
Nie tylko moje pytanie o rodziców sprawiło, że Marco oraz Sophia
zachowywali się dziwacznie. Ilekroć przebywałam blisko nich, czułam, że się
wzdrygają, a atmosfera w pomieszczeniu robiła się tak ciężka jak powietrze
do cna wysycone wilgocią. Pewnego dnia weszłam do kuchni z uśmiechem
na ustach, a gdy babcia zobaczyła mnie w takim stanie, wypuściła z rąk
kubek. Marco wybiegł z pomieszczenia, trzaskając za sobą tylnymi
drzwiami. Najwyraźniej, o wiele bardziej odpowiadałam im w dawnym
bezosobowym wcieleniu. Nie umiałam wymyślić, czemu tak się działo. Ja
się sobie taka nie podobałam. Dziadkowie nigdy też nie zadali mi pytania o
mą nagłą umiejętność odczuwania. Czy gdybyście posiadali dziecko, które
zachowywałoby się jak pozbawiony emocji zombie i nagle zmieniło się o sto
osiemdziesiąt stopni, to nie świętowalibyście tej cudownej metamorfozy i
porozmawialibyście z nim na ten temat, zamiast się na nie wściekać? Ja na
pewno.
Jako że Marco oraz Sophia postanowili najwyraźniej nic o tym nie
wspominać, zdecydowałam się zachować owo łaskoczące doznanie tylko dla
siebie. Poza tym, miałam niezachwiane przeczucie, że gdybym im to
wyznała, otrzymałabym bilet w jedną stronę do domu wariatów.
− Chcesz trochę bekonu? – Głos Sophii wyrwał mnie z
zamyślenia.
Mięso skwierczało na patelni, podczas gdy babcia stukała stopą o
wyłożoną kafelkami podłogę. Przypominała mi kobiety z seriali
telewizyjnych z lat pięćdziesiątych: jej kasztanowe włosy były zwinięte w
koczek, a biały fartuch przepasał kwiecistą sukienkę.
− Jasne – odpowiedziałam, wstając z miejsca. Chciałabym, aby
łączyły nas bliższe stosunki. Jasne, doskonale rozumiałam, że powinnam
być wdzięczna losowi za dziadków, którzy karmili mnie i dawali mi dach
nad głową. Nie zrozumcie mnie źle – tak właśnie czułam. Ale byłoby mi o
wiele przyjemniej, gdyby Sophia oraz Marco odzywali się do mnie częściej,
niż wymagały tego okoliczności. Albo od czasu do czasu się do mnie
uśmiechnęli. Czy prosiłam o zbyt wiele? – Ale najpierw muszę uruchomić
samochód.
− Marco już cię wyręczył – powiedziała zdawkowo babcia.
− Och. – Odwróciłam się w stronę dziadka. – A zatem...
Dźwięk sunącego po kafelkach drewna wybił mnie z rytmu. Marco
podniósł się z siedzenia. Był naprawdę wysoki i wyglądał na silnego. Złożył
gazetę i wepchnął ja sobie pod ramię. – Idę, hmm... – Nie dokończył
wypowiedzi, po czym pędem opuścił kuchnię.
Dziadek zachowywał się w ten sposób naprawdę często. Mamrotał
do siebie i urywał w połowie zdania. Był emerytowanym sprzedawcą, jednak
wyobrażenie go sobie w tej roli wydawało się naprawdę trudne, skoro z
trudem podtrzymywał ze mną konwersację.
Szpachelka zabrzęczała, kiedy Sophia cisnęła ją na ladę.
− Weź sobie talerz i nałóż sobie bekonu. – Jej ponaglający ton
sugerował, iż powinnam się pośpieszyć i czym prędzej zejść jej z oczu.
Tak też uczyniłam, śpiesząc w kierunku kontuaru, gdzie nałożyłam
sobie kilka plasterków bekonu oraz trochę smażonych jajek. Następnie
spożyłam posiłek w tak szaleńczym tempie, że o mały włos dwukrotnie się
nie zakrztusiłam.
Kiedy uporałam się ze śniadaniem, pokonałam zaśnieżony podjazd,
wdrapując się do wyblakłego błękitnego Mitsubishi Mirage, który wydawał z
siebie głośny klekoczący odgłos, ilekroć nacisnęłam pedał gazu i odjechałam
w kierunku szkoły.
Marco oraz Sophia podarowali mi ten pojazd sześć miesięcy temu,
gdy zdecydowali, iż są już zmęczeni przywożeniem i odwożeniem mnie z
przystanku autobusowego, który ulokowano w odległości około dziesięciu
mil od domu.
Widzicie, mieszkałam w naprawdę małym, ale bardzo rozległym
miasteczku o nazwie Afton, gdzie dojazd gdziekolwiek zawsze wymagał
sporo czasu. Miasteczko słynęło z dwóch rzeczy: słynnego łosiowego łuku,
utworzonego z prawdziwego poroża łosi oraz talentu do gromadzenia
niewyobrażalnych wprost ilości śniegu przez dziewięć miesięcy w roku. Nie
byłam fanką zimna oraz mrozu w jakiejkolwiek formie albo postaci, a zatem
mieszkanie tutaj przypominało dla mnie wcielenie się w niedźwiedzia
polarnego, który próbował zaaklimatyzować się na Hawajach – było to
niemożliwe, a przede wszystkim kompletnie niepraktyczne.
Kiedy za kilka miesięcy skończę szkołę, spakuję wszystkie swoje
manatki i przeniosę się do jakiegoś ciepłego miejsca, gdzie nie będzie ani
jednej góry.
Dziś rano, już i tak fatalne warunki na drogach jeszcze się
pogorszyły, ponieważ temperatura powietrza spadła poniżej pięciu stopni i
zmarzlina pokrywała dosłownie wszystko wokoło. Tak, pięć stopni poniżej
zera, nie żartuję1. Jadąc w tempie poruszania się ślimaka, przesłuchałam
prawie całą płytę „Taking Back Sunday”, czyli jednego z mych ulubionych
zespołów, zanim dotarłam wreszcie do szkoły. Zaparkowałam wóz akurat
wtedy, gdy dzwonek na lekcje rozbrzmiał z pełną mocą, docierając również
na przypominający lodowisko parking. Nie przejmowałabym się zbytnio
spóźnieniem, gdybym w ubiegłym miesiącu nie zbliżyła się do absolutnego
rekordu w tej dziedzinie.
Kiedy wkroczyłam na chodnik z zamiarem bicia rekordu w sprincie,
musiałam gwałtownie przystanąć, ponieważ łaskotanie zaatakowało mnie
znienacka, wbijając się w skórę mego karku niczym igła do tatuażu.
Wstrzymałam oddech, czekając, co nastąpi. Każde podobne doświadczenie
przypominało otwieranie prezentu. Nigdy nie wiedziałam, jaka emocja
kompletnie mnie obezwładni. Nie miałam też pojęcia, czy mi się to spodoba,
czy też zapragnę zamienić to na cokolwiek innego.
Minęło kilka sekund, ale nie poczułam niczego nowego. Cóż,
oczywiście poza wrażeniem, że nie jestem sama. Nie myliłam się. Kilka
innych osób wysiadało właśnie ze swoich pojazdów, a dziewczyna w
intensywnie różowej kurtce gnała jak szalona w stronę przeszkolonego
wejścia do szkoły. Bez wątpienia starała się nie spóźnić, co powinno raczej
przypaść w udziale mnie. Ja nie mogłam jednak zmusić czarno–różowych
podeszew swoich butów marki DC do wykonania choćby najmniejszego
ruchu, zupełnie jakby ktoś scalił je z powierzchnią chodnika. I wtedy, bez
zapowiedzi, zobaczyłam go: chłopaka, który spacerował przez parking w
taki sposób, jakby był panem i władcą swojego czasu.
Moje serce zatrzepotało jak nigdy dotąd. Wow. Nawet z tej odległości
mogłam stwierdzić, jak wspaniale się prezentował. Jego ciemnobrązowe
1Chodzi oczywiście o stopnie Fahrenheita, więc jest to bardzo niska temperatura, poniżej -20'
Celsjusza.
włosy przedstawiały sobą jeden wielki bałagan, ale zabieg ten zastosowano
celowo, co nadawało im znamię czystej perfekcji. Jego jasnozielone
tęczówki przypominały mi o koniczynie oraz świeżo rozwiniętych
wiosennych liściach. Miał na sobie ciemnoniebieskie jeansy oraz czarną
bluzę z kapturem. Podejrzewałam, że jest wysoki, ale nie mogłam
potwierdzić owych przypuszczeń, zanim bardziej się do niego nie zbliżę.
Musiał być tu nowy, ponieważ, gdybym go wcześniej spotkała, zapewne
bym go zapamiętała. Nie. Skreślić to. Na pewno bym go zapamiętała.
On natomiast jakby kompletnie mnie nie dostrzegał. Nie
przeszkadzało mi to, jako że stałam tam, gapiąc się na niego niczym rasowa
idiotka, a on w najlepsze wyminął mnie na chodniku.
Łaskotanie ponownie zamanifestowało swą obecność, tym razem
przepełniając mnie niemożliwą do stłumienia potrzebą rzucenia się za nim
w pościg. Zgaduję, że tak właśnie bym postąpiła, gdyby jazgotliwy dźwięk
dzwonka nie wyrwało mnie z cudownego transu.
Wzdrygnęłam się, kręcąc głową. Co ja wyprawiałam, stojąc tu na
mrozie i gapiąc się na jakiegoś nieznajomego chłopaka, podczas gdy
powinnam transportować swój tyłek do klasy?
Pognałam w stronę drzwi wejściowych, docierając do nowego ucznia
akurat wtedy, kiedy je otwierał. Chłopak odsunął się na bok i przytrzymał je
dla mnie, jak przystało na dżentelmena. Mijając go, zagryzłam nerwowo
wargę. Przysięgam, że serce tak mocno dudniło mi w piersi, że nowy musiał
to usłyszeć.
