grzeczka

  • Dokumenty382
  • Odsłony167 778
  • Obserwuję158
  • Rozmiar dokumentów598.7 MB
  • Ilość pobrań89 909

(1) Fałszywy książę - TRYLOGIA WŁADZY - Jennifer A. Nielsen

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

(1) Fałszywy książę - TRYLOGIA WŁADZY - Jennifer A. Nielsen.pdf

grzeczka Książki Jennifer A. Nielsen TRYLOGIA WŁADZY
Użytkownik grzeczka wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 386 stron)

Jennifer A. Nielsen TRYLOGIA WŁADZY 01 FAŁSZYWY KSIĄŻĘ

Dla Mamy. Wszystkiego, co dobre, nauczyłaś mnie własnym przykładem.

1 Gdybym musiał zrobić to wszystko jeszcze raz, nie wybrałbym takiego życia. Z drugiej jednak strony chyba nigdy nie miałem wyboru. Takie właśnie myśli chodziły mi po głowie, gdy uciekałem z targowiska ze skradzionym sporym kawałkiem mięsa pod pachą. Nigdy dotąd nie próbowałem kraść mięsa, a teraz, gdy już się na to odważyłem, natychmiast pożałowałem tej decyzji. Trudno utrzymać w biegu śliski kawał surowego mięsa. Przysiągłem sobie w duchu, że jeśli dziś nie dopadnie mnie rzeźnik i nie przetnie - dosłownie i w przenośni - swoim wielkim tasakiem moich planów na przyszłość, następnym razem poproszę, by zapakował mięso. Dopiero potem je ukradnę. Był zaledwie kilka kroków za mną i poruszał się znacznie szybciej, niż spodziewałbym się po człowieku jego tuszy. Wrzeszczał przeraźliwie w swoim ojczystym języku, którego nawet nie rozpoznawałem. Pochodził pewnie z jednego z tych odległych zachodnich krajów. Bez wątpienia z kraju, w którym prawo pozwala zabijać złodziei mięsa.

Tego rodzaju myśli skłoniły mnie do szybszego biegu. Skręciłem właśnie za róg, gdy tasak wbił się w drewniany słup tuż za mną. Choć miał trafić we mnie, a nie w słup, mimowolnie zachwyciłem się precyzją rzutu rzeźnika. Gdybym nie skręcił w tej właśnie chwili, topór dosięgnąłby celu. Ale teraz już tylko kilkadziesiąt kroków dzieliło mnie od sierocińca pani Turbeldy dla pokrzywdzonych przez los chłopców. Wiedziałem, gdzie i jak tutaj zniknąć. I pewnie by mi się udało, gdyby nie jakiś łysy mężczyzna, który siedział przed tawerną i w odpowiednim momencie wyciągnął przed siebie nogę. Potknąłem się o nią i runąłem jak długi. Na szczęście zdołałem utrzymać pieczeń, choć z pewnością nie przysłużyło się to mojemu prawemu ramieniu, którym uderzyłem z całą siłą o ziemię. Rzeźnik pochylił się nade mną i zarechotał drwiąco. - Czas, żebyś dostał, na co zasłużyłeś, parszywy żebraku. Prawdę mówiąc, wcale nie żebrałem. To było poniżej mojej godności. Nie przestając rechotać, wymierzył mi potężnego kopniaka w plecy, aż odebrało mi oddech. Zwinąłem się w kłębek, przygotowany na tęgie lanie, które mogło mnie pozbawić nie tylko oddechu, ale i chęci do życia. Rzeźnik kopnął mnie po raz drugi i przymierzał się do trzeciego kopnięcia, gdy jakiś inny mężczyzna krzyknął: - Przestań! : Rzeźnik odwrócił się do niego. - Nie wtrącaj się. Ukradł mi pieczeń.

