Jennifer A Nielsen
TRYLOGIA WŁADZY 02
KRÓL UCIEKINIER
Przekład Janusz Ochab
Dla Taty,
który na przykładzie swojego życia nauczył mnie sięgać
po najodleglejsze gwiazdy i nigdy nie wątpił,
że mogę tego dokonać.
1
Los sprawił, że to ja napadłem na tych, którzy chcieli napaść
na mnie. Tego wieczora odbywał się pogrzeb mojej rodziny, a
ja powinienem był już czekać w kaplicy Jednak na myśl, że
musiałbym siedzieć tam w towarzystwie aroganckich
fircyków, robiło mi się niedobrze. Gdybym był kimkolwiek
innym, mógłbym przeżywać tę uroczystość w samotności, sam
na sam ze swoim bólem.
Od miesiąca byłem królem Carthyi, pełniłem funkcję, do
której nikt mnie nie przygotował i która - zdaniem większości
Carthyan - w ogóle do mnie nie pasowała. Nawet gdybym
chciał z tym polemizować, nie mógłbym przedstawić żadnych
przekonujących argumentów. Zabieganie o przychylność
opinii publicznej nie należało do moich priorytetów.
Skupiałem się na znacznie ważniejszym zadaniu: musiałem
przekonać moich regentów, by pomogli w przygotowaniach do
nadchodzącej wojny
Największym zagrożeniem było królestwo Avenii, położone
na zachód od naszego kraju. Jego przywódca, król Vargan,
pojawił się nieoczekiwanie na pogrzebie. Choć
twierdził stanowczo, że chce jedynie złożyć hołd mojej ro-
dzinie, ja nie dałem się zwieść: bardziej byłoby mu żal utra-
conego podwieczorku niż moich rodziców i mojego brata.
Vargan przyjechał tylko po to, by ocenić moją siłę i dostrzec
słabości. Przyjechał mnie wybadać.
Wiedziałem, że zanim stanę twarzą w twarz z Varganem,
muszę dobrze to przemyśleć i nabrać pewności siebie. Zamiast
więc iść na pogrzeb, kazałem im zacząć beze mnie, a sam
uciekłem tutaj, do ogrodów królewskich.
Ogrody stały się moim ulubionym azylem w tych licznych
sytuacjach, gdy chciałem uciec przed wszystkimi. Królowały
tu piękne wiosenne kwiaty oraz rośliny wszelkich rozmiarów i
kształtów, ukryte za gęstym wysokim żywopłotem.
Majestatyczne drzewa przez większość roku osłaniały ogrody
od góry, a trawa była tak miękka, że nie wypadało chodzić po
niej inaczej niż boso. W centralnym punkcie znajdowała się
marmurowa fontanna z posągiem króla Artoliusa I, mojego
przodka sprzed wielu pokoleń, któremu Carthya zawdzięczała
niepodległość. Jedno z imion otrzymałem właśnie na jego
cześć, oficjalnie nazywam się bowiem Jaron Artolius Eckbert
III.
Z perspektywy czasu widzę, że te właśnie ogrody to idealne
miejsce na cichy i bezproblemowy zamach.
Nawet nie przyszło mi do głowy, by spędzić ten wieczór
bezczynnie. Targany sprzecznymi uczuciami w związku z po-
grzebem i wizytą Vargana, nie mogłem znaleźć sobie miejsca.
Musiałem się powspinać, dać ujście wezbranej energii.
Szybko pokonałem pierwszy poziom zamku, wykorzystując
nierówności kamiennych bloków jako punkty podparcia.
Najniższa półka na tym poziomie ściany była szeroka i po-
rośnięta bluszczem, co nawet mi odpowiadało. Mogłem scho-
wać się w gęstym listowiu i patrzeć na ogród z poczuciem, że
jestem jego częścią, a nie tylko zwykłym obserwatorem.
Niecałą minutę później tuż pod moją kryjówką otworzyły się
drzwi ogrodnika. Dziwne. Ogrodnik dawno już skończył pracę,
a prócz niego mogli tu wchodzić tylko ludzie, których sam
zaprosiłem. Podczołgałem się do krawędzi półki i zobaczyłem
człowieka w czarnym ubraniu, który postąpił krok do przodu i
rozejrzał się uważnie dokoła. Z pewnością nie był to sługa, bo
gdyby nawet któryś z nich ośmielił się tu zapuścić, głośno
obwieściłby swoje przybycie. Tymczasem człowiek w czerni
wyjął długi nóż i schował się w krzakach dokładnie pode mną.
Pokręciłem głową, bardziej rozbawiony niż rozgniewany.
Wszyscy zapewne przypuszczali, że przyjdę tu dziś szukać
samotności, ale dopiero po pogrzebie.
Zabójca myślał, że mnie zaskoczy, jednak teraz to ja miałem
nad nim przewagę.
Odpiąłem cicho pelerynę, by nie krępowała mi ruchów.
Potem sięgnąłem po swój nóż, ująłem go mocno w lewą dłoń,
przykucnąłem na krawędzi półki i skoczyłem prosto na plecy
zamachowca.
W tym samym momencie zabójca przesunął się na bok, więc
tylko drasnąłem go w ramię, nim obaj upadliśmy na
ziemię. Zerwałem się pierwszy i zamierzyłem na jego nogę,
ale nie udało mi się go zranić tak głęboko, jak chciałem.
Kopniakiem powalił mnie na ziemię, ukląkł na moim przed-
ramieniu, wyrwał mi nóż z dłoni i odrzucił na bok, a następnie
wymierzył mi potężny cios w szczękę.
Walnąłem głową w ziemię i byłem jeszcze nieco oszoło-
miony, gdy sięgnął do mojej szyi, ale zdążyłem kopnąć go z
całej siły. Poleciał do tyłu i uderzył w wielki wazon, po czym
osunął się bezwładnie na ziemię.
Obróciłem się twarzą do ściany zamku i zacząłem masować
obolałą szczękę. Fakt, że trzymałem dłoń przy twarzy,
uratował mi prawdopodobnie życie, bo nagle, nie wiadomo
skąd, wynurzył się drugi napastnik. Trzymał w ręce sznur,
który zarzucił mi na szyję i mocno zacisnął. Na szczęście
dzięki ręce uwięzionej pod pętlą mogłem normalnie oddychać.
Wypchnąłem łokieć do tyłu, uderzając nim w pierś za-
machowca. Jęknął głucho, ale dopiero po czwartym ciosie
zmienił pozycję i poluzował nieco pętlę. Wówczas błyska-
wicznie obróciłem się w miejscu i zamierzyłem się do ciosu.
Nagle zamarłem. W chwili gdy spojrzałem w oczy intruza,
czas stanął w miejscu.
To był Roden. Niegdyś mój przyjaciel. Teraz mój wróg. Mój
zabójca.
2
Minęło zaledwie kilka tygodni, odkąd ostatnio widziałem
Rodena, wydawało mi się jednak, że upłynęły długie miesiące.
Podczas naszego ostatniego spotkania próbował mnie zabić, by
zdobyć tron. Wyczuwałem, że powody, dla których pojawił się
tutaj tego wieczora, były jeszcze mroczniejsze.
Zarówno Roden, jak i ja zostaliśmy wyszkoleni przez pew-
nego arystokratę, Bevina Connera, który porwał nas oraz
dwóch innych chłopców, Tobiasa i Latamera, z carthyańskich
sierocińców, by później przedstawić jednego z nas jako Jarona,
zaginionego księcia Carthyi. Rodzice Jarona chcieli wysłać go
do szkoły z internatem w Bymarze, gdzie nabrałby ogłady
Chłopiec uciekł jednak z płynącego tam statku, nim napadli na
niego piraci, którzy mieli zabić królewskiego syna. Nikt -ani
Conner, ani Roden, ani żaden z pozostałych chłopców - nie
wiedział, że to właśnie ja byłem Jaronem w przebraniu. Roden
nadal o tym nie wiedział. W jego mniemaniu byłem sierotą o
imieniu Sage, nie bardziej godnym tronu niż on sam.
