hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony161 193
  • Obserwuję131
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań100 851

Baptiste Beaulieu - Już nigdy Pan nie będzie smutny

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :972.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Baptiste Beaulieu - Już nigdy Pan nie będzie smutny.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 206 stron)

Redaktor prowadzący Małgorzata Cebo-Foniok Redakcja stylistyczna Anna Tłuchowska Korekta Halina Lisińska Hanna Lachowska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcia na okładce © Zbigniew Foniok Tytuł oryginału Alors vous ne serez plus jamais triste Copyright © Librairie Arthème Fayard, 2015 All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2015 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5460-9 Warszawa 2015. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA juras@evbox.pl

Starzec Edyp skazany na tułaczkę po drogach Hellady, ojcobójca, kazirodca i świętokradca bez korony, ozwie się w te słowa: „Mimo tylu przeciwności sędziwe lata i duszy mej prawość każą mi ufać, że wszystko jest dobrze”. Sofokles Edyp w Kolonie Plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi. Gabriel García Márquez

Kiedy opowiadam niezwykłą historię Doktora, który chciał umrzeć, przypomina mi się, że przed wielu laty leczył on panią Barkę. Brzuch pani Barki był wielki niczym arbuz. Punkcje wykonywane przez lekarzy nic nie dawały, zaraz po nich wracała do poprzedniego stanu. Znowu ją nakłuwano i za każdym razem odciągano prawie trzy litry. Istna beczka Danaid, z której lekarze na okrągło wybierali wodę. Gdy pani Barka, stała bywalczyni oddziału, po raz pierwszy ujrzała lekarza w schludnym fartuchu studenta, nie chciała słyszeć, żeby to on opróżniał jej brzuch. – Ostrzegam, jestem trudnym przypadkiem. Boję się igieł, zwłaszcza w rękach studentów. Młodziutki lekarz odbywający wówczas swoją pierwszą praktykę wycofał się z jej sali rakiem. Zaglądał do niej co godzinę z uśmiechem na twarzy, zostawał na parę minut, po czym znikał tak jak się pojawiał, cichy i pokorny. Kiedy pacjentka pozwoliła mu wreszcie na zabieg, zabrał się do niego z rozbrajającą nieporadnością i szczerą troską o to, by nie przysporzyć jej bólu. Po tej próbie nie chciała już innego lekarza. Wracał do sali na punkcję dwa, trzy razy w tygodniu, aż w końcu, siłą rzeczy, zaprzyjaźnili się. Niestety, pewnego dnia powiedział jej: – Mój staż dobiega końca. Niedługo przejmie panią inny stażysta. Przykro mi. Wyglądała na niepocieszoną. Zostawił ją szybko. Oczywiście raz na jakiś czas dzwonił, żeby dowiedzieć się, co słychać. Trafiał na swoich następców: – Chce, żebym to ja ją leczył, nikt inny! – opowiadali. Z jednej strony cieszyło go to, z drugiej nie potrafił wyzbyć się dziwnego poczucia, że na czole wyrosła mu para długich rogów. „Ty idioto! – myślał. – A kiedyś chciała tylko ciebie…” Rok później, gdy znów zjawił się w tym szpitalu, od razu wstąpił na swój

dawny oddział: – Czy pani Barka wciąż tu leży? – Ma przyjść w czwartek na punkcję. Chcesz się tym zająć? – Jasne! Dwa dni później wstał, gładko się ogolił, doprowadził do ładu blond włosy i założył czysty fartuch. Kiedy wszedł do jej sali, pomyślał, że się nie zmieniła, że wciąż ma piękną twarz, że ma szczęście, bo znowu może ją leczyć i z nią przebywać. Tak. Naprawdę pomyślał, że jest szczęśliwy. Wymienili uśmiechy: – Tak jak dawniej? – spytała pacjentka. – Tak jak dawniej – odparł młodzieniec. Od tej pory upłynęło wiele lat. Doktor zdążył przekroczyć czterdziestkę. Długawe włosy, gładko przyczesane za uszami, zaczerwienione policzki, do tego czerwona kreska zamiast ust i wyraz głębokiego smutku sprawiały, że jego twarz robiła wrażenie przygaszonej. Do pracy wkładał zawsze te same ciemne spodnie i tę samą jasną, nienagannie wyprasowaną koszulę. Już nie umiałby się nosić inaczej. Od śmierci żony stał się facetem czarno-białym. Tego zimowego poranka, od którego zaczyna się ta historia, bogowie Północy przyprószyli miasto śniegiem, słońce świeciło, na gałęzi figowca wesoło ćwierkał ptak, a życie Doktora przybrało ostateczny obrót: postanowił, że jeszcze tego samego wieczoru odbierze sobie życie.