- Całą pieczeń? Naprawdę? A ile to kosztuje? - Trzydzieści garlinów. Moje czujne ucho wychwyciło brzęk monet w sakiewce, a potem nieznajomy mężczyzna powiedział: - Zapłacę ci pięćdziesiąt garlinów, jeśli oddasz mi tego chłopaka. - Pięćdziesiąt? Chwileczkę. - Rzeźnik kopnął mnie jeszcze raz, tym razem w bok, a nie w plecy, po czym pochylił się nade mną. - Jeśli zobaczę cię jeszcze kiedyś przy moim straganie, potnę cię i sprzedam twoje mięso. Zrozumiałeś? Wiadomość była prosta i jednoznaczna. Skinąłem głową. Mężczyzna zapłacił rzeźnikowi i ten wreszcie zostawił mnie w spokoju. Chciałem się podnieść i zobaczyć, kto ocalił mnie przed dalszym biciem, ale tylko w tej pozycji, w której właśnie leżałem, nie czułem przeszywającego bólu w plecach, postanowiłem więc jej nie zmieniać. Niestety, tajemniczy mężczyzna nie zamierzał się nade mną rozczulać; złapał mnie za kołnierz i poderwał na równe nogi. Gdy stanąłem prosto, nasze spojrzenia się spotkały Miał ciemnobrązowe, niezwykle skupione oczy. Patrzył na mnie uważnie, uśmiechając się lekko. Jego wąskie usta kryła częściowo starannie przystrzyżona broda. Wyglądał na czterdzieści kilka lat i nosił eleganckie ubranie typowe dla ludzi z wyższych klas, ale sądząc po tym, z jaką łatwością mnie podniósł, był znacznie silniejszy niż przeciętny arystokrata.

- Chciałbym zamienić z tobą słówko, chłopcze - powiedział. - Pójdziesz ze mną do sierocińca albo każę cię tam zanieść. Bolała mnie cała prawa część ciała, więc kiedy ruszyliśmy w drogę, starałem się obciążać bardziej drugą stronę. - Wyprostuj się - polecił mężczyzna. Zignorowałem go. Był pewnie jakimś bogatym ziemianinem, który chciał tanio kupić sługę. Choć bardzo chętnie opuściłbym nieprzyjazne ulice Carcharu, nie zamierzałem nikomu służyć, co oznaczało, że mogłem iść tak krzywo, jak tylko miałem na to ochotę. Poza tym naprawdę bolała mnie prawa noga. Sierociniec pani Turbeldy był jedyną tego rodzaju placówką dla chłopców na północnym krańcu Carthyi. W sumie mieszkało nas tam dziewiętnastu, najmłodszy miał trzy lata, a najstarszy piętnaście. Ja także miałem już wkrótce skończyć piętnaście lat i spodziewałem się, że lada dzień pani Turbeldy każe mi opuścić sierociniec. Nie chciałem jednak jeszcze odchodzić, a już na pewno nie jako sługa tego człowieka. Pani Turbeldy siedziała w swoim gabinecie, gdy wszedłem tam wraz z nieznajomym mężczyzną. Była zbyt gruba, by utrzymywać, że głoduje razem z nami, ale dość silna, by zbić każdego, kto ośmielił się na to narzekać. W ostatnich miesiącach ledwie się znosiliśmy. Musiała widzieć, co zaszło na zewnątrz, bo pokręciła głową i powiedziała:

- Pieczeń? Co ci przyszło do głowy? - Ze mamy tu mnóstwo głodnych chłopców - odparłem. - Nie możesz nas ciągle karmić tylko chlebem z fasolą i oczekiwać, że spokojnie będziemy to znosić. - W takim razie oddaj mi tę pieczeń - rozkazała, wyciągając pulchne ręce. Najpierw interesy Przygarnąłem pieczeń mocniej do siebie i wskazałem głową mężczyznę. - Kim on jest? Mężczyzna postąpił krok do przodu. - Nazywam się Bevin Conner. A ty, chłopcze? Nie odpowiedziałem mu, więc pani Turbeldy uznała za słuszne grzmotnąć mnie miotłą w tył głowy. - Nazywa się Sage - wyjaśniła. - I miałby pan pewnie większy pożytek ze wściekłego bobra niż z niego. Conner uniósł brwi i przyglądał mi się przez chwilę, jakby go to bawiło, co mnie z kolei irytowało, bo nie chciałem mu dostarczać rozrywki. Odgarnąłem więc wolną ręką włosy z oczu i powiedziałem: - Ona ma rację. Mogę już iść? Conner zmarszczył brwi i pokręcił głową. Najwyraźniej już go nie bawiłem. - Co potrafisz robić, chłopcze? - Skoro zachciało ci się pytać o moje imię, to możesz go teraz użyć. - Masz jakiś konkretny fach? - kontynuował, jakby mnie nie słyszał, co też było irytujące.