Dobrze, że Conner nie próbował przedstawić go jako księcia
Jarona, bo w tym krótkim czasie zmienił się na
tyle, że przypominał mnie w jeszcze mniejszym stopniu niż
przedtem. Brązowe włosy Rodena pojaśniały, a jego skóra
pokryła się głębszą opalenizną. Wyglądał na starszego i tak też
się zachowywał. Kiedy widziałem go po raz ostatni, był
zdenerwowany, lecz teraz jego mina wyrażała coś znacznie
gorszego niż zwykły gniew
Roden odrzucił sznur, podniósł się z ziemi i wyjął miecz.
Trzymał go niczym przedłużenie swojej ręki, jakby urodził się
z tą bronią w dłoni. Mój nóż leżał gdzieś za nim, ukryty w
cieniu.
- Wstawaj, Sage.
- Nie nazywam się Sage - odparłem. I nie miałem zamiaru
wstawać.
- Byłem z tobą w Farthenwood. Mnie nie oszukasz, wiem,
kim jesteś.
Gdyby choć trochę pomyślał, zrozumiałby, że właśnie o to mi
chodzi.
- Opuść miecz, a wszystko ci wytłumaczę - poprosiłem
najspokojniej, jak mogłem.
Namierzyłem już miejsce, w którym leżał mój nóż, był jednak
zbyt daleko, bym zdołał go odzyskać, unikając miecza Rodena.
Na razie wolałem więc rozmawiać.
- Nie przyszedłem tu, żeby słuchać twoich wyjaśnień
-warknął.
Nadal nie opuszczał miecza, lecz ja w końcu powoli wstałem,
trzymając ręce tak, by cały czas je widział.
- Zatem przyszedłeś mnie zabić?
- Koniec z twoimi oszustwami. Czas, byś zrozumiał, kto tu
naprawdę rządzi.
- Ty? - parsknąłem. Pokręcił głową.
- Mam teraz potężnych sprzymierzeńców. Gdyby to zależało
ode mnie, już byś nie żył, ale król piratów chce z tobą
porozmawiać.
Choć cieszyłem się, że moja śmierć zostanie nieco odsunięta
w czasie, jakoś nie spieszyło mi się do spotkania z królem
piratów.
- A więc dołączyłeś do piratów? - spytałem z drwiącym
uśmiechem. - Nie sądziłem, że przyjmie cię ktokolwiek poza
kółkiem hafciarek.
- Piraci przyjęli mnie z otwartymi rękami, kiedyś będę nimi
dowodził. Zabili Jarona, a we właściwym czasie ja zabiję
ciebie.
- Dla ścisłości, powiedz raczej, że nie udało im się mnie zabić.
Dołączyłeś do nieudaczników Skoro uciekłem im cztery lata
temu, to dlaczego nie miałbym zrobić tego i teraz?
Twarz Jarona stężała w złowieszczym grymasie.
- Mam dla ciebie rozkazy - powiedział. - I radzę ci, żebyś je
wykonał.
Prędzej przyjąłbym rozkazy od czyściciela latryn niż od
niego, ale byłem ich ciekaw.
- Czego chcesz? - spytałem.
- Dziesięć dni spędzę na morzu. Kiedy zawiniemy do portu w
Isel, przybędziesz tam i poddasz mi się. Jeśli
to zrobisz, zostawimy Carthyę w pokoju. Jeśli odmówisz,
zniszczymy Carthyę i dopadniemy ciebie.
Aveńscy piraci byli groźni, ale nie pokonaliby Carthyi o
własnych siłach, skoro więc posuwali się do takich gróźb,
musieli mieć sprzymierzeńców. Natychmiast pomyślałem
o królu Varganie. Może jednak nie przyjechał tu, by mnie
wybadać. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że jego przybycie
i ten atak nie miały ze sobą nic wspólnego.
- Wolę raczej trzecią opcję - oznajmiłem.
- Jaką?
- Piraci mają dziewięć dni, żeby mi się poddać. Jeśli zrobią to
w ciągu ośmiu, będę bardziej litościwy
Roześmiał się, jakbym opowiedział mu jakiś dowcip.
- Nosisz królewskie szaty, ale wciąż jesteś tym samym
błaznem. Jest jeszcze jeden warunek. Piraci chcą, byś uwolnił
Bevina Connera.
- Żeby i on mógł do nich dołączyć? Roden pokręcił głową.
- Wiem tylko, że ktoś chce go zabić. Chyba nie masz nic
przeciwko temu?
Pewnie, że miałem. Conner nie był moim przyjacielem.
Zamordował moją rodzinę i chciał rękami piratów zabić także
mnie. Kiedy mieszkałem w jego majątku, traktował mnie
brutalnie. Nie zamierzałem jednak oddawać go piratom, tak jak
nie zamierzałem oddawać im siebie.
- Śmierć Connera w niczym nie pomoże twoim piratom -
powiedziałem. - Szukają tylko zemsty
- I co z tego? Twoje życie się kończy, Sage. Przyjmij swój los
z godnością i ratuj swój kraj. Jeśli spróbujesz z nami walczyć,
wszystko zniszczymy. Spalimy wasze domy, zburzymy miasta,
zabijemy każdego, kto stanie nam na drodze. - Przysunął się o
krok. - A jeśli będziesz próbował się ukrywać, pojmiemy ludzi,
których kochasz, i ukarzemy ich za twoje tchórzostwo. Dobrze
wiem, czyja śmierć najbardziej by cię zraniła.
- Może twoja - odparłem. - Dlaczego od razu mnie nie
zabijesz?
Roden rzucił się do przodu. Usiłowałem pochwycić jego
miecz, ale trzymał go mocno i zamierzył się na mnie. Ostrze
przecięło mi ramię. Krzyknąłem i odsunąłem się od Rodena. Z
tyłu dobiegły mnie głosy strażników. Wreszcie. Pewnie moje
wrzaski przeszkodziły im w wieczornej drzemce. W końcu
jednak zorientowali się, że mam kłopoty
Gdzieś w pobliżu leżał mój nóż, ale Roden nadal wymachiwał
mieczem, nie pozwalając mi do niego dotrzeć. Zrobiłem krok
do tyłu, potknąłem się i wpadłem do fontanny. Doskoczył do
mnie, podnosząc broń do ciosu, ale w tym momencie nadbiegli
moi strażnicy Roden bez cienia strachu stanął do walki.
Mogłem tylko ze szczerym zdumieniem podziwiać, jak dużo
się nauczył w tak krótkim czasie. Odpierał ich ataki z taką
łatwością, jakby odganiał natrętne muchy
Wyskoczyłem z fontanny i rzuciłem się po miecz jednego z
pokonanych strażników. W tej samej chwili Roden
zranił kolejnego, a ten poleciał do tyłu, przewrócił mnie i
wylądował na moich nogach.
Roden kopnął na bok miecz, po który chciałem sięgnąć.
Potem przystawił mi czubek ostrza do szyi, pochylił się i
wycedził:
- Decyzja należy do ciebie. Za dziesięć dni się poddajesz albo
zniszczymy Carthyę.
Już miałem odpowiedzieć mu dosadnym przekleństwem, gdy
podniósł miecz i opuścił go na moją głowę.