Siedem dni do pogrzebu Spotkanie pod figowcem yło jeszcze wcześnie, gdy wyszedł z domu i pod czerwonym figowcem ujrzał połyskującą nowością taksówkę. Zazwyczaj musiał iść kawał drogi, zanim udało mu się coś złapać, a tego dnia strzeliło mu do głowy, żeby włożyć zwykłe zamszowe mokasyny, które już pokryły się plamami wilgoci. Wypatrując śladów odciśniętych w sypkim śniegu, brnął w kierunku taksówki. Sąsiad z dołu, tłuścioszek na krótkich nóżkach, wyprzedził go i podrygując, dopadł do pojazdu. „O kurczę! – pomyślał Doktor – jeśli będę musiał wlec się na piechotę aż do bulwaru, buty będą do wyrzucenia”. Bardzo martwił się o swoje obuwie. W ten sposób, równie dobry jak każdy inny, nie musiał zbytnio rozmyślać o śmierci. Sąsiad zamienił trzy słowa z kierowcą, ale ruszył dalej, puszczając wiązankę przekleństw. Zza przedniej szyby taksówki wysunęła się pomarszczona dłoń – tuż za nią niebieski zegarek na nadgarstku – i elegancko strzepnęła popiół z długiego papierosa. Za kierownicą Doktor dojrzał leciwą damę przetrząsającą zawartość torebki, w której panował nieopisany bałagan. Nagle wydała okrzyk zachwytu i ze zręcznością magika wydobyła z niej dwie małe białe tabletki, które natychmiast połknęła. – Jest pani wolna? – spytał, uprzednio chrząknąwszy, by zwrócić na siebie uwagę. B

Starsza dama odwróciła głowę i popatrzyła na niego bez słowa czy mrugnięcia okiem. Jej wychudzone ciało tonęło w luźnej sukni wieczorowej, równie eleganckiej, co niedorzecznej. – Pytam, czy jest pani wolna? – powtórzył Doktor, strojąc w pozór uśmiechu szarą maskę, która od miesięcy służyła mu za twarz. Starsza dama Suknia-Wieczorowa wskazała na tylnie siedzenie. Zauważył, że na prawym nadgarstku też nosi zegarek, tym razem żółty. – Proszę, mój chłopcze, niech pan wsiada. Stara czarodziejka dy wsiadał do auta, jego nos połechtały zapachy skóry, aromatyzowanego tytoniu i odurzających perfum. Instynktownie poszukał zapachu swojej żony. Z grzeczności spytał właścicielkę taksówki, czy jej perfumy są francuskie. Starsza dama wzruszyła ramionami. W lusterku wstecznym kąciki jej oczu zmarszczyły się w szczerym i szerokim uśmiechu. – Francuskie – potwierdziła. – Zaszalałam ostatnio. Ja nie ulegam zachciankom, tylko się od nich uwalniam. Nastała pełna skrępowania cisza. Lekarz już otworzył usta, żeby podać cel podróży, ale starsza dama go uprzedziła: – Nie ruszę z miejsca, póki nie zapnie pan pasów. Wie pan, co by było, gdybyśmy mieli wypadek… (trzepnęła mocno pięścią w deskę rozdzielczą). Święty Krzysztofie! W mojej taksówce się nie umiera, proszę pana. Mężczyzna posłusznie naciągnął pas i zapiął sprzączkę. Skinęła głową, potem przelotnie pogładziła bliznę w kształcie ósemki na czole. Jej spojrzenie zatrzymało się na chwilę na dłoniach pasażera. G