Okej, naprawdę nie wiem, czemu zrobiłam to, na co zdobyłam się
chwilę później, bowiem zupełnie to do mnie nie pasowało. Chodzi o to, że w
czasie lekcji trzymałam z reguły głowę nisko spuszczoną, wbijając wzrok w
podłogę. Kiedy obezwładniła mnie potrzeba, aby na niego zerknąć,
uczyniłam to. Kiedy tak się stało, przeżyłam szok. I nie chodziło wcale o szok
emocjonalny, ale szok w sensie dosłownym. Przez moje ciało przelała się
elektryczna fala, która poraziła mnie tak bardzo, jak gdybym wsadziła palec
do kontaktu. Zamarłam, a moje oczy rozwarły się szeroko w szoku. Co, do
licha? Czyżbym traciła rozum? Musiałam faktycznie tracić rozum. Najpierw
to dziwne łaskotanie, a teraz coś takiego? Jeśli nie zacznę zachowywać się
ostrożnie, trafię do jakiegoś ośrodka.
Elektryczny kopniak ponownie dał o sobie znać, a ja wypuściłam
powietrze z ust. Zupełnie zatraciłam się w tym doznaniu, nim nie
uświadomiłam sobie, że stoję w wejściu do szkoły, gapiąc się na nowego
ucznia z rozdziawioną buzią. Byłam również niewyobrażalnie wprost
zawstydzona, pomijając zdziwienie, i, ku mojej uldze, jego jasnozielone oczy
również rozszerzyły się, a nasze spojrzenia spotkały, zupełnie jakby
zielonooki również poczuł tę elektryczność.
Puls mi przyspieszył, a ładunki elektryczne zaczęły przeskakiwać po
mojej skórze. Im bardziej się na siebie gapiliśmy, tym więcej prądu
wytwarzało się między nami, ja zaś odnosiłam wrażenie, że wierzchnia
powłoka mego ciała zaraz się stopi. Odczuwałam naraz tyle jednoczesnych
emocji: dezorientację, żądzę oraz obezwładniającą potrzebę, iż nie mogłam
jasno myśleć. Jakaś niewidzialna siła przyciągała mnie do niego i zanim
jeszcze zorientowałam się, co robię, uczyniłam krok w jego stronę.
Całkiem jakby ktoś wyłączył światło, wyraz jego twarzy zmienił się w
nieprzyjazny.
− Jeśli pozwolisz – powiedział, okrążając mnie i pozwalając
ciężkim metalowym drzwiom uderzyć mnie w łokieć.
− Auć – zawołałam, masując swoje ramię. – Co, do diaska?
Chłopak zaadresował mi spojrzenie, a z jego pięknych zielonych oczu
emanowała zupełnie inna emocja niż wcześniej. Była to szczera nienawiść.
Szczęka opadła mi aż do ziemi, kiedy wpatrywałam się w jego plecy, on zaś
kroczył przed siebie korytarzem, ani razu już na mnie nie zerkając.
Rozdział 3
Nigdy wcześniej w swoim życiu nie byłam zakochana, mimo iż nie
miałam nawet pewności, czy to, co poczułam do nowego ucznia, podpadało
pod zakochanie. Jeśli stan ten oznaczał borykanie się z dziwną mieszanką
emocji, które dosłownie się we mnie kotłowały, sprawiając, że zwyczajnie
nie mogłam przestać myśleć o nowym, oraz tę osobliwą elektryczność, która
przeszywała moje ciało, gdy znajdowałam się blisko niego, to... tak, byłam
zakochana.
W czasie pierwszej oraz drugiej części zajęć starałam się wymyślić, co
właśnie zaszło – czym, do licha, mogła być owa elektryczność. Próby
nadania temu jakiegokolwiek sensu spełzły jednak na niczym. Frasowało
mnie to równie mocno jak przebiegające po mym karku ciarki, nowo
odkryta umiejętność odczuwania oraz stale nawracające koszmary.
Wow. Lista moich wariactw stale się wydłużała, czyż nie?
W czasie porannych lekcji bujałam w obłokach, jednak, jak zawsze,
udało mi się nie rzucić nikomu w oczy. Działało to na moją korzyść, jako że
nie słyszałam zupełnie nic z tego, o czym mówili nauczyciele. Sądziłam, że
uda mi się wybudzić z tego stanu, ale przyszła pora na trzecią część zajęć i
wciąż nie umiałam się na niczym skupić, co pozwoliło mi podejrzewać, że
już nigdy nie odzyskam zdolności logicznego rozumowania.
Spytacie, czemu trzecia część zajęć była aż tak istotna? Cóż, dlatego
że właśnie wtedy miałam astronomię, którą dosłownie uwielbiałam. Nawet
podczas tych dni, kiedy dopadały mnie nagle atakujące mnie ze wszystkich
stron emocje, nadal potrafiłam skupić się na rekonstrukcji nocnego nieba,
upstrzonego świecącymi srebrzyście gwiazdami oraz delektować się tym
widokiem.
Mimo wszystko, to, jak patrzyłam na gwiazdy, zanim nie byłam
jeszcze zdolna do odczuwania czegokolwiek, oraz to, jak patrzyłam na nie
teraz, drastycznie się od siebie różniło. Wcześniej wydawało mi się, że
jestem zobligowana do spoglądania na nie, zupełnie jakby jakaś
niewidzialna siła, nad którą nie miałam żadnej kontroli, mnie do tego
zmuszała. Teraz jednak, kiedy się w nie wpatrywałam, odczuwałam
potrzebę... pewną przynależność do ich świata. Chyba tak najlepiej należało
opisać ten stan. Kiedy po raz pierwszy – naprawdę pierwszy – przepełniło
mnie uczucie szczęścia, leżałam w swoim łóżku, wyglądając przez okno i
gapiąc się na harmonijnie ze sobą współistniejące gwiazdy. Właśnie wtedy
pojawiło się łaskotanie, a ja niespodziewanie się uśmiechnęłam. Zrobiło mi
się ciepło na sercu, a radość dosłownie rozrywała mnie od środka.
Następnego ranka, kiedy wkroczyłam do stylizowanej na planetarium sali
lekcyjnej, doświadczyłam czegoś bardzo podobnego. Od tej pory, zawsze
wyczekiwałam momentu, kiedy udam się na zajęcia z astronomii.
Dzisiaj jednak czułam się kompletnie zdezorientowana i osiągnięcie
stanu szczęśliwości okazałoby się zapewne wyzwaniem. Zbyt wiele działo się
we wnętrzu mojej głowy.
Wkroczyłam do sali nieco wcześniej niż trzeba, co było typowym dla
mnie zachowaniem, skoro nie miałam z kim porozmawiać w przerwach
między lekcjami. Wdrapałam się po schodach na sam szczyt niewielkiego
planetarium oraz zasiadłam przy zajmowanym zazwyczaj przez siebie
stoliku, który stał w odległym kącie, w tej części pomieszczenia, w jakiej
gromadziły się wszystkie samotne dzieciaki. Wyjęłam książkę z torby, którą
powiesiłam na oparciu krzesła. Aby zabić czas – oraz podjąć próbę
skoncentrowania uwagi na czymkolwiek poza nowym uczniem, którego nie
widziałam ani razu, odkąd uderzył mnie drzwiami w łokieć – zapoznałam
się pobieżnie z przerabianym dziś tematem. Szło mi to raczej opornie, jako
że jedyne, o czym rozmyślałam, to jego wspaniałość. Analizowałam też
nienawiść bijącą z jego zielonych oczu, kiedy się ode mnie oddalał, oraz
zastanawiałam się nad sensem elektryczności, która przenikała moją skórę,
kiedy przebywałam w jego towarzystwie. Mogłam się założyć, że nadal ją
czułam.
Wreszcie rozbrzmiał dzwonek i zaczęły się lekcje. Pan Sterling
przejął pałeczkę. Prawie wcale nie zwracałam na niego uwagi, nie unosząc
nawet wzroku, kiedy wyczytywał moje nazwisko oraz gdy odpowiadałam:
„tutaj”.
Kiedy nauczyciel przestał wyczytywać uczniów z listy, przeszedł
płynnie do ogłoszeń. Zazwyczaj, proceder ten odbywał się w podobny
sposób, jednak dzisiaj mocno mnie zaskoczył.
– Dobrze, moi drodzy, musimy omówić parę kwestii, zanim
zaczniemy zajęcia. – Pan Sterling przełknął głośno ślinę, starając się uciszyć
szepty, które nagle wybuchły w klasie. Nadal wlepiałam spojrzenie w
stronice podręcznika, słuchając go tylko pobieżnie. On zaś kontynuował: –
Po pierwsze, chciałbym wam zakomunikować, że dołączyło dziś do nas
dwoje nowych uczniów.
Czy on właśnie użył sformułowania „dwoje nowych uczniów”?
Wreszcie spojrzałam w stronę biurka nauczyciela. Pan Sterling stał
za nim, mając na sobie pomięty szary garnitur oraz krawat w czerwone
paski. I, do licha, tuż obok niego tkwił nowy chłopak w szkole. Na jego
obliczu gościła znudzona mina. Nowy krzyżował ramiona na piersiach, a
jego zielone oczy lśniły we fluorescencyjnej poświacie umieszczonych w
pomieszczeniu lamp.
Widok jego osoby sprawił, że serce zaczęło mi szybciej bić.
Westchnęłam niekontrolowanie, śpiesznie zakrywając sobie usta dłonią.
Zamarzyłam o tym, aby walnąć się w czoło z racji tak śmiesznej reakcji.