- Nie, nie ma żadnego - opowiedziała mu ponownie pani Turbeldy. - A już na pewno żadnego, który przydałby się takiemu dżentelmenowi jak pan. - Czym zajmował się twój ojciec? - pytał dalej Conner. - Był muzykiem, ale beznadziejnym - odparłem. - Jeśli kiedykolwiek coś zarobił na muzykowaniu, to nie pochwalił się tym przed moją rodziną. - Pewnie był pijakiem. - Pani Turbeldy trzepnęła mnie w ucho. - A ten darmozjad żyje tylko dzięki kłamstwom i kradzieży - Jakim kłamstwom? Nie wiedziałem, czy to pytanie skierowane było do mnie, czy też do pani Turbeldy. Conner patrzył jednak na moją opiekunkę, więc pozwoliłem jej mówić. Pani Turbeldy wzięła go pod ramię i zaciągnęła w kąt pokoju, co było zupełnie bezsensowne, bo po pierwsze, stałem tuż obok i wszystko słyszałem, a po drugie, historia ta dotyczyła właśnie mnie, więc znałem ją aż za dobrze. Conner nie próbował jej się sprzeciwiać, zauważyłem jednak, że słuchając pani Turbeldy, patrzył jednocześnie na mnie. - Kiedy się tutaj pojawił, ściskał w ręce lśniącą srebrną monetę. Powiedział, że jest zbiegiem, synem jakiegoś nieżyjącego już księcia z Avenii, i że on wcale nie chce być księciem. Mówił też, że jeśli go przygarnę, zapewnię kryjówkę i będę traktować na specjalnych warunkach, będzie mi wypłacał po jednej monecie na tydzień. Nabierał mnie tak

przez dwa tygodnie i śmiał się ze mnie w kułak, kiedy dawałam mu dodatkowe porcje na kolację i dokładałam koce na noc. Conner zerknął na mnie z uznaniem, a ja tylko przewróciłem oczami. Wiedziałem, że zmieni zdanie, gdy usłyszy tę historię do końca. - Potem pewnego wieczoru zachorował i dostał gorączki. Zaczął majaczyć w środku nocy, bił innych, wrzeszczał i tak dalej. Byłam przy nim, kiedy do wszystkiego się przyznał. Nie był synem nikogo ważnego. Monety należały do księcia, owszem, ale on je ukradł i próbował mnie oszukać. Wtrąciłam go do piwnicy, bo już mnie nie obchodziło, czy wyzdrowieje, czy nie. Kiedy jakiś czas później zajrzałam do niego, gorączka mu spadła i był znacznie pokorniejszy. Conner ponownie na mnie spojrzał. - Teraz wcale nie wygląda na pokornego. - To też mi przeszło - mruknąłem. - Więc dlaczego pozwoliła mu pani zostać? - spytał. Pani Turbeldy zawahała się na moment. Nie chciała mu powiedzieć, że nie pozbyła się mnie, bo czasem kradnę dla niej jakieś drobiazgi, wstążeczkę do kapelusza albo czekoladki. Dlatego właśnie tylko udawała, że tak bardzo mnie nienawidzi. A może nie udawała. Ją też okradałem. Conner podszedł do mnie. - Złodziej i kłamca, tak? Umiesz walczyć mieczem? - Jasne, jeśli mój przeciwnik jest bezbronny Uśmiechnął się.

