hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony160 463
  • Obserwuję131
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań100 497

Anna Dąbrowska - Nauczyciel tańca. Rewolta

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Anna Dąbrowska - Nauczyciel tańca. Rewolta.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 237 stron)

WARSZAWA 2019

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2019 © Copyright by Anna Dąbrowska, 2019 Projekt okładki: Magdalena Wójcik Zdjęcie na okładce: © ammentorp/123rf.com Zdjęcie Anny Dąbrowskiej: © Maciej Zienkiewicz Photography Redakcja: Barbara Kaszubowska Korekta: Marek Kowalik Skład: Igor Nowaczyk Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska Lira Publishing Sp. z o.o. Wydanie pierwsze Warszawa 2019 ISBN: 978-83-66229-34-1 (EPUB); 978-83-66229-35-8 (MOBI) www.wydawnictwolira.pl Wydawnictwa Lira szukaj też na: Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Spis treści Dedykacja Sześć lat później Miesiąc później Dwa tygodnie później Rok później Kilka miesięcy później Bonus Przypisy

Dla wszystkich, którym wydaje się, że życie z nich zakpiło... Pewnego razu za Bramą Mostową, Bramą Klasztorną i czerwonymi murami otaczającymi Toruń... Tak zaczyna się opowieść o dwójce ludzi, którzy złożyli sobie pewne przyrzeczenie, ale zapomnieli, że każdą obietnicę tak łatwo zniszczyć – wystarczy jeden nieumyślny gest lub o jedno słowo za dużo. Kiedy przeszłość powraca, taniec to za mało, by wyrzucić z siebie gniew... Czas nie leczy ran, lecz przyzwyczaja nas do bólu. ADAM HANUSZKIEWICZ

Sześć lat później DOMINIK Przetarłem spocone skronie frotkami tenisowymi, które idealnie sprawdzały się do ścierania spływających kropelek podczas tańczenia. Uczyłem dzieciaki ruchów krumpu i podstaw hip-hopu, ale zauważyłem znaczący spadek zainteresowania tym rodzajem tańca. Postanowiłem zatem poszukać kogoś, kto mógłby dołączyć do mojej szkoły w roli trenera tańców latino, które stały się ostatnim hitem parkietu po puszczanym do znudzenia Despacito. I nagle usłyszałem tak dobrze znajomy dźwięk wibracji mojego telefonu, który potrząsnął całym stolikiem ze stojącymi na nim butelką wody i trzema szklankami. – Trzy minuty przerwy – zarządziłem, spoglądając na czerwone i spocone twarze dwóch chłopaków, którzy zapisali się na lekcje krumpu. Podbiegłem do stolika i spojrzałem na wyświetlacz telefonu, na którym pokazało się wdzięczne słowo „żonka”. Intuicyjnie spojrzałem na zegar wiszący na ścianie, po czym wstrzymałem powietrze, odbierając połączenie. – Tak, kochanie? – Nie kochaniuj mi tu teraz, Dominik! Dzwoniła do mnie pani z przedszkola, żaląc się, że nie odebrałeś jeszcze Bianki! Jesteś niepoważnym ojcem! – warknęła do słuchawki, stawiając do pionu włosy na moich rękach. – Cholera! Zwyczajnie zapomniałem! – Biedactwo! Zwyczajnie zapomniałeś?! Jak dwa tygodnie temu i półtora miesiąca temu! – Zaraz pójdę po naszego Szkrabika – odparłem, zmieniając szybko

halówki na adidasy. – Nie musisz! Sama odebrałam naszego Szkrabika! Coraz bardziej mnie zawodzisz, Dominiku... – Kaja nagle przerwała połączenie. Z jej głosu biły rozczarowanie i złość. – Cholera! – zakląłem i oparłem czoło o ścianę. – Cholera! Cholera! Cholera! – Stałem tak, bezcelowo przeklinając i delikatnie uderzając głową o ścianę. Kaja miała rację – byłem kiepskim mężem i jeszcze gorszym ojcem. Gdyby utworzono ranking najgorszych facetów z Torunia, zapewne zająłbym miejsce na podium. Naprawdę się starałem, tylko nikt nie uprzedził mnie, jak odpowiedzialna będzie rola męża i ojca. Eddie wygłosił kilka razy swoje erudycyjne kazania, jakim to stanę się po ślubie pantoflarzem, i wstyd się przyznać, ale miał rację. Nagle mój pusty świat wypełnił się chaosem i krzykiem. Najpierw krzyczała Sara, kiedy zaczęła mówić po pokonaniu mutyzmu. Później marudziła Kaja, kiedy zaszła w ciążę, a na końcu nieustannie płakała Bianka, dopominając się mleka i suchej pieluchy. Nawet koty miały w domu większe przywileje ode mnie. Mogły siadać swoimi włochatymi tyłkami na stole kuchennym, przeraźliwie miauczały i dostawały za to drobiowe przysmaki. A ja... Wystarczyło, że rzuciłem skarpety w kąt pokoju i już mi się obrywało od czujnego i wszystkowidzącego oka mojej żony. Czasami żałowałem, że nikt nie pokazał mi, jak być dobrym mężem i ojcem, choć może wtedy nie miałbym już tyle odwagi, aby się nim stać. Kochałem swoją rodzinę całym sercem, ale od sześciu lat brakowało mi czasu, by po prostu rzucić się na łóżko, zamknąć powieki i zwyczajnie się ponudzić. Nie myśleć o tym, co miałem zrobić dzisiaj, ani o tym, co mam zrobić jutro. Chciałem przez chwilę poczuć się jak dawny Dominik Antas – ten beztroski koleś, który wyciągał pudełko papierosów z kieszeni dżinsów i upajał się zapachem tytoniowego dymu. Dzisiaj pozostało mi wspomnienie nawet po tym. Od kiedy Kaja przyjęła mnie do swojego życia z powrotem, przytuliła do swego serca, musiałem zdobyć kilka bonusowych punktów, więc rzuciłem palenie. Następnie zapuściłem włosy i przestałem je farbować na czarno. Kiedy urodziła się nasza córeczka, zaprzestałem obcinać nogawki spodni, czując się

