Stała się nam nowina,
Pani pana zabiła,
W ogródku go schowała,
Ruty na nim posiała.
Rośnij rutko wysoko,
Jak pan leży głęboko,
Jak pan leży głęboko.
z piosenki ludowej
• • •
Kiedy w Warszawie tęskniłam za wsią, chodziłam pod Pałac
Kultury, bo trzecia postać po prawej od głównego wejścia
wyglądała dokładnie jak moja matka. Niby mocarna, o szerokich
ramionach, solidnej talii, ale z pochyloną głową, zgarbionymi
plecami, stała, rozstawiwszy bezsilnie stopy. Prawą ręką, wielką,
ale bez mocy, ściskała jakąś książkę, lewą przytrzymywała na
plecach pusty worek. Spojrzenie błądziło gdzieś po ziemi, mina
mówiła: wytrzymam wszystko.
Stałam więc jak głupia przed trawnikiem, za którym wtulała się
w niszę ta rzeźba. Czasem ludzie przystawali i zaglądali mi przez
ramię, co ja tam takiego wypatrzyłam, po chwili jednak znowu
przyspieszali. Pod Pałacem zresztą wszyscy się spieszyli. A to
wycieczki zmęczonych dzieciaków sunących do windy na
ostatnie piętro, skąd miały podziwiać panoramę stolicy i pluć
pod wiatr, a to spóźnieni kochankowie biegnący do Kinoteki, a to
poszarzali pasażerowie usiłujący zdążyć do przystających na
placu Defilad busów, które rozjeżdżały się do Łomży,
Białegostoku, Sokołowa Podlaskiego.
Tak, w ciągu ostatnich dziesięciu lat stałam pod tą rzeźbą
pewnie z kilkadziesiąt razy, natomiast ani razu nie widziałam
matki. Teraz patrzę na nią. Wokół jej twarzy nadal układają się
sztywne loki. Kiedyś miała warkocz, który – gdy przekroczyła
trzydziestkę – zaczęła zwijać w staromodny obwarzanek. Ścięła
go, gdy fryzjerka ze Świątkowic sprowadziła z Niemiec płyny do
trwałej, bo dopiero te dały radę skręcić jej włosy, sztywne jak
pierwszy pokos. Twarz pod lokami ogorzała, czoło zmarszczyło
się jak poszwa z kory, pod oczami pojawiły się cienie, nieco
napuchnięte. Moja matka wychudła, ramiona pochyliły się do
przodu. Gdy widziałam ją po raz ostatni, miałam osiemnaście lat.
Teraz jestem dorosła.
Kiedy na nią patrzę, staje mi przed oczami tamten poranek.
Nasz ostatni wspólny, po którym wrzuciłam co się dało do toreb
z Biedronki i wyszłam, by nie pokazać się w domu przez kolejne
dziesięć lat. Pewnie słyszeliście, że co siedem lat człowiek,
komórka po komórce, cały wymienia się na nowego. Minęło
dziesięć lat, więc jestem teraz zupełnie kimś innym niż wtedy,
gdy stąd wyjeżdżałam, żadnej komórki mojej skóry nie dotykała
matka ani ojciec, żadną komórką oczu nie patrzyłam na nich,
żadną komórką strun głosowych się z nimi nie porozumiewałam.
– W tym chyba nie pójdziesz na pogrzeb – brzmią pierwsze
słowa matki, gdy mnie widzi.
Udaję, że nie słyszę.
Włożyłam czarny, workowaty sweter, czarne, bardzo obcisłe
dżinsy, żadne to poświęcenie, bo na co dzień chodzę w czerni, no,
czasem robię wyjątek dla granatowego. Dredy schowałam pod
wielką czapą, nie wystaje ani skrawek. Do tego gruby szal, gruby
płaszcz i ciężkie buty. Tak się nie chodzi w Świątkowicach, nie
tylko na pogrzeby, ale w ogóle, mnie to jednak nie interesuje. Od
dziesięciu lat nie jestem stąd i nie mam zamiaru być stąd ani
chwili dłużej, niż potrwa pogrzeb mojego brata.
Wpadłam tylko na chwilę, w związku z tym nie mam zamiaru
rozglądać się jakoś specjalnie po naszej wiosce, przez
miejscowych pewnie nadal zwanej miasteczkiem, bo skoro mamy
stację kolejową, stację benzynową, kościół, szkołę zbiorczą
i urząd gminy, to już na pewno nie jest wioska, moja droga.
Kątem oka zauważam nowe chodniki z kostki Bauma przy
urzędzie albo nowiuteńki placyk zabaw za apteką, z kolorowymi
urządzeniami z drewna i lin, ogrodzony i zaopatrzony
w przepełniony kosz na śmieci oraz dwie ławki, puste teraz, bo
luty. Tęczowe tynki na szaroburych niegdyś budynkach po obu
stronach drogi ze stacji do naszego domu też walą po oczach
wszystkimi dostępnymi w katalogu budowlanym kolorami, od
jajecznicowej żółci przez kisielkowaty róż aż do szczypiorkowej
zieleni. Okna w starych, drewnianych domach pysznią się
plastikiem i paskowanymi roletami dzień-noc. Ogrodzenie składu
węgla przy stacji oklejono wielkoformatowymi reklamami,
głoszącymi, że „Zajazd Magnolia – imprezy okolicznościowe, sala
bankietowa, parking” oraz „Stomatolog. Szybko, bezboleśnie,
protezy”. Banery różnej wielkości wiszą zresztą wszędzie tam,
gdzie udało się znaleźć wolny kawałek płotu lub muru. Stare
Świątkowice starannie pokryte kolorowym kremem z tynku, a po
wierzchu udekorowane barwną folią i plastikiem.
Stawiam rower na podwórku, nie mam nawet zamiaru
rozpakowywać sakw, wyjmuję tylko Niuśkę z koszyka, bo pewnie
nie powinno się chodzić z psem na pogrzeb, chociaż z nią
czułabym się dużo raźniej. Wdycham zapach psiego łebka,
dotykam nosem gładkiej sierści, a potem wpycham Niuśkę za
drzwi domu, tak szybko, że w środku nawet nie zdążę nabrać
powietrza.
– Zostań tu, zostań – mówię z progu. – Czekaj. Niedługo wrócę
i cię stąd zabiorę.
Suczka patrzy na mnie z wyrzutem. Mam ochotę ją przytulić
i ona o tym wie. Ale się powstrzymuję.
– Zostań. Czekaj.
Zrozumiała wreszcie. Uszy, które zazwyczaj sterczą radośnie,
oklapły, a w dodatku podkuliła ogon, normalnie zawinięty do
góry w kundlowaty grajcarek. Układa się zrezygnowana na
szmacianym dywaniku w sieni, chowa pod siebie krótkie łapki.
Poczeka.
Matka wyszła do mnie za próg. Posapuje, ale nie mówi, że
miejsce psa jest na podwórku, choć doskonale wiem, że tak myśli.
Nie przytulamy się, nawet rąk sobie nie podajemy. Ruszamy.
Idziemy obok siebie, choć trudno powiedzieć, że idziemy razem.
Milczymy.
Kościół jest pełen. W ławkach najbliżej ołtarza siedzi kilka
kobiet. Przygarniają moją matkę, biorą ją między siebie. Matka
nie płacze, twarz ma bladą, jak martwą. Siadam obok nich na
skraju ławki. Rozglądam się w miarę dyskretnie. Wiele twarzy
pamiętam. I oni mnie poznają, niektórzy nawet skinęli głowami.
Pewnie aż tak się nie zmieniłam, tyle że dusza mi stwardniała.
I łydki od jeżdżenia na rowerze. Czuję się tutaj zupełnie zbędna,
do momentu gdy ciocia Bożena mnie przytula, do palta
pachnącego pralnią chemiczną. Spoglądam przed siebie i dopiero
wtedy uświadamiam sobie, co tam stoi. Z błyszczącej trumny
wystają koronki, obok dwa wielkie wieńce, mama się
wykosztowała. A może rodzina mojej bratowej, nie wnikam. Za
wesele płacą rodzice młodej, tylko za wódkę rodzice młodego.
A jak to jest z pogrzebem?
Zdjęcie oparte o trumnę pokazuje oficjalną twarz młodego
człowieka z zakolami. Mój mały braciszek zdążył już nieco
wyłysieć. Wiem, że gdzieś pod tym okrągłym obliczem kryją się
szczupłe policzki mojego brata, za którym tak tęskniłam przez te
dziesięć lat.
Ciągle nie rozumiem, dlaczego nie odezwał się do mnie ani razu.
Nigdy nie odebrał telefonu. Nie odpowiedział na żaden list ani
mejl. Zablokował mnie na Facebooku, gdy zaprosiłam go do
znajomych. A przecież w Świątkowicach trzymaliśmy sztamę.
Zawsze się wspieraliśmy, aż do tamtego ranka, kiedy, nie
żegnając się z nim, odeszłam z domu. Od tamtej pory już się do
mnie nie odezwał. Od tamtego dnia dojrzewał beze mnie, twarz
mu okrąglała, podrywał dziewczyny, skończył szkołę, ożenił się,
wyhodował zakola, może nawet polubił piwo i nauczył się
rozpalać grilla.
Ksiądz, inny niż dziesięć lat temu, czeka przy ołtarzu z komunią.
Mnie się nie doczeka. Zerwałam nie tylko z matką
i Świątkowicami, zerwałam również z tymi rytuałami. Stały się
dla mnie puste i niepotrzebne jak puszki po kukurydzy. Siedzę
więc w ławce, samotna, wyprostowana, podczas gdy organista
wznosi żałobne pienia, a ludzie kroczą do ołtarza, a potem
wracają z natchnionymi minami, niektórzy obracają w ustach
opłatek. Moja matka kroczy, jej koleżanki kroczą, tylko ja siedzę
sztywno w wielkiej czapie i poprzecieranym na mankietach
czarnym płaszczu.
Ziemia na cmentarzu jest zmarznięta. Ludzie szepczą, że
grabarz musiał polewać płytę wrzątkiem, żeby można było ją
podnieść. Idziemy gęsiego, ślizgając się po zlodowaciałych
grudach. Jeszcze gdy mieszkałam w Świątkowicach, mówiono, że
przydałby się na cmentarzu chodnik, ale ułożono go tylko na
głównej alejce, w bocznych nie zmieniło się nic, więc dalej zimą
grudy, a jesienią błoto. „Anielski orszak niech twą duszę
przyjmie” i „Wieczne odpoczywanie”, wszystko szybkie, aż ksiądz
połyka końcówki, wyraźnie chciałby już być gdzie indziej, może
dlatego, że z mrozu uszy płoną mu soczystą czerwienią.
Wymamrotał, co miał wymamrotać, więc już koniec jego szychty,
tylko żałobnicy zostają i grabarze, zasypują grób, uklepują,
układają wieńce i wiązanki. Obok grobu staje moja matka, a przy
niej niska dziewczyna o bardzo szerokich biodrach,
najwidoczniej żona mojego brata. Typ łatwiej przeskoczyć niż
obejść, włosy farbowane na słomiano, do ramion, czarna czapka.
Ściskam jej dłoń. Twarz ma spokojną, choć oczy czerwone.
– Najszczersze kondolencje – mamroczę.
Odpowiada mi tymi samymi słowami, więc pewnie wie, kim
jestem, choć chyba nigdy przedtem się nie widziałyśmy. Nasze
wsie dzieli ponad dwadzieścia kilometrów, z tego wynika, że
chodziłyśmy do innych szkół, kąpałyśmy się na innych zakrętach
rzeki, robiłyśmy zakupy w innych sklepach i na innych targach,
pewnie nawet bawiłyśmy się na innych dyskotekach. Nigdy bym
nie wpadła na to, że Sebastian, który wzdychał kiedyś do
Magdaleny Cieleckiej, ożeni się z tą dziewczyną o pucołowatej,
rumianej twarzy i słomianych włosach, która przyczepiła sobie,
nie wiedzieć czemu, długie jak u lalki sztuczne rzęsy. Czy tobie
właśnie takie się ostatnio podobały, braciszku?
Kolejka żałobników z kondolencjami kończy się wreszcie, obok
mojej bratowej przystaje kobieta w średnim wieku z dzieckiem
w wózku. Po chwili uświadamiam sobie, że musi to być teściowa
Sebastiana, a dopiero potem zaczynam rozumieć, kto leży
w wózeczku.
Moja matka wyciera nos, żona Sebastiana wyciera nos synkowi,
potem wyciera go sobie, nie wiadomo, kto smarcze z płaczu, a kto
z mrozu. Buja wózkiem jak wściekła, cud, że się mały nie porzyga.