- A uprawiać ziemię? - Nie. - Odebrałem to jako obelgę. - Polować? - Nie. - A może umiesz czytać? Spojrzałem na niego spod niesfornej grzywki. - Czego ode mnie chcesz, Conner? - Będziesz mówił do mnie „proszę pana' albo „panie Conner . - Czego ode mnie chcesz, proszę pana panie Conner? - O tym porozmawiamy kiedy indziej. Zbieraj swoje rzeczy Poczekam tu na ciebie. Pokręciłem głową. , - Przykro mi, ale jeśli opuszczę ten przytulny przybytek pani Turbeldy, zrobię to sam. - Pójdziesz z nim - oświadczyła pani Turbeldy. - Pan Conner cię kupił i zapłacił za ciebie, a ja nie mogę się już doczekać, kiedy się ciebie pozbędę. - Zyskasz wolność, jeśli będziesz robił, co ci każę, i będziesz robił to dobrze - dorzucił Conner. - A jeśli się nie postarasz, będziesz służył mi do końca życia. - Nie będę służył nikomu nawet przez godzinę - odparłem. Conner ruszył w moją stronę, wyciągając ręce. Rzuciłem w niego pieczenią, a on odskoczył do tyłu, by się przed nią uchylić. Wykorzystałem ten moment, przecisnąłem się obok pani Turbeldy i wybiegłem na ulicę. Z pewnością

poszłoby mi lepiej, gdybym wiedział, że Conner zostawił przy drzwiach swoich ludzi. Jeden z nich chwycił mnie za rękę, a drugi uderzył w tył głowy. Nie zdążyłem nawet przekląć grobów ich matek, gdy osunąłem się na ziemię.

2 Kiedy się ocknąłem, leżałem na wozie, z rękami skrępowanymi z tyłu. Okropnie bolała mnie głowa, a kołysanie wozu tylko wzmagało ból. Pomyślałem, że Conner mógłby chociaż podłożyć mi coś miękkiego. Oparłem się pokusie i nie otworzyłem oczu, uznawszy, że poczekam z tym, aż sytuacja nieco się wyklaruje. Ręce miałem związane grubym powrozem, jaki służył do pętania koni. Ciekaw byłem, czy Conner użył go dlatego, że nie spodziewał się oporu i nie miał niczego lepszego pod ręką. Powinien był się lepiej przygotować. Im grubszy sznur, tym łatwiej rozplątać węzły, więc nie był to z jego strony najlepszy wybór. Ktoś zakasłał tuż obok mnie. Nie przypominało to raczej głosu Connera. Może był to jeden z jego osiłków. Powoli uchyliłem jedną powiekę. Wciąż trwał ten sam chłodny wiosenny dzień, niebo się nieco zachmurzyło, ale nie wyglądało na to, by miało padać. Szkoda, przydałaby mi się kąpiel. Jeden z osiłków Connera siedział na końcu wozu i oglądał widoki. To oznaczało, że Conner i drugi osiłek są prawdopodobnie na koźle, z przodu wozu.

I znów kasłanie, tym razem z lewej strony Gdy wóz podskoczył na jakimś wyboju, obróciłem lekko głowę, by zobaczyć, kto wydaje z siebie te dźwięki. Siedzieli tam dwaj chłopcy. Kasłał chyba ten bliżej mnie, nieco niższy od swojego towarzysza. Obaj byli mniej więcej w moim wieku. Ten mniejszy wydawał się wątły i blady, drugi był opalony i bardziej muskularny, miał też nieco ciemniejsze włosy. Rysy kasłającego blondyna były łagodne, jakby więcej czasu spędzał w łóżku, chorując, niż przy pracy Wprost przeciwnie niż ten drugi. Pomyślałem, że ja sam plasuję się gdzieś między nimi. Niczym się nie wyróżniałem. Byłem średniego wzrostu, czym po raz kolejny rozczarowałem mojego ojca, który uważał, że to pomniejsza moje szanse na sukces (nie zgadzałem się z nim - wysokim ludziom znacznie trudniej jest się ukryć). Miałem zdecydowanie za długie, splątane ciemnoblond włosy, które z każdym miesiącem robiły się jednak coraz jaśniejsze, oraz pospolitą, niezapadającą w pamięć twarz, co również działało na moją korzyść. Chłopiec zakasłał ponownie, a ja otworzyłem oczy, żeby się przekonać, czy jest chory, czy też chce coś powiedzieć i w ten sposób próbuje ściągnąć na siebie uwagę. Niestety, zorientował się, że na niego patrzę. Wpatrywaliśmy się w siebie na tyle długo, że dalsze udawanie nieprzytomnego było bez sensu. Miałem jednak nadzieję, że zachowa to odkrycie tylko dla siebie. Potrzebowałem trochę czasu, żeby przemyśleć swoją sytuację i nabrać sił.