zobowiązany do tego, żeby wyglądać poważniej – jak przystało na dumnego ojca. Wspominając narodziny Bianki, czyli Szkrabika, poczułem, że uśmiech samoistnie wdarł się na moją twarz. Siedzieliśmy z Kają w salonie i patrzyliśmy, jak nasz przygarnięty ze schroniska „spokojny” i „grzeczny” labrador kopał po raz setny pod krzakiem wielką dziurę. – Może czuje tam kreta albo nornicę? – zapytała Kaja, głaszcząc się dłońmi po brzuchu. Nigdy nie wiedziałem, czy ten przejaw czułości był dobrą oznaką. W internecie, na grupie tak zwanych ciężarówek, wyczytałem, że nie powinno się zbyt często głaskać ciążowego brzucha, gdyż może to doprowadzić do wcześniejszego porodu. Z kolei Kaja uważała, że jestem nadto przewrażliwiony, a dotyk jej ciepłych rąk uspokajał trenującą boks pod sercem córeczkę. – Niemożliwe... W całym naszym ogrodzie nie ma ani jednego kopca kreta. Po prostu piesek Sary się nudzi, bo jego właścicielka nie ma dla niego czasu. – Nadrabia zaległości towarzyskie – wymamrotała Kaja i syknęła, a na jej twarzy pojawił się grymas bólu. Podbiegłem do niej i ująłem dłonie ukochanej w swoje. Były takie zimne. Odgarnąłem jasny kosmyk, który przykleił się do jej warg. – Kochanie, co się dzieje? – Nie wiem, ale boję się, że to może być już. – Bianka zamierza przywitać tatusia? – zapytałem miękko, nie chcąc niepotrzebnie stresować żony własną paniką, którą próbowałem stłumić. W takich momentach z każdego twardziela robił się mięczak. Poczułem, że robi mi się słabo, ale przygryzłem wargę i powtarzałem sobie kilkanaście razy, że dam radę i wciąż będę trzymał Kaję za rękę. – Zamknij się! – zawarczała na mnie, zaciskając usta i powieki. Co znowu takiego powiedziałem? – pytałem w myślach. Staram się być grzeczny jak aniołek, ale moja żona wciąż szczerzy na mnie

zęby jak amerykański pitbull terrier strzegący swojego terytorium przed nieproszonym gościem. – Domi, przepraszam! – zawołała nagle, a w jej ślicznych niebieskich oczach dostrzegłem łzy. – Nic nie szkodzi... Czy to ten czas? – zapytałem, czując bolesny skurcz żołądka. Zaprzeczyła ruchem głowy. – Nie odeszły mi wody – zapewniła, kładąc się na sofie. Usiadłem obok Kai, układając na kolanach jej bladą twarz. Zacząłem głaskać ją po włosach. Bałem się. Co prawda byłem już ojcem, ale bocian przyniósł mi od razu dwunastoletnią córkę, a teraz... zmienić się miało całe moje życie. Całe nasze życie. Marzyłem o tym, by być dobrym ojcem, ale czy moje traumy z dzieciństwa pozwolą na to, żebym był chociaż poprawnym tatusiem? Albo przynajmniej nie beznadziejnym? Nie mówiłem o swoich obawach Kai, gdyż znałem jej własne lęki. Obydwoje zostaliśmy skrzywdzeni w przeszłości, a mimo to walczyliśmy o normalną przyszłość. – Kocham cię – wyszeptałem do ucha mojej sennej królewny. – To były tylko skurcze Braxtona-Hicksa, Domi... To był fałszywy alarm – zakomunikowała, ziewając i wtulając się w moją dłoń. W takich chwilach jak ta wiedziałem, że dobrze postąpiłem, ryzykując, powierzając całe swoje życie kobiecie, która pokazała mi, czym tak naprawdę był dom. Dom to nie puste ściany i dach nad głową, dom to serca, które biją przy sobie. Dom to śmiech i łzy. Dom to wspólne niepowodzenia i pierwsze sukcesy. Dom to kocia sierść w kanapce na śniadanie. Moim domem była ona. Nim się spostrzegłem, przytuliłem głowę do kobiecego ramienia i zasnąłem. Ten błogi stan nie trwał długo, gdyż Kaja obudziła mnie przeraźliwym okrzykiem: – Mokro mi! Pierwsze, co zauważyłem, to jej poplamione białe spodenki. Zerwałem się i nie zastanawiając się, pobiegłem do naszej maleńkiej sypialni po przygotowaną od tygodni torbę do szpitala. Następnie pomogłem żonie się umyć i przebrać w sukienkę i wezwałem taksówkę. Wszystko działo się tak szybko, że nie