Ciekawe, czy mój brat był szczęśliwy ze swoją żoną. Ciekawe, czy
się cieszył, że urodziło im się dziecko. Kiedy stąd wyjeżdżałam,
on sam był jeszcze dzieciakiem. Ciekawe, czy uda mi się nie
rozpłakać.
Udaje się.
– Teraz będzie stypa – oznajmia ciotka Bożena. Podeszła do
mnie przed chwilą, znowu uścisnęła krzepiąco ramię. Nie mam
zamiaru iść na żadną stypę, nie mam zamiaru z nikim więcej
gadać, na nikogo więcej patrzeć, zaraz wracam pod dom, dom
matki, zabiorę psa, wsadzę go do rowerowego koszyka i pojadę
na stację. Za dwie godziny będę znowu w Warszawie. Ze stacji
Powiśle rowerem wzdłuż Traktu Królewskiego, fajnie się jedzie
Ujazdowskimi przy Łazienkach, potem Belwederska, w tę stronę
z górki, Sobieskiego i w końcu Stegny, gdzie skulę się pod kołdrą
w swoim pokoju i może nawet popłaczę nad moim bratem,
a Niuśka będzie mnie trącała pyskiem.
Zmarznięci na kość ślizgamy się rządkiem z powrotem do
bramy cmentarza. Idę tuż za matką, która ze spuszczoną głową
skupia się na tym, by bezpiecznie drobić po zmarzniętych
grudach ziemi. Sama się trochę chwieję, trapery jednak lepiej
dają radę niż matki niedzielne kozaki na słupku. A potem
wszystko dzieje się błyskawicznie, nawet nie zdążę jej
podtrzymać, gdy matka nagle traci równowagę. Wygląda to
dramatycznie, bo przewraca się i uderza głową w płytę grobu
pani Rumiankowej, a stopa wykrzywia się jej pod bardzo
dziwnym kątem. Później jest zamieszanie, koc z plebanii
i dzwonienie na pogotowie do Garwolina. Mama leży
z zamkniętymi oczami akurat tyle czasu, żebym zdążyła się
zastanowić, co jej śmierć zmieniłaby w moim życiu. Potem
otwiera oczy i patrzy na mnie, patrzy do momentu, gdy zanoszą
ją do karetki, a ja zdążę się jeszcze pokłócić z sanitariuszami, że
koniecznie również muszę wsiąść. Dowiaduję się jednak, że
wcale nie muszę.
Jedna z okrągłych przyjaciółek mojej matki, tak, poznaję pod
futrzaną czapą regularne rysy i rumieńce cioci Agnieszki,
proponuje, że mnie podrzuci do szpitala, żebyśmy się
dowiedziały czegoś więcej. Co to zmieni w sytuacji mojej mamy,
nie wyjaśnia, ale zmarznięty tłum już poszedł na stypę,
a zmarzniętą mnie ciocia Agnieszka prowadzi do samochodu
przy wtórze okrzyków:
– Ależ to żaden kłopot, kochanie!
Gdy tylko lądujemy w samochodzie, ciocia Agnieszka zaczyna
mówić. Martwi się o stypę i o to, kto się zajmie gośćmi, ma
nadzieję, że Danuśka da radę, bo to u niej w restauracji odbywa
się ten obiad, a potem zaczyna ubolewać, że biedna Sylwia, czyli
moja mama, ale co się dziwić, załamała się zupełnie po śmierci
syna, wtedy całe ciało cierpi, nie tylko dusza, nie miała kobieta
łatwego życia, a teraz coraz bardziej pod górkę, ciągle sama jak
palec.
A potem milknie i włącza radio.
Dopiero po kilkunastu kilometrach odzywa się znowu:
– Myślałyśmy, że się nie pojawisz na pogrzebie. Na ich ślubie cię
przecież nie było.
Bo nikt mnie nie zaprosił – mam ochotę krzyczeć. Ale ciocia
Agnieszka dodaje:
– Wtedy wszyscy zrozumieliśmy, że ze złamaną nogą nie bardzo
miałaś możliwość przyjechać. A oni przecież nie bardzo mogli
zmienić termin.
Z jaką nogą?! W życiu nie miałam złamanej nogi. W życiu nie
miałam niczego złamanego, poza paznokciem. Po chwili jednak
już rozumiem: brat mnie nie zaprosił na swój ślub, ale nie chciał,
żeby ludzie gadali, więc naściemniał, że nie mogę przyjechać.
Matka siedzi w szpitalnej poczekalni w fotelu inwalidzkim
w kolejce do prześwietlenia. Dookoła hałas i tłum, ludzie ją
mijają, trącają, przestawiają wózek. Jej mocne ciało wydaje się
teraz zadziwiająco nikłe, stopy, prawa wykrzywiona pod
dziwnym kątem, zupełnie pozbawione mocy. Na widok cioci
Agnieszki na twarzy matki odmalowuje się ulga, ale potem
zauważa mnie i znowu sztywnieje. Staję obok niej, milczę, o czym
zresztą gadać w tym hałasie i zamieszaniu. Chłopska umiejętność
czekania przyda się w tym szpitalu, to pewne. Trudno wytrzymać
tyle czasu w czapce, ale się staram, bo matka i tak ma
wystarczająco dużo zmartwień na dzisiaj. Przy odrobinie
szczęścia nigdy nie zobaczy moich dredów, nigdy się na ich temat
nie wypowie. Jednak po chwili zaczynam rozumieć, że to nie
moja fryzura jest jej największym problemem. Wcale na mnie nie
patrzy, mruży oczy, pojękuje. Agnieszka klepie ją po dłoni.
– To boli – jęczy moja matka. – Ta noga tak strasznie boli, jakby
odpadała.
Rozglądam się: nigdzie ani śladu lekarza. Ani pielęgniarki. Ani
nawet salowej. Tylko tłum, każdy ze swoim bólem, odrapane
ściany, pozamykane drzwi gabinetów, kto wie, czy za
którymikolwiek kryje się jakiś lekarz. Znikąd ratunku. Matka
zaciska usta, żeby nie jęczeć głośniej, dłonie położyła bezwładnie
na kolanach.
Wstaję więc, idę do dyżurki pielęgniarek, pukam, uchylam lekko
drzwi, wyłuszczam miłym głosem, w czym problem. Potrafię
mówić miłym głosem, naprawdę.
– Proszę poczekać na swoją kolej – nakazuje pielęgniarka,
nawet na mnie nie patrząc. – Nie rozdwoję się.
Strużka potu spod czapki płynie mi po czole, zjeżdża na czubek
nosa. Wycieram ją grzbietem dłoni.
– Ale…
– Zapewniam panią, tu naprawdę nie przychodzą zdrowi ludzie.
Proszę czekać na swoją kolej.
Wracam do mamy. Wydaje się jeszcze bledsza, ma zamknięte
oczy i zaciśnięte usta. Ciocia Agnieszka gładzi ją po karku. Wiem,
wszyscy tu cierpią, nie tylko ona.
Idę za załom muru, zdejmuję czapkę. Dredy rozsypują się na
ramiona, plecy. Sięgają do połowy łopatek. Stroszę je dłonią,
zbieram w wysoki kucyk, dzięki temu wydaję się dużo wyższa niż
te moje sto sześćdziesiąt centymetrów. Teraz rozmazuję czarną
kredkę dookoła oczu i robię minę, której tak nienawidzili moi
pracodawcy, a która oznacza: Nie mam nic do stracenia, więc
naprawdę mogę zrobić wszystko.
Wracam do pielęgniarek, otwieram z impetem drzwi, wchodzę
do środka i niskim głosem zawłaszczam przestrzeń. Nieważne co
mówię, wystarczy głupie dzień dobry, grunt, że głośno, za głośno,
za agresywnie. Po czym pochylam się nad pielęgniarką, która
siedzi najbliżej drzwi.
– Moja mama jęczy z bólu – moduluję głos, żeby był niski,
mocny. – Ona się już wystarczająco w życiu nacierpiała. Dzisiaj
pochowała syna.
Pielęgniarka odruchowo się uchyla, ale nie odpuszczam, znowu
się przysuwam i podpowiadam jej wyjście z sytuacji:
– Proszę, żeby pani dała mojej matce coś na ból.
Pielęgniarka znowu odsuwa się ode mnie, zatrzymuje ją
dopiero ściana. Opierając się o nią, wstaje z krzesła, próbuje
trzymać jak najdalej ode mnie, podchodzi do szafki z lekami
i przygotowuje zastrzyk. Opieram się o biurko, nadal cierpliwie
naruszając jej przestrzeń, i czekam.
Jestem pojętną uczennicą – wszystkie te oznaki dominacji, cała
ta przemoc symboliczna, zawłaszczanie przestrzeni są dla mnie
chlebem powszednim. Bo przez ostatnie dziesięć lat niejeden
bałwan z poczuciem wyższości, niejedna korporacyjna suka
traktowali mnie w ten sposób. Cóż, nie miałam złudzeń, dlaczego
akurat do mnie tak się zwracali, wiadomo przecież, że
wyżywanie się na sprzątaczce niczym nie grozi. Może tylko tym,
że sprzątaczka w końcu przyswoi sobie te sztuczki.
Brniemy więc przez korytarz, toruję pielęgniarce drogę przez
tłum cierpiących. Wiem, nie pomoże od razu wszystkim. Ale
niech pomoże chociaż mojej matce. Wpycha wózek z matką do
gabinetu i tam robi jej zastrzyk przeciwbólowy. Matka w chwilę
potem uśmiecha się do niej, uśmiecha się nawet do mnie, po
czym odrobinę marszczy czoło, gdy zauważa, w jak groźną osobę
zdążyłam się przeistoczyć. Pielęgniarka już chce uciekać, ale nie
pozwolę na to. Zachodzę jej drogę, patrzę spode łba. Za sobą
czuję czyjeś mocne ciało: to wspiera mnie ciocia Agnieszka.
– A prześwietlenie?
I nie odpuszczam, póki kobieta nie chwyci za poręcze wózka.
Suniemy w kierunku gabinetu radiologa, skąd właśnie ktoś
wychodzi. Pielęgniarka otwiera drzwi z trzaskiem, wtargnęłyśmy
bez kolejki, ale kto by się przejmował krzykami zza drzwi.
Tym sposobem wreszcie zyskujemy pewność: noga jest
złamana, mama wyląduje w gipsie na długie tygodnie, musi być
pod opieką, bo – przynajmniej na początku – nie będzie sobie
radzić z życiem codziennym. Kule można wypożyczyć w szpitalu.
Czy ma się kto nią zająć? Przy tym pytaniu i lekarz, i ciocia
Agnieszka spoglądają na mnie. Dobry dzień, myślę. Po prostu,
kurwa, świetny. Pewnie mi się przy tym marszczy czoło, zawsze
się marszczy, gdy myślę słowo „kurwa”. Gdy je wymawiam, ani
drgnie. Ale tym razem nic nie mówię, żałuję tylko w cichości
serca, że zamiast zatrzymać się dzisiaj pod warszawską palmą na
rondzie de Gaulle’a, jak podpowiadała mi intuicja, nacisnęłam
mocniej pedały, by zdążyć na pociąg na stacji Powiśle.
– Czy ma się kto w domu zająć pacjentką? Ktoś
odpowiedzialny? – dorzuca jeszcze lekarz, bo już chyba zdążył mi
się przyjrzeć.
Milczę.
– Sylwia na pewno nie będzie sama – obiecuje ciocia Agnieszka.
No i dobrze. Niech matką się opiekują jej ukochane przyjaciółki,
a ja wracam tam, gdzie moje życie, czyli do Warszawy, na Stegny.
Co mnie podkusiło, żeby przyjeżdżać do cholernych Świątkowic,
to już od lat nie moje miejsce. A matce nic nie jestem winna,
przeciwnie.
Siedzi w tym swoim fotelu na kółkach i mimo oszołomienia
lekami przeciwbólowymi coś szepcze z Agnieszką, coś ustalają.
W holu już czeka na nas ciocia Danuśka, drobniutka,
z cieniuśkimi włosami jak tasiemki, z wielkimi oczami rusałki.
Opowiada, co było na stypie, w ogóle nie chce mi się tego słuchać,
kogo obchodzi rosół, gdy mój brat, Sebastian, nie żyje, kogo
obchodzi schabowy, gdy wszyscy oczekują ode mnie, że się dam
uwięzić przy matce w jej pustym domu, do którego już nigdy nie
planowałam wchodzić.
Niuśka zaczyna szaleć, jeszcze zanim otworzę drzwi. Skacze,
ujada, buczy z podniecenia, podobno zawsze, gdy pies rozstaje
się z właścicielem, jest przekonany, że to na wieczność.