– Pan jest pianistą, mój chłopcze? Mężczyzna zerknął zniecierpliwiony na zegarek: chciał umrzeć, umrze, nie miał czasu do stracenia. – Jestem chirurgiem. Pani będzie łaskawa zawieźć mnie do Kliniki Zachodniej – powtórzył, nie starając się maskować irytacji. – A co, jeśli nie będę? – Słucham? – Mój chłopcze, nie zawiozę tam pana. Nie mam ochoty. Ale znam jedno bistro. Kawę robią tam paskudną, za to mają takie pączki, że sam diabeł im się nie oprze. Głos miała chropowaty, a Doktora ogarnęło pewne wahanie: jechać czy może zostać? Zdrowy rozsądek postanowił za niego: nie ma mowy, żeby wywalić mokasyny do śmieci. Klepnął się w nadgarstek. – Proszę pani, czas leci. Jeździ pani na taksówce? To jedźmy! – Tere-fere – przedrzeźniła go, błyskając zegarkami. Brutalnie zmiażdżyła papierosa w popielniczce (można by przysiąc, że rozgniata węża) i od razu sięgnęła po następnego. – Nie byłby pan pierwszym lekarzem, który każe czekać pacjentom! (Wykonała gest, jakby przenosiła coś z prawej strony auta na lewą). Lekarze przedłużają ci życie, a za chwilę okradają cię z niego w swoich poczekalniach. Ma pan umówione wizyty? – Nie, ale muszę zrobić porządek w papierach – rzucił na wszelki wypadek, uzmysławiając sobie nagle, że zaszywanie się w gabinecie w ostatnim dniu życia nie ma sensu. – Tak czy siak to nie pani sprawa. – Papiery? Tylko papiery? No to nie ma pośpiechu. Postanowione, ohydna kawa i diabelskie pączki! Nowa fala perfum uderzyła go w nozdrza. Pomyślał o żonie i nagle pomimo chłodu oblał go pot. Żona zawsze powtarzała mu, że ma anielską cierpliwość.

– Niech mi pani poda choć jeden powód, żebym z panią poszedł. – Nie ma problemu: ciotka Maria. – Ciotka Maria? – powtórzył za nią, marszcząc brwi. – Kawał równej babki! Numer czwarty pośród licznego rodzeństwa. No i miała… Rozdrażniony, ostentacyjnie położył dłoń na klamce, dając starszej damie ostrzeżenie. – Ciocia Maria miała dar – rzuciła pospiesznie. – Przekazała mi go, kiedy poczuła, że nadchodzi jej ostatnia godzina (rysy starszej damy zmieniły się, a głos nabrał siły przekonywania). Wystarczyło, że spojrzała komuś w oczy, by odgadnąć dokładną datę i godzinę jego śmierci. Zobaczył, jak pochyla się ku niemu i wciąga powietrze w rozedrgane nozdrza. – Świetnie, ale wszystko to na nic: zajeżdża od pana trumną, Misiaczku. Zrujnowany kraj oktor zaniemówił. Potem poczuł nagły brak powietrza w płucach. Poluzował krawat, odpiął pas i rzucił się na zewnątrz. Siły opuściły go i osunął się na chodnik, a wokół jego pośladków wzbił się mały obłoczek śnieżnego puchu. Starsza dama wysiadła z auta od niechcenia, chwyciła dywanik samochodowy i położyła na ziemi. Była równie piękna, co stara i bardziej koścista od złożonej parasolki. – Ciocia Maria nigdy się nie myliła, mój chłopcze. Jej dłoń spoczęła na ramieniu lekarza. D

– Jeszcze się nie zdarzyło, żeby skazaniec odmówił ostatniego pączka! W głowie mężczyzny wszystko się kłębiło. Prawie wcale nie czuł zimna przenikającego przez spodnie. – Jak pani się domyśliła? Błyskawicznie ulepiła śnieżkę, zrobiła w niej dwa duże wgłębienia na oczy, dwa małe na nos i bruzdę na usta. Wyjaśniła, że miał to wypisane na twarzy, zwłaszcza w oczach: w cieniu rzęs, jej zdaniem bardzo długich i jasnych, w źrenicach i na skraju tęczówki. Próżno z całych sił starał się udawać, miał to wypisane, a jej nie pozostawało nic innego, jak tylko odczytać: „Cześć! Nadchodzi śmierć i to gwałtowna. Bez wątpienia samobójstwo. Buziaki”. – Te pani pączki są rzeczywiście takie dobre? Nie wie, dlaczego o to zapytał. To było idiotyczne. Zacisnął szczęki, jakby wystraszyła go myśl, że jeszcze coś doda. – Na świętego Krzysztofa! – Rzuciła śnieżką w figowiec. – Lepszych pan nie zje! Pomogła Doktorowi wstać z chodnika i posadziła go obok siebie w aucie. Najpierw martwił się o swoje buty, a teraz o siedzenia. Był cały mokry, bał się, że wszystko poplami. – Kto by się tym przejmował – powiedziała. – To tylko skóra martwej krowy. Zapinając pas, zapewniła go, że kawa jest naprawdę wstrętna. „Istny sok ze skarpet, na dodatek bardzo brudnych!” Potrząsnął głową, jakby gotów złożyć broń. – Nie chce mi się pić, proszę pani. – Mnie też nie, mój chłopcze. – Ani jeść – zaryzykował z braku argumentów. Usta starszej damy rozchyliły się w promiennym uśmiechu. – Cudowne! – dodała. – Już tyle rzeczy nas łączy! W takim razie