miałem czasu na zdenerwowanie. Widziałem wiele tanecznych bitew, wiele wylanych łez, różne rodzaje złości, ale poród mógłbym przyrównać do najtrudniejszej bitwy, a złość, którą czułem, kiedy widziałem marne próby wyparcia z kobiecego ciała dziecka, zamieniła się w wielką radość od razu, kiedy to nastąpiło. Niewiele pamiętałem z chwili narodzin Bianki, bo łzy zalały mi twarz. Czułem dreszcze i nieodpartą dumę, którą byłem skłonny wykrzyczeć całemu światu. Straciłem głowę dla małych rączek i jeszcze mniejszych stópek, których posiadaczka dumnie nosiła odtąd moje nazwisko. Moje. Popełniłem wiele błędów w życiu, ale po raz trzeci byłem tak cholernie szczęśliwy! Rozpierała mnie taka radość, że pozwoliłem Eddiemu zaprosić się na drinka i po kilku szklankach urwał mi się film... Jednak rano, dzielnie niczym żołnierz po zwycięskiej bitwie, nie dałem poznać Kai, że coś mi dolegało. Trzymałem w ramionach mojego maleńkiego Szkrabika i czułem, jakby powierzono mi najważniejszą rolę w życiu. Byłem ojcem. Obiecywałem w myślach tej słodkiej kruszynce, że rzucę jej do stóp cały świat: kupię wstrętne różowe jednorożce, jeśli o nich zamarzy, przygarnę pięć miauczących kotów, z których sierścią będę zmuszony budzić się co rano w ustach, ale przede wszystkim obiecałem sobie, że nigdy jej nie zawiodę. Moje czoło wciąż stykało się ze ścianą. – Zawiodłem cię, Szkrabiku... – powiedziałem smutno pod nosem. I nagle uderzyła we mnie cała prawda, kim byłem, a kim obiecywałem sobie, że się nie stanę. Niestety znowu byłem nikim. Zaniedbywałem córkę, kłóciłem się z Sarą, od dawna nie spędziłem romantycznego wieczoru z własną żoną... Tylko obiecywałem, a wiadomo, że rzekło się mawiać: Obiecanki cacanki, a głupiemu radość. Westchnąłem ciężko, gdyż czułem się jak prawdziwy drań. – Instruktorze, na stoliku położyliśmy kasę. Do zobaczenia za tydzień.

Odwróciłem się i spojrzałem na twarze nieco zaskoczonych chłopaków. Przynajmniej ich nie zawiodłem, skoro zamierzali wrócić na następne lekcje – pomyślałem i posłałem im zdawkowy uśmiech. Odprowadziłem ich spojrzeniem, a gdy zupełnie zniknęli, wziąłem telefon w dłoń i wybrałem numer Kai. Jeden sygnał. Drugi. Przygryzłem wargę. Trzeci sygnał. Wciąż odpowiadała mi cisza. Rozłączyłem się i odruchowo zacisnąłem palce lewej dłoni w pięść. Nie mogłem rzucić szkoły tańca i pobiec do domu. Po prostu nie mogłem. Tyle lat walczyłem o to, by mieć swoje miejsce na ziemi, a teraz musiałem ze wszystkich sił starać się, by szkoła znowu mogła przeżywać rozkwit. Spojrzałem na zegar i uświadomiłem sobie, że za piętnaście minut zjawi się tancerz chętny pełnić rolę instruktora. Jeszcze raz spróbowałem dodzwonić się do Kai, ale bezskutecznie. Ignorowała moje telefony, po tym jak zapomniałem odebrać nasze dziecko z przedszkola. Wiedziałem, że sobie nagrabiłem, ale najpierw musiałem zająć się szkołą, a następnie wkupić w łaski żony. Usiadłem na krześle i odkręciłem butelkę z wodą. Przyłożyłem ją do ust, nie czując jeszcze jej chłodu i orzeźwiającego smaku, gdy nagle poczułem, że się krztuszę. W sali stanęła dziewczyna, a właściwie kobieta w krótkim topie ukazującym umięśniony brzuch i w idealnie dopasowanych legginsach, które w połączeniu ze szpilkami powodowały, że jej nogi wydawały się sięgać nieba. Pewnym krokiem, mocno kołysząc biodrami, podeszła do mnie z szerokim uśmiechem. Wstałem niemalże natychmiast, spocony na jej widok. Wyciągnęła do mnie rękę, na której widniał indyjski tatuaż, i od razu przedstawiła: – Michalina. Dla przyjaciół Misia albo Malinka. Uścisnąłem gładką dłoń i poczułem słodki zapach jej skóry. – Dominik.