Wróciłam, kochana, wróciłam! Kucam na ganku, Niuśka opiera
się o moje kolana, liże mnie po twarzy. Przedłużam tę chwilę, bo
Agnieszka i Danuśka pół wprowadzają, pół wnoszą do środka
matkę opartą na kulach pożyczonych ze szpitala. Przyczajam się
w progu gotowa do ucieczki, Niuśka też tylko czeka, żeby stąd
prysnąć. Zaraz wezmę rower i tyle nas widzieli. Podnoszę się
z kucek, odwracam i… staję twarzą w twarz z ciocią Bożeną. Jest
duża, więc całkowicie blokuje mi wyjście z ganku.
– Słyszałam, co się stało – mówi.
– To dobrze. Bo ona wymaga opieki. Przynajmniej sześć tygodni
w gipsie.
– Zajmiemy się nią, wiadomo. Ale uważam, że ty też powinnaś
zostać. Masz niepowtarzalną szansę, żeby dogadać się ze swoją
matką.
– Ta szansa już dawno minęła – oznajmiam i przeciskam się
obok cioci Bożeny na zewnątrz, na mróz i świeże powietrze. –
Jakieś dziesięć lat temu.
Niuśka skacze dookoła, lubi wyprawy i przygody, wie, że zaraz
zaliczymy kolejne. Nawet pociąg wydaje się jej ciekawy, tylko na
dworcu trochę się płoszy.
– Uwierz mi – mówi ciocia Bożena. – Kiedyś, za parę lat, możesz
tego bardzo żałować. Tutaj naprawdę dużo się zmieniło.
Lubię ciocię Bożenę i jestem jej wdzięczna za mnóstwo rzeczy.
Tylko dlatego przystaję w pół drogi do roweru zaparkowanego
przy płocie.
Przed domem, przy ulicy, stoi latarnia. Kiedyś jej nie było. Dom,
dawniej uczciwie drewniany, teraz został obity sidingiem.
Podwórko, niegdyś błotniste, zyskało teraz dwa chodniczki
z kostki Bauma: do bramy i do ogródka warzywnego. Drewniany
płot ze sztachet zastąpiły betonowe odlewy, a ja jestem już na
tyle warszawianką, że mogę powiedzieć: są ohydne, milion razy
brzydsze niż sztachety. Tak, dużo się zmieniło.
– Zostań z nią chociaż kilka dni. Proszę.
Ciocia Bożena patrzy na mnie w ten szczególny sposób, który
jeszcze pamiętam z dzieciństwa. „Nie właź w jeżyny, proszę. Nie
jedz tyle gruszek, proszę. Codziennie czytaj przynajmniej kilka
stron książki, proszę”. Wtedy zawsze chodziło o moje dobro.
A przynajmniej o moje dobro, tak jak pojmowała je ciotka
Bożena. Na ogół pojmowała je wcale nie najgłupiej.
Niuśka wyczuwa moje wahanie, bo też zamarła, przekrzywiła
głowę i patrzy na mnie brązowymi oczkami, jakby usiłowała
zrozumieć, o co mi chodzi. Sama tego nie rozumiem. Interesuje
mnie właściwie tylko jedno: dlaczego mój brat się do mnie nie
odzywał. Dlaczego przez te wszystkie lata udawał, że nie istnieję.
Dlaczego przez dziesięć lat nie rozmawialiśmy ani razu. A teraz
nie porozmawiamy już nigdy.
Robię krok w kierunku domu. I kolejny. Otwieram drzwi.
Zaciągam się ciepłem, duchotą, zapachem wilgoci i dzieciństwa.
Znowu chce mi się płakać.
– Pięć dni – mówię cioci Bożenie. – Zostanę tu najwyżej pięć dni,
do niedzieli.
Ciotka podchodzi i przygarnia mnie do siebie. Tak dawno nie
przytulałam się do nikogo poza psem. Pozwalam sobie na luksus
trwania w jej objęciach. Nie chce mi się z nich wyswobadzać, ale
wreszcie odrywam się od jej ciepłego ciała. Wchodzę do domu.
Niuśka kładzie się na dywaniku ze szmatek w sieni, podkula
wszystkie łapki, wygląda jak smutna kreska. Zdejmuję buty,
wzdycham i odważam się zrobić krok do środka.
Matka króluje w fotelu w kuchni, dwie jej przyjaciółki krzątają
się dookoła. Ogień w piecu płonie, kilka rodzajów ciast piętrzy się
na półmisku na stole, jedno ma dziwny, jadowicie zielony kolor,
inne jest biało-czerwone, jak polska flaga. Naprawdę biszkopt
jest ogniście czerwony, przekładany białym kremem,
patriotyczna parodia. Nie wytrzymam tu długo, już mi brakuje
powietrza.
– Herbaty? – pyta ciocia Danuśka. – I zjedz kawałek tego
czerwonego ciasta, jest pyszne. Na stypie wszystkim smakowało.
– Nazywa się Czerwony Welwet – dorzuca ciocia Agnieszka. –
A to zielone, nie uwierzysz, barwione jest szpinakiem. Ale
zupełnie go nie czuć w smaku. Nazywa się Zielony Mech.
Odwykłam już od świątkowickich small talków.
– Mogę się zajmować mamą do niedzieli – oznajmiam. – Potem
muszę wracać. Mam pracę.
Ciotki kiwają głowami, matka patrzy na mnie
z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Skubię kawałek tego biało-
czerwonego. Smakuje jak zwykły biszkopt z bitą śmietaną.
Wszystko to jedna wielka ściema.
Ciocia Danuśka stawia na stole szklankę z herbatą. Czwartą,
więc przeznaczona jest pewnie dla mnie. Stoję jednak nadal
i gapię się w ścianę. Z sieni dochodzi pokrzepiające posapywanie
Niuśki.
– Pozwolą ci opuścić pracę na tyle dni? – interesuje się ciocia
Danuśka.
– Zaraz podzwonię.
Zabieram herbatę ze stołu i wchodzę w głąb domu. Mijam drzwi
łazienki, zaraz za nią jest mój pokój. Właściwie drzwi do mojego
pokoju, szczelnie zamknięte. I takie zostaną, bo nie mam zamiaru
tam nawet zaglądać. Idę dalej. Plecak rzucam w sypialni
Sebastiana, siadam na jego wersalce. Nabieram powietrza.
Pachnie kurzem. Poza tym wnętrze niewiele różni się od tego,
które pamiętam sprzed dziesięciu lat. Na ścianach nadal wiszą
plakaty z piłkarzami. Feeria kolorów (ściany, dywan, zasłony,
meble, kapa na wersalce i ci cholerni piłkarze) atakuje z mocą
nieznaną wnętrzom propagowanym przez sklepy IKEA. Widać, że
już od dawna nikt tu nie mieszkał.
– Teraz ją wykąpiemy i położymy spać. – Agnieszka zagląda do
środka. – A ty się rozgość. Wpadniemy jutro w południe. Dasz
sobie radę rano?
Wiem tylko, że nie chcę zostawać tak długo sam na sam
z matką.
– Jakby co, dzwoń. Do mnie lub do Danusi. Numery leżą obok
aparatu – dorzuca jeszcze.
Kiwam głową. Będę musiała jakoś dotrwać do jutrzejszego
południa. A wtedy zostanie mi już cztery i pół dnia do wyjazdu.
Zasięg tu słaby, Świątkowice są pod każdym względem bardzo
odległe od Warszawy. Muszę podejść do okna, żeby dodzwonić
się do szefowej i koleżanek. Do soboty miałam w grafiku całkiem
niemało sprzątań, ale dziewczyny chętnie wezmą je za mnie. Ja
też im w swoim czasie wyświadczyłam kilka przysług. Czy lubię
tę pracę? Sprzątaczek nikt o to nawet nie pyta. Ale w pewnym
sensie chwilami nawet lubię. Cóż, zarabiam grosze, napiwków
sprzątaczkom się raczej nie daje, ale mam wolność, której nie
mają dyrektorzy korporacji, bo to nie jest robota, o którą
zabijałyby się tłumy. A poza tym sprzątaczka zawsze jakąś pracę
znajdzie, nie ma siły. Teraz na przykład mam pod opieką
siłownię, gdzie po moim sprzątaniu ma pachnieć płynem do
czyszczenia, dwa biura, gdzie wszystko, zwłaszcza toalety, musi
być na błysk, i jedną klinikę okulistyczną, gdzie każdą
powierzchnię muszę dokładnie dezynfekować. Jak wystarcza sił,
dorabiam sobie, sprzątając po domach. Najbardziej lubię myć
okna: praca bardzo wymierna i szybki efekt. A poza tym na ogół
zostawiają mnie wtedy samą, bo zimno i przeciąg. I super. Nie
o to chodzi, że planuję im wtedy zaglądać do cukiernicy czy
lodówki, po prostu nie chcę, żeby jedna z drugą pani domu brała
mnie na spytki. Nie lubię gadać o sobie. W ogóle nie lubię gadać.
Wychodzę do sieni. Z kuchni dobiega gwizd czajnika, stukanie
naczyń, rozmowa prowadzona półgłosem, że knajpa, że mąż, że
stypa. O Sebastianie ani słowa, pewnie za bardzo boli. Niuśka na
mój widok podrywa się od razu, uderza ogonkiem, pojękuje
z radości. Spacer!
Na dworze wdycham mroźne powietrze, tak zimne, że aż
w nosie zamarza. Jest biało i ciemno. Śnieg tutaj wygląda jednak
dużo dumniej niż w Warszawie, gdzie szybko zamienia się
w brunatnawą kamieniejącą masę odgarniętą z chodników.
Niuśka nadrabia swoje kilometry, a ja sunę w las koleinami
wyżłobionymi przez samochody, śnieg wsypuje mi się górą do
traperów. Nie dochodzimy daleko, światło kończy się za
ostatnimi zabudowaniami. Cisza, ciemność, rozświetlona
odrobinę poświatą od śniegu. Przystaję na drodze i wdycham
coś, co w mieście nazywa się czystym powietrzem, a Niuśka
wyprawia się w pola. Ale już mi stopy skostniały, czuję też, że
mam mokre skarpetki. Czas wracać.
Przy płocie Bożków stoi ktoś niewielki w zbyt dużej czapie,
podśpiewuje chrypliwie, bardzo się starając brzmieć jak Nergal:
Rośnij rutko wysoko,
Jak pan leży głęboko,
Jak pan leży głęboko…
– A pani Sylwia to chora, tak? – pyta cienkim głosikiem między
zwrotkami.
Chyba chłopiec. Pewnie ma z osiem lat. Brązowa czapka
pończocha z napisem „Forza Lazio” opada mu na oczy, czerwona
kurtka z podwiniętymi rękawami pewnie też kupowana na
wyrost. Gdyby go zmultiplikować, wyglądałby jak Arka Noego,
ten zespół, w którym dzieci śpiewają, radośnie podrygując. Tylko
brzmią nieco inaczej niż istota pod płotem.
– Chora.
– A ty kim jesteś? Tą marnotrawną?
– Mam na imię Aniela – odpowiadam, bo Andżelika, odkąd
mieszkam w Warszawie, przestała mi przechodzić przez gardło.
Mama najwyraźniej miała nadzieję, że obco brzmiące imię
zapewni mi lepsze życie. Trochę przestrzeliła. To imię krzyczy
z daleka: jestem ze wsi!, co nie ułatwia życia w Warszawie, gdzie
najgorszym epitetem jest „wieśniak”. Tak w ogóle, kiedy tylko
przyjechałam do stolicy, dziwiłam się, że wszyscy od razu
wiedzą, skąd jestem. Wychodząc z metra, stawałam zawsze po
lewej stronie schodów ruchomych, bo cała prawa była zajęta, ale
nigdy nie mogłam spokojnie wjechać na górę, bo co chwila mnie
ktoś odpychał, trącał, przesuwał. „Zrób miejsce, wieśniaro”,
syczeli. „Lewa wolna, wsioku”, a ja myślałam, że zyskali jakąś
szczególną wiedzę o mnie. Teraz już wiem, że mnie po prostu
wyzywali. I że na schodach ruchomych stoi się po prawej.
– Aniela? Dziwnie – mówi dzieciak.
– Niegrzecznie tak mówić, gdy ktoś ci się przedstawia. –
Wkurzam się, bo zupełnie jakbym miała dwa pseudonimy:
jednym mam się przedstawiać w mieście, drugim tutaj, i broń
Boże nie pomylić, gdzie które imię jest obciachem.
Dzieciak nie ma rękawiczek. Wyciera sobie gluta wierzchem
dłoni.
– Nie zimno ci? – pytam.
– Gdzie tam. – Pociąga nosem. – Taki mróz to żaden mróz.
Ale i tak zaraz chowa ręce do kieszeni.
Niuśka podbiega sprawdzić, z kim rozmawiam. Młody się
denerwuje, ogania.