3
Kiedy się ocknąłem, Rodena i jego wspólnika nie było już w
ogrodzie. Nie zmartwiło mnie to, szczególnie gdy pomyślałem
o zranionym ramieniu i obolałej głowie. Nadal jednak miałem
w pamięci groźby Rodena. Dobrze, że nie zrealizował tej
najgorszej, gdy leżałem nieprzytomny.
Przemoczony, z krwawiącą ręką, wyszedłem na dziedziniec i
natknąłem się na kolejny patrol, który biegł w stronę ogrodów.
Nakazałem jednemu ze strażników, by dał mi swoją pelerynę.
Stwierdzili, że potrzebuję pomocy lekarza, ale poleciłem im
przede wszystkim sprowadzić pomoc dla ich towarzyszy,
którzy leżeli w ogrodzie. Zabroniłem im też wspominać
komukolwiek o tych wydarzeniach, przynajmniej do
zakończenia pogrzebu.
Trzymając się za zranioną rękę, ruszyłem powoli do kaplicy,
w której trwały już uroczystości. Pomyślałem, że powinienem
był jednak pójść najpierw na pogrzeb, a dopiero potem do
ogrodów. Tak czy inaczej padłbym ofiarą ataku, ale wcześniej
przynajmniej oddałbym honory moim najbliższym. Byłem im
to winien.
Podczas pobytu w sierocińcu oczywiście tęskniłem za swoją
rodziną, lecz tutaj, w zamku, wszystko przypominało mi o ich
nieobecności. Chciałem wejść do kaplicy, gdzie mógłbym ich
należycie opłakiwać, jednak z uwagi na mój wygląd było to
niemożliwe. Przyczaiłem się więc niczym szpieg pod małym
otwartym okienkiem, by chociaż słyszeć, co dzieje się w
środku. Miałem nadzieję, że moja rodzina - gdziekolwiek teraz
przebywała - zdoła mi to wybaczyć.
Z wnętrza kaplicy dobiegał głos Jotha Kerwyna, mojego
szambelana. Kerwyn był doradcą mego ojca, a wcześniej
dziadka. Być może służył nawet pradziadkowi. Wydawało mi
się, że Kerwyn był z nami zawsze. Mówił teraz o moim bracie
Dariusie, którego z trudem rozpoznawałem w jego opisie.
Darius, starszy ode mnie o cztery lata, był mniej więcej w
moim wieku, kiedy widziałem go po raz ostatni. Jeśli słowa
szambelana choć po części odpowiadały prawdzie, Carthya
miała teraz za króla tego gorszego z dwóch synów Eckberta.
Sam zdawałem sobie z tego sprawę, nie czułem się więc
zaskoczony ani rozczarowany
Potem głos mogli zabrać regenci. Przemówienia tych, którzy
się na to zdecydowali, pełne były przesadnych pochwał pod
adresem mojej rodziny. Kilku okazało się na tyle bezczelnych,
że pozwoliło sobie na mniej lub bardziej zawoalowane aluzje
do obecnej polityki królestwa. Pan Termouthe, obecnie
najwyższy rangą z moich regentów, powiedział: „Teraz mamy
króla Jarona, który z pewnością będzie
honorował wszystkie umowy handlowe zawarte przez jego
ojca". Pani Orlaine, przyjaciółka Santhiasa Veldergratha, nie
próbowała nawet kryć szyderczego tonu, gdy mówiła: „Niech
żyje król Jaron. Jeśli będzie nami rządził choć w połowie tak
dobrze, jak nas bawi, Carthyę czeka naprawdę wspaniała
przyszłość".
Pomimo swego opłakanego stanu omal nie wbiegłem w tym
momencie do kaplicy Miałem na końcu języka kilka
nieuprzejmych słów, które sprawiłyby, że dwór przez parę
następnych tygodni zabawiałby się plotkami.
- Jaronie?
Odwróciłem się zaskoczony. Sam nie wiedziałem, czy mam
się cieszyć, czy też raczej wstydzić na widok Imogeny. Szła
niepewnie w moją stronę, zdumiona zapewne tym, że jestem
tutaj, a nie w środku.
Imogena była służącą w majątku Connera, Farthenwood, i
uratowała mi tam życie. W dowód wdzięczności już
pierwszego dnia moich rządów nadałem jej tytuł szlachecki. Z
ciekawością obserwowałem, jak nieznacznie odmienił ją ten
awans społeczny. Owszem, nosiła lepsze ubrania i roz-
puszczone włosy zamiast warkocza służącej, ale nadal trak-
towała wszystkich jednakowo życzliwie.
Spojrzała na ciemniejące niebo.
- Padało? Dlaczego jesteś cały mokry?
- Wieczorna kąpiel.
- W ubraniu?
- Jestem wstydliwy.
Zmarszczyła brwi.
- Kiedy nie pokazałeś się na pogrzebie, księżniczka Amarinda
kazała mi cię odnaleźć.
Księżniczka Amarinda z Bultain była siostrzenicą króla
Bymaru, naszego jedynego kraju sojuszniczego. Dlatego też
zaraz po jej narodzinach ustalono, że poślubi następcę tronu
Carthyi, co przypieczętuje nasz sojusz. Obowiązek ten miał
przypaść mojemu bratu, który z radością gotów był go
wypełnić. Teraz ta powinność przeszła na mnie, lecz bez to-
warzyszącej jej radości. Amarinda dała mi wyraźnie do zro-
zumienia, że i ona nie jest szczęśliwa z tego powodu. W po-
równaniu z Dariusem czułem się jak nagroda pocieszenia, i to
mało atrakcyjna.
Imogena dopiero teraz zauważyła moje zranione ramię.
Otworzyła szeroko oczy i przysunęła się bliżej, by obejrzeć
ranę. Potem bez słowa przykucnęła i podniosła skraj sukni na
tyle wysoko, by odsłonić halkę. Oderwała kawałek tkaniny i
obandażowała nim moje ramię.
- Nie jest tak źle - odezwałem się, gdy opatrywała ranę. -
Trochę krwawi, ale to powierzchowne cięcie.
- Kto to zrobił? - spytała, a kiedy nie odpowiedziałem, dodała:
- Sprowadzę księżniczkę.
- Nie.
Imogena zmrużyła oczy
- To ważne. Musisz z nią porozmawiać. Rozmawiałem już z
Amarindą wielokrotnie, używając różnych uprzejmych fraz w
rodzaju „bardzo ładna sukienka"
albo „smaczna kolacja", oboje jednak unikaliśmy tematów, o
których naprawdę powinniśmy byli rozmawiać. ,
- Jaronie, ona jest twoją przyjaciółką, martwi się o ciebie. -
Imogena nie dawała za wygraną.
- Nie mam nic do powiedzenia.
- To nieprawda.
- Nie mam jej nic do powiedzenia! - Po chwili krępującej
ciszy dorzuciłem: - Przyjaciele Amarindy są już w kaplicy
Księżniczka przyjaźniła się z tymi regentami, którzy
okazywali mi najmniej szacunku. Wczoraj przy kolacji śmiała
się i bawiła tak dobrze w towarzystwie kapitana mojej gwardii,
że w końcu poszedłem do swojej komnaty, by im nie
przeszkadzać. Chciałem jej ufać, ale ona skutecznie to
uniemożliwiała.
Imogena przez chwilę milczała, po czym szepnęła:
- W takim razie porozmawiaj ze mną. - Uśmiechnęła się
nieśmiało i dodała: - Wydaje mi się, że wciąż jestem ci bliższa
niż ktokolwiek inny
Miała rację, a ta świadomość nagle mnie przeraziła.
Uzmysłowiłem sobie, że tę prawdę znał także ktoś inny Roden
powiedział, że dobrze wie, czyja śmierć najbardziej by mnie
zraniła.