postanowione, nie jedziemy tam. Aha, i mam chusteczki, gdyby chciał pan popłakać. – Zbyt dużo by ich poszło. – Mam ręcznik w bagażniku. Przydawał się przy psach. – A co, płakały? – Nie, śmierdziały! Niech pan sobie wyobrazi dwa grube labradory, zwariowane i przerośnięte – dodała starsza dama. – Pewnego razu rzuciłam im patyk, a przyniosły drzewo! Doktora jakoś to nie rozbawiło. To dzięki psu zagubionemu w jednym ze szpitalnych korytarzy poznał swoją żonę. Rzucił niecierpliwe spojrzenie na drogę, a kierująca wcisnęła przycisk zapłonu. Radio ryknęło na cały regulator, a papieros tkwiący luźno w jej ustach spadł pod siedzenie. – Nic straconego, niech zaczeka. Wypalę go później, do samego filtra. Potem, zwracając się do niego: – No więc? Mężczyzna spojrzał na nią i uśmiechnął się. Ot tak. Na wszelki wypadek. Z wieku mogła być jego matką i naiwnie pomyślał, że sam uśmiech wystarczy, żeby ją uciszyć. – Porozmawiamy? – nalegała. Porażka… Stanowczym ruchem odwrócił się do szyby i zażądał, by zawiozła go do szpitala. – Porozmawiamy po drodze. Dodała gazu, aż silnik zawył. – A jeśli potrzeba nam więcej czasu, Misiaczku? – Jestem zmęczony – odparł i z całych sił pomyślał, że życie jest brzydkie, świat mały, że nie ma ochoty na nic innego poza segregowaniem papierów i że wieczorem będzie już po wszystkim. – Nie, nie i jeszcze raz nie – uniosła się. – Nie wolno wypisać się z życia

ot tak, pod wpływem kaprysu! Już miał odpowiedzieć, ale ujrzał swoje odbicie w lusterku wstecznym i tylko westchnął. Niewiele pozostało z pleczystej sylwetki drwala i łap jak u akuszera. Ludzie mówili dawniej, że może nie jest przystojny, ale za to postawny i ma w sobie wiele uroku. Teraz ramiona mu opadły i nie potrafił się już uśmiechać, żeby nie sprawiać przy tym wrażenia smutku. Widać było, że utracił coś, czego nigdy nie odzyska. Był zrezygnowany, tak, to właściwe słowo. Zrezygnowany. W głębi duszy, za spojrzeniem zielonych podkrążonych oczu, jego twarz była zalana łzami. Starsza dama nie pomyliła się w ocenie. – Coś mi mówi, że jest pan jednym z tych zblazowanych ludzi, którzy doprowadzają innych do szału swoim pesymizmem – powiedziała z irytacją i odrazą. – To ciekawe, bo mnie się wydaje, że pani jest zdolna do czegoś znacznie gorszego: do niepoprawnego optymizmu. – To lepsze dla zdrowia – odparła, zapalając nowego papierosa. – A teraz niech mi pan powie: dlaczego chce pan ze sobą skończyć? Doktor milczał. Dlaczego śmierć? Dlaczego niebyt i zapomnienie? Był nieszczęśliwy. Starsza dama, jego żona, przechodnie na chodniku… Każdy wie, co znaczy być nieszczęśliwym. On wiedział to za dobrze, żeby chcieć z tym dłużej żyć, to wszystko. – Misiaczku! – krzyknęła starsza dama. Władczo i z uporem powtórzyła żądanie, kląskając językiem: chciała wyjaśnień. Mógł jej powiedzieć po prostu: „Moja żona nie żyje”. Tylko tyle i aż tyle. Zrozumiałaby. Jednak nie był w stanie tego zrobić. Zaczął więc mówić ściszonym do szeptu głosem, ze wzrokiem wbitym w deskę rozdzielczą i cofniętym podbródkiem, przygnieciony wielkim