Okazało się, że nie będzie mi to dane. - Ocknął się! - zawołał większy chłopak, na co od razu zareagował strażnik siedzący z tyłu wozu. Poczołgał się w moją stronę i poklepał mnie po policzku, co nie było wcale konieczne, bo i tak miałem już otwarte oczy. Skląłem go od najgorszych, a potem skrzywiłem się z bólu, gdy poderwał mnie gwałtownie do pozycji siedzącej. - Nie za ostro, Cregan - zawołał Conner z kozła. - Jest naszym gościem. Strażnik zwany Creganem spojrzał na mnie groźnie. Milczałem, uznawszy, że przed chwilą dałem mu dość wyraźnie do zrozumienia, jaką śmiercią powinien moim zdaniem zginąć. - Poznałeś już Cregana - odezwał się ponownie Conner. - Mott jest naszym woźnicą. Mott obejrzał się przez ramię i pozdrowił mnie skinieniem głowy. Trudno byłoby chyba znaleźć dwóch bardziej różniących się ludzi niż ci pomocnicy Connera. Mott był wysoki, ciemnoskóry i niemal łysy; tę odrobinę włosów, które jeszcze ostały się na jego głowie, strzygł krótko, przy samej skórze. To właśnie on podstawił mi nogę, kiedy uciekałem przed rzeźnikiem. Cregan z kolei był niski - niewiele wyższy ode mnie, a niższy od opalonego chłopaka. Wydawał się też zaskakująco blady jak na człowieka, który prawdopodobnie spędzał większość czasu na dworze. Miał długie gęste blond włosy, które wiązał z tyłu, na wysokości karku. Mott był szczupły i muskularny, a Cregan wyglądał

na słabszego i wątlejszego, niż można by sądzić po tym, z jaką siłą uderzył mnie przy wyjściu z sierocińca. To niezwykłe, że choć ci dwaj tak bardzo różnili się od siebie, czułem do nich jednakowo ogromną niechęć. Conner wskazał głową na chłopców siedzących w wozie obok mnie. - To Latamer i Roden. Latamer był chorowitym blondasem, Roden wypaplał, że już się ocknąłem. Obaj przywitali mnie skinieniem głowy, po czym Latamer wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że i on nie ma pojęcia, co tu właściwie robimy. - Jestem głodny - oznajmiłem. - Zamierzałem zjeść na kolację pieczeń, więc lepiej dajcie mi coś dobrego. Conner roześmiał się i rzucił mi jabłko, które wylądowało na moich kolanach i tam też zostało, bo nadal miałem związane ręce. Roden pochylił się do przodu, porwał jabłko i wbił w nie zęby, odgryzając wielki kawał. - Dlatego właśnie nie próbowałem się bronić. Teraz nie jestem związany jak więzień. - To było dla mnie - warknąłem. - Jabłko było dla tego, kto chciał je sobie wziąć - rzucił z przodu Conner. Przez chwilę na wozie panowała cisza, przerywana jedynie mlaskaniem Rodena. Wbiłem weń lodowate spojrzenie, choć dobrze wiedziałem, że to niczego nie zmieni. Jeśli podobnie jak ja pochodził z sierocińca, dobrze znał zasady