Imogena. Gdyby piraci chcieli mnie zranić, porwaliby
Imogenę.
Nie wyobrażałem sobie, bym mógł spędzić tu choćby jeden
dzień bez jej towarzystwa. Jeśli jednak nie uda mi się
powstrzymać piratów, Roden poprowadzi ich prosto do niej.
Wolałem nawet nie myśleć o tym, co wydarzyłoby się potem.
Zrobiło mi się zimno, gdy uświadomiłem sobie, jak
niebezpieczny może być dla Imogeny dalszy pobyt w tym
miejscu. Pozwalając jej tutaj zostać i towarzyszyć mi w co-
dziennych trudach, wydawałem na nią potencjalny wyrok
śmierci.
Wiedziałem, co należy zrobić w tej sytuacji, choć wcale mi się
to nie podobało. Imogena musiała opuścić dwór. Co gorsza,
musiałem odesłać ją jak najdalej stąd, by nikt nie podejrzewał,
że mi na niej zależy.
Poczułem tępy ból w brzuchu, jakby kłamstwa, które za-
mierzałem właśnie wypowiedzieć, były nożami wyciąganymi z
moich wnętrzności. Powoli pokręciłem głową i odezwałem się:
- Mylisz się, Imogeno. Nie jesteśmy przyjaciółmi i nigdy nimi
nie byliśmy. Korzystałem tylko z twojej pomocy, żeby
odzyskać tron.
Znieruchomiała na moment, najwyraźniej nie wierząc
własnym uszom.
- Nie rozumiem...
- A ty wykorzystujesz naszą znajomość, żeby mieszkać na
zamku, choć to nie jest miejsce dla ciebie.
- To nieprawda! - Imogena cofnęła się o krok, zszokowana,
jakbym właśnie wymierzył jej policzek. Potrzebowała dłuższej
chwili, by dojść do siebie. - Gdy byłeś Sage'em... -zaczęła.
- Teraz jestem Jaronem, nie Sage'em. - Skrzywiłem się i
dodałem najgorszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy: - Na-
prawdę myślałaś, że może mi zależeć na kimś takim jak ty?
Widziałem, jak Imogena zmaga się z emocjami. Ten widok
łamał mi serce, ale nie chciałem - nie mogłem - niczego po
sobie pokazać. W końcu dziewczyna skłoniła się nisko i rzekła:
- Wyjadę o świcie.
- Wyjedziesz natychmiast. Zaraz każę przygotować karetę,
która zawiezie cię do domu.
Pokręciła głową.
- Jeśli jest coś, co musisz mi powiedzieć... - zaczęła.
Odwróciłem się od niej, by nie dostrzegła targających
mną uczuć.
- Nie chcę, żebyś tu mieszkała. Zabierz swoje rzeczy i wyjedź.
- Nie mam tutaj niczego - odparła Imogena. - Wyjadę tak, jak
przyjechałam.
- Jak sobie życzysz.
Odeszła z podniesioną głową, nie spojrzawszy na mnie
więcej. Wiedziałem, że sprawiłem jej ogromny ból, wolałbym
jednak, by okazywała go otwarcie, niż tłamsiła w sobie. Nigdy
nie byłem dla nikogo tak okrutny i nienawidziłem samego
siebie za to, co właśnie zrobiłem. Równie okropna była
świadomość, że Imogena też mnie znienawidzi i że nigdy me
będę jej w stanie wytłumaczyć, iż potraktowałem ją z taką
obojętnością, a nawet wrogością, by uratować jej życie.
Przeniknął mnie nowy, trudny do zniesienia ból, jakiego
nigdy do tej pory nie czułem. Właśnie wyrzuciłem ze swego
życia jedyną osobę, której mógłbym pewnego dnia oddać
serce.
4
Niedługo pozostawałem sam. Zaledwie kilka minut po
odejściu Imogeny wyszedł z kaplicy król Vargan, trzymając się
za plecy, jakby go bolały. Nie widział mnie w ciemności, więc
przez chwilę mogłem mu się przyjrzeć. Był wysoki i dobrze
zbudowany, ale stał już u progu starości. Miał ciemne oczy i
szarą twarz poznaczoną głębokimi zmarszczkami. Jego długie
gęste włosy były poprzetykane licznymi pasmami siwizny
Widząc, jak rozgląda się po dziedzińcu pożądliwym
wzrokiem, mimowolnie zacisnąłem dłonie w pięści. Niespełna
godzinę wcześniej jego ludzie dopuścili się zamachu na moje
życie, a ja nie mogłem zrobić nic, by go powstrzymać. Piraci
chcieli mnie zabić, Vargan chciał zająć mój kraj, a regenci
chcieli odsunąć mnie od władzy i podzielić się tym, co
zostanie.
Na szczęście moje ubranie zdążyło już nieco przeschnąć,
otuliłem się więc peleryną, by ukryć obandażowane ramię,
odgarnąłem włosy z twarzy i wyszedłem z cienia.
Vargan usłyszał moje kroki, obrócił się zaniepokojony, a
potem ponownie przyłożył dłoń do pleców.
- Królu Jaronie, nie wiedziałem, że jesteś tutaj. Przy-
puszczałem, że siedzisz w środku.
- Och, okropny tam tłok. Bałem się, że nikt nie zarezerwował
mi miejsca.
Uśmiechnął się i odrzekł:
- Mógłbyś usiąść na moim. Od tych kościelnych ławek
okropnie boli mnie kręgosłup. Wybacz, że wyszedłem z po-
grzebu twojej rodziny.
- Nie jestem pewien, czy rzeczywiście chodzi o moją rodzinę.
Mam wrażenie, że w ogóle nie znam ludzi, o których tam
mówią.
Vargan roześmiał się głośno.
- Cóż za brak szacunku dla zmarłych! Spodziewałbym się
tego po Aveńczyku, ale o Carthyańczykach miałem lepsze
zdanie. - Po chwili spoważniał nieco i dodał: - Podobno przez
te cztery lata, kiedy byłeś zaginiony, podawałeś się za
Aveńczyka.
- Nigdy nie byłem zaginiony - odparłem spokojnie. -Zawsze
dobrze wiedziałem, gdzie jestem. Ale to prawda, że wielu ludzi
brało mnie za Aveńczyka.
- Dlaczego?
- Dobrze naśladuję akcent.
- Rozumiem. - Przyglądał mi się przez moment w milczeniu. -
Jesteś bardzo młodym królem. Niewiele pamiętam z czasów,
gdy byłem w twoim wieku.
- Najwyraźniej więc rozmawiamy o tym, jak bardzo się
postarzałeś, a nie o tym, jak młodo ja zostałem królem.
W tej sekundzie z jego twarzy zniknęły resztki rozbawienia.
Odchrząknął i powiedział:
- Przypominasz chyba bardziej matkę niż ojca.
Odziedziczyłem po ojcu mocną budowę ciała, ale rze-
czywiście byłem bardziej podobny do mamy. Miałem jej gęste
brązowe włosy, które kręciły się na końcach, i jej soczyście
zielone oczy. Jednak oprócz zewnętrznego podobieństwa
przejąłem po niej również niepokorną naturę i żądzę przygód.
Na myśl o mamie zrobiło mi się trochę nieswojo, posta-
nowiłem więc zmienić temat.
- Czy nasze kraje łączy przyjaźń, królu Varganie? - spytałem.
Wzruszył ramionami.
- To zależy, co masz na myśli.
- Pytam, jak bardzo powinna mnie zajmować ochrona granic
przed aveńską inwazją.