– Buda! Idź do budy! – krzyczy spanikowany, jakby nigdy nie
widział psa bez łańcucha. I macha nogą, jakby chciał Niuśkę
kopnąć.
– Chodź, Niuśka! – wołam. – A ty się psa nie bój, ten pies jest
mądrzejszy niż niejeden człowiek.
– Chyba niż ty – mamrocze młody pod nosem, ale udaję, że nie
słyszę. Odprowadza mnie wzrokiem do naszej furtki i dalej tkwi
przy płocie jak przymurowany. Czyje to dziecko? Minęły czasy,
gdy znałam tutaj każdego. W Świątkowicach teraz wszędzie obce
twarze, żony i mężowie importowani z innych miejscowości,
wszystkie te nowe dzieci, cała ta młodzież, która z powodów
oczywistych wygląda zupełnie inaczej niż dziesięć lat temu.
Otwieram drzwi domu, bo nie mam innego wyjścia, zaraz stopy
zmienią mi się w dwa kawałki lodu. Ładuję się do pachnącego
przeszłością wnętrza.
W środku okazuje się, że pachnie również żelem do kąpieli.
Zamieszanie, bo Agnieszka z Danuśką myją moją matkę pod
prysznicem. Stoję w progu i słucham tych dźwięków, zamykam
oczy i przez chwilę czuję się jak wtedy, w dzieciństwie, gdy przez
plusk wody podsłuchiwaliśmy nasze matki i marzyliśmy, żeby się
do nich dostać, żeby być bliżej.
kiedyś
Na zegarze już dwudziesta pierwsza, a dopiero się zmierzcha,
ale przecież w czerwcu zmrok zapada późno, bardzo późno. Już
mamusia zdążyła dopilnować, żebyśmy się umyli, ja i mój brat,
Sebastian, już zdążyła zamieść dom i umyć podłogę w kuchni,
potem zagoniła nas do zamiatania ganku i schodów, poprawiła
po nas, podstrzygła tatusiowi włosy na karku i nad uszami,
wyprasowała koszulę jemu, a sukienkę sobie, wszystko na jutro.
A teraz wychodzi z domu i dołącza do reszty kobiet. Gdy idą,
zajmują całą szerokość szosy. Są we cztery. Moja mamusia,
wysoka, szeroka w ramionach, właśnie rozpuściła warkocz, bo
będzie zaraz myła włosy. Ciocia Bożena, o karnacji Cyganki
i ciemnych oczach, których nie maluje, bo i tak okala je firana
kruczoczarnych rzęs. Po dzieciach został jej duży brzuch, który
sobie zawsze ściska paskiem, nawet teraz, gdy idą nad wodę.
Ciocia Agnieszka wygląda jak dwie kobiety, taka jest wielka, ale
z jedną zgrabną głową, zupełnie niepasującą do reszty. Twarz
z mlecznobiałym uśmiechem, błękitnymi oczami, rumieńcami,
okolona złotymi lokami sprawia wrażenie pożyczonej od jakiejś
gwiazdy filmowej z amerykańskiego serialu. A obok nich
drobniutka ciocia Danusia, chichotliwa, z cienkimi, gładkimi
włosami zaczesanymi w kucyk i podłużną twarzyczką elfa,
maleńka przy tamtych jak lisiczka przy niedźwiedzicach. Machają
reklamówkami, w których mają mydła i ręczniki. Wszystkie
kobiety są w podobnym wieku, młode mężatki z niedużymi
dziećmi, mieszkają niedaleko siebie. Mówią o sobie Klub Sobotni
lub krócej: Sobótki. Bo co sobota kąpią się w rzece, same, bez
świadków, a miejscowa legenda głosi, że niezależnie od pory
roku robią to nago.
Skradamy się za nimi całą bandą w gęstniejącym mroku. Nam
z Sebastianem udało się bez trudu wyjść z domu, bo tatuś, po
wieczornej kąpieli, podrzemuje z piwem przed telewizorem,
i wcale go nie obchodzi, co robimy, bylebyśmy robili to cicho.
Nasze mamusie ciągną przez wieś ławą, śmieją się, zagadują do
siebie. Zaraz nas odpędzą, wiem o tym, zaraz to zrobią, kiedy
tylko się odwrócą i zobaczą któreś z nas: Sebastiana, mnie, dzieci
cioci Bożenki, czyli Dawida i jego starszą siostrę Karolinę,
maluchy cioci Danusi czy bliźniaczki cioci Agnieszki, Moniczkę
i Weroniczkę, z najmłodszą, Asieńką, za rączkę.
– Do domu, bachory! – krzyczą i skręcają w łąkę. – Jesteście już
umyci, nie brudzić nam się tutaj! Do domu! Dzieci grzecznie
zostawiają swoje mamusie!
Znikamy im z oczu, ale przecież tylko się schylamy, kucamy za
krzakami i czekamy, żeby znowu podążać za nimi, żeby słuchać
ich śmiechu. Zostaliśmy jednak na tyle daleko, że znowu nie
zauważyliśmy, którędy nasze mamusie przedzierają się przez
zarośla jeżyn, żeby dotrzeć do rzeki. I jak zawsze kilka minut
później próbujemy przejść przez te jeżyny, krzewy są jednak
prawie naszej wielkości i drapią setkami zakrzywionych kolców,
wpijają się w łydki i stopy. Stoimy więc w mroku po tej stronie
zarośli i wyplątujemy się z drapieżnych gałęzi, wyciągamy
ciernie ze spodni i palców. Nawet stąd słyszę, jak Sobótki
pluskają się w rzece, niosą się śmiechy i okrzyki, że jaka ciepła
woda, jaka miękka, że po niczym włosy się tak dobrze nie
układają, jak po wieczornej sobotniej kąpieli w Okrzejce. Moja
mamusia jest na co dzień małomówna, ale teraz wcale taka się
nie wydaje. Zza krzaków często dochodzi jej głos, choć rzadko
daje się rozróżnić poszczególne słowa. Raczej ton. Słyszę w nim
śmiech. Złość. Narzekanie. Znowu śmiech. Gadają jedna przez
drugą, chichoczą, pluskają jak foki. Ile razy prosiłam, że chcę do
nich dołączyć, że już jestem duża, ale mama zawsze przerywała
te błagalne skomlenia. Nie i nie. Nie dla dzieci. Ma przecież prawo
do chwili spokoju raz w tygodniu.
– Wiem, którędy przechodzą przez jeżyny – chwali się Dawid,
syn cioci Bożenki.
– Akurat – mówię, bo w tym naszym niewielkim towarzystwie
Dawid jest od zmyślania, a ja od podawania w wątpliwość.
– Nie wierzysz? Chodź, to ci pokażę. – Dawid chwyta mnie za
rękę, palce ma silne i chłodne, ciągnie mnie gdzieś w bok. – A jak
któreś jeszcze za nami pójdzie, to wrzucę w krzaki – dodaje, więc
bliźniaczki zawracają od razu. Wiedzą, że Dawida stać na
wszystko.
Idziemy kawałek w bok, głosy naszych matek dochodzą do nas
coraz bardziej niewyraźne. Dawid kuca, ciągnie mnie w dół. Tu
już nie ma jeżyn, bo nic nie kłuje, są tylko gałęzie, co sieką po
głowie, ale jeśli się schylić, tworzą nad głowami żebrowany sufit.
– Kładź się, będziemy się czołgać.
– Oszalałeś?
Ale Dawid już leży, ciągnie mnie w dół. Kładę się obok. Tutaj,
pod gałęziami, jest naprawdę ciemno, ciemno jak w środku nocy,
głosy dochodzą z bardzo daleka, głosy innych dzieci, głosy
naszych mamuś, ich parskanie, chlapanie, krzyki przypominają
teraz zduszone, rwane szepty. Czuję, jakbyśmy trafili zupełnie
gdzie indziej, gdzie nie ma Świątkowic, naszych rodzin, rzeki, jest
tylko ciemna noc, cudze ciche głosy i ciepłe ciało obok. Leżymy
blisko siebie z Dawidem, od dołu ciągnie chłodem, ale z boku,
z lewego boku, jest cudownie ciepło. Podpieramy się na łokciach
i patrzymy przed siebie, w ciemność, dotykamy się ramionami,
bokami, nogami, tworzymy ludzką tratwę w mroku.
– Zmyśliłeś, że znasz przejście.
– Znam. – Dawid dotyka mojej głowy, policzka chłodnymi,
pachnącymi trawą palcami. – Ale musiałem przysiąc, że nigdy
nikomu nie powiem. Sam tamtędy kiedyś przejdę i wpadnę
między nasze mamusie, wszystkie gołe. Zabiorę im ciuchy
i ucieknę, a one będą wracały mokre i błyszczące od wody przez
jeżyny, przez łąkę, przez drogę, będą szły gołe szosą, a co kto
będzie tam jechał samochodem, to je oświetli, a one będą
piszczały.
– Ta, akurat zdejmują bieliznę do kąpieli. To tylko plotki.
– A myślisz że co? Że nie zdejmują? Zakole jest ich taką dużą
wanną, zdejmują wszystko, mydlą się, jedna drugą po plecach,
produkują tyle piany, że aż ryby zdychają, mają pianę we
włosach, pod pachami, w krokach, są całe pokryte białym jak
niedźwiedzie polarne – opowiada Dawid, a ja powoli zaczynam
wierzyć, że już to wszystko musiał widzieć.
Zazdroszczę mu. Nie, nie podglądania nagich kobiet. Minął, co
prawda, czas, kiedy uważałam, że kobieta z przodu ma wałek,
a nie dwie piersi, jednak nagość mojej matki nadal nie fascynuje
mnie specjalnie. Bardziej mnie interesuje, o czym rozmawiają
Sobótki, kiedy myślą, że nikt ich nie słucha.
Czy Dawid je słyszał? Naprawdę słyszał? Zazdroszczę mu
i chciałabym wiedzieć, o czym gadały, nie pytam jednak, bo nagle
skupiam się na czymś innym. Na miękkich ustach Dawida, które
czuję tylko przez chwilę, gdy przytyka je do mojego policzka
i chucha mi na skórę. I tak trwamy w ciemnościach, głosach
i odległych pluskach pod żebrowanym sklepieniem pachnącym
zielskiem.
Następnego dnia, w niedzielę po obiedzie, razem z naszymi
mamusiami, tatusiami, grillem, piwem Łomża, kocami,
materacami, chipsami cebulowymi, oranżadą Helena
i wszystkimi dziećmi idziemy nad rzekę. Tym razem jednak nie
na zakole, tylko na plażę, czyli na to, co wszyscy w Świątkowicach
nazywają plażą, spłacheć piachu obok kładki, którą można
przejść na drugą stronę rzeki. Tamci się rozkładają, Helena i piwo
lądują w płytkiej wodzie, żeby się nie nagrzały, koce na piachu,
grill nieco wyżej, tatusiowie zajmują się jego rozpalaniem
i popijaniem piwa, mamusie smarowaniem różnymi kremami,
które mają przyspieszyć opalanie, na czym zależy cioci Bożenie,
albo mu zapobiec, co wolałaby ciocia Danuśka. Ale nie patrzymy
już na to wszystko, bo razem z Dawidem zostawiamy
towarzystwo na plaży, a sami brniemy przez łąkę w kierunku
jeżyn przy tajnym kąpielisku Sobótek, szukamy, węszymy,
podnosimy gałęzie kijami, zaglądamy z góry, na tyle, na ile nam
wzrost pozwala, z dołu, to łatwiejsze, ale choć uparcie szukamy,
to nijak nie możemy znaleźć ścieżki, którą te sprytne Sobótki
dostają się do swojego kąpieliska na zakolu.
– Wczoraj mówiłeś, że wiesz – wypominam Dawidowi, jakbym
go jeszcze nie zdążyła poznać.
– Wiedziałem. Ale zarosło. – Ta jego poważna mina zawsze
towarzyszy potwornym kłamstwom. A potem jego usta znowu
lądują na moim policzku, jak wczoraj. Zastygam, takie to
przyjemne, oddech Dawida jest cieplejszy nawet niż upalne
powietrze.
– Zakochana para, Jacek i Barbara! – Cholerne bliźniaczki
przekradły się niepostrzeżenie za nami i drą się, ile wlezie.
Reszta dzieci podłapuje, podbiega, „zakochana para, Jacek
i Barbara”, ale uciekamy przed nimi na plażę i rzucamy się do
rzeki, do lodowatej wody, którą chlapiemy na tamtych. Co wy
o tym wiecie, chciałabym uśmiechnąć się z wyższością, ale
zamiast tego śmieję się jak dzika, a wspomnienie tych ust na
policzku niosę ze sobą przez całe popołudnie, wygrzewając się na
piachu, wbiegając do wody, jedząc kiełbasę z grilla, wycierając
musztardę sarepską z warg, patrząc, jak mamusia i tatuś się
śmieją z innymi mamusiami i tatusiami. Panowie popijają piwo,
a Sobótki leżą na plaży jak wielkie różowe foki, poza ciocią
Danusią, która jest jak mała biała foczka z wielkimi szarymi
oczyskami i cienkim blond ogonkiem.