brzemieniem melancholii: – Zrobiłem błąd. Żona mnie zostawiła. Nadal ją kocham. Odkąd wyjechała, zapomniałem, jak się operuje. Zresztą ręce mam już do niczego. To chyba przez to, że nie mam już żadnych radosnych wspomnień związanych z zawodem. – No to niech się pan otrząśnie z tego rozstania. Niech pan zbuduje coś od nowa, chłopcze! – wykrzyknęła, widząc, jak jego długie ciało zgina się wpół. – Nie ma pan wyboru! Żyje się tylko raz i o ani jeden raz za dużo. Potem, dla odprężenia wsadziła dwa palce do popielniczki i zaczęła w niej grzebać. Sądził, że za chwilę wyskoczy z jakąś głęboko pozytywną myślą. Ale nie. Jej zasoby się wyczerpały. Nie miała nic więcej do dodania. Co wcale nie znaczy, że nawet optymizm ma swoje granice… Zawieszona na lusterku wstecznym figurka świętego Krzysztofa stukała o nie z nieznośną regularnością. Starsza dama nadal gmerała w popiele. Doktor uznał, że to obrzydliwe. Odkleił z osłonki przeciwsłonecznej pożółkłą fotografię czarnoskórego uśmiechniętego mężczyzny, który wystawiał do obiektywu palce ułożone w literę V na znak zwycięstwa. Nerwowe oględziny z każdej strony nic nie dały. Nie znalazł na zdjęciu żadnej daty czy miejsca. – Misiaczku, niech pan to odłoży na miejsce. – Kto to? Każdy sposób był dobry, żeby zmienić bieg rozmowy. Nie odpowiedziała. Zapytał więc: – Dlaczego mówi pani do mnie „Misiaczku”? Uderzyła się pięścią w głowę. – Bo z pana taki pluszowy miś: ma pan głowę wypchaną watą. – Myślałem, że to pieszczotliwe przezwisko. – Bo tak jest – powiedziała z irytacją czy zniecierpliwieniem i wyrwała mu zdjęcie z rąk. – Nie wymiga się pan, zmieniając temat, wezmę pana

na przetrzymanie. Twardszych od pana łamałam. (Rzuciła szydercze spojrzenie na jego spodnie). – I nie tak mokrych! – Czy w tym zakichanym mieście każdy taksówkarz musi strugać psychoterapeutę? – O święty Krzysztofie, tak, tak i jeszcze raz tak! Inaczej to, jak pan mówi, „zakichane” miasto miałoby się o wiele gorzej. Dostrzegła swoje odbicie w lusterku. – No niech pan na mnie popatrzy. Co za okropna stara baba! W moim wieku kobiety malują się nie po to, żeby się podobać, tylko po to, żeby nie straszyć. Dziś rano sam podkład już nie wystarczył. Musiałam użyć gipsu. – A ja powinienem włożyć kalosze – mruknął cicho. Usłyszała i wymierzyła mu siarczystego klapsa w udo. Aż czknął zaskoczony. Tak bardzo oddalał się już od tego świata, a nawet od własnego ciała… Po klapsie została mu na udzie piekąca pamiątka, tuż nad mięśniem czterogłowym. Dwa palce i wewnętrzna strona dłoni. Gorący, bolesny odcisk. Policzki Doktora także nabrały kolorów i nie wiedzieć dlaczego, ustąpiło nieco uczucie mdłości. – A pańska rodzina? – huknęła, uderzając ponownie. – Ja opowiadam o mojej rodzinie, no a pan? Nie ma pan rodziny? – Miałem dziadka. Już nie żyje. Doktor nigdy nie był zbyt gadatliwy, a zbliżająca się śmierć nie uczyniła go bardziej rozmownym. – A rodzice? – Nie chcę o tym rozmawiać. – Bez żartów, każdy ma rodziców! – Moich już nie ma i nigdy nie istnieli. Wychował mnie dziadek. To on mnie wszystkiego nauczył. – Jacyś przyjaciele?