Próbował zbyć to śmiechem, który zabrzmiał jednak
sztucznie i protekcjonalnie. Nie uśmiechnąłem się nawet, a i on
zaraz spoważniał, po czym rzekł:
- Jestem pewien, że masz dziś wieczorem o wiele istotniejsze
problemy niż kłopotanie się o moją armię.
- Doprawdy? A cóż to za problemy?
Vargan prawdopodobnie nie wiedział, że atak jego ludzi
nastąpił wcześniej, niż to zaplanowali. Dlatego też mówiłem
takim samym niewinnym tonem, jaki zawsze działał
skutecznie na mojego ojca, gdy tłumaczyłem się, dlaczego
Jennifer A Nielsen TRYLOGIA WŁADZY 02 KRÓL UCIEKINIER Przekład Janusz Ochab
Dla Taty, który na przykładzie swojego życia nauczył mnie sięgać po najodleglejsze gwiazdy i nigdy nie wątpił, że mogę tego dokonać.
1 Los sprawił, że to ja napadłem na tych, którzy chcieli napaść na mnie. Tego wieczora odbywał się pogrzeb mojej rodziny, a ja powinienem był już czekać w kaplicy Jednak na myśl, że musiałbym siedzieć tam w towarzystwie aroganckich fircyków, robiło mi się niedobrze. Gdybym był kimkolwiek innym, mógłbym przeżywać tę uroczystość w samotności, sam na sam ze swoim bólem. Od miesiąca byłem królem Carthyi, pełniłem funkcję, do której nikt mnie nie przygotował i która - zdaniem większości Carthyan - w ogóle do mnie nie pasowała. Nawet gdybym chciał z tym polemizować, nie mógłbym przedstawić żadnych przekonujących argumentów. Zabieganie o przychylność opinii publicznej nie należało do moich priorytetów. Skupiałem się na znacznie ważniejszym zadaniu: musiałem przekonać moich regentów, by pomogli w przygotowaniach do nadchodzącej wojny Największym zagrożeniem było królestwo Avenii, położone na zachód od naszego kraju. Jego przywódca, król Vargan, pojawił się nieoczekiwanie na pogrzebie. Choć
twierdził stanowczo, że chce jedynie złożyć hołd mojej ro- dzinie, ja nie dałem się zwieść: bardziej byłoby mu żal utra- conego podwieczorku niż moich rodziców i mojego brata. Vargan przyjechał tylko po to, by ocenić moją siłę i dostrzec słabości. Przyjechał mnie wybadać. Wiedziałem, że zanim stanę twarzą w twarz z Varganem, muszę dobrze to przemyśleć i nabrać pewności siebie. Zamiast więc iść na pogrzeb, kazałem im zacząć beze mnie, a sam uciekłem tutaj, do ogrodów królewskich. Ogrody stały się moim ulubionym azylem w tych licznych sytuacjach, gdy chciałem uciec przed wszystkimi. Królowały tu piękne wiosenne kwiaty oraz rośliny wszelkich rozmiarów i kształtów, ukryte za gęstym wysokim żywopłotem. Majestatyczne drzewa przez większość roku osłaniały ogrody od góry, a trawa była tak miękka, że nie wypadało chodzić po niej inaczej niż boso. W centralnym punkcie znajdowała się marmurowa fontanna z posągiem króla Artoliusa I, mojego przodka sprzed wielu pokoleń, któremu Carthya zawdzięczała niepodległość. Jedno z imion otrzymałem właśnie na jego cześć, oficjalnie nazywam się bowiem Jaron Artolius Eckbert III. Z perspektywy czasu widzę, że te właśnie ogrody to idealne miejsce na cichy i bezproblemowy zamach. Nawet nie przyszło mi do głowy, by spędzić ten wieczór bezczynnie. Targany sprzecznymi uczuciami w związku z po- grzebem i wizytą Vargana, nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Musiałem się powspinać, dać ujście wezbranej energii.
Szybko pokonałem pierwszy poziom zamku, wykorzystując nierówności kamiennych bloków jako punkty podparcia. Najniższa półka na tym poziomie ściany była szeroka i po- rośnięta bluszczem, co nawet mi odpowiadało. Mogłem scho- wać się w gęstym listowiu i patrzeć na ogród z poczuciem, że jestem jego częścią, a nie tylko zwykłym obserwatorem. Niecałą minutę później tuż pod moją kryjówką otworzyły się drzwi ogrodnika. Dziwne. Ogrodnik dawno już skończył pracę, a prócz niego mogli tu wchodzić tylko ludzie, których sam zaprosiłem. Podczołgałem się do krawędzi półki i zobaczyłem człowieka w czarnym ubraniu, który postąpił krok do przodu i rozejrzał się uważnie dokoła. Z pewnością nie był to sługa, bo gdyby nawet któryś z nich ośmielił się tu zapuścić, głośno obwieściłby swoje przybycie. Tymczasem człowiek w czerni wyjął długi nóż i schował się w krzakach dokładnie pode mną. Pokręciłem głową, bardziej rozbawiony niż rozgniewany. Wszyscy zapewne przypuszczali, że przyjdę tu dziś szukać samotności, ale dopiero po pogrzebie. Zabójca myślał, że mnie zaskoczy, jednak teraz to ja miałem nad nim przewagę. Odpiąłem cicho pelerynę, by nie krępowała mi ruchów. Potem sięgnąłem po swój nóż, ująłem go mocno w lewą dłoń, przykucnąłem na krawędzi półki i skoczyłem prosto na plecy zamachowca. W tym samym momencie zabójca przesunął się na bok, więc tylko drasnąłem go w ramię, nim obaj upadliśmy na
ziemię. Zerwałem się pierwszy i zamierzyłem na jego nogę, ale nie udało mi się go zranić tak głęboko, jak chciałem. Kopniakiem powalił mnie na ziemię, ukląkł na moim przed- ramieniu, wyrwał mi nóż z dłoni i odrzucił na bok, a następnie wymierzył mi potężny cios w szczękę. Walnąłem głową w ziemię i byłem jeszcze nieco oszoło- miony, gdy sięgnął do mojej szyi, ale zdążyłem kopnąć go z całej siły. Poleciał do tyłu i uderzył w wielki wazon, po czym osunął się bezwładnie na ziemię. Obróciłem się twarzą do ściany zamku i zacząłem masować obolałą szczękę. Fakt, że trzymałem dłoń przy twarzy, uratował mi prawdopodobnie życie, bo nagle, nie wiadomo skąd, wynurzył się drugi napastnik. Trzymał w ręce sznur, który zarzucił mi na szyję i mocno zacisnął. Na szczęście dzięki ręce uwięzionej pod pętlą mogłem normalnie oddychać. Wypchnąłem łokieć do tyłu, uderzając nim w pierś za- machowca. Jęknął głucho, ale dopiero po czwartym ciosie zmienił pozycję i poluzował nieco pętlę. Wówczas błyska- wicznie obróciłem się w miejscu i zamierzyłem się do ciosu. Nagle zamarłem. W chwili gdy spojrzałem w oczy intruza, czas stanął w miejscu. To był Roden. Niegdyś mój przyjaciel. Teraz mój wróg. Mój zabójca.