przetrwania. Zasada numer jeden mówiła, że bierzesz jedzenie, gdy tylko możesz i ile tylko możesz. - Żaden z was nie próbował uciec Connerowi? - spytałem Latamera i Rodena. Latamer pokręcił głową i znów zakasłał. Pewnie nawet nie miał siły, żeby się opierać. Roden podciągnął nogi pod brodę i oplótł je ramionami. - Widziałem sierociniec, z którego cię zabrali. Był dziesięć razy lepszy od mojego. Kiedy pojawił się Conner i powiedział, że jeśli będę z nim współpracował, dostanę dużą nagrodę, nawet się nie zastanawiałem. - Mogłeś powiedzieć mi to samo, zamiast walić mnie po głowie - zwróciłem się do Connera. - Co to za nagroda? - Najpierw współpracuj, potem pogadamy o nagrodzie - odparł Conner, nie odwracając głowy Roden wyrzucił ogryzek jabłka. Nie miał nawet na tyle poczucia przyzwoitości, żeby je dobrze obgryźć. - Możecie mnie już rozwiązać - powiedziałem. Nie sądziłem, że pójdzie mi łatwo, ale zawsze warto spróbować. - Pani Turbeldy ostrzegała mnie, że lubisz uciekać - odrzekł Conner. - Dokąd się wtedy wybierasz? - Do kościoła, oczywiście. Żeby wyspowiadać się ze swoich grzechów. Roden parsknął śmiechem, ale Conner wcale nie wyglądał na rozbawionego. - Głodem wygonię z ciebie te bluźnierstwa, chłopcze.

Odchyliłem głowę i zamknąłem oczy w nadziei, że w ten sposób zakończę rozmowę na mój temat. Zadziałało. Roden powiedział coś jeszcze o swoim oddaniu sprawom kościelnym, ale przemilczałem tę uwagę. Nie miało to żadnego znaczenia. Nie zamierzałem zabawić tu dłużej. Jakąś godzinę później wóz zatrzymał się w sennym miasteczku, które miałem już kiedyś okazję odwiedzić. Nazywało się Gelvins, choć było tak małe, że sam nie wiem, czy zasługiwało na jakąkolwiek nazwę. Była to raczej osada niż miasteczko, składała się z głównej ulicy, przy której znajdowało się kilka warsztatów i sklepów, oraz z kilkunastu ruder udających domy. W Carthyi budowano solidne, wytrzymałe domostwa, Gelvins było jednak znacznie biedniejsze, więc solidny dom stanowił luksus, o którym tylko nieliczni mogli marzyć, nie mówiąc już o urzeczywistnieniu tych marzeń. Większość tych chybotliwych drewnianych konstrukcji wyglądała tak, jakby miała się przewrócić, kiedy tylko zawieje silniejszy wiatr. Nasz wóz zatrzymał się przed chałupą z niewielkim szyldem nad drzwiami, głoszącym, iż jest to sierociniec w Gelvins. Znałem to miejsce. Przebywałem tam kilka miesięcy temu, kiedy pani Turbeldy na jakiś czas wyrzuciła mnie od siebie. Conner zabrał ze sobą Motta i zostawił na straży Cregana. Gdy tylko Conner zniknął nam z oczu, Cregan zeskoczył z wozu, oznajmiając, że idzie się napić do tawerny i że osobiście zabije każdego chłopca, który spróbuje uciekać.

- Jeszcze jedna sierota? - spytał Roden. - Conner był chyba we wszystkich sierocińcach w kraju. Czego on może od nas chcieć? - Nie wiecie? - zdziwiłem się. Latamer wzruszył ramionami, ale Roden odpowiedział: - Szuka jakiegoś jednego konkretnego chłopca, ale nie wiem po co. - Mnie na pewno nie zechce. - Latamer mówił tak cicho, że niemal zagłuszało go parskanie koni. - Jestem chory. - Może zechce. Nie wiadomo, o co mu chodzi - zauważyłem. - Ja zamierzam zrobić wszystko, czego zechce - oświadczył Roden. - Nie wrócę do sierocińca, na ulicach nie ma dla mnie przyszłości. - Kim jest Bevin Conner? - spytałem. - Wiecie coś o nim? - Słyszałem, jak rozmawiał z panem Grippingsem, zarządcą sierocińca, w którym mieszkaliśmy z Rodenem -wymamrotał Latamer. - Mówił, że jest przyjacielem króla. - Króla Eckberta? - Pokręciłem głową. - W takim razie kłamie. Wszyscy wiedzą, że król nie ma przyjaciół. Latamer wzruszył ramionami. - Nie wiem, jak to z nim jest, ale w każdym razie przekonał Grippingsa, że przyjechał tutaj na polecenie króla. - Ale co to ma wspólnego z nami? - spytałem. - Z garstką osieroconych chłopców?