Kelsey Merritt – czyli główna cheerleaderka, która siedziała w ławce
przede mną – odwróciła się za siebie i zaadresowała mi jedno ze spojrzeń w
stylu: „jesteś straszną frajerką”. Jeszcze kilka miesięcy temu ledwo zdawała
sobie sprawę z mojego istnienia. Szczerze powiedziawszy, wolałam
wcześniejszą wersję, ponieważ świadomość mego istnienia owocowała
nieprzyjaznymi spojrzeniami oraz przykrymi komentarzami. Na szczęście,
nijak na to nie reagowałam. A już na pewno nie na zewnątrz. Dziś jednak
nie obeszło mnie to nawet w środku, ponieważ w moim umyśle kłębił się
miliard innych myśli, które z trudem przetwarzał. Czemu widok jakiegoś
chłopaka wpędzał mnie w taki stan? Teraz bowiem, jedyne, nad czym
mogłam się zastanawiać, to jak piękne były jego oczy oraz że z wielką
rozkoszą przeczesałabym palcami te potargane, ale i tak idealne, brązowe
włosy. A także jak...
Nagle, nieznajomy spojrzał prosto na mnie, a w jego tęczówkach
skrywała się ta sama nienawiść, jaką oglądałam wcześniej. Zamrugałam
powiekami, odchylając się na oparcie krzesła. W kącikach mych oczu
zalśniły łzy, które groziły wypłynięciem. Nieśpiesznie zaczerpnęłam oddech.
Nie rozpłaczę się przez jakiegoś kolesia. Nie.
− To Aislin Avery. – Pan Sterling wskazał ręką dziewczynę, której
nawet nie zauważyłam, a która, jak się okazało, stała u boku nauczyciela.
Była niska i szczupła. Miała złociste blond włosy, które spływały
falami po jej ramionach. Posiadała też tak samo soczyste zielone oczy jak
nowy chłopak. Włożyła na siebie opalizujący różowy sweter, jeansy oraz
futrzane saszki. Natychmiast odniosłam wrażenie, że szybko zaprzyjaźni się
z Kelsey Merritt. Wiem, źle to o mnie świadczy. Naprawdę nie powinnam
nikogo oceniać.
− A to jej brat, Alex Avery – powiedział pan Sterling, wskazując
dłonią na nowego ucznia.
Alex Avery? Jego imię wydało mi się dziwnie znajome. Czemu? Nie
należałam przecież do osób, które miały tyle znajomych, iż nie mogły ich
wszystkich spamiętać. Poza tym, gdyby faktycznie tak się stało,
zapamiętałabym go. Mimo to... nadal odnosiłam wrażenie, że przeżywam
właśnie déjà vu moment.
− Teraz musimy znaleźć wam jakieś miejsca – powiedział pan
Sterling, przeszukując wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu wolnych
krzeseł.
Dwa wolne krzesła znajdowały się przy moim biurku, ale nie byłam
pewna, jak odebrałabym fakt, że mam współlokatorów. Nie wiedziałam, jak
zareaguję na każdą nową osobę obok mnie.
Dłoń Kelsey Merritt wystrzeliła w powietrze.
Pan Sterling westchnął.
− Tak, Kelsey?
Dziewczyna zaprezentowała w uśmiechu śnieżnobiałe zęby,
nawijając na palec kosmyk platynowych włosów.
− Chciałam zaoferować Alexowi, aby usiadł obok mnie.
To było bardzo miłe z jej strony, jako że dzieliła przecież ławkę z
dwiema swoimi najlepszymi przyjaciółkami, Anną Miller oraz Sarah
Monroe, które śmiało mogłyby pretendować do roli jej klonów, w związku z
czym przy stoliku nie stało ani jedno wolne krzesło. Wykrzywiłam się w
grymasie do tyłu jej blond głowy, nagle roszcząc sobie prawo do Alexa. I tak,
zgoda, zdawałam sobie sprawę, iż nie mam ku temu podstaw. Zapowiadało
się jednak na to, że jeśli szło o jego osobę, nie kontrolowałam swoich
poczynań.
− To nie będzie konieczne, Kelsey – odparł pan Sterling, ja zaś
odniosłam wrażenie, że gdyby słowa były w stanie wyrażać wywrócenie
oczami, to właśnie by się to wydarzyło. – Gemma ma dwa wolne miejsca
przy swojej ławce. Nasi nowi znajomi mogą tam usiąść. Dzięki temu, nikt
nie będzie musiał się przesiadać. – Mężczyzna wycelował we mnie palcem,
instruując Alexa oraz jego siostrę: – Idźcie tam i usiądźcie.
Przyszła chwila, by ludzie, z którymi uczęszczałam na te same zajęcia
od dwunastu lat, wreszcie mnie dostrzegli. Ich spojrzenia zaczęły mi ciążyć,
w związku z czym zapragnęłam dysponować mocą uczynienia siebie samej
niewidzialną. Łaskotanie z tyłu karku uzmysłowiło mi, iż przeżywam
właśnie swoje pierwsze w życiu zakłopotanie. Zatopiłam się głębiej w
siedzenie i skupiłam wzrok na blacie ławki.
Siedziałam tak jeszcze wtedy, gdy ktoś położył książki na stoliku z
głośnym łoskotem.
− Cześć. – Dziewczyna o imieniu Aislin uśmiechnęła się do mnie,
siadając obok. – Jestem Aislin.
Odwzajemniłam jej gest. Czy wspominałam już, że moje
umiejętności nawiązywania kontaktów są do bani?
− Jestem Gemma.
Nowa koleżanka ponownie się rozpromieniła, otwierając plecak i
wyciągając z niego zeszyt oraz długopis. Ktoś wysunął sąsiednie krzesło, na
którym po chwili spoczął Alex. Wstrzymałam oddech, czekając w
podenerwowaniu, aż zaatakuje mnie elektryczność. Czekałam. Czekałam
dalej. I dalej. Mrowienie na skórze postanowiło najwyraźniej stanowić moje
zmartwienie.
Dziwne.
Pan Sterling zaczął opowiadać o obrazach nieba. Sporządziłam parę
notatek, ale bezustannie łapałam się na tym, że gapię się na Alexa. Ten nie
robił zupełnie nic, nawet nie notował. Odchylał się na swoim krześle,
splatając dłonie na karku. Miał półprzymknięte powieki. Wyglądał tak,
jakby zajęcia zupełnie go nie obchodziły; jakby nie interesowało go czy straci
wątek, czy nie.
Chłopak zwrócił się twarzą w moją stronę akurat wtedy, gdy się na
niego gapiłam, i otworzył oczy. Nasze spojrzenia spotkały się, a ja
natychmiast zamarłam, niezdolna zaczerpnąć oddechu. A wtedy...
zmiażdżył mnie wzrokiem. Chciałabym móc wam odpowiedzieć, że w tym
właśnie momencie postanowiłam przestać zachowywać się jak kretynka
względem faceta, który najwyraźniej mną gardził, i odwzajemniłam mu się
takim samym spojrzeniem. Ale twierdząc tak, okłamałabym was. Jedyne, na
co się zdobyłam, to ucieczka przed jego wzrokiem i skoncentrowanie się na
stronicach leżącej przede mną książki.
O tak, jestem tchórzem.
*****
Zajęcia wlokły się tak bardzo, że ledwo to wytrzymywałam.
Elektryczność wciąż nie dawała o sobie znać, co pozwoliło mi sądzić, że być
może wszystko sobie zmyśliłam. Zapewne byłam dziś rano wyjątkowo
przemęczona, co spowodowało, iż umysł płatał mi sztuczki. Sypiałam
bardzo źle, odkąd nieustannie przeżywałam w koszmarach własną śmierć.
Być może jednak faktycznie odchodziłam od zmysłów. Działo się ze mną
tyle rzeczy, że to mogło zaklasyfikować mnie jako czubka.
Gdy dochodziłam już do konkluzji, iż zgubiłam piątą klepkę, coś
poczułam: jedynie pojedynczą iskrę. Świerzbienie okazało się na początku
ledwo wyczuwalne i ograniczyło się wyłącznie do opuszek moich palców,
potem jednak przybrało na sile, przechodząc również na moje barki oraz
plecy. Musiałam wyrównywać oddech i przypominać sobie o tym, iż tlen jest
mi potrzebny, ponieważ całe moje ciało zalała fala ciepła.
Posłałam Alexowi spojrzenie, ciekawa, czy wykazuje jakieś oznaki, że
dzieli ze mną elektryczne doznanie. Chłopak sprawiał wrażenie znudzonego.
I to znudzonego w stu procentach. Gapił się leniwie w stronę pana Sterlinga,
który mamrotał coś na temat gwiazd oraz ich położenia i... nie wiem, ale
jego słowa brzmiały dla mnie bardzo odlegle i abstrakcyjnie.
Jako że Alex wyglądał na bardzo odprężonego i spokojnego,
podejrzewałam, iż nie było sposobu, aby poczuł tę dziwną elektryczność.
Zgadywałam, że działa to tylko w jedną stronę. Oczywiście, że tak. Przecież
sytuacja dotyczyła mnie, Królowej Dziwactw.
Potem jednak... zerknęłam ponownie na nowego ucznia, odkrywając,
że mocno zaciska dłonie w pięści. Jego szczęka znajdowała się w takim
położeniu, iż można by odnieść wrażenie, że z całej siły zagryzał zęby. Być
może doznanie nie zostało przypisane jedynie do mnie. A może wykład pana
Sterlinga okazał się niemożliwy do zniesienia.
Kiedy Alex przeczesał dłonią włosy, pochwycił mój wzrok. Powinnam
była go odwrócić. Ile razy przecież złapałby mnie na gapieniu się na siebie,
by nazwać mnie w końcu natrętem? Kiedy jednak raz na niego spojrzałam,
nie mogłam przestać tego robić, zupełnie jakby jakaś magnetyczna siła mnie
do tego zmuszała.
Serce zabiło mi mocniej w piersi, gdy wpatrywałam się w niego
szeroko otwartymi oczami. Chłopak również nie uciekał ode mnie
wzrokiem. Nie mrugnął choćby powieką, a na jego obliczu malowały się
powaga oraz troska, zupełnie jakby nie był pewien, co myśleć o całej tej
sytuacji. Podzielałam ten stan.