Kobieta uśmiechnęła się, mrużąc powieki, co wyglądało uroczo i seksownie zarazem. – Ten sławny Dominik Antas – rzuciła zaczepnie i otworzyła oczy, spoglądając intensywnie w moje. Nadto intensywnie... – Sławny? – zapytałem, marszcząc czoło, by urwać nasz nadto odważny kontakt wzrokowy. Usiadłem z powrotem na krześle i upiłem łyk wody. – Nie udawaj takiego skromnego. Widziałam twoje zdjęcia w magazynie i odszukałam co nieco u wujka Google’a... – Było, minęło – oznajmiłem, zakręcając butelkę. – Też się bawiłam w bycie modelką. Stroje kąpielowe, bielizna, gadżety erotyczne i te sprawy... Skinąłem głową. Chyba żaden mężczyzna bez problemu zdołałby uwierzyć, że z takim ciałem mogła prezentować bieliznę. Poczułem, jak po plecach przebiegł mi dreszcz. – Wybacz bezpośredniość, ale po co mówisz mi o tym wszystkim? Iskra w jej dużych, brązowych oczach nagle zgasła. – Chcę tu pracować. – Zatrzepotała swoimi długimi rzęsami i dodała: – Tańczę salsę kubańską, a pociąga mnie hip-hop w wersji bollywood – wymruczała ostatnie słowo niczym przeciągający się kociak. W mojej głowie zaświeciło się światełko, pojawił się pomysł. Mój krump i jej bollywood równa się taniec, który byłby powiewem świeżości i szansą na sukces. – Musisz mi pokazać, co potrafisz. Michalina zaśmiała się, nie grzesząc skromnością, po czym zbliżyła twarz do mojej. Widziałem jej idealnie wymalowane oczy i karminowe usta... – Potrafię wiele – wyszeptała i odsunęła się ode mnie, zostawiając mnie z dziwnym poczuciem niedosytu. – Zatem czekam na czyny, a nie słowa. Zmierzyła mnie zaczepnym spojrzeniem i uśmiechnęła się. Wiedziałem, że nie powinienem dawać jej szansy na bycie trenerką w mojej szkole z jednej prostej przyczyny – uwodziła mnie, a ja nie miałem zamiaru jej ulec. Byłem mężem i ojcem. Nie zrobiłbym Kai takiego świństwa, ale perspektywa rozruszania szkoły tańca kusiła...

Oj kusiła. Kobieta wyciągnęła z małej torebki, którą dopiero teraz dojrzałem, płytę CD i podała mi ją. Na okładce widniało DeeWunn feat. Marcy Chin z utworem Mek It Bunx Up. Wstałem z krzesła, włożyłem płytę do odtwarzacza i czekałem. Widziałem wielu genialnych tancerzy w swoim życiu, ale to, co robiła swoim ciałem ta czarnulka, to... była maestria. Michalina ogrzałaby wszystkich mieszkańców Antarktydy tańcem. Wpatrywałem się w jej występ niczym zahipnotyzowany, starając się nie mrugać powiekami, by nie umknęło mi nic. Zaczęła solówkę agresywnym stompem, który rozszedł się nawet w moim żołądku. Falowała ciałem, wykonując zamaszyste ruchy rękoma, a przy tym niezwykle seksownie potrząsała biodrami. Bawiła się rytmem, wkładając w niego serce złożone z tysiąca procent niespotykanej energii. Kokietowała idealnie kształtną sylwetką i zachwycała dojrzałością sceniczną. Otworzyłem usta i w takiej pozycji obserwowałem jej występ, czując, że gdybym miał na sobie koszulę, rozpinałabym ją – guzik po guziku... Kiedy muzyka przemieniła się w ciszę, usłyszałem przyspieszony oddech Michaliny. Wyciągnąłem płytę CD i podałem ją kobiecie, która zmysłowo przygryzła dolną wargę, czekając na mój werdykt. Stałem i wpatrywałem się ze zdumieniem na jej twarz. Uśmiechnęła się, po czym wykonała kilka kroków do przodu. Kiedy zupełnie uspokoiła przyspieszony oddech, oznajmiła: – Jeśli się spociłeś w każdym zakamarku swojego ciała, to daj mi szansę. Jeśli jesteś suchy, odeślij mnie z kwitkiem do domu. – Zamiast ciebie miał być facet – odrzekłem szczerze. Michalina otworzyła szeroko oczy. – Owszem, miał być. Jestem jednak ja. – Dlaczego? Co z nim zrobiłaś? – zapytałem, wciąż nie spuszczając z niej wzroku. – Nie zamordowałam go. Chociaż mówią, że potrafię kąsać. – Michalina włożyła palce prawej dłoni we włosy i zmysłowo je odgarnęła na drugą stronę przedziałka. – Kłopoty rodzinne pokrzyżowały plany Marcinowi, a że był mi winny przysługę... – Zaczynasz próbny tydzień od jutra – zadecydowałem

i zobaczyłem triumf, który eksplodował w jej brązowych oczach oraz uśmiechu. – Taką odpowiedź chciałam usłyszeć. – Gdybym miał koszulę, rozpiąłbym trzy guziki – przyznałem szczerze. – Trzy? – zapytała z niesmakiem. – Tylko? Sądziłam, że zrzuciłbyś ją z ramion i rozpiął rozporek. Zaprzeczyłem ruchem głowy i podsunąłem przed jej nos prawą dłoń, na której lśnił złoty krążek. – Żartowałam tylko. Przyzwyczajaj się – ucięła, schowała płytę, rzuciła swój kokieteryjny uśmiech i pożegnała się skromnie: – Do jutra. – Do jutra – odpowiedziałem, nie wiedząc, czy podjąłem słuszną decyzję. Miałem zamiar powiedzieć o nowym instruktorze Kai. Miałem... Jednak obiecałem poczekać z tą informacją na dobry nastrój żony.