2 Minęło zaledwie kilka tygodni, odkąd ostatnio widziałem Rodena, wydawało mi się jednak, że upłynęły długie miesiące. Podczas naszego ostatniego spotkania próbował mnie zabić, by zdobyć tron. Wyczuwałem, że powody, dla których pojawił się tutaj tego wieczora, były jeszcze mroczniejsze. Zarówno Roden, jak i ja zostaliśmy wyszkoleni przez pew- nego arystokratę, Bevina Connera, który porwał nas oraz dwóch innych chłopców, Tobiasa i Latamera, z carthyańskich sierocińców, by później przedstawić jednego z nas jako Jarona, zaginionego księcia Carthyi. Rodzice Jarona chcieli wysłać go do szkoły z internatem w Bymarze, gdzie nabrałby ogłady Chłopiec uciekł jednak z płynącego tam statku, nim napadli na niego piraci, którzy mieli zabić królewskiego syna. Nikt -ani Conner, ani Roden, ani żaden z pozostałych chłopców - nie wiedział, że to właśnie ja byłem Jaronem w przebraniu. Roden nadal o tym nie wiedział. W jego mniemaniu byłem sierotą o imieniu Sage, nie bardziej godnym tronu niż on sam. Dobrze, że Conner nie próbował przedstawić go jako księcia Jarona, bo w tym krótkim czasie zmienił się na
tyle, że przypominał mnie w jeszcze mniejszym stopniu niż przedtem. Brązowe włosy Rodena pojaśniały, a jego skóra pokryła się głębszą opalenizną. Wyglądał na starszego i tak też się zachowywał. Kiedy widziałem go po raz ostatni, był zdenerwowany, lecz teraz jego mina wyrażała coś znacznie gorszego niż zwykły gniew Roden odrzucił sznur, podniósł się z ziemi i wyjął miecz. Trzymał go niczym przedłużenie swojej ręki, jakby urodził się z tą bronią w dłoni. Mój nóż leżał gdzieś za nim, ukryty w cieniu. - Wstawaj, Sage. - Nie nazywam się Sage - odparłem. I nie miałem zamiaru wstawać. - Byłem z tobą w Farthenwood. Mnie nie oszukasz, wiem, kim jesteś. Gdyby choć trochę pomyślał, zrozumiałby, że właśnie o to mi chodzi. - Opuść miecz, a wszystko ci wytłumaczę - poprosiłem najspokojniej, jak mogłem. Namierzyłem już miejsce, w którym leżał mój nóż, był jednak zbyt daleko, bym zdołał go odzyskać, unikając miecza Rodena. Na razie wolałem więc rozmawiać. - Nie przyszedłem tu, żeby słuchać twoich wyjaśnień -warknął. Nadal nie opuszczał miecza, lecz ja w końcu powoli wstałem, trzymając ręce tak, by cały czas je widział. - Zatem przyszedłeś mnie zabić?
- Koniec z twoimi oszustwami. Czas, byś zrozumiał, kto tu naprawdę rządzi. - Ty? - parsknąłem. Pokręcił głową. - Mam teraz potężnych sprzymierzeńców. Gdyby to zależało ode mnie, już byś nie żył, ale król piratów chce z tobą porozmawiać. Choć cieszyłem się, że moja śmierć zostanie nieco odsunięta w czasie, jakoś nie spieszyło mi się do spotkania z królem piratów. - A więc dołączyłeś do piratów? - spytałem z drwiącym uśmiechem. - Nie sądziłem, że przyjmie cię ktokolwiek poza kółkiem hafciarek. - Piraci przyjęli mnie z otwartymi rękami, kiedyś będę nimi dowodził. Zabili Jarona, a we właściwym czasie ja zabiję ciebie. - Dla ścisłości, powiedz raczej, że nie udało im się mnie zabić. Dołączyłeś do nieudaczników Skoro uciekłem im cztery lata temu, to dlaczego nie miałbym zrobić tego i teraz? Twarz Jarona stężała w złowieszczym grymasie. - Mam dla ciebie rozkazy - powiedział. - I radzę ci, żebyś je wykonał. Prędzej przyjąłbym rozkazy od czyściciela latryn niż od niego, ale byłem ich ciekaw. - Czego chcesz? - spytałem. - Dziesięć dni spędzę na morzu. Kiedy zawiniemy do portu w Isel, przybędziesz tam i poddasz mi się. Jeśli
to zrobisz, zostawimy Carthyę w pokoju. Jeśli odmówisz, zniszczymy Carthyę i dopadniemy ciebie. Aveńscy piraci byli groźni, ale nie pokonaliby Carthyi o własnych siłach, skoro więc posuwali się do takich gróźb, musieli mieć sprzymierzeńców. Natychmiast pomyślałem o królu Varganie. Może jednak nie przyjechał tu, by mnie wybadać. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że jego przybycie i ten atak nie miały ze sobą nic wspólnego. - Wolę raczej trzecią opcję - oznajmiłem. - Jaką? - Piraci mają dziewięć dni, żeby mi się poddać. Jeśli zrobią to w ciągu ośmiu, będę bardziej litościwy Roześmiał się, jakbym opowiedział mu jakiś dowcip. - Nosisz królewskie szaty, ale wciąż jesteś tym samym błaznem. Jest jeszcze jeden warunek. Piraci chcą, byś uwolnił Bevina Connera. - Żeby i on mógł do nich dołączyć? Roden pokręcił głową. - Wiem tylko, że ktoś chce go zabić. Chyba nie masz nic przeciwko temu? Pewnie, że miałem. Conner nie był moim przyjacielem. Zamordował moją rodzinę i chciał rękami piratów zabić także mnie. Kiedy mieszkałem w jego majątku, traktował mnie brutalnie. Nie zamierzałem jednak oddawać go piratom, tak jak nie zamierzałem oddawać im siebie. - Śmierć Connera w niczym nie pomoże twoim piratom - powiedziałem. - Szukają tylko zemsty
- I co z tego? Twoje życie się kończy, Sage. Przyjmij swój los z godnością i ratuj swój kraj. Jeśli spróbujesz z nami walczyć, wszystko zniszczymy. Spalimy wasze domy, zburzymy miasta, zabijemy każdego, kto stanie nam na drodze. - Przysunął się o krok. - A jeśli będziesz próbował się ukrywać, pojmiemy ludzi, których kochasz, i ukarzemy ich za twoje tchórzostwo. Dobrze wiem, czyja śmierć najbardziej by cię zraniła. - Może twoja - odparłem. - Dlaczego od razu mnie nie zabijesz? Roden rzucił się do przodu. Usiłowałem pochwycić jego miecz, ale trzymał go mocno i zamierzył się na mnie. Ostrze przecięło mi ramię. Krzyknąłem i odsunąłem się od Rodena. Z tyłu dobiegły mnie głosy strażników. Wreszcie. Pewnie moje wrzaski przeszkodziły im w wieczornej drzemce. W końcu jednak zorientowali się, że mam kłopoty Gdzieś w pobliżu leżał mój nóż, ale Roden nadal wymachiwał mieczem, nie pozwalając mi do niego dotrzeć. Zrobiłem krok do tyłu, potknąłem się i wpadłem do fontanny. Doskoczył do mnie, podnosząc broń do ciosu, ale w tym momencie nadbiegli moi strażnicy Roden bez cienia strachu stanął do walki. Mogłem tylko ze szczerym zdumieniem podziwiać, jak dużo się nauczył w tak krótkim czasie. Odpierał ich ataki z taką łatwością, jakby odganiał natrętne muchy Wyskoczyłem z fontanny i rzuciłem się po miecz jednego z pokonanych strażników. W tej samej chwili Roden
zranił kolejnego, a ten poleciał do tyłu, przewrócił mnie i wylądował na moich nogach. Roden kopnął na bok miecz, po który chciałem sięgnąć. Potem przystawił mi czubek ostrza do szyi, pochylił się i wycedził: - Decyzja należy do ciebie. Za dziesięć dni się poddajesz albo zniszczymy Carthyę. Już miałem odpowiedzieć mu dosadnym przekleństwem, gdy podniósł miecz i opuścił go na moją głowę.