– Nikt, bez kogo nie można się obyć. Zawsze byłem bardzo samotny i nikt nie będzie po mnie płakać. W ostatnich tygodniach życia nasilona samotność skłoniła Doktora do rozwinięcia bardzo osobistej teorii o stosowności lub niestosowności samobójstwa: „Do ilu osób możesz zadzwonić, powiedzieć: «To ja» i być rozpoznanym? Jeśli odpowiedź brzmi «Do żadnej», wtedy samobójstwo pozostaje dla ciebie niewątpliwie najlepszą opcją”. Wspomnienie o ojcu Życie Doktora nigdy nie było usłane różami. W dniu dwudziestych czwartych urodzin wszedł do sali numer 7 oddziału onkologii szpitala, w którym uczył się zawodu, i wpadł na kogoś, kogo przez całe dzieciństwo nazywał „obcym”, nieznanym – człowieka, którego miał nadzieję nie spotkać nigdy na swej drodze i nie widział od dwudziestu lat. Na własnego ojca. Mężczyzna rozpoznał młodego lekarza. Młody lekarz rozpoznał pacjenta (dziadek pokazywał mu zdjęcia) i wybiegł porozmawiać z przełożonym. Po południu studenta przeniesiono na inne piętro. Wieści szybko rozchodzą się po szpitalu. Ludzie uwielbiają wtrącać się do nie swoich spraw. Pozwalają sobie na poufałości, na ferowanie wyroków, na pouczanie: „Słyszałeś, przyszły jego wyniki…”, „Wiesz, on jest naprawdę poważnie chory…”, „Wiesz, jak on cierpi? Nie ma jak mu ulżyć…”, „Pytał o ciebie…” I stale powracające pytanie, za które młody Doktor gotów był powybijać zęby: „Dlaczego nigdy go nie odwiedzasz?”

Tak, dobrze wie, jak poważny jest stan chorego. Nie, nie pójdzie odwiedzić pacjenta z sali numer 7. Nie poszedł też, kiedy powiedzieli mu o ustąpieniu objawów choroby. „Jest zdrowy! Zdrowy, słyszysz? To niewiarygodne!” Jest w tym czasie młodym lekarzem, zajmuje się pacjentami oddziału z góry, opiekuje się chorymi i należycie wykonuje obowiązki. Cuda go nie interesują. Ostatecznie po to jego dziadek, jedyna osoba, na którą kiedykolwiek liczył, wypruwał sobie żyły. Po to studiował. W tym pokładał całą swoją wiarę: leczenie. W tamtych czasach to wszystko, w co młody Doktor wierzy, a wierzy niezachwianie. Dziwak! Czas minął, żona mu zmarła, ręce utraciły magiczną moc. Przed pójściem do pracy było tak, jakby otwierał szafę i zdejmował skórę z wieszaka. Wkładał jedną nogę, dwie nogi, miednicę, potem brzuch. Jedno ramię, drugie. Stojąc przed lustrem, zasuwał zamek błyskawiczny i przybierał ujmująco grzeczną minę, Maska była do niego łudząco podobna: do dziś nikt nie domyślił się istnienia szwów i łat jego przebrania. Układ oktor szybkim ruchem głowy odegnał od siebie jedyne wspomnienie o ojcu – mężczyźnie w białej piżamie, z wyrazem zaskoczenia na twarzy, wyciągniętym na szpitalnym łóżku – i skupił się na chwili obecnej. Opony auta zbierały śnieg i wyrzucały go daleko w tył w postaci pokruszonego lodu. Pomimo całej jej natarczywości Doktor pozostał D

niewzruszony: starsza dama miała go zawieźć do szpitala. Zgodziła się, ale pod jednym warunkiem: że „pogawędzą po drodze”. Zresztą droga wcale nie mijała spokojnie, bo kobieta prowadziła nerwowo, jakby pod presją czasu, co nie pasowało do bijącej od niej nieokreślonej słodyczy. Już mieli zjechać z obwodnicy, gdy pomyliła kierunki. Przyrzekła, że skręci w następny zjazd, żeby zawrócić. – Próbuje pani zyskać na czasie – stwierdził, dając do zrozumienia, że nie da się łatwo wywieść w pole. – Tere-fere – odrzekła. Następny zjazd był daleko, ale Doktor nie protestował: w gruncie rzeczy miał ochotę na przejażdżkę taksówką starszej damy. Później, kiedy na horyzoncie ukazała się masywna bryła szpitala, wyczuł, że jej nerwowość wzrasta. Znów włożyła palce do popielniczki. – Misiaczku… – zawahała się – przyszła mi do głowy pewna niezwykła myśl… dość osobliwy pomysł… Pan nie ma nic do stracenia, czy tak? – Teraz to już nic. Zwolniła i rzuciła na niego drapieżne spojrzenie. – Chcę trzydziestu dni. – Że jak? – Chcę, żeby mi pan dał trzydzieści dni zwłoki przed śmiercią. – Ale… po co? – wybełkotał. – Po co trzydzieści? To chyba przez to moje zamiłowanie do okrągłych liczb. – Nie. Z jakiej racji miałbym pani darować te trzydzieści dni? – Ach! To… Sam pan mówił, że nie ma pan nic do stracenia. – Nie jestem pani nic winien. – Przecież ja nic panu nie zabiorę, wręcz przeciwnie! Daję panu te dni. To prezent. Wesołych Świąt, chłopcze! – A co panią może obchodzić moja śmierć?