KAJA Kipiałam ze złości i czułam, jak furia przepływa przez moje ciało wraz z krwią, kiedy Dominik zapomniał odebrać Biankę z przedszkola. – Moje biedne maleństwo – wyszeptałam, przytulając córkę do siebie. Pocałowałam jej policzek i poczułam, że był wilgotny. Odsunęłam się i podejrzliwie popatrzyłam na dziewczynkę. – Płakałaś? – zapytałam, czując nerwowy skurcz żołądka. Bianka skinęła głową. – Kochanie, ale dlaczego płakałaś? – Starałam się zrozumieć jej płynące łzy. – Było mi smutno. Po wszystkie dzieci z grupy przyszła mamusia albo tatuś, a po mnie nikt. Położyłam dłoń na jej małym, chudym policzku i czule go pogłaskałam. – Mamusia utknęła w korku samochodowym – skłamałam. – Zawsze po ciebie przyjadę, kochanie – zadeklarowałam, widząc, jak w niebieskich oczach dziewczynki pojawia się radość. – Obiecujesz? – zapytała, wymagając głośnego potwierdzenia. Uśmiechnęłam się szeroko, złapałam jej małą rączkę i powtórzyłam słowo „obiecuję” głośno i powoli. W drodze do samochodu usłyszałam dzwonek mojego telefonu. Szybko wyciągnęłam go z kieszeni spodni, ale kiedy dostrzegłam na wyświetlaczu nazwę „najlepszy mąż na świecie”, wydałam z siebie głośne prychnięcie. Chyba pora zmienić przymiotnik „najlepszy” na bardziej adekwatny do sytuacji – pomyślałam i schowałam smartfona z powrotem do kieszeni. Nie miałam zamiaru rozmawiać z mężem, słuchać jego nieudolnych prób tłumaczenia się. W końcu chodziło o naszą córkę... Ale dla niego liczyła się tylko szkoła tańca. Będąc tam, Dominik zapominał o tym, że posiada rodzinę. – Cepowaty facet – wymamrotałam pod nosem, otwierając tylne drzwi w samochodzie. Pomogłam usiąść Biance w foteliku, po czym przypięłam ją pasami. I nagle zapiekły mnie oczy. Nie chciałam

uronić chociażby jednej łzy, ale poczułam się źle. Źle na sercu i duszy. Obydwoje pędziliśmy z Dominikiem w dwie różne strony. Oddalaliśmy się, zaniedbując miłość. Czy jeszcze się kochamy? – zastanawiałam się, wsiadając za kierownicę. – Z mojej strony to była miłość, ale czy mój mąż jeszcze mnie kocha? Czy istniał sposób, by to sprawdzić? Istniał, ale nie chciałam wpędzać Dominika w stan zazdrości. A może powinnam? * * * Usłyszałam trzask zamykanych drzwi i omal nie wypuściłam z dłoni porcelanowego kubka. Zawsze prosiłam: „Nie trzaskaj tak drzwiami”, ale moje słowa puszczane były mimo uszu. Tylko jedna osoba w tym domu miała tak irytujące nawyki. Mój mąż. Wszedł z bukietem róż, które przysłoniły jego twarz, i stanął obok mnie, wkładając kwiaty w wolną rękę. Odłożyłam kubek i niespodziewany prezent na stół. Wydęłam wargi i rzuciłam Dominikowi złowrogie spojrzenie. – Jest mi przykro – wycedził przez zaciśnięte usta. – Tobie? A co ja mam powiedzieć, wiedząc, że na moim mężu nie można już kompletnie polegać?! Co mam mówić, kiedy córeczka wita mnie ze łzami w oczach, bojąc się, że nikt po nią nie przyjedzie?! Dominik, co się z tobą dzieje?! – Miałaś nie krzyczeć – przypomniał mi zasadę, którą wspólnie ustaliliśmy. Zero krzyku przy dzieciach. – Bianka jest w ogrodzie. Rzuca frisbee psu. Założyłam ręce na ramiona, zdenerwowana. – Miałem spotkanie z nowym instruktorem, dlatego myśl o odebraniu Bianki zupełnie wyleciała mi z głowy – tłumaczył się, ale ja mu nie wierzyłam. Żeby zapomniał odebrać własne dziecko z przedszkola po raz pierwszy, przymknęłabym oko na całą sytuację, ale to zdarzyło się już trzeci raz.

– I kupiłeś mi kwiaty, licząc na to, że uśmiechnę się do ciebie, włożę je do wazonu i podam ci gorący obiad? Dominik nie odpowiedział, tylko spoglądał z intensywnością na moją twarz, co mi nie pomagało. – Zrozum, nie zrobiłeś przykrości mnie, ale naszej córce – zakomunikowałam. Otworzyłam szufladę, w której trzymałam rzeczy znalezione, igłę, nitkę i najrozmaitsze rzeczy potrzebne do dziewiarstwa. Wyciągnęłam nożyczki i każdej z róż zaczęłam obcinać głowę, nie bacząc na kolce, które wbijały się w opuszki moich palców, powodując ból. Nie czułam go, bo prawdziwy ból nosiłam w sercu, dostrzegając coś, czego do tej pory nie chciałam wiedzieć. Kiedy z bukietu pozostały same łodygi z kolcami, wstawiłam je do wazonu i głośno powiedziałam: – Z czegoś, co było piękne, pozostały już tylko badyle... – Widzę – odparł, zaskoczony. Odsunął krzesło i usiadł. Musnął palcami pojedynczą główkę róży i przystawił ją pod nos. – Domi, ja mówię poważnie. Spojrzał na mnie i zmarszczył czoło. Złapałam się za głowę, przymknęłam powieki, a kiedy je otworzyłam, poczułam, że muszę to powiedzieć. – Nasze małżeństwo jest jak badyl. Nie dostrzegasz tego? – Nieee... – Dla ciebie liczy się tylko taniec, a gdzie miejsce dla nas? Dla rodziny, którą przestałeś zauważać? – Wcale nie... Przewróciłam oczami, modląc się o większą cierpliwość, bo nie chciałam znowu unieść się gniewem. – Dominik, między nami nie jest tak, jak być powinno – wyrzuciłam z głębi serca to, co mi ciążyło. – A jak być powinno? – zapytał spokojnie, jakby sens moich słów do niego nie docierał. – Inaczej! Mieszkamy razem, ale wciąż się mijamy. Nie spędzamy ze sobą czasu. Nie oglądamy razem filmów! Nie uprawiamy seksu! Dominik siedział niewzruszony. Podrapał się kciukiem po brodzie, po czym zgarnął wszystkie główki róż, wstał, wyrzucił je do kosza