- On chce tylko jednego - przypomniał mi Roden. - Pozostałych wyrzuci, gdy uzna, że nie są mu potrzebni. Towłaśnie powiedział panu Grippingsowi. - W takim razie ułatwię wam zadanie - odezwałem się. - Rozwiążcie mnie, to pójdę swoją drogą. Będziecie mieli o jednego rywala mniej. - Nie zrobię tego - odparł Roden. - Myślisz, że chcę, żeby mnie ukarali za twoją ucieczkę? - Jasne, rozumiem. Ale ten sznur jest zaciśnięty naprawdę mocno. Moglibyście go trochę poluzować, co? Roden pokręcił głową. - Skoro jest tak mocno zaciśnięty, to widocznie rozzłościłeś ludzi Connera i zasłużyłeś sobie na to. - Conner na pewno by nie chciał, żeby stała mu się krzywda - wtrącił Latamer, po czym podczołgał się do mnie i poprosił, żebym się obrócił. - Nie mogę się za bardzo ruszać ze związanymi rękami. Sięgnij tam. Latamer wyprostował się i sięgnął za moje plecy, a wtedy ja złapałem go za rękę i wykręciłem mu ją do tyłu. Roden poderwał się na jedno kolano, zaniepokojony, ale ja błyskawicznie zarzuciłem Latamerowi pętlę na szyję i zacisnąłem ją mocno. Roden znieruchomiał, czekając na mój następny ruch. Zdjęcie sznura z rąk było proste, choć żeby niczego nie zauważyli, musiałem zajmować ich rozmową. Zawiązanie Pętli okazało się trudniejsze, ale teraz nie miałem czasu na

podziwianie swego dzieła. Roden nie wyglądał na zachwyconego rezultatami mojej pracy Najwyraźniej nigdy nie próbował związywać komuś rąk za plecami, gdyż z pewnością spojrzałby na to całkiem inaczej. A może po prostu nie chciał, żebym udusił Latamera na jego oczach. - Ani kroku bliżej - ostrzegłem Rodena. - Bo zrzucę go z wozu, a ty będziesz mógł opisać Connerowi trzask jego łamanego karku. - Proszę, nie rób tego - wysapał Latamer. Roden usiadł z powrotem na swoim miejscu. - Nie obchodzi mnie, czy go zabijesz, i nie obchodzi mnie, czy uciekniesz. Odejdź, jeśli chcesz, i módl się, żeby cię nie znaleźli ludzie Connera. Wstałem, przeprosiłem Latamera, że groziłem mu śmiercią, i złożyłem Rodenowi głęboki ukłon. Nie był to najlepszy pomysł, jak się okazało. W chwili gdy się prostowałem, Cregan zdzielił mnie po plecach płazem miecza. Uderzenie pozbawiło mnie tchu i rzuciło z powrotem na deski wozu. - Wiesz, co by się ze mną stało, gdybym pozwolił ci uciec, chłopcze? - warknął Cregan. Wiedziałem i właściwie nie miałem nic przeciwko temu. - Powiedziałeś, że zabijesz każdego, kto spróbuje uciekać - przypomniał mu Roden. - I tak zrobię - potwierdził Cregan, odwracając się do niego i szczerząc zęby. Wymienił miecz na nóż i wskoczył na wóz. Przetoczyłem się na plecy, chcąc poderwać się do ucieczki, ale chwycił mnie za koszulę, pchnął w dół