Czas jakby zatrzymał się w miejscu, a elektryczność rozlewała się po
mojej skórze, która wrzała coraz bardziej i bardziej. Czułam się tak, jakbym
unosiła się w powietrzu, jednocześnie z trudem oddychając. Każdy
pojedynczy oddech przychodził mi z wyraźnym trudem. Właściwie to moje
funkcje oddechowe całkowicie ustały. Sala lekcyjna zaczęła się kołysać, jako
że brakowało mi powietrza. To wtedy uświadomiłam sobie, że nie
oddycham.
Ups.
Zaczerpnęłam oddech.
Alex zamrugał powiekami, przerywając nasz kontakt wzrokowy.
Nagle skoncentrował się na tym, co działo się na przedzie klasy.
Przyglądałam mu się, zafrasowana i w pewnym sensie smutna. Dlaczego
atakowały mnie takie emocje – nie umiałam stwierdzić. Cóż, przynajmniej
jeśli idzie o część związaną ze smutkiem. Zafrasowanie dało się łatwo
wytłumaczyć. Dwoje ludzi łączy dziwna elektryczność. Czy coś może
frapować jeszcze bardziej niż to?
Które z nas za to odpowiadało? Gdyby przyszłoby mi zgadywać,
obstawiłabym siebie, jako że to mnie przecież trzymały się wszelkie
dziwaczności. Skoro jednak to ja to na nas ściągałam, to czemu działo się to
tylko wtedy, kiedy przebywałam obok niego?
− No dobrze, wszyscy bierzcie się do pracy. – Głos pana Sterlinga
wyrwał mnie z zamyślenia.
Świetnie. Do pracy nad czym?
Ostrożnie zerknęłam na Aislin, starając się wymyślić, co, do licha,
jest grane.
− Cóż – otworzyła swój podręcznik – jak niby mielibyśmy to
zrobić?
Zagapiłam się na nią pustym wzrokiem. Zrobić co?
Wyczuwając moją dezorientację, powiedziała:
− Powinniśmy opracować pytania końcowe w grupie.
− Och – odparłam jak rasowa idiotka. Mentalna notka: zwracać
uwagę na to, co dzieje się wokoło. – Hmm... moim zdaniem moglibyśmy
podzielić te pytania między naszą trójkę.
− Tak właśnie postępujecie, kiedy pracujecie w grupach? –
zapytała.
− Jasne – odpowiedziałam jej, z trudem wstrzymując wybuch
śmiechu.
Pracowałam w grupach tylko wtedy, gdy nauczyciel mnie do tego
zmusił. A jako że szkołą rządziło prawo „siedź, gdzie masz ochotę i pracuj z
ludźmi, z którymi siedzisz”, nigdy dotąd nie doświadczyłam czegoś takiego
jak praca zespołowa. Nigdy. Ponieważ siedziałam sama. Przez cały czas.
− Czemu w ogóle musimy pracować w grupie? - wtrącił się Alex, a
jego głos był ostry jak okruchy szkła.
W tym momencie popatrzył na mnie, a w jego oczach kryło się tyle
nienawiści, że mogłaby mnie stopić.
− Alex, skończ z tym – syknęła Aislin. – Serio. Bądź miły.
Cóż, najwyraźniej nie tylko ja zauważyłam jego nienawiść względem
mnie.
Chłopak pokręcił głową.
− Nie musimy z kimś współpracować, tylko dlatego że nauczyciel
tak zarządził.
Opadła mi szczęka.
JJJeeessssssiiicccaaa SSSooorrreeennnssseeennn --- FFFaaalllllleeennn SSStttaaarrr 000111 --- TTThhheee FFFaaalllllleeennn SSStttaaarrr TTTłłłuuummmaaaccczzzeeennniiieee::: TTTrrraaannnssslllaaatttiiiooonnnsss___CCCllluuubbb TTTłłłuuummmaaaccczzzeeennniiieee::: VVVaaammmpppiiirrreeeEEEvvveee KKKooorrreeekkktttaaa::: KKKaaaaaajjjjjjaaaaaa KKKooorrreeekkktttaaa cccaaałłłooośśśccciii::: sssyyylllwwwiiikkkrrr
RRRooozzzdddzzziiiaaałłł 111 Pośrodku ciemnego lasu, prześladowana przez zimowy chłód, biegłam, aby ocalić swoje życie. Moje stopy dudniły ciężko o śnieg, podczas gdy gromki ryk odzianych na czarno potworów o lśniących oczach deptał mi po piętach. Zrezygnowana, przeciskałam się przez gąszcz łamliwych sosen, a pozbawione liści gałęzie smagały moją skórę. Śnieg dostawał się do wnętrza moich tenisówek, przesiąkając coraz wyżej i wyżej przez nogawki moich spodni wraz z każdym stawianym przeze mnie krokiem. Moje serce biło szaleńczo. Płuca mocno mi się zacisnęły, grożąc eksplozją od wycieńczenia. Temperatura powietrza nieustannie spadała. Wokoło unosiła się mgła. Zbliżali się. Byli zbyt blisko, jak na mój gust. To właśnie takimi umiejętnościami dysponowały te stwory – potrafiły obniżyć temperaturę powietrza tak drastycznie, że natychmiast unosiły się w nim kryształki lodu. Gdyby mnie dopadli – byłoby po mnie. Przynoszony przez nich mróz wpędziłby mnie w hipotermię w zaledwie ułamku sekundy. Rzuciłam spieszne spojrzenie przez ramię, zmuszając swoje znieczulone nogi do dalszego poruszania się. Żółte przebłyski przedarły się pomiędzy drzewami. Pokrywająca ziemię połać lodu rozpękła się pod naciskiem moich stóp, wbijając mi się w pięty. Odwróciłam spojrzenie, zmuszając się do jeszcze szybszego biegu. – Gemmo, nie ma sensu uciekać. – Męski, tubalny głos rozbrzmiał w mroku nocy. Był to dokładnie ten sam głos, który zawsze manifestował swoją obecność, nim dopadły mnie potwory. – Bez względu na to, czego byś nie zrobiła, i tak nie uciekniesz. Odgłos pękających gałązek oraz chrzęszczących kroków brzmiał znacznie wyraźniej. Mięśnie mi zwiotczały, nie pozostawiając innego
wyboru niż zwolnienie do ospałego truchtu. Mroźna bryza smagnęła moją skórę na moment przed tym, nim lodowate palce zacisnęły się wokół mego karku, szarpiąc mnie w tył. Moje kości zagruchotały na znak protestu. Pisnęłam wbrew własnej woli i otworzyłam usta, aby wrzasnąć, ale spomiędzy mych warg wypłynął jedynie szept. Przeniosłam ciężar ciała w przód, szamocząc się, wierzgając i próbując oswobodzić z całą drzemiącą we mnie siłą. Na nic się to jednak nie zdało. Moje ramiona oraz nogi poruszały się w zwolnionym tempie. Krew zaczęła mi zamarzać, a żyły pociemniały, tworząc na mej skórze sino-purpurowe linie. − Powiedziałem ci przecież, że to nie ma sensu. – Wysoki, krzepki mężczyzna pojawił się tuż przede mną. Palce zasłoniętego czarnym kapturem potwora zatopiły się głębiej w moje ciało. – Jak już ci mówiłem, nie uciekniesz. – Facet wyszczerzył się w uśmiechu, który sprawiłby zapewne, iż zimny dreszcz przebiegłby w dół mego kręgosłupa, gdybym aktualnie i tak nie zamarzała na śmierć. Złocista poświata księżyca spłynęła z nocnego nieba, podświetlając bliznę zdobiącą jego lewy policzek. Jego czarne włosy pasowały do ciemnych, bezdennych oczu. − Skończcie z nią – rozkazał. Odziane w czarne płaszcze monstra wyłoniły się zza drzew, a w ich żółtych ślepiach czaił się głód. Próbowałam ponownie krzyknąć, kiedy lód smagnął moje ciało. Usłyszałam złowieszczy śmiech i poczułam, że upadam. Wtedy wszystko przesłoniła czerń.
RRRooozzzdddzzziiiaaałłł 222 Obudziłam się, walcząc o oddech. Mój zdezorientowany umysł nadal sądził, że leżę rozciągnięta na leśnej ściółce, umierając z odmrożenia wywołanego śmiercionośnym dotykiem potworów. Że ciepłe w odcieniach ściany otaczające mój pokój to jedynie iluzja, jaką wytworzyłam, aby uspokoić się w chwili śmierci. Poderwałam się z posłania z przyśpieszonym pulsem i wyplątałam się z okryć. Strużki potu spływały w dół po mojej skórze, sprawiając, że koszulka przywarła mi do pleców. Potarłam powieki i kilkakrotnie nimi zamrugałam, przekonując się, że moja sypialnia dalej znajduje się na swoim miejscu. Nie stwierdziłam żadnej wrogiej obecności, co natychmiast mnie zrelaksowało. To był tylko sen, tak samo jak działo się to ubiegłej nocy oraz noc przed nią. Nieśpiesznie nabrałam powietrza w płuca, pozwalając sercu zacząć bić w zwyczajowym tempie, po czym zeskoczyłam z posłania. Dywan wydał się mym stopom zimny w dotyku. Opatuliłam się kocem i podeszłam do okna. Różowa poświata wstającego zza widnokręgu słońca wylewała się już znad szczytów ośnieżonych gór, całując się z wierzchołkami sosen. Tych samych sosen, przez których gęstwinę się przeciskałam, co następowało każdej nocy tuż po tym, jak zasnęłam, ponieważ, bez względu na to, czego bym nie zrobiła, nie mogłam oswobodzić się od koszmarów. Oczywiście, owe koszmary stanowiły jedynie czubek góry lodowej uosabiającej szaleństwo, jakie rządziło moim życiem. Kiedy nie spałam, musiałam borykać się z o wiele większymi problemami. Tymi prawdziwymi. Tymi, których nie mogłam odpędzić mrugnięciem powiek.