My też spoglądamy na siebie co jakiś czas i uśmiechamy się,
Dawid i ja, a między nami drży nasza wspólna tajemnica: jego
ciepłe wargi, jego oddech na moim policzku.
Wydawca Joanna Laprus-Mikulska Redaktor prowadzący Sylwia Ciuła Korekta Ewa Grabowska Katarzyna Bielawska-Drzewek Jadwiga Piller Copyright © by Anna Fryczkowska, 2019 Copyright © for this edition by Dressler Dublin sp. z o.o., Warszawa 2019 ebook lesiojot Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Warszawa 2019 Skład i łamanie włoska robota ISBN 978-83-813-9315-7
Stała się nam nowina, Pani pana zabiła, W ogródku go schowała, Ruty na nim posiała. Rośnij rutko wysoko, Jak pan leży głęboko, Jak pan leży głęboko. z piosenki ludowej
• • • Kiedy w Warszawie tęskniłam za wsią, chodziłam pod Pałac Kultury, bo trzecia postać po prawej od głównego wejścia wyglądała dokładnie jak moja matka. Niby mocarna, o szerokich ramionach, solidnej talii, ale z pochyloną głową, zgarbionymi plecami, stała, rozstawiwszy bezsilnie stopy. Prawą ręką, wielką, ale bez mocy, ściskała jakąś książkę, lewą przytrzymywała na plecach pusty worek. Spojrzenie błądziło gdzieś po ziemi, mina mówiła: wytrzymam wszystko. Stałam więc jak głupia przed trawnikiem, za którym wtulała się w niszę ta rzeźba. Czasem ludzie przystawali i zaglądali mi przez ramię, co ja tam takiego wypatrzyłam, po chwili jednak znowu przyspieszali. Pod Pałacem zresztą wszyscy się spieszyli. A to wycieczki zmęczonych dzieciaków sunących do windy na ostatnie piętro, skąd miały podziwiać panoramę stolicy i pluć pod wiatr, a to spóźnieni kochankowie biegnący do Kinoteki, a to poszarzali pasażerowie usiłujący zdążyć do przystających na placu Defilad busów, które rozjeżdżały się do Łomży, Białegostoku, Sokołowa Podlaskiego. Tak, w ciągu ostatnich dziesięciu lat stałam pod tą rzeźbą pewnie z kilkadziesiąt razy, natomiast ani razu nie widziałam matki. Teraz patrzę na nią. Wokół jej twarzy nadal układają się sztywne loki. Kiedyś miała warkocz, który – gdy przekroczyła trzydziestkę – zaczęła zwijać w staromodny obwarzanek. Ścięła go, gdy fryzjerka ze Świątkowic sprowadziła z Niemiec płyny do trwałej, bo dopiero te dały radę skręcić jej włosy, sztywne jak pierwszy pokos. Twarz pod lokami ogorzała, czoło zmarszczyło się jak poszwa z kory, pod oczami pojawiły się cienie, nieco napuchnięte. Moja matka wychudła, ramiona pochyliły się do przodu. Gdy widziałam ją po raz ostatni, miałam osiemnaście lat. Teraz jestem dorosła. Kiedy na nią patrzę, staje mi przed oczami tamten poranek.
Nasz ostatni wspólny, po którym wrzuciłam co się dało do toreb z Biedronki i wyszłam, by nie pokazać się w domu przez kolejne dziesięć lat. Pewnie słyszeliście, że co siedem lat człowiek, komórka po komórce, cały wymienia się na nowego. Minęło dziesięć lat, więc jestem teraz zupełnie kimś innym niż wtedy, gdy stąd wyjeżdżałam, żadnej komórki mojej skóry nie dotykała matka ani ojciec, żadną komórką oczu nie patrzyłam na nich, żadną komórką strun głosowych się z nimi nie porozumiewałam. – W tym chyba nie pójdziesz na pogrzeb – brzmią pierwsze słowa matki, gdy mnie widzi. Udaję, że nie słyszę. Włożyłam czarny, workowaty sweter, czarne, bardzo obcisłe dżinsy, żadne to poświęcenie, bo na co dzień chodzę w czerni, no, czasem robię wyjątek dla granatowego. Dredy schowałam pod wielką czapą, nie wystaje ani skrawek. Do tego gruby szal, gruby płaszcz i ciężkie buty. Tak się nie chodzi w Świątkowicach, nie tylko na pogrzeby, ale w ogóle, mnie to jednak nie interesuje. Od dziesięciu lat nie jestem stąd i nie mam zamiaru być stąd ani chwili dłużej, niż potrwa pogrzeb mojego brata. Wpadłam tylko na chwilę, w związku z tym nie mam zamiaru rozglądać się jakoś specjalnie po naszej wiosce, przez miejscowych pewnie nadal zwanej miasteczkiem, bo skoro mamy stację kolejową, stację benzynową, kościół, szkołę zbiorczą i urząd gminy, to już na pewno nie jest wioska, moja droga. Kątem oka zauważam nowe chodniki z kostki Bauma przy urzędzie albo nowiuteńki placyk zabaw za apteką, z kolorowymi urządzeniami z drewna i lin, ogrodzony i zaopatrzony w przepełniony kosz na śmieci oraz dwie ławki, puste teraz, bo luty. Tęczowe tynki na szaroburych niegdyś budynkach po obu stronach drogi ze stacji do naszego domu też walą po oczach wszystkimi dostępnymi w katalogu budowlanym kolorami, od jajecznicowej żółci przez kisielkowaty róż aż do szczypiorkowej zieleni. Okna w starych, drewnianych domach pysznią się plastikiem i paskowanymi roletami dzień-noc. Ogrodzenie składu węgla przy stacji oklejono wielkoformatowymi reklamami, głoszącymi, że „Zajazd Magnolia – imprezy okolicznościowe, sala
bankietowa, parking” oraz „Stomatolog. Szybko, bezboleśnie, protezy”. Banery różnej wielkości wiszą zresztą wszędzie tam, gdzie udało się znaleźć wolny kawałek płotu lub muru. Stare Świątkowice starannie pokryte kolorowym kremem z tynku, a po wierzchu udekorowane barwną folią i plastikiem. Stawiam rower na podwórku, nie mam nawet zamiaru rozpakowywać sakw, wyjmuję tylko Niuśkę z koszyka, bo pewnie nie powinno się chodzić z psem na pogrzeb, chociaż z nią czułabym się dużo raźniej. Wdycham zapach psiego łebka, dotykam nosem gładkiej sierści, a potem wpycham Niuśkę za drzwi domu, tak szybko, że w środku nawet nie zdążę nabrać powietrza. – Zostań tu, zostań – mówię z progu. – Czekaj. Niedługo wrócę i cię stąd zabiorę. Suczka patrzy na mnie z wyrzutem. Mam ochotę ją przytulić i ona o tym wie. Ale się powstrzymuję. – Zostań. Czekaj. Zrozumiała wreszcie. Uszy, które zazwyczaj sterczą radośnie, oklapły, a w dodatku podkuliła ogon, normalnie zawinięty do góry w kundlowaty grajcarek. Układa się zrezygnowana na szmacianym dywaniku w sieni, chowa pod siebie krótkie łapki. Poczeka. Matka wyszła do mnie za próg. Posapuje, ale nie mówi, że miejsce psa jest na podwórku, choć doskonale wiem, że tak myśli. Nie przytulamy się, nawet rąk sobie nie podajemy. Ruszamy. Idziemy obok siebie, choć trudno powiedzieć, że idziemy razem. Milczymy. Kościół jest pełen. W ławkach najbliżej ołtarza siedzi kilka kobiet. Przygarniają moją matkę, biorą ją między siebie. Matka nie płacze, twarz ma bladą, jak martwą. Siadam obok nich na skraju ławki. Rozglądam się w miarę dyskretnie. Wiele twarzy pamiętam. I oni mnie poznają, niektórzy nawet skinęli głowami. Pewnie aż tak się nie zmieniłam, tyle że dusza mi stwardniała. I łydki od jeżdżenia na rowerze. Czuję się tutaj zupełnie zbędna, do momentu gdy ciocia Bożena mnie przytula, do palta pachnącego pralnią chemiczną. Spoglądam przed siebie i dopiero
wtedy uświadamiam sobie, co tam stoi. Z błyszczącej trumny wystają koronki, obok dwa wielkie wieńce, mama się wykosztowała. A może rodzina mojej bratowej, nie wnikam. Za wesele płacą rodzice młodej, tylko za wódkę rodzice młodego. A jak to jest z pogrzebem? Zdjęcie oparte o trumnę pokazuje oficjalną twarz młodego człowieka z zakolami. Mój mały braciszek zdążył już nieco wyłysieć. Wiem, że gdzieś pod tym okrągłym obliczem kryją się szczupłe policzki mojego brata, za którym tak tęskniłam przez te dziesięć lat. Ciągle nie rozumiem, dlaczego nie odezwał się do mnie ani razu. Nigdy nie odebrał telefonu. Nie odpowiedział na żaden list ani mejl. Zablokował mnie na Facebooku, gdy zaprosiłam go do znajomych. A przecież w Świątkowicach trzymaliśmy sztamę. Zawsze się wspieraliśmy, aż do tamtego ranka, kiedy, nie żegnając się z nim, odeszłam z domu. Od tamtej pory już się do mnie nie odezwał. Od tamtego dnia dojrzewał beze mnie, twarz mu okrąglała, podrywał dziewczyny, skończył szkołę, ożenił się, wyhodował zakola, może nawet polubił piwo i nauczył się rozpalać grilla. Ksiądz, inny niż dziesięć lat temu, czeka przy ołtarzu z komunią. Mnie się nie doczeka. Zerwałam nie tylko z matką i Świątkowicami, zerwałam również z tymi rytuałami. Stały się dla mnie puste i niepotrzebne jak puszki po kukurydzy. Siedzę więc w ławce, samotna, wyprostowana, podczas gdy organista wznosi żałobne pienia, a ludzie kroczą do ołtarza, a potem wracają z natchnionymi minami, niektórzy obracają w ustach opłatek. Moja matka kroczy, jej koleżanki kroczą, tylko ja siedzę sztywno w wielkiej czapie i poprzecieranym na mankietach czarnym płaszczu. Ziemia na cmentarzu jest zmarznięta. Ludzie szepczą, że grabarz musiał polewać płytę wrzątkiem, żeby można było ją podnieść. Idziemy gęsiego, ślizgając się po zlodowaciałych grudach. Jeszcze gdy mieszkałam w Świątkowicach, mówiono, że przydałby się na cmentarzu chodnik, ale ułożono go tylko na głównej alejce, w bocznych nie zmieniło się nic, więc dalej zimą
grudy, a jesienią błoto. „Anielski orszak niech twą duszę przyjmie” i „Wieczne odpoczywanie”, wszystko szybkie, aż ksiądz połyka końcówki, wyraźnie chciałby już być gdzie indziej, może dlatego, że z mrozu uszy płoną mu soczystą czerwienią. Wymamrotał, co miał wymamrotać, więc już koniec jego szychty, tylko żałobnicy zostają i grabarze, zasypują grób, uklepują, układają wieńce i wiązanki. Obok grobu staje moja matka, a przy niej niska dziewczyna o bardzo szerokich biodrach, najwidoczniej żona mojego brata. Typ łatwiej przeskoczyć niż obejść, włosy farbowane na słomiano, do ramion, czarna czapka. Ściskam jej dłoń. Twarz ma spokojną, choć oczy czerwone. – Najszczersze kondolencje – mamroczę. Odpowiada mi tymi samymi słowami, więc pewnie wie, kim jestem, choć chyba nigdy przedtem się nie widziałyśmy. Nasze wsie dzieli ponad dwadzieścia kilometrów, z tego wynika, że chodziłyśmy do innych szkół, kąpałyśmy się na innych zakrętach rzeki, robiłyśmy zakupy w innych sklepach i na innych targach, pewnie nawet bawiłyśmy się na innych dyskotekach. Nigdy bym nie wpadła na to, że Sebastian, który wzdychał kiedyś do Magdaleny Cieleckiej, ożeni się z tą dziewczyną o pucołowatej, rumianej twarzy i słomianych włosach, która przyczepiła sobie, nie wiedzieć czemu, długie jak u lalki sztuczne rzęsy. Czy tobie właśnie takie się ostatnio podobały, braciszku? Kolejka żałobników z kondolencjami kończy się wreszcie, obok mojej bratowej przystaje kobieta w średnim wieku z dzieckiem w wózku. Po chwili uświadamiam sobie, że musi to być teściowa Sebastiana, a dopiero potem zaczynam rozumieć, kto leży w wózeczku. Moja matka wyciera nos, żona Sebastiana wyciera nos synkowi, potem wyciera go sobie, nie wiadomo, kto smarcze z płaczu, a kto z mrozu. Buja wózkiem jak wściekła, cud, że się mały nie porzyga. Ciekawe, czy mój brat był szczęśliwy ze swoją żoną. Ciekawe, czy się cieszył, że urodziło im się dziecko. Kiedy stąd wyjeżdżałam, on sam był jeszcze dzieciakiem. Ciekawe, czy uda mi się nie rozpłakać. Udaje się.