i przycisnął mi ostrze noża do gardła. - Pan Conner nie potrzebuje was wszystkich. A ciebie prawdopodobnie najmniej. Nagle uznałem, że jednak lepiej będzie, jeśli okażę się potrzebny panu Connerowi. - Dobrze już - burknąłem. - Wygrałeś. Będę posłuszny. - Kłamiesz - rzucił Cregan. - Często kłamię. Ale nie w tym wypadku. Będę posłuszny. Cregan uśmiechnął się, zadowolony, że udało mu się mnie upokorzyć. Schował nóż do pochwy przy pasie, potem podniósł mnie za kołnierz koszuli i cisnął w róg wozu. - Zobaczymy. Chwilę później do wozu wrócił Conner z Mottem i jakimś chłopcem. Przyjrzałem mu się uważniej i stwierdziłem, że go znam. Był wysoki i niezwykle chudy. Miał ciemne, proste, zlepione w strąki włosy, jeszcze dłuższe i bardziej zaniedbane niż moje, jeśli to w ogóle było możliwe. Chłopak wdrapał się posłusznie na wóz. Conner zerknął na moje rozwiązane ręce, a potem na strużkę krwi cieknącą mi po szyi. Odwrócił się do Cregana. - Jakieś kłopoty? - Żadnych - odparł spokojnie Cregan. - Myślę tylko, że teraz Sage będzie bardziej skory do współpracy. Conner uśmiechnął się pod nosem, jakby to wyjaśnienie w zupełności mu wystarczało. - Miło mi to słyszeć. Chłopcy, poznajcie Tobiasa. Dołączy do naszych poszukiwań.

- Jakich poszukiwań? - spytałem. - Cierpliwości, Sage. - Conner pokręcił głową. - Cierpliwość jest cnotą władców. To była pierwsza wskazówka dotycząca powodu, dla którego Conner nas zebrał. Wszyscy znajdowaliśmy się w straszliwym niebezpieczeństwie.

3 Ja pamiętałem Tobiasa, ale on mógł mnie nie pamiętać, bo zabawiłem w sierocińcu w Gelvins bardzo niedługo. Jednak nawet w czasie tego krótkiego pobytu nie mogłem nie zwrócić na niego uwagi. Nie był zwykłym sierotą. Jeszcze jako małe dziecko odebrał edukację i teraz czytał wszystko, co wpadło mu w ręce. Cieszył się specjalnymi przywilejami, uważano bowiem, że należy do tych nielicznych wychowanków sierocińca, którzy mają jakieś szanse na pomyślne ułożenie sobie życia. - Krwawisz - zauważył Tobias, zerkając w moją stronę. Otarłem nacięcie, które pozostawił na mojej szyi nóż Cregana. - Już przysycha - odparłem. Tobias najwyraźniej uznał, że okazał mi już wystarczająco dużo troski, bo nie poruszył więcej tego tematu. - Czy ja cię skądś nie znam? - spytał po chwili. - Byłem tu jakieś pół roku temu. - Ach tak, teraz sobie przypominam. To ty zamknąłeś sierociniec i nie wpuszczałeś zarządcy przez całą noc, zgadza się?

Szeroki uśmiech ha mojej twarzy był jednoznacznym potwierdzeniem. - Musisz przyznać, że nieźle się wtedy najedliśmy. Choć raz. -To wcale nie było zabawne - odparł Tobias z irytacją. - Może zwykle nie jadamy najlepiej, ale tylko dlatego, że tu po prostu wszystkim brakuje jedzenia. Zużyłeś wtedy zapasy na cały tydzień. Następnego dnia gdzieś przepadłeś, a my przez siedem dni przymieraliśmy głodem. Uśmiech zniknął z mojej twarzy. Nie miałem o tym pojęcia. Jechaliśmy ponad godzinę przez pustą równinę porośniętą kolcolistem i pokrzywami. Tobias rzucił uwagę, że okolica wydaje mu się na swój sposób piękna w swej martwocie. Owszem, widziałem tę martwotę, ale piękna jakoś nie mogłem się dopatrzeć. W końcu zrobiło się na tyle ciemno, że Mott zaproponował, byśmy poszukali dogodnego miejsca na nocleg. W pobliżu nie było żadnej innej miejscowości prócz Gelvins, które niedawno przecież opuściliśmy, więc moim zdaniem mogliśmy się zatrzymać gdziekolwiek. Mott jechał jednak dopóty, dopóki na równinie nie pojawiły się drzewa, a zatrzymał wóz dopiero na niewielkiej polanie, którą otaczały wierzby i gęste zarośla. - Ukrywają nas - mruknąłem do pozostałych chłopców Roden pokręcił głową. - Tutaj jest bezpieczniej niż na otwartej przestrzeni -powiedział. - Chronią nas.