Wszystko zaczęło się, zanim pojawiły się te realistyczne sny. Wcześniej w ogóle nie śniłam. Tak, dobrze mnie słyszeliście. Nigdy nie miewałam snów. Okej, teraz myślicie zapewne, że jestem porąbana. Zanim jednak postanowicie dojść do jakichkolwiek konkluzji, pozwólcie, że się wytłumaczę. Musicie zrozumieć, że nie zawsze byłam tą dziewczyną, którą jestem teraz. Słowo „podekscytowana” znaczyło dla mnie tyle, co nic. Jeśli miałabym wyrazić się ściślej, to prawie wszystko odbierałam w podobny sposób. Mój umysł zwykł bywać tak pusty jak czysty arkusz papieru. Kompletnie nic się w nim nie działo. Nie zrozumcie mnie źle: chodziłam, rozmawiałam z ludźmi, oddychałam oraz normalnie funkcjonowałam. Po prostu nic nie czułam. Wiem, to zwariowane. Ale wtedy mogłam przynajmniej mniej się przejmować. Nagle, około miesiąca temu, coś się we mnie zmieniło. Tamten dzień zaczął się jak każdy inny wcześniej. Zajmowałam się właśnie rutynowymi czynnościami, ubierając się do szkoły, kiedy poczułam dziwne łaskotanie z tyłu karku. Zafrasowana, pobiegałam do lustra, aby sprawdzić, czy nie mam na swojej bladej skórze żadnych śladów ani użądleń. Nie doszukałam się tam jednak kompletnie niczego, poza normalnym dla mnie zestawem drobnych piegów. Składając to na karb zbyt wybujałej wyobraźni, chwyciłam plecak i zbiegłam po schodach na śniadanie. To właśnie wtedy poczułam najdziwniejszą rzecz, jaka kiedykolwiek mnie spotkała – obezwładniający i budujący się w moim wnętrzu smutek. Kilka sekund później rozpłakałam się i z oczu pociekły mi prawdziwe łzy. To było dziwaczne doświadczenie. Do tej pory, przynajmniej dokąd sięgałam pamięcią, nigdy mi się coś takiego nie przytrafiło. Od tego momentu moje życie kompletnie się zmieniło. Nagle pojawiało się tamto dziwne łaskotanie i, bam, aż skakałam
do góry z radości. Albo gotowałam się ze wściekłości. Albo... cóż, sami wiecie. Kiedy atakowała mnie jakaś emocja, nigdy już nie dawała mi spokoju. Na samym początku naprawdę starałam się mieć wszystkie nowe doznania pod kontrolą. Jeden z podobnych incydentów wydarzył się w szkole, kiedy doznałam nagłego napadu wściekłości i zaczęłam drzeć się w trakcie wykładu pana Belforda, dotyczącego ruchu płyt tektonicznych. Koledzy z klasy gapili się na mnie jak na wariatkę, co było w pełni zrozumiałe. Rzecz w tym, że jedynie prawdziwy świr wylewałby łzy, słysząc o wędrówce kontynentów. Tak czy inaczej... Kilka razy zasiadałam do przeglądania Internetu, aby znaleźć tam odpowiedź na pytanie, co się ze mną dzieje, ale nie wpadłam na nic, co jakkolwiek wiązałoby się z tym, przez co przechodziłam. Najwyraźniej to, co mnie spotkało, było w stu procentach odosobnionym przypadkiem. Uznałam to za coś wspaniałego. Po prostu cudownego. Moje życie byłoby o wiele prostsze, gdyby... Dźwięk budzika spłoszył mnie tak bardzo, że aż podskoczyłam i obróciłam się wokół własnej osi. Boże, moje koszmary zmieniały mnie w rozdygotaną histeryczkę. Wcisnęłam guzik wyciszający alarm. Pora iść do szkoły. Ugh. Lekcje stanowiły najmniej lubianą przeze mnie porę dnia. Wcześniejsza niemożność odczuwania jakichkolwiek emocji spowodowała, że izolowałam się od wszystkich i wszystkiego, co zaowocowało tym, iż teraz nie posiadałam żadnych przyjaciół. Wcześniej ani trochę mi to nie przeszkadzało, ponieważ nie miałam pojęcia, co właśnie traciłam. Teraz jednak... cóż, chodzenie do szkoły i nieposiadanie żadnych znajomych, było jak wymachiwanie bekonem przed nosem psa – uosabiało ciągłą i niezaprzeczalną torturę. Nienawidziłam patrzeć, jak wszyscy gawędzą ze sobą w grupkach, podczas gdy ja trzymałam się na uboczu.
Rzuciłam koc na posłanie i wciągnęłam na siebie parę jeansów oraz czarny podkoszulek. Przeciągnęłam szczotką przez swoje długie, splątane brązowe włosy i związałam je w kucyk. Podeszłam do długiego na całą wysokość drzwi lustra i rzuciłam śpieszne spojrzenie na swoje oblicze. Moje nogi były zdecydowanie za długie, skóra zbyt blada, natomiast oczy... te okazały się fioletowe. Tak, wiem, to dziwaczne. Dziwaczności świetnie jednak do mnie pasowały. Marco oraz Sophia – moi dziadkowie, którzy nalegali, aby mówić im po imieniu, urzędowali już w ulokowanej na parterze kuchni. Sophia stała pochylona nad kuchenką. Coś syczało w garnkach, a w powietrzu unosił się aromat bekonu. Marco siedział przy stole, zasłonięty czytaną właśnie poranna gazetą. Pomieszczenie było małe i jasno oświetlone, co nadawało ścianom tak żółtą barwę, że patrzenie na nie prawie oślepiało. W połączeniu z szafkami kuchennymi, – które zdaniem mojej babci miały być błękitne, choć nie nabrałoby się na to nawet dziecko – kuchnia wyglądała jak wyjęta żywcem z jakiegoś lunaparku. Sięgnęłam po stojącą na szafce miskę i zajęłam miejsce przy stole. Dziadek zerknął na mnie znad gazety, a okulary z grubą, czarną oprawką zsunęły mu się delikatnie z nosa. − Gemmo – wymruczał i skinął delikatnie głową. Uśmiechnęłam się w wymuszony sposób. Mieszkałam z Marco oraz Sophią, odkąd skończyłam roczek, a moi rodzice zginęli w fatalnym w skutkach wypadku samochodowym. Wiedziałam o nich tylko to – jak umarli. Spytałam o nich dziadków kilka tygodni temu, tuż po tym, jak doświadczyłam tego zwariowanego łaskotania na karku. Stwierdzenie, że ześwirowali w reakcji na moje pytanie, byłoby
znaczącym niedopowiedzeniem. Natychmiast przyjęli postawę bojową, wymagając na mnie, bym nigdy więcej o to nie dopytywała. Kiedy zalałam się łami i zaczęłam się drzeć, sprawy jeszcze bardziej się pokomplikowały. Skończyło się na tym, że wybiegłam pędem z pokoju. Wtedy nasze i tak już napięte relacje jeszcze bardziej się pogorszyły. Ledwo co ze sobą rozmawialiśmy, co jednak nie stanowiło dla mnie wielkiej odmiany, skoro podobnie było również przed naszą kłótnią. Przez ostatnich kilka tygodni próbowałam zrozumieć, z jakiego powodu nie chcieli wyjawić mi niczego na temat rodziców. Jedyne, co zdołałam wymyślić, to to, że być może rozmawianie o nich było dla nich zbyt bolesne. Istniała albo taka możliwość, albo to, że dziadkowie zwyczajnie mnie nie lubili. Nie tylko moje pytanie o rodziców sprawiło, że Marco oraz Sophia zachowywali się dziwacznie. Ilekroć przebywałam blisko nich, czułam, że się wzdrygają, a atmosfera w pomieszczeniu robiła się tak ciężka jak powietrze do cna wysycone wilgocią. Pewnego dnia weszłam do kuchni z uśmiechem na ustach, a gdy babcia zobaczyła mnie w takim stanie, wypuściła z rąk kubek. Marco wybiegł z pomieszczenia, trzaskając za sobą tylnymi drzwiami. Najwyraźniej, o wiele bardziej odpowiadałam im w dawnym bezosobowym wcieleniu. Nie umiałam wymyślić, czemu tak się działo. Ja się sobie taka nie podobałam. Dziadkowie nigdy też nie zadali mi pytania o mą nagłą umiejętność odczuwania. Czy gdybyście posiadali dziecko, które zachowywałoby się jak pozbawiony emocji zombie i nagle zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni, to nie świętowalibyście tej cudownej metamorfozy i porozmawialibyście z nim na ten temat, zamiast się na nie wściekać? Ja na pewno. Jako że Marco oraz Sophia postanowili najwyraźniej nic o tym nie wspominać, zdecydowałam się zachować owo łaskoczące doznanie tylko dla
siebie. Poza tym, miałam niezachwiane przeczucie, że gdybym im to wyznała, otrzymałabym bilet w jedną stronę do domu wariatów. − Chcesz trochę bekonu? – Głos Sophii wyrwał mnie z zamyślenia. Mięso skwierczało na patelni, podczas gdy babcia stukała stopą o wyłożoną kafelkami podłogę. Przypominała mi kobiety z seriali telewizyjnych z lat pięćdziesiątych: jej kasztanowe włosy były zwinięte w koczek, a biały fartuch przepasał kwiecistą sukienkę. − Jasne – odpowiedziałam, wstając z miejsca. Chciałabym, aby łączyły nas bliższe stosunki. Jasne, doskonale rozumiałam, że powinnam być wdzięczna losowi za dziadków, którzy karmili mnie i dawali mi dach nad głową. Nie zrozumcie mnie źle – tak właśnie czułam. Ale byłoby mi o wiele przyjemniej, gdyby Sophia oraz Marco odzywali się do mnie częściej, niż wymagały tego okoliczności. Albo od czasu do czasu się do mnie uśmiechnęli. Czy prosiłam o zbyt wiele? – Ale najpierw muszę uruchomić samochód. − Marco już cię wyręczył – powiedziała zdawkowo babcia. − Och. – Odwróciłam się w stronę dziadka. – A zatem... Dźwięk sunącego po kafelkach drewna wybił mnie z rytmu. Marco podniósł się z siedzenia. Był naprawdę wysoki i wyglądał na silnego. Złożył gazetę i wepchnął ja sobie pod ramię. – Idę, hmm... – Nie dokończył wypowiedzi, po czym pędem opuścił kuchnię. Dziadek zachowywał się w ten sposób naprawdę często. Mamrotał do siebie i urywał w połowie zdania. Był emerytowanym sprzedawcą, jednak wyobrażenie go sobie w tej roli wydawało się naprawdę trudne, skoro z trudem podtrzymywał ze mną konwersację. Szpachelka zabrzęczała, kiedy Sophia cisnęła ją na ladę.