3 Kiedy się ocknąłem, Rodena i jego wspólnika nie było już w ogrodzie. Nie zmartwiło mnie to, szczególnie gdy pomyślałem o zranionym ramieniu i obolałej głowie. Nadal jednak miałem w pamięci groźby Rodena. Dobrze, że nie zrealizował tej najgorszej, gdy leżałem nieprzytomny. Przemoczony, z krwawiącą ręką, wyszedłem na dziedziniec i natknąłem się na kolejny patrol, który biegł w stronę ogrodów. Nakazałem jednemu ze strażników, by dał mi swoją pelerynę. Stwierdzili, że potrzebuję pomocy lekarza, ale poleciłem im przede wszystkim sprowadzić pomoc dla ich towarzyszy, którzy leżeli w ogrodzie. Zabroniłem im też wspominać komukolwiek o tych wydarzeniach, przynajmniej do zakończenia pogrzebu. Trzymając się za zranioną rękę, ruszyłem powoli do kaplicy, w której trwały już uroczystości. Pomyślałem, że powinienem był jednak pójść najpierw na pogrzeb, a dopiero potem do ogrodów. Tak czy inaczej padłbym ofiarą ataku, ale wcześniej przynajmniej oddałbym honory moim najbliższym. Byłem im to winien.
Podczas pobytu w sierocińcu oczywiście tęskniłem za swoją rodziną, lecz tutaj, w zamku, wszystko przypominało mi o ich nieobecności. Chciałem wejść do kaplicy, gdzie mógłbym ich należycie opłakiwać, jednak z uwagi na mój wygląd było to niemożliwe. Przyczaiłem się więc niczym szpieg pod małym otwartym okienkiem, by chociaż słyszeć, co dzieje się w środku. Miałem nadzieję, że moja rodzina - gdziekolwiek teraz przebywała - zdoła mi to wybaczyć. Z wnętrza kaplicy dobiegał głos Jotha Kerwyna, mojego szambelana. Kerwyn był doradcą mego ojca, a wcześniej dziadka. Być może służył nawet pradziadkowi. Wydawało mi się, że Kerwyn był z nami zawsze. Mówił teraz o moim bracie Dariusie, którego z trudem rozpoznawałem w jego opisie. Darius, starszy ode mnie o cztery lata, był mniej więcej w moim wieku, kiedy widziałem go po raz ostatni. Jeśli słowa szambelana choć po części odpowiadały prawdzie, Carthya miała teraz za króla tego gorszego z dwóch synów Eckberta. Sam zdawałem sobie z tego sprawę, nie czułem się więc zaskoczony ani rozczarowany Potem głos mogli zabrać regenci. Przemówienia tych, którzy się na to zdecydowali, pełne były przesadnych pochwał pod adresem mojej rodziny. Kilku okazało się na tyle bezczelnych, że pozwoliło sobie na mniej lub bardziej zawoalowane aluzje do obecnej polityki królestwa. Pan Termouthe, obecnie najwyższy rangą z moich regentów, powiedział: „Teraz mamy króla Jarona, który z pewnością będzie
honorował wszystkie umowy handlowe zawarte przez jego ojca". Pani Orlaine, przyjaciółka Santhiasa Veldergratha, nie próbowała nawet kryć szyderczego tonu, gdy mówiła: „Niech żyje król Jaron. Jeśli będzie nami rządził choć w połowie tak dobrze, jak nas bawi, Carthyę czeka naprawdę wspaniała przyszłość". Pomimo swego opłakanego stanu omal nie wbiegłem w tym momencie do kaplicy Miałem na końcu języka kilka nieuprzejmych słów, które sprawiłyby, że dwór przez parę następnych tygodni zabawiałby się plotkami. - Jaronie? Odwróciłem się zaskoczony. Sam nie wiedziałem, czy mam się cieszyć, czy też raczej wstydzić na widok Imogeny. Szła niepewnie w moją stronę, zdumiona zapewne tym, że jestem tutaj, a nie w środku. Imogena była służącą w majątku Connera, Farthenwood, i uratowała mi tam życie. W dowód wdzięczności już pierwszego dnia moich rządów nadałem jej tytuł szlachecki. Z ciekawością obserwowałem, jak nieznacznie odmienił ją ten awans społeczny. Owszem, nosiła lepsze ubrania i roz- puszczone włosy zamiast warkocza służącej, ale nadal trak- towała wszystkich jednakowo życzliwie. Spojrzała na ciemniejące niebo. - Padało? Dlaczego jesteś cały mokry? - Wieczorna kąpiel. - W ubraniu? - Jestem wstydliwy.
Zmarszczyła brwi. - Kiedy nie pokazałeś się na pogrzebie, księżniczka Amarinda kazała mi cię odnaleźć. Księżniczka Amarinda z Bultain była siostrzenicą króla Bymaru, naszego jedynego kraju sojuszniczego. Dlatego też zaraz po jej narodzinach ustalono, że poślubi następcę tronu Carthyi, co przypieczętuje nasz sojusz. Obowiązek ten miał przypaść mojemu bratu, który z radością gotów był go wypełnić. Teraz ta powinność przeszła na mnie, lecz bez to- warzyszącej jej radości. Amarinda dała mi wyraźnie do zro- zumienia, że i ona nie jest szczęśliwa z tego powodu. W po- równaniu z Dariusem czułem się jak nagroda pocieszenia, i to mało atrakcyjna. Imogena dopiero teraz zauważyła moje zranione ramię. Otworzyła szeroko oczy i przysunęła się bliżej, by obejrzeć ranę. Potem bez słowa przykucnęła i podniosła skraj sukni na tyle wysoko, by odsłonić halkę. Oderwała kawałek tkaniny i obandażowała nim moje ramię. - Nie jest tak źle - odezwałem się, gdy opatrywała ranę. - Trochę krwawi, ale to powierzchowne cięcie. - Kto to zrobił? - spytała, a kiedy nie odpowiedziałem, dodała: - Sprowadzę księżniczkę. - Nie. Imogena zmrużyła oczy - To ważne. Musisz z nią porozmawiać. Rozmawiałem już z Amarindą wielokrotnie, używając różnych uprzejmych fraz w rodzaju „bardzo ładna sukienka"
albo „smaczna kolacja", oboje jednak unikaliśmy tematów, o których naprawdę powinniśmy byli rozmawiać. , - Jaronie, ona jest twoją przyjaciółką, martwi się o ciebie. - Imogena nie dawała za wygraną. - Nie mam nic do powiedzenia. - To nieprawda. - Nie mam jej nic do powiedzenia! - Po chwili krępującej ciszy dorzuciłem: - Przyjaciele Amarindy są już w kaplicy Księżniczka przyjaźniła się z tymi regentami, którzy okazywali mi najmniej szacunku. Wczoraj przy kolacji śmiała się i bawiła tak dobrze w towarzystwie kapitana mojej gwardii, że w końcu poszedłem do swojej komnaty, by im nie przeszkadzać. Chciałem jej ufać, ale ona skutecznie to uniemożliwiała. Imogena przez chwilę milczała, po czym szepnęła: - W takim razie porozmawiaj ze mną. - Uśmiechnęła się nieśmiało i dodała: - Wydaje mi się, że wciąż jestem ci bliższa niż ktokolwiek inny Miała rację, a ta świadomość nagle mnie przeraziła. Uzmysłowiłem sobie, że tę prawdę znał także ktoś inny Roden powiedział, że dobrze wie, czyja śmierć najbardziej by mnie zraniła. Imogena. Gdyby piraci chcieli mnie zranić, porwaliby Imogenę. Nie wyobrażałem sobie, bym mógł spędzić tu choćby jeden dzień bez jej towarzystwa. Jeśli jednak nie uda mi się
powstrzymać piratów, Roden poprowadzi ich prosto do niej. Wolałem nawet nie myśleć o tym, co wydarzyłoby się potem. Zrobiło mi się zimno, gdy uświadomiłem sobie, jak niebezpieczny może być dla Imogeny dalszy pobyt w tym miejscu. Pozwalając jej tutaj zostać i towarzyszyć mi w co- dziennych trudach, wydawałem na nią potencjalny wyrok śmierci. Wiedziałem, co należy zrobić w tej sytuacji, choć wcale mi się to nie podobało. Imogena musiała opuścić dwór. Co gorsza, musiałem odesłać ją jak najdalej stąd, by nikt nie podejrzewał, że mi na niej zależy. Poczułem tępy ból w brzuchu, jakby kłamstwa, które za- mierzałem właśnie wypowiedzieć, były nożami wyciąganymi z moich wnętrzności. Powoli pokręciłem głową i odezwałem się: - Mylisz się, Imogeno. Nie jesteśmy przyjaciółmi i nigdy nimi nie byliśmy. Korzystałem tylko z twojej pomocy, żeby odzyskać tron. Znieruchomiała na moment, najwyraźniej nie wierząc własnym uszom. - Nie rozumiem... - A ty wykorzystujesz naszą znajomość, żeby mieszkać na zamku, choć to nie jest miejsce dla ciebie. - To nieprawda! - Imogena cofnęła się o krok, zszokowana, jakbym właśnie wymierzył jej policzek. Potrzebowała dłuższej chwili, by dojść do siebie. - Gdy byłeś Sage'em... -zaczęła.