– Teraz będzie stypa – oznajmia ciotka Bożena. Podeszła do mnie przed chwilą, znowu uścisnęła krzepiąco ramię. Nie mam zamiaru iść na żadną stypę, nie mam zamiaru z nikim więcej gadać, na nikogo więcej patrzeć, zaraz wracam pod dom, dom matki, zabiorę psa, wsadzę go do rowerowego koszyka i pojadę na stację. Za dwie godziny będę znowu w Warszawie. Ze stacji Powiśle rowerem wzdłuż Traktu Królewskiego, fajnie się jedzie Ujazdowskimi przy Łazienkach, potem Belwederska, w tę stronę z górki, Sobieskiego i w końcu Stegny, gdzie skulę się pod kołdrą w swoim pokoju i może nawet popłaczę nad moim bratem, a Niuśka będzie mnie trącała pyskiem. Zmarznięci na kość ślizgamy się rządkiem z powrotem do bramy cmentarza. Idę tuż za matką, która ze spuszczoną głową skupia się na tym, by bezpiecznie drobić po zmarzniętych grudach ziemi. Sama się trochę chwieję, trapery jednak lepiej dają radę niż matki niedzielne kozaki na słupku. A potem wszystko dzieje się błyskawicznie, nawet nie zdążę jej podtrzymać, gdy matka nagle traci równowagę. Wygląda to dramatycznie, bo przewraca się i uderza głową w płytę grobu pani Rumiankowej, a stopa wykrzywia się jej pod bardzo dziwnym kątem. Później jest zamieszanie, koc z plebanii i dzwonienie na pogotowie do Garwolina. Mama leży z zamkniętymi oczami akurat tyle czasu, żebym zdążyła się zastanowić, co jej śmierć zmieniłaby w moim życiu. Potem otwiera oczy i patrzy na mnie, patrzy do momentu, gdy zanoszą ją do karetki, a ja zdążę się jeszcze pokłócić z sanitariuszami, że koniecznie również muszę wsiąść. Dowiaduję się jednak, że wcale nie muszę. Jedna z okrągłych przyjaciółek mojej matki, tak, poznaję pod futrzaną czapą regularne rysy i rumieńce cioci Agnieszki, proponuje, że mnie podrzuci do szpitala, żebyśmy się dowiedziały czegoś więcej. Co to zmieni w sytuacji mojej mamy, nie wyjaśnia, ale zmarznięty tłum już poszedł na stypę, a zmarzniętą mnie ciocia Agnieszka prowadzi do samochodu przy wtórze okrzyków: – Ależ to żaden kłopot, kochanie!
Gdy tylko lądujemy w samochodzie, ciocia Agnieszka zaczyna mówić. Martwi się o stypę i o to, kto się zajmie gośćmi, ma nadzieję, że Danuśka da radę, bo to u niej w restauracji odbywa się ten obiad, a potem zaczyna ubolewać, że biedna Sylwia, czyli moja mama, ale co się dziwić, załamała się zupełnie po śmierci syna, wtedy całe ciało cierpi, nie tylko dusza, nie miała kobieta łatwego życia, a teraz coraz bardziej pod górkę, ciągle sama jak palec. A potem milknie i włącza radio. Dopiero po kilkunastu kilometrach odzywa się znowu: – Myślałyśmy, że się nie pojawisz na pogrzebie. Na ich ślubie cię przecież nie było. Bo nikt mnie nie zaprosił – mam ochotę krzyczeć. Ale ciocia Agnieszka dodaje: – Wtedy wszyscy zrozumieliśmy, że ze złamaną nogą nie bardzo miałaś możliwość przyjechać. A oni przecież nie bardzo mogli zmienić termin. Z jaką nogą?! W życiu nie miałam złamanej nogi. W życiu nie miałam niczego złamanego, poza paznokciem. Po chwili jednak już rozumiem: brat mnie nie zaprosił na swój ślub, ale nie chciał, żeby ludzie gadali, więc naściemniał, że nie mogę przyjechać. Matka siedzi w szpitalnej poczekalni w fotelu inwalidzkim w kolejce do prześwietlenia. Dookoła hałas i tłum, ludzie ją mijają, trącają, przestawiają wózek. Jej mocne ciało wydaje się teraz zadziwiająco nikłe, stopy, prawa wykrzywiona pod dziwnym kątem, zupełnie pozbawione mocy. Na widok cioci Agnieszki na twarzy matki odmalowuje się ulga, ale potem zauważa mnie i znowu sztywnieje. Staję obok niej, milczę, o czym zresztą gadać w tym hałasie i zamieszaniu. Chłopska umiejętność czekania przyda się w tym szpitalu, to pewne. Trudno wytrzymać tyle czasu w czapce, ale się staram, bo matka i tak ma wystarczająco dużo zmartwień na dzisiaj. Przy odrobinie szczęścia nigdy nie zobaczy moich dredów, nigdy się na ich temat nie wypowie. Jednak po chwili zaczynam rozumieć, że to nie moja fryzura jest jej największym problemem. Wcale na mnie nie patrzy, mruży oczy, pojękuje. Agnieszka klepie ją po dłoni.
– To boli – jęczy moja matka. – Ta noga tak strasznie boli, jakby odpadała. Rozglądam się: nigdzie ani śladu lekarza. Ani pielęgniarki. Ani nawet salowej. Tylko tłum, każdy ze swoim bólem, odrapane ściany, pozamykane drzwi gabinetów, kto wie, czy za którymikolwiek kryje się jakiś lekarz. Znikąd ratunku. Matka zaciska usta, żeby nie jęczeć głośniej, dłonie położyła bezwładnie na kolanach. Wstaję więc, idę do dyżurki pielęgniarek, pukam, uchylam lekko drzwi, wyłuszczam miłym głosem, w czym problem. Potrafię mówić miłym głosem, naprawdę. – Proszę poczekać na swoją kolej – nakazuje pielęgniarka, nawet na mnie nie patrząc. – Nie rozdwoję się. Strużka potu spod czapki płynie mi po czole, zjeżdża na czubek nosa. Wycieram ją grzbietem dłoni. – Ale… – Zapewniam panią, tu naprawdę nie przychodzą zdrowi ludzie. Proszę czekać na swoją kolej. Wracam do mamy. Wydaje się jeszcze bledsza, ma zamknięte oczy i zaciśnięte usta. Ciocia Agnieszka gładzi ją po karku. Wiem, wszyscy tu cierpią, nie tylko ona. Idę za załom muru, zdejmuję czapkę. Dredy rozsypują się na ramiona, plecy. Sięgają do połowy łopatek. Stroszę je dłonią, zbieram w wysoki kucyk, dzięki temu wydaję się dużo wyższa niż te moje sto sześćdziesiąt centymetrów. Teraz rozmazuję czarną kredkę dookoła oczu i robię minę, której tak nienawidzili moi pracodawcy, a która oznacza: Nie mam nic do stracenia, więc naprawdę mogę zrobić wszystko. Wracam do pielęgniarek, otwieram z impetem drzwi, wchodzę do środka i niskim głosem zawłaszczam przestrzeń. Nieważne co mówię, wystarczy głupie dzień dobry, grunt, że głośno, za głośno, za agresywnie. Po czym pochylam się nad pielęgniarką, która siedzi najbliżej drzwi. – Moja mama jęczy z bólu – moduluję głos, żeby był niski, mocny. – Ona się już wystarczająco w życiu nacierpiała. Dzisiaj pochowała syna.
Pielęgniarka odruchowo się uchyla, ale nie odpuszczam, znowu się przysuwam i podpowiadam jej wyjście z sytuacji: – Proszę, żeby pani dała mojej matce coś na ból. Pielęgniarka znowu odsuwa się ode mnie, zatrzymuje ją dopiero ściana. Opierając się o nią, wstaje z krzesła, próbuje trzymać jak najdalej ode mnie, podchodzi do szafki z lekami i przygotowuje zastrzyk. Opieram się o biurko, nadal cierpliwie naruszając jej przestrzeń, i czekam. Jestem pojętną uczennicą – wszystkie te oznaki dominacji, cała ta przemoc symboliczna, zawłaszczanie przestrzeni są dla mnie chlebem powszednim. Bo przez ostatnie dziesięć lat niejeden bałwan z poczuciem wyższości, niejedna korporacyjna suka traktowali mnie w ten sposób. Cóż, nie miałam złudzeń, dlaczego akurat do mnie tak się zwracali, wiadomo przecież, że wyżywanie się na sprzątaczce niczym nie grozi. Może tylko tym, że sprzątaczka w końcu przyswoi sobie te sztuczki. Brniemy więc przez korytarz, toruję pielęgniarce drogę przez tłum cierpiących. Wiem, nie pomoże od razu wszystkim. Ale niech pomoże chociaż mojej matce. Wpycha wózek z matką do gabinetu i tam robi jej zastrzyk przeciwbólowy. Matka w chwilę potem uśmiecha się do niej, uśmiecha się nawet do mnie, po czym odrobinę marszczy czoło, gdy zauważa, w jak groźną osobę zdążyłam się przeistoczyć. Pielęgniarka już chce uciekać, ale nie pozwolę na to. Zachodzę jej drogę, patrzę spode łba. Za sobą czuję czyjeś mocne ciało: to wspiera mnie ciocia Agnieszka. – A prześwietlenie? I nie odpuszczam, póki kobieta nie chwyci za poręcze wózka. Suniemy w kierunku gabinetu radiologa, skąd właśnie ktoś wychodzi. Pielęgniarka otwiera drzwi z trzaskiem, wtargnęłyśmy bez kolejki, ale kto by się przejmował krzykami zza drzwi. Tym sposobem wreszcie zyskujemy pewność: noga jest złamana, mama wyląduje w gipsie na długie tygodnie, musi być pod opieką, bo – przynajmniej na początku – nie będzie sobie radzić z życiem codziennym. Kule można wypożyczyć w szpitalu. Czy ma się kto nią zająć? Przy tym pytaniu i lekarz, i ciocia Agnieszka spoglądają na mnie. Dobry dzień, myślę. Po prostu,
kurwa, świetny. Pewnie mi się przy tym marszczy czoło, zawsze się marszczy, gdy myślę słowo „kurwa”. Gdy je wymawiam, ani drgnie. Ale tym razem nic nie mówię, żałuję tylko w cichości serca, że zamiast zatrzymać się dzisiaj pod warszawską palmą na rondzie de Gaulle’a, jak podpowiadała mi intuicja, nacisnęłam mocniej pedały, by zdążyć na pociąg na stacji Powiśle. – Czy ma się kto w domu zająć pacjentką? Ktoś odpowiedzialny? – dorzuca jeszcze lekarz, bo już chyba zdążył mi się przyjrzeć. Milczę. – Sylwia na pewno nie będzie sama – obiecuje ciocia Agnieszka. No i dobrze. Niech matką się opiekują jej ukochane przyjaciółki, a ja wracam tam, gdzie moje życie, czyli do Warszawy, na Stegny. Co mnie podkusiło, żeby przyjeżdżać do cholernych Świątkowic, to już od lat nie moje miejsce. A matce nic nie jestem winna, przeciwnie. Siedzi w tym swoim fotelu na kółkach i mimo oszołomienia lekami przeciwbólowymi coś szepcze z Agnieszką, coś ustalają. W holu już czeka na nas ciocia Danuśka, drobniutka, z cieniuśkimi włosami jak tasiemki, z wielkimi oczami rusałki. Opowiada, co było na stypie, w ogóle nie chce mi się tego słuchać, kogo obchodzi rosół, gdy mój brat, Sebastian, nie żyje, kogo obchodzi schabowy, gdy wszyscy oczekują ode mnie, że się dam uwięzić przy matce w jej pustym domu, do którego już nigdy nie planowałam wchodzić. Niuśka zaczyna szaleć, jeszcze zanim otworzę drzwi. Skacze, ujada, buczy z podniecenia, podobno zawsze, gdy pies rozstaje się z właścicielem, jest przekonany, że to na wieczność. Wróciłam, kochana, wróciłam! Kucam na ganku, Niuśka opiera się o moje kolana, liże mnie po twarzy. Przedłużam tę chwilę, bo Agnieszka i Danuśka pół wprowadzają, pół wnoszą do środka matkę opartą na kulach pożyczonych ze szpitala. Przyczajam się w progu gotowa do ucieczki, Niuśka też tylko czeka, żeby stąd prysnąć. Zaraz wezmę rower i tyle nas widzieli. Podnoszę się z kucek, odwracam i… staję twarzą w twarz z ciocią Bożeną. Jest duża, więc całkowicie blokuje mi wyjście z ganku.