− Weź sobie talerz i nałóż sobie bekonu. – Jej ponaglający ton sugerował, iż powinnam się pośpieszyć i czym prędzej zejść jej z oczu. Tak też uczyniłam, śpiesząc w kierunku kontuaru, gdzie nałożyłam sobie kilka plasterków bekonu oraz trochę smażonych jajek. Następnie spożyłam posiłek w tak szaleńczym tempie, że o mały włos dwukrotnie się nie zakrztusiłam. Kiedy uporałam się ze śniadaniem, pokonałam zaśnieżony podjazd, wdrapując się do wyblakłego błękitnego Mitsubishi Mirage, który wydawał z siebie głośny klekoczący odgłos, ilekroć nacisnęłam pedał gazu i odjechałam w kierunku szkoły. Marco oraz Sophia podarowali mi ten pojazd sześć miesięcy temu, gdy zdecydowali, iż są już zmęczeni przywożeniem i odwożeniem mnie z przystanku autobusowego, który ulokowano w odległości około dziesięciu mil od domu. Widzicie, mieszkałam w naprawdę małym, ale bardzo rozległym miasteczku o nazwie Afton, gdzie dojazd gdziekolwiek zawsze wymagał sporo czasu. Miasteczko słynęło z dwóch rzeczy: słynnego łosiowego łuku, utworzonego z prawdziwego poroża łosi oraz talentu do gromadzenia niewyobrażalnych wprost ilości śniegu przez dziewięć miesięcy w roku. Nie byłam fanką zimna oraz mrozu w jakiejkolwiek formie albo postaci, a zatem mieszkanie tutaj przypominało dla mnie wcielenie się w niedźwiedzia polarnego, który próbował zaaklimatyzować się na Hawajach – było to niemożliwe, a przede wszystkim kompletnie niepraktyczne. Kiedy za kilka miesięcy skończę szkołę, spakuję wszystkie swoje manatki i przeniosę się do jakiegoś ciepłego miejsca, gdzie nie będzie ani jednej góry. Dziś rano, już i tak fatalne warunki na drogach jeszcze się pogorszyły, ponieważ temperatura powietrza spadła poniżej pięciu stopni i
zmarzlina pokrywała dosłownie wszystko wokoło. Tak, pięć stopni poniżej zera, nie żartuję1. Jadąc w tempie poruszania się ślimaka, przesłuchałam prawie całą płytę „Taking Back Sunday”, czyli jednego z mych ulubionych zespołów, zanim dotarłam wreszcie do szkoły. Zaparkowałam wóz akurat wtedy, gdy dzwonek na lekcje rozbrzmiał z pełną mocą, docierając również na przypominający lodowisko parking. Nie przejmowałabym się zbytnio spóźnieniem, gdybym w ubiegłym miesiącu nie zbliżyła się do absolutnego rekordu w tej dziedzinie. Kiedy wkroczyłam na chodnik z zamiarem bicia rekordu w sprincie, musiałam gwałtownie przystanąć, ponieważ łaskotanie zaatakowało mnie znienacka, wbijając się w skórę mego karku niczym igła do tatuażu. Wstrzymałam oddech, czekając, co nastąpi. Każde podobne doświadczenie przypominało otwieranie prezentu. Nigdy nie wiedziałam, jaka emocja kompletnie mnie obezwładni. Nie miałam też pojęcia, czy mi się to spodoba, czy też zapragnę zamienić to na cokolwiek innego. Minęło kilka sekund, ale nie poczułam niczego nowego. Cóż, oczywiście poza wrażeniem, że nie jestem sama. Nie myliłam się. Kilka innych osób wysiadało właśnie ze swoich pojazdów, a dziewczyna w intensywnie różowej kurtce gnała jak szalona w stronę przeszkolonego wejścia do szkoły. Bez wątpienia starała się nie spóźnić, co powinno raczej przypaść w udziale mnie. Ja nie mogłam jednak zmusić czarno–różowych podeszew swoich butów marki DC do wykonania choćby najmniejszego ruchu, zupełnie jakby ktoś scalił je z powierzchnią chodnika. I wtedy, bez zapowiedzi, zobaczyłam go: chłopaka, który spacerował przez parking w taki sposób, jakby był panem i władcą swojego czasu. Moje serce zatrzepotało jak nigdy dotąd. Wow. Nawet z tej odległości mogłam stwierdzić, jak wspaniale się prezentował. Jego ciemnobrązowe 1Chodzi oczywiście o stopnie Fahrenheita, więc jest to bardzo niska temperatura, poniżej -20' Celsjusza.
włosy przedstawiały sobą jeden wielki bałagan, ale zabieg ten zastosowano celowo, co nadawało im znamię czystej perfekcji. Jego jasnozielone tęczówki przypominały mi o koniczynie oraz świeżo rozwiniętych wiosennych liściach. Miał na sobie ciemnoniebieskie jeansy oraz czarną bluzę z kapturem. Podejrzewałam, że jest wysoki, ale nie mogłam potwierdzić owych przypuszczeń, zanim bardziej się do niego nie zbliżę. Musiał być tu nowy, ponieważ, gdybym go wcześniej spotkała, zapewne bym go zapamiętała. Nie. Skreślić to. Na pewno bym go zapamiętała. On natomiast jakby kompletnie mnie nie dostrzegał. Nie przeszkadzało mi to, jako że stałam tam, gapiąc się na niego niczym rasowa idiotka, a on w najlepsze wyminął mnie na chodniku. Łaskotanie ponownie zamanifestowało swą obecność, tym razem przepełniając mnie niemożliwą do stłumienia potrzebą rzucenia się za nim w pościg. Zgaduję, że tak właśnie bym postąpiła, gdyby jazgotliwy dźwięk dzwonka nie wyrwało mnie z cudownego transu. Wzdrygnęłam się, kręcąc głową. Co ja wyprawiałam, stojąc tu na mrozie i gapiąc się na jakiegoś nieznajomego chłopaka, podczas gdy powinnam transportować swój tyłek do klasy? Pognałam w stronę drzwi wejściowych, docierając do nowego ucznia akurat wtedy, kiedy je otwierał. Chłopak odsunął się na bok i przytrzymał je dla mnie, jak przystało na dżentelmena. Mijając go, zagryzłam nerwowo wargę. Przysięgam, że serce tak mocno dudniło mi w piersi, że nowy musiał to usłyszeć. Okej, naprawdę nie wiem, czemu zrobiłam to, na co zdobyłam się chwilę później, bowiem zupełnie to do mnie nie pasowało. Chodzi o to, że w czasie lekcji trzymałam z reguły głowę nisko spuszczoną, wbijając wzrok w podłogę. Kiedy obezwładniła mnie potrzeba, aby na niego zerknąć, uczyniłam to. Kiedy tak się stało, przeżyłam szok. I nie chodziło wcale o szok
emocjonalny, ale szok w sensie dosłownym. Przez moje ciało przelała się elektryczna fala, która poraziła mnie tak bardzo, jak gdybym wsadziła palec do kontaktu. Zamarłam, a moje oczy rozwarły się szeroko w szoku. Co, do licha? Czyżbym traciła rozum? Musiałam faktycznie tracić rozum. Najpierw to dziwne łaskotanie, a teraz coś takiego? Jeśli nie zacznę zachowywać się ostrożnie, trafię do jakiegoś ośrodka. Elektryczny kopniak ponownie dał o sobie znać, a ja wypuściłam powietrze z ust. Zupełnie zatraciłam się w tym doznaniu, nim nie uświadomiłam sobie, że stoję w wejściu do szkoły, gapiąc się na nowego ucznia z rozdziawioną buzią. Byłam również niewyobrażalnie wprost zawstydzona, pomijając zdziwienie, i, ku mojej uldze, jego jasnozielone oczy również rozszerzyły się, a nasze spojrzenia spotkały, zupełnie jakby zielonooki również poczuł tę elektryczność. Puls mi przyspieszył, a ładunki elektryczne zaczęły przeskakiwać po mojej skórze. Im bardziej się na siebie gapiliśmy, tym więcej prądu wytwarzało się między nami, ja zaś odnosiłam wrażenie, że wierzchnia powłoka mego ciała zaraz się stopi. Odczuwałam naraz tyle jednoczesnych emocji: dezorientację, żądzę oraz obezwładniającą potrzebę, iż nie mogłam jasno myśleć. Jakaś niewidzialna siła przyciągała mnie do niego i zanim jeszcze zorientowałam się, co robię, uczyniłam krok w jego stronę. Całkiem jakby ktoś wyłączył światło, wyraz jego twarzy zmienił się w nieprzyjazny. − Jeśli pozwolisz – powiedział, okrążając mnie i pozwalając ciężkim metalowym drzwiom uderzyć mnie w łokieć. − Auć – zawołałam, masując swoje ramię. – Co, do diaska? Chłopak zaadresował mi spojrzenie, a z jego pięknych zielonych oczu emanowała zupełnie inna emocja niż wcześniej. Była to szczera nienawiść.