Mówił tonem oschłym i surowym. Nie wierzył w żaden prezent. Niespeszona tym uniosła w górę dwa palce. – Po pierwsze, coś mi się zdaje, że z pana całkiem porządny facet. Po drugie, załóżmy, że jutro umrę. Nim pójdę do nieba, chciałabym zrobić jakiś dobry uczynek. Bóg, raj, piekło i takie tam. Kiedy człowiek się starzeje, zaczyna żałować, że nie był kimś lepszym, nie uratował więcej małych kotków. Niech mi pan da jeden krótki miesiąc, żebym mogła wybić panu z głowy ten zamiar. – Pani chyba jest z jakiejś sekty. To oskarżenie zaskoczyło ją do tego stopnia, że nie była w stanie się powstrzymać i parsknęła śmiechem. Tracił kontrolę nad sytuacją, a tego nie znosił. – Jeśli pani nie odpowie na to pytanie, to sobie pójdę: co panią może obchodzić moja śmierć? Pani Suknia-Wieczorowa spojrzała na niego z nagle poważną miną, w kącikach jej oczu zakręciły się łzy. Na widok tej starej we łzach po prostu serce się kraje, pomyślał Doktor. Pociągnęła nosem i wskazała ciemnoskórego mężczyznę ze zdjęcia: – To przez niego: pewnego dnia wyjechał i… trach, zniknął! Samobójstwo… Mam poczucie winy. Ja go tak bardzo kochałam, a on zginął. Nie ma z mojej strony żadnej złośliwości ani nieczystych intencji. Po prostu uważam, że jestem w stanie panu pomóc. Bo jak to? Miałabym odgadywać śmierć ludzi i nigdy nie móc ich ratować? Cóż by to był za bezużyteczny dar! Patrzył, jak szlocha. Wyglądało to, jakby się topiła. Spazmatycznie chwytała w usta powietrze i zerkała z ukosa, jaki to przynosi efekt. – Bardzo pana proszę – zaklinała. – Trzydzieści dni, ani dnia więcej! Potem może pan robić, co się panu żywnie podoba. Przynajmniej będę miała poczucie, że próbowałam pana uratować.

– Chyba zwymiotuję. – Taka jestem stara i brzydka? – próbowała żartować przez łzy. Nie skłoniło go to do żadnej reakcji i nie przestało go mdlić. Wytarła nieco rozmazany tusz do rzęs i spróbowała innego podejścia. – Wierzy pan w przeznaczenie, Misiaczku? – Wierzę w przypadek… – …powiedział ten, który trafił na jedyną taksówkę na świecie, w której ktoś mógł mu zaproponować tak niezwykły układ – ironizowała, wznosząc ręce do nieba. – O święty Krzysztofie! Ma mnie pan za oportunistkę? Niech mi pan pozwoli być pana najlepszą szansą! Słuchał jej głosu, ale starannie uciekał przed jej wzrokiem: ta kobieta byłaby w stanie sprzedać buty beznogiemu kalece, a rękawiczki bezrękiemu. – Jeśli to za mało, żeby pana przekonać, zdajmy się na los: niech pan wymieni trzy potrawy. Wygram, jeśli odgadnę, którą lubi pan najbardziej. Wtedy pojedzie pan ze mną. W przeciwnym wypadku zabije się pan tyle razy, ile tylko będzie chciał. Właśnie: niech się pan zabija choćby ze sto razy! Ale dziś rano nic pan nie traci, próbując szczęścia. No, sam pan przyzna! – Pani zwariowała. Pogładziła się ze śmiechem po skroni. – To stwierdzenie odpowiada prawdzie w przypadku trzech z czterech osób siedzących w mojej głowie. Czwarta zastanawia się, czy pingwiny mają kolana. No, śmiało, niech pan się zgodzi! – nalegała. – Trzydzieści dni, pan, ja, życie, tarty z dynią, będzie fajnie… – S… skąd pani wie o tartach z dynią? Puściła do niego oko i pokazała język. – Miałam wiele uzdolnionych ciotek – wyjaśniła. – A każda z nich miała jakiś wyjątkowy dar. Żadna już nie żyje. Piąta, Rachela, tak pięknie