- Teraz jestem Jaronem, nie Sage'em. - Skrzywiłem się i dodałem najgorszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy: - Na- prawdę myślałaś, że może mi zależeć na kimś takim jak ty? Widziałem, jak Imogena zmaga się z emocjami. Ten widok łamał mi serce, ale nie chciałem - nie mogłem - niczego po sobie pokazać. W końcu dziewczyna skłoniła się nisko i rzekła: - Wyjadę o świcie. - Wyjedziesz natychmiast. Zaraz każę przygotować karetę, która zawiezie cię do domu. Pokręciła głową. - Jeśli jest coś, co musisz mi powiedzieć... - zaczęła. Odwróciłem się od niej, by nie dostrzegła targających mną uczuć. - Nie chcę, żebyś tu mieszkała. Zabierz swoje rzeczy i wyjedź. - Nie mam tutaj niczego - odparła Imogena. - Wyjadę tak, jak przyjechałam. - Jak sobie życzysz. Odeszła z podniesioną głową, nie spojrzawszy na mnie więcej. Wiedziałem, że sprawiłem jej ogromny ból, wolałbym jednak, by okazywała go otwarcie, niż tłamsiła w sobie. Nigdy nie byłem dla nikogo tak okrutny i nienawidziłem samego siebie za to, co właśnie zrobiłem. Równie okropna była świadomość, że Imogena też mnie znienawidzi i że nigdy me będę jej w stanie wytłumaczyć, iż potraktowałem ją z taką obojętnością, a nawet wrogością, by uratować jej życie.
Przeniknął mnie nowy, trudny do zniesienia ból, jakiego nigdy do tej pory nie czułem. Właśnie wyrzuciłem ze swego życia jedyną osobę, której mógłbym pewnego dnia oddać serce.
4 Niedługo pozostawałem sam. Zaledwie kilka minut po odejściu Imogeny wyszedł z kaplicy król Vargan, trzymając się za plecy, jakby go bolały. Nie widział mnie w ciemności, więc przez chwilę mogłem mu się przyjrzeć. Był wysoki i dobrze zbudowany, ale stał już u progu starości. Miał ciemne oczy i szarą twarz poznaczoną głębokimi zmarszczkami. Jego długie gęste włosy były poprzetykane licznymi pasmami siwizny Widząc, jak rozgląda się po dziedzińcu pożądliwym wzrokiem, mimowolnie zacisnąłem dłonie w pięści. Niespełna godzinę wcześniej jego ludzie dopuścili się zamachu na moje życie, a ja nie mogłem zrobić nic, by go powstrzymać. Piraci chcieli mnie zabić, Vargan chciał zająć mój kraj, a regenci chcieli odsunąć mnie od władzy i podzielić się tym, co zostanie. Na szczęście moje ubranie zdążyło już nieco przeschnąć, otuliłem się więc peleryną, by ukryć obandażowane ramię, odgarnąłem włosy z twarzy i wyszedłem z cienia. Vargan usłyszał moje kroki, obrócił się zaniepokojony, a potem ponownie przyłożył dłoń do pleców.
- Królu Jaronie, nie wiedziałem, że jesteś tutaj. Przy- puszczałem, że siedzisz w środku. - Och, okropny tam tłok. Bałem się, że nikt nie zarezerwował mi miejsca. Uśmiechnął się i odrzekł: - Mógłbyś usiąść na moim. Od tych kościelnych ławek okropnie boli mnie kręgosłup. Wybacz, że wyszedłem z po- grzebu twojej rodziny. - Nie jestem pewien, czy rzeczywiście chodzi o moją rodzinę. Mam wrażenie, że w ogóle nie znam ludzi, o których tam mówią. Vargan roześmiał się głośno. - Cóż za brak szacunku dla zmarłych! Spodziewałbym się tego po Aveńczyku, ale o Carthyańczykach miałem lepsze zdanie. - Po chwili spoważniał nieco i dodał: - Podobno przez te cztery lata, kiedy byłeś zaginiony, podawałeś się za Aveńczyka. - Nigdy nie byłem zaginiony - odparłem spokojnie. -Zawsze dobrze wiedziałem, gdzie jestem. Ale to prawda, że wielu ludzi brało mnie za Aveńczyka. - Dlaczego? - Dobrze naśladuję akcent. - Rozumiem. - Przyglądał mi się przez moment w milczeniu. - Jesteś bardzo młodym królem. Niewiele pamiętam z czasów, gdy byłem w twoim wieku. - Najwyraźniej więc rozmawiamy o tym, jak bardzo się postarzałeś, a nie o tym, jak młodo ja zostałem królem.
W tej sekundzie z jego twarzy zniknęły resztki rozbawienia. Odchrząknął i powiedział: - Przypominasz chyba bardziej matkę niż ojca. Odziedziczyłem po ojcu mocną budowę ciała, ale rze- czywiście byłem bardziej podobny do mamy. Miałem jej gęste brązowe włosy, które kręciły się na końcach, i jej soczyście zielone oczy. Jednak oprócz zewnętrznego podobieństwa przejąłem po niej również niepokorną naturę i żądzę przygód. Na myśl o mamie zrobiło mi się trochę nieswojo, posta- nowiłem więc zmienić temat. - Czy nasze kraje łączy przyjaźń, królu Varganie? - spytałem. Wzruszył ramionami. - To zależy, co masz na myśli. - Pytam, jak bardzo powinna mnie zajmować ochrona granic przed aveńską inwazją. Próbował zbyć to śmiechem, który zabrzmiał jednak sztucznie i protekcjonalnie. Nie uśmiechnąłem się nawet, a i on zaraz spoważniał, po czym rzekł: - Jestem pewien, że masz dziś wieczorem o wiele istotniejsze problemy niż kłopotanie się o moją armię. - Doprawdy? A cóż to za problemy? Vargan prawdopodobnie nie wiedział, że atak jego ludzi nastąpił wcześniej, niż to zaplanowali. Dlatego też mówiłem takim samym niewinnym tonem, jaki zawsze działał skutecznie na mojego ojca, gdy tłumaczyłem się, dlaczego