i wyszedł z domu. Tak bez słowa wyjaśnienia, dokąd idzie i kiedy wróci. – Cholera! – warknęłam, zauważając stojącą w progu drzwi Sarę. Spojrzała na mnie podejrzliwie, rozejrzała się dookoła i prychnęła: – Czyżby nastał ten czas? Wrócę zatem za pięć dni. Odwróciła się i poszła do swojego pokoju. Za minutę ściany domu zadrżały od muzyki. – Ciszej! – krzyknęłam, ale hałas wcale się nie zmniejszył. Westchnęłam ciężko, usiadłam na krześle, na którym jeszcze przed chwilą siedział Dominik, i rozpłakałam się. Każdy w tym domu mnie lekceważył... Prawie każdy. Bianka jeszcze mnie słuchała, i koty także. Przychodziły na moje zawołanie, kiedy zgłodniały. Nawet labrador mnie ignorował, kopiąc w ogrodzie wielką dziurę. Mój głos niknął wśród ścian niczym w odmętach oceanu. Wiedziałam, że po zakochaniu nastaje spokojniejszy czas, miłość, a wraz z nią różne odcienie: od czerwieni aż po szarość. Małżeństwo miało być zapewnieniem „aż po kres naszych dni”, a okazywało się tylko przepustką do szczęścia na chwilę – na rok, dwa, a może trzy... Szczęście trwało tak długo, jak długo je pielęgnowaliśmy, wyganiając z domu przyzwyczajenie. Każdy, kto już tylko się przyzwyczaił do drugiej osoby – do zalet i wad – przeważnie zaglądał w oczy małżonka podczas śniadania i kolacji lub mijał się z nim w drodze do łóżka. To nie tak miało być – powtarzałam sobie. Kochałam Dominika, ale jego mijanie się ze mną zaczęło mnie drażnić. Przecież nie byliśmy obcymi przechodniami, tylko parą, która obiecała sobie przejść przez życie razem. – Mamusiu! – Usłyszałam najsłodszy głosik świata. – Jestem głodna! – zawołała Bianka, zrzucając z nóg swoje różowe trampeczki. Podbiegła do mnie, bacznie mi się przyglądając. – Zrobię ci kanapkę – zaproponowałam, ukradkowo ścierając łzy. – Nie musisz się chować, bo widziałam, że płaczesz. Boli cię brzuszek? – zapytała pociesznie, a kiedy zaprzeczyłam ruchem głowy, oznajmiła dumnie: – Ja płaczę, tylko jak mnie coś boli. A boli mnie przeważnie brzuszek. Może jeszcze nie wiesz, mamo, że też zaczyna

cię boleć? Uśmiechnęłam się do niej. Bianka była małym promyczkiem słońca w moim życiu. Przy niej zawsze się uśmiechałam. – Wiesz, mamo... Jak tatuś wróci z pracy, poproszę go, by opowiedział ci bajkę o szczęściu. Mnie ona zawsze pomaga się uśmiechnąć. – Ale ty, kochanie, pomagasz mi się uśmiechać. Wiesz? – To dobrze. Tak musi być. – Zgadzam się. Tak musi być – zacytowałam ulubione powiedzenie córki. – Na co masz ochotę? Może być kanapka z dżemem? – Ale tylko z truskawkowym – powiedziała rezolutnie i wślizgnęła się na krzesło. – Jasne – odrzekłam. – Umyj szybko ręce, a ja przyszykuję ci kanapkę – nakazałam, na co córka pospiesznie pobiegła do łazienki. Uśmiechnęłam się, ale czułam, że niedługo pęknę jak bańka mydlana. Nie potrafiłam grać w filmie pod tytułem Idealna rodzina. Była idealna jeszcze jakieś dwa lata temu i nagle coś się rozpruło w naszym małżeńskim swetrze. Z wystającej nitki zrobiła się dziurka, której nikt nie miał czasu zacerować. I nagle z dziurki powstała dziura. Może powinnam przyjąć propozycję Artura i odpocząć w jego domku nad morzem? – zastanawiałam się. Nie chciałam puszczać tam samej Sary, choć była już pełnoletnia i mogła sama decydować o sobie. Musiałam jednak odpocząć od pracy, domu i Domiego. Potrzebowałam tego, zwłaszcza dzisiaj. Wyciągnęłam telefon z kieszeni i wyszukałam wśród kontaktów numer do Artura. Wybrałam go, ale po dwóch sekundach anulowałam połączenie, nie będąc do końca przekonaną, czy powinnam spędzić cały miesiąc w jego towarzystwie. Rok temu rozstał się z żoną. Ich małżeństwo nie przetrwało nawet dwóch lat. Zawiniła ona, nie radząc sobie z obsesyjną zazdrością o Sarę. – Mamusiu! Już mam czyste rączki! – zawołała Bianka i wtedy dotarło do mnie, że wciąż nie zrobiłam jej obiecanej kanapki. Szybko otworzyłam lodówkę i wyciągnęłam dżem... jagodowy. Po truskawkowym został tylko pusty słoik, którego nikt nie raczył wyrzucić.