– Słyszałam, co się stało – mówi. – To dobrze. Bo ona wymaga opieki. Przynajmniej sześć tygodni w gipsie. – Zajmiemy się nią, wiadomo. Ale uważam, że ty też powinnaś zostać. Masz niepowtarzalną szansę, żeby dogadać się ze swoją matką. – Ta szansa już dawno minęła – oznajmiam i przeciskam się obok cioci Bożeny na zewnątrz, na mróz i świeże powietrze. – Jakieś dziesięć lat temu. Niuśka skacze dookoła, lubi wyprawy i przygody, wie, że zaraz zaliczymy kolejne. Nawet pociąg wydaje się jej ciekawy, tylko na dworcu trochę się płoszy. – Uwierz mi – mówi ciocia Bożena. – Kiedyś, za parę lat, możesz tego bardzo żałować. Tutaj naprawdę dużo się zmieniło. Lubię ciocię Bożenę i jestem jej wdzięczna za mnóstwo rzeczy. Tylko dlatego przystaję w pół drogi do roweru zaparkowanego przy płocie. Przed domem, przy ulicy, stoi latarnia. Kiedyś jej nie było. Dom, dawniej uczciwie drewniany, teraz został obity sidingiem. Podwórko, niegdyś błotniste, zyskało teraz dwa chodniczki z kostki Bauma: do bramy i do ogródka warzywnego. Drewniany płot ze sztachet zastąpiły betonowe odlewy, a ja jestem już na tyle warszawianką, że mogę powiedzieć: są ohydne, milion razy brzydsze niż sztachety. Tak, dużo się zmieniło. – Zostań z nią chociaż kilka dni. Proszę. Ciocia Bożena patrzy na mnie w ten szczególny sposób, który jeszcze pamiętam z dzieciństwa. „Nie właź w jeżyny, proszę. Nie jedz tyle gruszek, proszę. Codziennie czytaj przynajmniej kilka stron książki, proszę”. Wtedy zawsze chodziło o moje dobro. A przynajmniej o moje dobro, tak jak pojmowała je ciotka Bożena. Na ogół pojmowała je wcale nie najgłupiej. Niuśka wyczuwa moje wahanie, bo też zamarła, przekrzywiła głowę i patrzy na mnie brązowymi oczkami, jakby usiłowała zrozumieć, o co mi chodzi. Sama tego nie rozumiem. Interesuje mnie właściwie tylko jedno: dlaczego mój brat się do mnie nie odzywał. Dlaczego przez te wszystkie lata udawał, że nie istnieję.
Dlaczego przez dziesięć lat nie rozmawialiśmy ani razu. A teraz nie porozmawiamy już nigdy. Robię krok w kierunku domu. I kolejny. Otwieram drzwi. Zaciągam się ciepłem, duchotą, zapachem wilgoci i dzieciństwa. Znowu chce mi się płakać. – Pięć dni – mówię cioci Bożenie. – Zostanę tu najwyżej pięć dni, do niedzieli. Ciotka podchodzi i przygarnia mnie do siebie. Tak dawno nie przytulałam się do nikogo poza psem. Pozwalam sobie na luksus trwania w jej objęciach. Nie chce mi się z nich wyswobadzać, ale wreszcie odrywam się od jej ciepłego ciała. Wchodzę do domu. Niuśka kładzie się na dywaniku ze szmatek w sieni, podkula wszystkie łapki, wygląda jak smutna kreska. Zdejmuję buty, wzdycham i odważam się zrobić krok do środka. Matka króluje w fotelu w kuchni, dwie jej przyjaciółki krzątają się dookoła. Ogień w piecu płonie, kilka rodzajów ciast piętrzy się na półmisku na stole, jedno ma dziwny, jadowicie zielony kolor, inne jest biało-czerwone, jak polska flaga. Naprawdę biszkopt jest ogniście czerwony, przekładany białym kremem, patriotyczna parodia. Nie wytrzymam tu długo, już mi brakuje powietrza. – Herbaty? – pyta ciocia Danuśka. – I zjedz kawałek tego czerwonego ciasta, jest pyszne. Na stypie wszystkim smakowało. – Nazywa się Czerwony Welwet – dorzuca ciocia Agnieszka. – A to zielone, nie uwierzysz, barwione jest szpinakiem. Ale zupełnie go nie czuć w smaku. Nazywa się Zielony Mech. Odwykłam już od świątkowickich small talków. – Mogę się zajmować mamą do niedzieli – oznajmiam. – Potem muszę wracać. Mam pracę. Ciotki kiwają głowami, matka patrzy na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Skubię kawałek tego biało- czerwonego. Smakuje jak zwykły biszkopt z bitą śmietaną. Wszystko to jedna wielka ściema. Ciocia Danuśka stawia na stole szklankę z herbatą. Czwartą, więc przeznaczona jest pewnie dla mnie. Stoję jednak nadal i gapię się w ścianę. Z sieni dochodzi pokrzepiające posapywanie
Niuśki. – Pozwolą ci opuścić pracę na tyle dni? – interesuje się ciocia Danuśka. – Zaraz podzwonię. Zabieram herbatę ze stołu i wchodzę w głąb domu. Mijam drzwi łazienki, zaraz za nią jest mój pokój. Właściwie drzwi do mojego pokoju, szczelnie zamknięte. I takie zostaną, bo nie mam zamiaru tam nawet zaglądać. Idę dalej. Plecak rzucam w sypialni Sebastiana, siadam na jego wersalce. Nabieram powietrza. Pachnie kurzem. Poza tym wnętrze niewiele różni się od tego, które pamiętam sprzed dziesięciu lat. Na ścianach nadal wiszą plakaty z piłkarzami. Feeria kolorów (ściany, dywan, zasłony, meble, kapa na wersalce i ci cholerni piłkarze) atakuje z mocą nieznaną wnętrzom propagowanym przez sklepy IKEA. Widać, że już od dawna nikt tu nie mieszkał. – Teraz ją wykąpiemy i położymy spać. – Agnieszka zagląda do środka. – A ty się rozgość. Wpadniemy jutro w południe. Dasz sobie radę rano? Wiem tylko, że nie chcę zostawać tak długo sam na sam z matką. – Jakby co, dzwoń. Do mnie lub do Danusi. Numery leżą obok aparatu – dorzuca jeszcze. Kiwam głową. Będę musiała jakoś dotrwać do jutrzejszego południa. A wtedy zostanie mi już cztery i pół dnia do wyjazdu. Zasięg tu słaby, Świątkowice są pod każdym względem bardzo odległe od Warszawy. Muszę podejść do okna, żeby dodzwonić się do szefowej i koleżanek. Do soboty miałam w grafiku całkiem niemało sprzątań, ale dziewczyny chętnie wezmą je za mnie. Ja też im w swoim czasie wyświadczyłam kilka przysług. Czy lubię tę pracę? Sprzątaczek nikt o to nawet nie pyta. Ale w pewnym sensie chwilami nawet lubię. Cóż, zarabiam grosze, napiwków sprzątaczkom się raczej nie daje, ale mam wolność, której nie mają dyrektorzy korporacji, bo to nie jest robota, o którą zabijałyby się tłumy. A poza tym sprzątaczka zawsze jakąś pracę znajdzie, nie ma siły. Teraz na przykład mam pod opieką siłownię, gdzie po moim sprzątaniu ma pachnieć płynem do
czyszczenia, dwa biura, gdzie wszystko, zwłaszcza toalety, musi być na błysk, i jedną klinikę okulistyczną, gdzie każdą powierzchnię muszę dokładnie dezynfekować. Jak wystarcza sił, dorabiam sobie, sprzątając po domach. Najbardziej lubię myć okna: praca bardzo wymierna i szybki efekt. A poza tym na ogół zostawiają mnie wtedy samą, bo zimno i przeciąg. I super. Nie o to chodzi, że planuję im wtedy zaglądać do cukiernicy czy lodówki, po prostu nie chcę, żeby jedna z drugą pani domu brała mnie na spytki. Nie lubię gadać o sobie. W ogóle nie lubię gadać. Wychodzę do sieni. Z kuchni dobiega gwizd czajnika, stukanie naczyń, rozmowa prowadzona półgłosem, że knajpa, że mąż, że stypa. O Sebastianie ani słowa, pewnie za bardzo boli. Niuśka na mój widok podrywa się od razu, uderza ogonkiem, pojękuje z radości. Spacer! Na dworze wdycham mroźne powietrze, tak zimne, że aż w nosie zamarza. Jest biało i ciemno. Śnieg tutaj wygląda jednak dużo dumniej niż w Warszawie, gdzie szybko zamienia się w brunatnawą kamieniejącą masę odgarniętą z chodników. Niuśka nadrabia swoje kilometry, a ja sunę w las koleinami wyżłobionymi przez samochody, śnieg wsypuje mi się górą do traperów. Nie dochodzimy daleko, światło kończy się za ostatnimi zabudowaniami. Cisza, ciemność, rozświetlona odrobinę poświatą od śniegu. Przystaję na drodze i wdycham coś, co w mieście nazywa się czystym powietrzem, a Niuśka wyprawia się w pola. Ale już mi stopy skostniały, czuję też, że mam mokre skarpetki. Czas wracać. Przy płocie Bożków stoi ktoś niewielki w zbyt dużej czapie, podśpiewuje chrypliwie, bardzo się starając brzmieć jak Nergal: Rośnij rutko wysoko, Jak pan leży głęboko, Jak pan leży głęboko… – A pani Sylwia to chora, tak? – pyta cienkim głosikiem między zwrotkami. Chyba chłopiec. Pewnie ma z osiem lat. Brązowa czapka
pończocha z napisem „Forza Lazio” opada mu na oczy, czerwona kurtka z podwiniętymi rękawami pewnie też kupowana na wyrost. Gdyby go zmultiplikować, wyglądałby jak Arka Noego, ten zespół, w którym dzieci śpiewają, radośnie podrygując. Tylko brzmią nieco inaczej niż istota pod płotem. – Chora. – A ty kim jesteś? Tą marnotrawną? – Mam na imię Aniela – odpowiadam, bo Andżelika, odkąd mieszkam w Warszawie, przestała mi przechodzić przez gardło. Mama najwyraźniej miała nadzieję, że obco brzmiące imię zapewni mi lepsze życie. Trochę przestrzeliła. To imię krzyczy z daleka: jestem ze wsi!, co nie ułatwia życia w Warszawie, gdzie najgorszym epitetem jest „wieśniak”. Tak w ogóle, kiedy tylko przyjechałam do stolicy, dziwiłam się, że wszyscy od razu wiedzą, skąd jestem. Wychodząc z metra, stawałam zawsze po lewej stronie schodów ruchomych, bo cała prawa była zajęta, ale nigdy nie mogłam spokojnie wjechać na górę, bo co chwila mnie ktoś odpychał, trącał, przesuwał. „Zrób miejsce, wieśniaro”, syczeli. „Lewa wolna, wsioku”, a ja myślałam, że zyskali jakąś szczególną wiedzę o mnie. Teraz już wiem, że mnie po prostu wyzywali. I że na schodach ruchomych stoi się po prawej. – Aniela? Dziwnie – mówi dzieciak. – Niegrzecznie tak mówić, gdy ktoś ci się przedstawia. – Wkurzam się, bo zupełnie jakbym miała dwa pseudonimy: jednym mam się przedstawiać w mieście, drugim tutaj, i broń Boże nie pomylić, gdzie które imię jest obciachem. Dzieciak nie ma rękawiczek. Wyciera sobie gluta wierzchem dłoni. – Nie zimno ci? – pytam. – Gdzie tam. – Pociąga nosem. – Taki mróz to żaden mróz. Ale i tak zaraz chowa ręce do kieszeni. Niuśka podbiega sprawdzić, z kim rozmawiam. Młody się denerwuje, ogania. – Buda! Idź do budy! – krzyczy spanikowany, jakby nigdy nie widział psa bez łańcucha. I macha nogą, jakby chciał Niuśkę kopnąć.