Szczęka opadła mi aż do ziemi, kiedy wpatrywałam się w jego plecy, on zaś kroczył przed siebie korytarzem, ani razu już na mnie nie zerkając.
Rozdział 3 Nigdy wcześniej w swoim życiu nie byłam zakochana, mimo iż nie miałam nawet pewności, czy to, co poczułam do nowego ucznia, podpadało pod zakochanie. Jeśli stan ten oznaczał borykanie się z dziwną mieszanką emocji, które dosłownie się we mnie kotłowały, sprawiając, że zwyczajnie nie mogłam przestać myśleć o nowym, oraz tę osobliwą elektryczność, która przeszywała moje ciało, gdy znajdowałam się blisko niego, to... tak, byłam zakochana. W czasie pierwszej oraz drugiej części zajęć starałam się wymyślić, co właśnie zaszło – czym, do licha, mogła być owa elektryczność. Próby nadania temu jakiegokolwiek sensu spełzły jednak na niczym. Frasowało mnie to równie mocno jak przebiegające po mym karku ciarki, nowo odkryta umiejętność odczuwania oraz stale nawracające koszmary. Wow. Lista moich wariactw stale się wydłużała, czyż nie? W czasie porannych lekcji bujałam w obłokach, jednak, jak zawsze, udało mi się nie rzucić nikomu w oczy. Działało to na moją korzyść, jako że nie słyszałam zupełnie nic z tego, o czym mówili nauczyciele. Sądziłam, że uda mi się wybudzić z tego stanu, ale przyszła pora na trzecią część zajęć i wciąż nie umiałam się na niczym skupić, co pozwoliło mi podejrzewać, że już nigdy nie odzyskam zdolności logicznego rozumowania. Spytacie, czemu trzecia część zajęć była aż tak istotna? Cóż, dlatego że właśnie wtedy miałam astronomię, którą dosłownie uwielbiałam. Nawet podczas tych dni, kiedy dopadały mnie nagle atakujące mnie ze wszystkich stron emocje, nadal potrafiłam skupić się na rekonstrukcji nocnego nieba, upstrzonego świecącymi srebrzyście gwiazdami oraz delektować się tym widokiem.
Mimo wszystko, to, jak patrzyłam na gwiazdy, zanim nie byłam jeszcze zdolna do odczuwania czegokolwiek, oraz to, jak patrzyłam na nie teraz, drastycznie się od siebie różniło. Wcześniej wydawało mi się, że jestem zobligowana do spoglądania na nie, zupełnie jakby jakaś niewidzialna siła, nad którą nie miałam żadnej kontroli, mnie do tego zmuszała. Teraz jednak, kiedy się w nie wpatrywałam, odczuwałam potrzebę... pewną przynależność do ich świata. Chyba tak najlepiej należało opisać ten stan. Kiedy po raz pierwszy – naprawdę pierwszy – przepełniło mnie uczucie szczęścia, leżałam w swoim łóżku, wyglądając przez okno i gapiąc się na harmonijnie ze sobą współistniejące gwiazdy. Właśnie wtedy pojawiło się łaskotanie, a ja niespodziewanie się uśmiechnęłam. Zrobiło mi się ciepło na sercu, a radość dosłownie rozrywała mnie od środka. Następnego ranka, kiedy wkroczyłam do stylizowanej na planetarium sali lekcyjnej, doświadczyłam czegoś bardzo podobnego. Od tej pory, zawsze wyczekiwałam momentu, kiedy udam się na zajęcia z astronomii. Dzisiaj jednak czułam się kompletnie zdezorientowana i osiągnięcie stanu szczęśliwości okazałoby się zapewne wyzwaniem. Zbyt wiele działo się we wnętrzu mojej głowy. Wkroczyłam do sali nieco wcześniej niż trzeba, co było typowym dla mnie zachowaniem, skoro nie miałam z kim porozmawiać w przerwach między lekcjami. Wdrapałam się po schodach na sam szczyt niewielkiego planetarium oraz zasiadłam przy zajmowanym zazwyczaj przez siebie stoliku, który stał w odległym kącie, w tej części pomieszczenia, w jakiej gromadziły się wszystkie samotne dzieciaki. Wyjęłam książkę z torby, którą powiesiłam na oparciu krzesła. Aby zabić czas – oraz podjąć próbę skoncentrowania uwagi na czymkolwiek poza nowym uczniem, którego nie widziałam ani razu, odkąd uderzył mnie drzwiami w łokieć – zapoznałam się pobieżnie z przerabianym dziś tematem. Szło mi to raczej opornie, jako że jedyne, o czym rozmyślałam, to jego wspaniałość. Analizowałam też
nienawiść bijącą z jego zielonych oczu, kiedy się ode mnie oddalał, oraz zastanawiałam się nad sensem elektryczności, która przenikała moją skórę, kiedy przebywałam w jego towarzystwie. Mogłam się założyć, że nadal ją czułam. Wreszcie rozbrzmiał dzwonek i zaczęły się lekcje. Pan Sterling przejął pałeczkę. Prawie wcale nie zwracałam na niego uwagi, nie unosząc nawet wzroku, kiedy wyczytywał moje nazwisko oraz gdy odpowiadałam: „tutaj”. Kiedy nauczyciel przestał wyczytywać uczniów z listy, przeszedł płynnie do ogłoszeń. Zazwyczaj, proceder ten odbywał się w podobny sposób, jednak dzisiaj mocno mnie zaskoczył. – Dobrze, moi drodzy, musimy omówić parę kwestii, zanim zaczniemy zajęcia. – Pan Sterling przełknął głośno ślinę, starając się uciszyć szepty, które nagle wybuchły w klasie. Nadal wlepiałam spojrzenie w stronice podręcznika, słuchając go tylko pobieżnie. On zaś kontynuował: – Po pierwsze, chciałbym wam zakomunikować, że dołączyło dziś do nas dwoje nowych uczniów. Czy on właśnie użył sformułowania „dwoje nowych uczniów”? Wreszcie spojrzałam w stronę biurka nauczyciela. Pan Sterling stał za nim, mając na sobie pomięty szary garnitur oraz krawat w czerwone paski. I, do licha, tuż obok niego tkwił nowy chłopak w szkole. Na jego obliczu gościła znudzona mina. Nowy krzyżował ramiona na piersiach, a jego zielone oczy lśniły we fluorescencyjnej poświacie umieszczonych w pomieszczeniu lamp. Widok jego osoby sprawił, że serce zaczęło mi szybciej bić. Westchnęłam niekontrolowanie, śpiesznie zakrywając sobie usta dłonią. Zamarzyłam o tym, aby walnąć się w czoło z racji tak śmiesznej reakcji.
Kelsey Merritt – czyli główna cheerleaderka, która siedziała w ławce przede mną – odwróciła się za siebie i zaadresowała mi jedno ze spojrzeń w stylu: „jesteś straszną frajerką”. Jeszcze kilka miesięcy temu ledwo zdawała sobie sprawę z mojego istnienia. Szczerze powiedziawszy, wolałam wcześniejszą wersję, ponieważ świadomość mego istnienia owocowała nieprzyjaznymi spojrzeniami oraz przykrymi komentarzami. Na szczęście, nijak na to nie reagowałam. A już na pewno nie na zewnątrz. Dziś jednak nie obeszło mnie to nawet w środku, ponieważ w moim umyśle kłębił się miliard innych myśli, które z trudem przetwarzał. Czemu widok jakiegoś chłopaka wpędzał mnie w taki stan? Teraz bowiem, jedyne, nad czym mogłam się zastanawiać, to jak piękne były jego oczy oraz że z wielką rozkoszą przeczesałabym palcami te potargane, ale i tak idealne, brązowe włosy. A także jak... Nagle, nieznajomy spojrzał prosto na mnie, a w jego tęczówkach skrywała się ta sama nienawiść, jaką oglądałam wcześniej. Zamrugałam powiekami, odchylając się na oparcie krzesła. W kącikach mych oczu zalśniły łzy, które groziły wypłynięciem. Nieśpiesznie zaczerpnęłam oddech. Nie rozpłaczę się przez jakiegoś kolesia. Nie. − To Aislin Avery. – Pan Sterling wskazał ręką dziewczynę, której nawet nie zauważyłam, a która, jak się okazało, stała u boku nauczyciela. Była niska i szczupła. Miała złociste blond włosy, które spływały falami po jej ramionach. Posiadała też tak samo soczyste zielone oczy jak nowy chłopak. Włożyła na siebie opalizujący różowy sweter, jeansy oraz futrzane saszki. Natychmiast odniosłam wrażenie, że szybko zaprzyjaźni się z Kelsey Merritt. Wiem, źle to o mnie świadczy. Naprawdę nie powinnam nikogo oceniać. − A to jej brat, Alex Avery – powiedział pan Sterling, wskazując dłonią na nowego ucznia.