– Niestety kochanie, nie mam już twojego ulubionego dżemu truskawkowego – wyznałam, delikatnie uśmiechając się do córki. Bianka wbiła w moją twarz zawiedzione spojrzenie. Skrzyżowała ręce i wydęła wąskie wargi. – Okłamałaś mnie! – Wcale nie... – próbowałam się wytłumaczyć, ale w oczach córeczki zaczęły szklić się łzy. – Wcale tak! – odparła z oburzeniem. – Wolę umrzeć z głodu, niż zjeść jagodowy dżem – parsknęła i pobiegła do swojego pokoju. – Wspaniały dzień – wycedziłam, wyrzucając pusty słoik do śmietnika. – Czy może wydarzyć się coś gorszego? – zapytałam i zobaczyłam, że wielki, biszkoptowy labrador kopie dół w miejscu, gdzie rósł różany krzew. – O nie! – zakrzyknęłam i pobiegłam do ogródka uspokoić Spajkiego. Kiedy pies mnie zobaczył, radośnie zamerdał ogonem i zaczął biec w moją stronę. – Spajki! Siad! Słyszysz?! Nie usłuchał. Po chwili leżałam na trawniku, a na moim ciele znajdowało się olbrzymie psisko, które śliniło ciepłym językiem całą moją twarz. Uniosłam głowę i rozkazałam: – Buda! O dziwo! Pies podkulił ogon i pobiegł na swoje legowisko. Otarłam dłonią obśliniony policzek i pomyślałam, że jednak może być dzisiaj tylko gorzej.

DOMINIK Idąc przed siebie, naciągnąłem na głowę kaptur. Nie robiłem tego od bardzo dawna. Przy zakupie bluz to ten element był decydujący: wkładałem do koszyka tylko te ubrania, które miały kaptur. Ponownie chciałem zniknąć; wtopić się w tłum ludzi i porozrzucać pomiędzy ich nogi moje kłopoty, które wciąż się namnażały. Moja żona przegięła – pomyślałem i przypomniałem sobie, jak obcięła główki w bukiecie róż, a następnie porównała nasze małżeństwo do badyla. W ostatnim czasie trochę zapominaliśmy o sobie, bo każde szło w swoją stronę. Kiedy ja próbowałem zaciągnąć ją do łóżka, Kaja miała wymówkę, że musi zrobić retusz zdjęć na już. Kiedy ona nakładała na wykąpane ciało seksowną bieliznę, ja myślałem o tym, by jak najszybciej iść spać i nie czuć obolałych mięśni i przeciążonych ścięgien po wyczerpującym, tanecznym dniu w pracy. Mijaliśmy się jak dwa samochody na ulicy, ale nie przez cały czas... Rozmawialiśmy ze sobą przez telefon i w domu. Kaja przesadza – podsumowałem i wyciągnąłem wibrujący telefon z kieszeni dżinsów. – Co tam?! – zawołałem i opuściłem z głowy kaptur. – Muszę z tobą pogadać – powiedziałem, zatrzymując się tuż przed jezdnią. – Eddie, przyjdę nawet do tej krainy zabaw, w której jesteś. Będę za dobry kwadrans. Pa! Potrzebowałem rady przyjaciela i chociażby miałaby być najgłupszym wywodem, teraz była mi potrzebna. * * * Otworzyłem niebieskie drzwi do sali zabaw i od razu powitał mnie krzyk dzieciaków, który mógł mieć ze sto decybeli i potwornie męczył mój słuch. Nagle pod moimi nogami prześlizgnął się chłopczyk, który uciekał przed pucołowatą dziewczynką z warkoczykami. – Cholera! – zakląłem pod nosem, nie wierząc, że Eddie wytrzymuje

w tym hałasie z rozwydrzoną dzieciarnią. Zacząłem rozglądać się po sali w poszukiwaniu przyjaciela, lecz nigdzie nie potrafiłem go dostrzec wśród rozwrzeszczanych dzieci. Nagle na jednej połowie sufitu zamigały kolorowe światła, więc zawsze czujne maluchy pobiegły do źródła tej niby-dyskotekowej lampy. Udałem się za nimi, napotykając roześmianego kumpla w kretyńskim stroju psa Pluto. – Uwaga! Uwaga! A teraz nadeszła pora tanecznego show! – zawołał Eddie do przymocowanego do ucha mikrofonu. – Czy każdy z was ma siostrę bądź brata? A może i brata, i siostrę?! Las małych rączek pojawił się w górze. – Zaczynamy nasze tańce wygibańce! Z głośników dobiegły mnie dźwięki znajomej piosenki dla dzieci Zabiorę brata na koniec świata. Dzieciaki zaczęły piszczeć, krzyczeć i podskakiwać. Kilka dziewczynek zaczęło prężnie naśladować ruchy dziobiących kur, co wyglądało naprawdę komicznie. Podszedłem pod ścianę i usiadłem na krześle. Eddie uczynił to samo, szczerząc do dzieciaków swoje białe zęby. – Musiałeś nieźle nagrzeszyć w swoim życiu, że Ten u góry ukarał cię taką pracą – stwierdziłem, na co kumpel zmarszczył czoło i nos. – Stary, co może być lepszego od zabawy z dzieciakami? Podparłem brodę na dłoni i niepewnie zapytałem: – Seks? – Seks jest ponad wszystkim. Ponad procentami i kebabem od Turka. Dostrzegłem w niebieskich oczach kumpla rozmarzone iskry. – Co cię tu sprowadza w tak pilnym trybie? – Musiałem odetchnąć innym powietrzem niż domowym – wyznałem, kierując wzrok w miękką piankę pokrywającą podłogę. – Czyżbym wyczuwał pierwszy zgrzyt między tobą a twoją cudowną żoną? – zapytał. – Dałem plamę. Nie odebrałem Bianki z przedszkola, co rozzłościło Kaję. Próbowałem wkupić się w jej łaski kwiatami, ale... obcięła im główki. Eddie parsknął gromkim śmiechem, a z kącików jego oczu pociekły łzy.