– Chodź, Niuśka! – wołam. – A ty się psa nie bój, ten pies jest mądrzejszy niż niejeden człowiek. – Chyba niż ty – mamrocze młody pod nosem, ale udaję, że nie słyszę. Odprowadza mnie wzrokiem do naszej furtki i dalej tkwi przy płocie jak przymurowany. Czyje to dziecko? Minęły czasy, gdy znałam tutaj każdego. W Świątkowicach teraz wszędzie obce twarze, żony i mężowie importowani z innych miejscowości, wszystkie te nowe dzieci, cała ta młodzież, która z powodów oczywistych wygląda zupełnie inaczej niż dziesięć lat temu. Otwieram drzwi domu, bo nie mam innego wyjścia, zaraz stopy zmienią mi się w dwa kawałki lodu. Ładuję się do pachnącego przeszłością wnętrza. W środku okazuje się, że pachnie również żelem do kąpieli. Zamieszanie, bo Agnieszka z Danuśką myją moją matkę pod prysznicem. Stoję w progu i słucham tych dźwięków, zamykam oczy i przez chwilę czuję się jak wtedy, w dzieciństwie, gdy przez plusk wody podsłuchiwaliśmy nasze matki i marzyliśmy, żeby się do nich dostać, żeby być bliżej.
kiedyś Na zegarze już dwudziesta pierwsza, a dopiero się zmierzcha, ale przecież w czerwcu zmrok zapada późno, bardzo późno. Już mamusia zdążyła dopilnować, żebyśmy się umyli, ja i mój brat, Sebastian, już zdążyła zamieść dom i umyć podłogę w kuchni, potem zagoniła nas do zamiatania ganku i schodów, poprawiła po nas, podstrzygła tatusiowi włosy na karku i nad uszami, wyprasowała koszulę jemu, a sukienkę sobie, wszystko na jutro. A teraz wychodzi z domu i dołącza do reszty kobiet. Gdy idą, zajmują całą szerokość szosy. Są we cztery. Moja mamusia, wysoka, szeroka w ramionach, właśnie rozpuściła warkocz, bo będzie zaraz myła włosy. Ciocia Bożena, o karnacji Cyganki i ciemnych oczach, których nie maluje, bo i tak okala je firana kruczoczarnych rzęs. Po dzieciach został jej duży brzuch, który sobie zawsze ściska paskiem, nawet teraz, gdy idą nad wodę. Ciocia Agnieszka wygląda jak dwie kobiety, taka jest wielka, ale z jedną zgrabną głową, zupełnie niepasującą do reszty. Twarz z mlecznobiałym uśmiechem, błękitnymi oczami, rumieńcami, okolona złotymi lokami sprawia wrażenie pożyczonej od jakiejś gwiazdy filmowej z amerykańskiego serialu. A obok nich drobniutka ciocia Danusia, chichotliwa, z cienkimi, gładkimi włosami zaczesanymi w kucyk i podłużną twarzyczką elfa, maleńka przy tamtych jak lisiczka przy niedźwiedzicach. Machają reklamówkami, w których mają mydła i ręczniki. Wszystkie kobiety są w podobnym wieku, młode mężatki z niedużymi dziećmi, mieszkają niedaleko siebie. Mówią o sobie Klub Sobotni lub krócej: Sobótki. Bo co sobota kąpią się w rzece, same, bez świadków, a miejscowa legenda głosi, że niezależnie od pory roku robią to nago. Skradamy się za nimi całą bandą w gęstniejącym mroku. Nam z Sebastianem udało się bez trudu wyjść z domu, bo tatuś, po wieczornej kąpieli, podrzemuje z piwem przed telewizorem,
i wcale go nie obchodzi, co robimy, bylebyśmy robili to cicho. Nasze mamusie ciągną przez wieś ławą, śmieją się, zagadują do siebie. Zaraz nas odpędzą, wiem o tym, zaraz to zrobią, kiedy tylko się odwrócą i zobaczą któreś z nas: Sebastiana, mnie, dzieci cioci Bożenki, czyli Dawida i jego starszą siostrę Karolinę, maluchy cioci Danusi czy bliźniaczki cioci Agnieszki, Moniczkę i Weroniczkę, z najmłodszą, Asieńką, za rączkę. – Do domu, bachory! – krzyczą i skręcają w łąkę. – Jesteście już umyci, nie brudzić nam się tutaj! Do domu! Dzieci grzecznie zostawiają swoje mamusie! Znikamy im z oczu, ale przecież tylko się schylamy, kucamy za krzakami i czekamy, żeby znowu podążać za nimi, żeby słuchać ich śmiechu. Zostaliśmy jednak na tyle daleko, że znowu nie zauważyliśmy, którędy nasze mamusie przedzierają się przez zarośla jeżyn, żeby dotrzeć do rzeki. I jak zawsze kilka minut później próbujemy przejść przez te jeżyny, krzewy są jednak prawie naszej wielkości i drapią setkami zakrzywionych kolców, wpijają się w łydki i stopy. Stoimy więc w mroku po tej stronie zarośli i wyplątujemy się z drapieżnych gałęzi, wyciągamy ciernie ze spodni i palców. Nawet stąd słyszę, jak Sobótki pluskają się w rzece, niosą się śmiechy i okrzyki, że jaka ciepła woda, jaka miękka, że po niczym włosy się tak dobrze nie układają, jak po wieczornej sobotniej kąpieli w Okrzejce. Moja mamusia jest na co dzień małomówna, ale teraz wcale taka się nie wydaje. Zza krzaków często dochodzi jej głos, choć rzadko daje się rozróżnić poszczególne słowa. Raczej ton. Słyszę w nim śmiech. Złość. Narzekanie. Znowu śmiech. Gadają jedna przez drugą, chichoczą, pluskają jak foki. Ile razy prosiłam, że chcę do nich dołączyć, że już jestem duża, ale mama zawsze przerywała te błagalne skomlenia. Nie i nie. Nie dla dzieci. Ma przecież prawo do chwili spokoju raz w tygodniu. – Wiem, którędy przechodzą przez jeżyny – chwali się Dawid, syn cioci Bożenki. – Akurat – mówię, bo w tym naszym niewielkim towarzystwie Dawid jest od zmyślania, a ja od podawania w wątpliwość. – Nie wierzysz? Chodź, to ci pokażę. – Dawid chwyta mnie za
rękę, palce ma silne i chłodne, ciągnie mnie gdzieś w bok. – A jak któreś jeszcze za nami pójdzie, to wrzucę w krzaki – dodaje, więc bliźniaczki zawracają od razu. Wiedzą, że Dawida stać na wszystko. Idziemy kawałek w bok, głosy naszych matek dochodzą do nas coraz bardziej niewyraźne. Dawid kuca, ciągnie mnie w dół. Tu już nie ma jeżyn, bo nic nie kłuje, są tylko gałęzie, co sieką po głowie, ale jeśli się schylić, tworzą nad głowami żebrowany sufit. – Kładź się, będziemy się czołgać. – Oszalałeś? Ale Dawid już leży, ciągnie mnie w dół. Kładę się obok. Tutaj, pod gałęziami, jest naprawdę ciemno, ciemno jak w środku nocy, głosy dochodzą z bardzo daleka, głosy innych dzieci, głosy naszych mamuś, ich parskanie, chlapanie, krzyki przypominają teraz zduszone, rwane szepty. Czuję, jakbyśmy trafili zupełnie gdzie indziej, gdzie nie ma Świątkowic, naszych rodzin, rzeki, jest tylko ciemna noc, cudze ciche głosy i ciepłe ciało obok. Leżymy blisko siebie z Dawidem, od dołu ciągnie chłodem, ale z boku, z lewego boku, jest cudownie ciepło. Podpieramy się na łokciach i patrzymy przed siebie, w ciemność, dotykamy się ramionami, bokami, nogami, tworzymy ludzką tratwę w mroku. – Zmyśliłeś, że znasz przejście. – Znam. – Dawid dotyka mojej głowy, policzka chłodnymi, pachnącymi trawą palcami. – Ale musiałem przysiąc, że nigdy nikomu nie powiem. Sam tamtędy kiedyś przejdę i wpadnę między nasze mamusie, wszystkie gołe. Zabiorę im ciuchy i ucieknę, a one będą wracały mokre i błyszczące od wody przez jeżyny, przez łąkę, przez drogę, będą szły gołe szosą, a co kto będzie tam jechał samochodem, to je oświetli, a one będą piszczały. – Ta, akurat zdejmują bieliznę do kąpieli. To tylko plotki. – A myślisz że co? Że nie zdejmują? Zakole jest ich taką dużą wanną, zdejmują wszystko, mydlą się, jedna drugą po plecach, produkują tyle piany, że aż ryby zdychają, mają pianę we włosach, pod pachami, w krokach, są całe pokryte białym jak niedźwiedzie polarne – opowiada Dawid, a ja powoli zaczynam
wierzyć, że już to wszystko musiał widzieć. Zazdroszczę mu. Nie, nie podglądania nagich kobiet. Minął, co prawda, czas, kiedy uważałam, że kobieta z przodu ma wałek, a nie dwie piersi, jednak nagość mojej matki nadal nie fascynuje mnie specjalnie. Bardziej mnie interesuje, o czym rozmawiają Sobótki, kiedy myślą, że nikt ich nie słucha. Czy Dawid je słyszał? Naprawdę słyszał? Zazdroszczę mu i chciałabym wiedzieć, o czym gadały, nie pytam jednak, bo nagle skupiam się na czymś innym. Na miękkich ustach Dawida, które czuję tylko przez chwilę, gdy przytyka je do mojego policzka i chucha mi na skórę. I tak trwamy w ciemnościach, głosach i odległych pluskach pod żebrowanym sklepieniem pachnącym zielskiem. Następnego dnia, w niedzielę po obiedzie, razem z naszymi mamusiami, tatusiami, grillem, piwem Łomża, kocami, materacami, chipsami cebulowymi, oranżadą Helena i wszystkimi dziećmi idziemy nad rzekę. Tym razem jednak nie na zakole, tylko na plażę, czyli na to, co wszyscy w Świątkowicach nazywają plażą, spłacheć piachu obok kładki, którą można przejść na drugą stronę rzeki. Tamci się rozkładają, Helena i piwo lądują w płytkiej wodzie, żeby się nie nagrzały, koce na piachu, grill nieco wyżej, tatusiowie zajmują się jego rozpalaniem i popijaniem piwa, mamusie smarowaniem różnymi kremami, które mają przyspieszyć opalanie, na czym zależy cioci Bożenie, albo mu zapobiec, co wolałaby ciocia Danuśka. Ale nie patrzymy już na to wszystko, bo razem z Dawidem zostawiamy towarzystwo na plaży, a sami brniemy przez łąkę w kierunku jeżyn przy tajnym kąpielisku Sobótek, szukamy, węszymy, podnosimy gałęzie kijami, zaglądamy z góry, na tyle, na ile nam wzrost pozwala, z dołu, to łatwiejsze, ale choć uparcie szukamy, to nijak nie możemy znaleźć ścieżki, którą te sprytne Sobótki dostają się do swojego kąpieliska na zakolu. – Wczoraj mówiłeś, że wiesz – wypominam Dawidowi, jakbym go jeszcze nie zdążyła poznać. – Wiedziałem. Ale zarosło. – Ta jego poważna mina zawsze towarzyszy potwornym kłamstwom. A potem jego usta znowu
lądują na moim policzku, jak wczoraj. Zastygam, takie to przyjemne, oddech Dawida jest cieplejszy nawet niż upalne powietrze. – Zakochana para, Jacek i Barbara! – Cholerne bliźniaczki przekradły się niepostrzeżenie za nami i drą się, ile wlezie. Reszta dzieci podłapuje, podbiega, „zakochana para, Jacek i Barbara”, ale uciekamy przed nimi na plażę i rzucamy się do rzeki, do lodowatej wody, którą chlapiemy na tamtych. Co wy o tym wiecie, chciałabym uśmiechnąć się z wyższością, ale zamiast tego śmieję się jak dzika, a wspomnienie tych ust na policzku niosę ze sobą przez całe popołudnie, wygrzewając się na piachu, wbiegając do wody, jedząc kiełbasę z grilla, wycierając musztardę sarepską z warg, patrząc, jak mamusia i tatuś się śmieją z innymi mamusiami i tatusiami. Panowie popijają piwo, a Sobótki leżą na plaży jak wielkie różowe foki, poza ciocią Danusią, która jest jak mała biała foczka z wielkimi szarymi oczyskami i cienkim blond ogonkiem. My też spoglądamy na siebie co jakiś czas i uśmiechamy się, Dawid i ja, a między nami drży nasza wspólna tajemnica: jego ciepłe wargi, jego oddech na moim policzku.