Alex Avery? Jego imię wydało mi się dziwnie znajome. Czemu? Nie należałam przecież do osób, które miały tyle znajomych, iż nie mogły ich wszystkich spamiętać. Poza tym, gdyby faktycznie tak się stało, zapamiętałabym go. Mimo to... nadal odnosiłam wrażenie, że przeżywam właśnie déjà vu moment. − Teraz musimy znaleźć wam jakieś miejsca – powiedział pan Sterling, przeszukując wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu wolnych krzeseł. Dwa wolne krzesła znajdowały się przy moim biurku, ale nie byłam pewna, jak odebrałabym fakt, że mam współlokatorów. Nie wiedziałam, jak zareaguję na każdą nową osobę obok mnie. Dłoń Kelsey Merritt wystrzeliła w powietrze. Pan Sterling westchnął. − Tak, Kelsey? Dziewczyna zaprezentowała w uśmiechu śnieżnobiałe zęby, nawijając na palec kosmyk platynowych włosów. − Chciałam zaoferować Alexowi, aby usiadł obok mnie. To było bardzo miłe z jej strony, jako że dzieliła przecież ławkę z dwiema swoimi najlepszymi przyjaciółkami, Anną Miller oraz Sarah Monroe, które śmiało mogłyby pretendować do roli jej klonów, w związku z czym przy stoliku nie stało ani jedno wolne krzesło. Wykrzywiłam się w grymasie do tyłu jej blond głowy, nagle roszcząc sobie prawo do Alexa. I tak, zgoda, zdawałam sobie sprawę, iż nie mam ku temu podstaw. Zapowiadało się jednak na to, że jeśli szło o jego osobę, nie kontrolowałam swoich poczynań. − To nie będzie konieczne, Kelsey – odparł pan Sterling, ja zaś odniosłam wrażenie, że gdyby słowa były w stanie wyrażać wywrócenie
oczami, to właśnie by się to wydarzyło. – Gemma ma dwa wolne miejsca przy swojej ławce. Nasi nowi znajomi mogą tam usiąść. Dzięki temu, nikt nie będzie musiał się przesiadać. – Mężczyzna wycelował we mnie palcem, instruując Alexa oraz jego siostrę: – Idźcie tam i usiądźcie. Przyszła chwila, by ludzie, z którymi uczęszczałam na te same zajęcia od dwunastu lat, wreszcie mnie dostrzegli. Ich spojrzenia zaczęły mi ciążyć, w związku z czym zapragnęłam dysponować mocą uczynienia siebie samej niewidzialną. Łaskotanie z tyłu karku uzmysłowiło mi, iż przeżywam właśnie swoje pierwsze w życiu zakłopotanie. Zatopiłam się głębiej w siedzenie i skupiłam wzrok na blacie ławki. Siedziałam tak jeszcze wtedy, gdy ktoś położył książki na stoliku z głośnym łoskotem. − Cześć. – Dziewczyna o imieniu Aislin uśmiechnęła się do mnie, siadając obok. – Jestem Aislin. Odwzajemniłam jej gest. Czy wspominałam już, że moje umiejętności nawiązywania kontaktów są do bani? − Jestem Gemma. Nowa koleżanka ponownie się rozpromieniła, otwierając plecak i wyciągając z niego zeszyt oraz długopis. Ktoś wysunął sąsiednie krzesło, na którym po chwili spoczął Alex. Wstrzymałam oddech, czekając w podenerwowaniu, aż zaatakuje mnie elektryczność. Czekałam. Czekałam dalej. I dalej. Mrowienie na skórze postanowiło najwyraźniej stanowić moje zmartwienie. Dziwne. Pan Sterling zaczął opowiadać o obrazach nieba. Sporządziłam parę notatek, ale bezustannie łapałam się na tym, że gapię się na Alexa. Ten nie robił zupełnie nic, nawet nie notował. Odchylał się na swoim krześle,
splatając dłonie na karku. Miał półprzymknięte powieki. Wyglądał tak, jakby zajęcia zupełnie go nie obchodziły; jakby nie interesowało go czy straci wątek, czy nie. Chłopak zwrócił się twarzą w moją stronę akurat wtedy, gdy się na niego gapiłam, i otworzył oczy. Nasze spojrzenia spotkały się, a ja natychmiast zamarłam, niezdolna zaczerpnąć oddechu. A wtedy... zmiażdżył mnie wzrokiem. Chciałabym móc wam odpowiedzieć, że w tym właśnie momencie postanowiłam przestać zachowywać się jak kretynka względem faceta, który najwyraźniej mną gardził, i odwzajemniłam mu się takim samym spojrzeniem. Ale twierdząc tak, okłamałabym was. Jedyne, na co się zdobyłam, to ucieczka przed jego wzrokiem i skoncentrowanie się na stronicach leżącej przede mną książki. O tak, jestem tchórzem. ***** Zajęcia wlokły się tak bardzo, że ledwo to wytrzymywałam. Elektryczność wciąż nie dawała o sobie znać, co pozwoliło mi sądzić, że być może wszystko sobie zmyśliłam. Zapewne byłam dziś rano wyjątkowo przemęczona, co spowodowało, iż umysł płatał mi sztuczki. Sypiałam bardzo źle, odkąd nieustannie przeżywałam w koszmarach własną śmierć. Być może jednak faktycznie odchodziłam od zmysłów. Działo się ze mną tyle rzeczy, że to mogło zaklasyfikować mnie jako czubka. Gdy dochodziłam już do konkluzji, iż zgubiłam piątą klepkę, coś poczułam: jedynie pojedynczą iskrę. Świerzbienie okazało się na początku
ledwo wyczuwalne i ograniczyło się wyłącznie do opuszek moich palców, potem jednak przybrało na sile, przechodząc również na moje barki oraz plecy. Musiałam wyrównywać oddech i przypominać sobie o tym, iż tlen jest mi potrzebny, ponieważ całe moje ciało zalała fala ciepła. Posłałam Alexowi spojrzenie, ciekawa, czy wykazuje jakieś oznaki, że dzieli ze mną elektryczne doznanie. Chłopak sprawiał wrażenie znudzonego. I to znudzonego w stu procentach. Gapił się leniwie w stronę pana Sterlinga, który mamrotał coś na temat gwiazd oraz ich położenia i... nie wiem, ale jego słowa brzmiały dla mnie bardzo odlegle i abstrakcyjnie. Jako że Alex wyglądał na bardzo odprężonego i spokojnego, podejrzewałam, iż nie było sposobu, aby poczuł tę dziwną elektryczność. Zgadywałam, że działa to tylko w jedną stronę. Oczywiście, że tak. Przecież sytuacja dotyczyła mnie, Królowej Dziwactw. Potem jednak... zerknęłam ponownie na nowego ucznia, odkrywając, że mocno zaciska dłonie w pięści. Jego szczęka znajdowała się w takim położeniu, iż można by odnieść wrażenie, że z całej siły zagryzał zęby. Być może doznanie nie zostało przypisane jedynie do mnie. A może wykład pana Sterlinga okazał się niemożliwy do zniesienia. Kiedy Alex przeczesał dłonią włosy, pochwycił mój wzrok. Powinnam była go odwrócić. Ile razy przecież złapałby mnie na gapieniu się na siebie, by nazwać mnie w końcu natrętem? Kiedy jednak raz na niego spojrzałam, nie mogłam przestać tego robić, zupełnie jakby jakaś magnetyczna siła mnie do tego zmuszała. Serce zabiło mi mocniej w piersi, gdy wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczami. Chłopak również nie uciekał ode mnie wzrokiem. Nie mrugnął choćby powieką, a na jego obliczu malowały się powaga oraz troska, zupełnie jakby nie był pewien, co myśleć o całej tej sytuacji. Podzielałam ten stan.
Czas jakby zatrzymał się w miejscu, a elektryczność rozlewała się po mojej skórze, która wrzała coraz bardziej i bardziej. Czułam się tak, jakbym unosiła się w powietrzu, jednocześnie z trudem oddychając. Każdy pojedynczy oddech przychodził mi z wyraźnym trudem. Właściwie to moje funkcje oddechowe całkowicie ustały. Sala lekcyjna zaczęła się kołysać, jako że brakowało mi powietrza. To wtedy uświadomiłam sobie, że nie oddycham. Ups. Zaczerpnęłam oddech. Alex zamrugał powiekami, przerywając nasz kontakt wzrokowy. Nagle skoncentrował się na tym, co działo się na przedzie klasy. Przyglądałam mu się, zafrasowana i w pewnym sensie smutna. Dlaczego atakowały mnie takie emocje – nie umiałam stwierdzić. Cóż, przynajmniej jeśli idzie o część związaną ze smutkiem. Zafrasowanie dało się łatwo wytłumaczyć. Dwoje ludzi łączy dziwna elektryczność. Czy coś może frapować jeszcze bardziej niż to? Które z nas za to odpowiadało? Gdyby przyszłoby mi zgadywać, obstawiłabym siebie, jako że to mnie przecież trzymały się wszelkie dziwaczności. Skoro jednak to ja to na nas ściągałam, to czemu działo się to tylko wtedy, kiedy przebywałam obok niego? − No dobrze, wszyscy bierzcie się do pracy. – Głos pana Sterlinga wyrwał mnie z zamyślenia. Świetnie. Do pracy nad czym? Ostrożnie zerknęłam na Aislin, starając się wymyślić, co, do licha, jest grane. − Cóż – otworzyła swój podręcznik – jak niby mielibyśmy to zrobić?
Zagapiłam się na nią pustym wzrokiem. Zrobić co? Wyczuwając moją dezorientację, powiedziała: − Powinniśmy opracować pytania końcowe w grupie. − Och – odparłam jak rasowa idiotka. Mentalna notka: zwracać uwagę na to, co dzieje się wokoło. – Hmm... moim zdaniem moglibyśmy podzielić te pytania między naszą trójkę. − Tak właśnie postępujecie, kiedy pracujecie w grupach? – zapytała. − Jasne – odpowiedziałam jej, z trudem wstrzymując wybuch śmiechu. Pracowałam w grupach tylko wtedy, gdy nauczyciel mnie do tego zmusił. A jako że szkołą rządziło prawo „siedź, gdzie masz ochotę i pracuj z ludźmi, z którymi siedzisz”, nigdy dotąd nie doświadczyłam czegoś takiego jak praca zespołowa. Nigdy. Ponieważ siedziałam sama. Przez cały czas. − Czemu w ogóle musimy pracować w grupie? - wtrącił się Alex, a jego głos był ostry jak okruchy szkła. W tym momencie popatrzył na mnie, a w jego oczach kryło się tyle nienawiści, że mogłaby mnie stopić. − Alex, skończ z tym – syknęła Aislin. – Serio. Bądź miły. Cóż, najwyraźniej nie tylko ja zauważyłam jego nienawiść względem mnie. Chłopak pokręcił głową. − Nie musimy z kimś współpracować, tylko dlatego że nauczyciel tak zarządził. Opadła mi szczęka.