– Mówisz serio? Naprawdę obcięła kwiatom łby? A to... – Nagle jego wargi zacisnęły się kurczowo. – A to idealna kobieta – dokończył sprytnie, nie nazywając mojej żony maniurką bądź brzoskwinką. – Może były brzydkie? – Róże? – No ba! Róże są oklepane – stwierdził, wymachując rękoma, by zachęcać dzieciaki do zabawy. – Kobiety szaleją teraz za egzotyką, a nie polnymi bylinami. – Przecież róże to nie byliny. – Postanowiłem odpuścić ten temat. – Kiedy kończysz swoją imprezę? – zapytałem. – Za jakieś kilkanaście minut... Masz ochotę wstąpić ze mną na browara? Zaprzeczyłem ruchem głowy. – Eddie, jesteś szczęśliwy w swojej pracy? – Pytasz mnie, czy lubię kostium psa Pluto? – zapytał i zaszczekał jak pies. – Chyba tak... – To nie jest górny szczebel drabiny moich marzeń, ale to zawsze pewna robota. Dzieciaki kochają żółtego psa, Minionki i inne pluszowe stwory. Jeśli jest popyt, to jest i kasa. – Pytam, bo wpadłem na pomysł. – Domi! – wykrzyknął kolega, wstał z krzesła i klepnął mnie w ramię. – Muszę wysłuchać twojego pomysłu przynajmniej po jednym piwie, by rozruszać ciepłem chmielowej ambrozji moje szare komórki mózgu. – A teraz bij brawo, a ja idę poruszać tyłecz... ups! – przerwał, zakrywając usta dłonią. – Idę pomachać ogonkiem. Woof! Woof! – zaszczekał i wmieszał się w tłum roztańczonych dzieciaków. * * * Bar, do którego weszliśmy, mieścił się w piwnicy jednej z toruńskich kamienic stojących na samych obrzeżach miasta. Po przekroczeniu progu pachniał zwyczajną speluną dla kolesi, których zadowalało rozcieńczone wodą piwo i zapach tytoniu, momentalnie osiadający

na ubraniach i włosach. Nie paliłem od sześciu lat, więc rozchodzący się dym podziałał na mnie łechcąco i dusząco. Wciągnąłem zapach tytoniu i zakaszlałem. Przez moje płuca przeszła wolność. Poczułem przeszłość. Poczułem chaos, który panował w moim życiu. Przypominał mi o pustym sercu, które codziennie nosiłem pod stertą niemodnych ubrań. Nie chciałem wracać do tego, co było, bo wtedy nie miałem niczego. Single na pierwszy rzut oka mają wszystkiego pod dostatkiem – od wolności po brak odpowiedzialności za drugą osobę, lecz patrzą na rodziny z zazdrością, choć otwarcie się do tego nie przyznają. Wolałem siebie w wersji statecznej i odpowiedzialnej, jeśli nawet te dwa określenia oznaczały dokładnie to samo. – Co pijesz? – zagadnął Eddie, kładąc dłoń na moim ramieniu. Lata spędzone z Kają nauczyły mnie zaufania, więc spontaniczny dotyk już nie stresował i nie przypominał wydarzeń z przeszłości. – Wodę z cytryną. – Podparłem podbródek na złączonych dłoniach i zapewne wyglądałem tak, jakby atakowała mnie masa problemów. – Na pewno nie chcesz niczego na rozruszanie języka? – Mój język jest dostatecznie rozwiązły, Eddie. – Okej – rzucił i znowu poklepał mnie po ramieniu. – W takim razie ja poproszę gin z tonikiem – zwrócił się do kelnera – a dla tego pana napój siusimajtków, czyli woda z cytryną. Kelner uśmiechnął się do nas. Moje wargi jednak nie odpowiedziały żadnym grymasem. – Coś ty dzisiaj taki w nie humorze? – zapytał kumpel, spoglądając prosto w moje oczy. – Chyba nie chodzi tylko o Kaję, co? Skinąłem głową. Wydąłem lekko wargi i włożyłem dłoń we włosy, nerwowo je szarpiąc. – Zatrudniłem instruktora tańca. – No i? To chyba dobrze, prawda? Westchnąłem. – Nie wiem. Muszę coś zrobić, żeby nie dopuścić do upadku mojej szkoły. – Jakie tańce wprowadzisz do oferty? Odważnie spojrzałem w jego niebieskie oczy, w których można było dostrzec niebywałą beztroskę. – Salsę kubańską i bollywood.