pachniała, że nazywaliśmy ją Rachel numer 5. Nauczyła mnie niezawodnego sposobu na udany majonez, w każdych okolicznościach, nawet w trudne dni. To ona przypomniała mi kiedyś: „Talent, którym nie dzielimy się z innymi, którego nie przekazujemy dalej, staje się dolegliwy jak ziarnko grochu pod materacem księżniczki”. – Nie mam zaufania do oszustów – zadrwił. – Myli się pan, panie Doktorze-Któremu-Życie-Zbrzydło – wtrąciła kwaśno w odpowiedzi na drwiny. – Moje ciotki były czarodziejkami, a nie szarlatankami. Była taka jedna wróżka w mojej okolicy. Stawiała karty, używała kadzidła i wszystkich tych obrzędów. Poszłam do niej i od razu po przyjściu wycięłam ją w gębę, mówiąc: „No i co, moja mała, tego jakoś nie przewidziałaś?” Zapaliła kolejnego papierosa i zaparkowała samochód przed głównym wejściem do szpitala. Zostawiła zapalone reflektory, gotowa w każdej chwili wcisnąć pedał gazu. Potrząsnęła zegarkami z bransoletą. Na zewnątrz zerwał się wiatr. – To jak będzie z tym daniem? Nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła popisać się swoimi możliwościami i podkasała długie niebieskie rękawy sukni. Doktor dostrzegł plamkę farby na swych czarnych spodniach i zaczął ją skrobać palcem wskazującym, by zyskać kilka sekund na zastanowienie. Wszystkie władze jego umysłu były w stanie napięcia: zachować spokój, nie dać po sobie nic poznać, nadal sprawiać wrażenie całkowitej obojętności. Ostatecznie miała przecież rację. Bo niby czym ryzykował? Czy można stracić coś więcej niż życie, kiedy całą resztę już się straciło? Duszę? Nie wierzył w diabła, a starsza pani nie miała w sobie nic z Mefista. Przez szybę ujrzał dymy fabryczne przypominające wielkie pluszowe zabawki, białe i tłuste. Raptem odniósł wrażenie, że w powietrzu zaszła jakaś gwałtowna przemiana, jakby szara masa nieba

stała się lżejsza. Uporał się wreszcie z plamą farby. Tak, to mógłby być naprawdę całkiem ładny zimowy dzień. Podjął decyzję i bąknął od niechcenia: – Proszę pani, to śmieszne. Ja umieram, a pani chce sobie urządzać quiz między lazanią, sałatką z tuńczykiem i lazanią! – Sałatka z tuńczykiem? A fuj! Kto lubi sałatkę z tuńczykiem? To jedno, a po drugie niech pan zapomni o włoskiej kuchni, pańską ulubioną potrawą jest… tatar! – zakrzyknęła z rozkoszą, która poruszyłaby kogoś mniej apatycznego. Zdumiony, że nie wpadła w zastawione sidła, poruszył się niespokojnie na siedzeniu. Faktem jest, że chciał definitywnie zamknąć absurdalną dyskusję, a starsza dama kolejny raz zagrała mu na nosie i to w mistrzowski sposób. Był lekarzem i nie lubił, gdy ostatnie słowo należało do kogoś innego. – Ale ja nie wymieniłem… Jak… – Wystarczy, że pan pomyślał. Zobaczyłam, tu i tu (wskazała na trzy pieprzyki na jego twarzy), dorodne kapary ukryte w szkarłatnym siekanym mięsie. Miał pan ruchomego tatara pod skórą. Surowe mięso doskonale robi na zmarszczki – zapaliła się – doskonale! Powinien pan częściej myśleć o tatarze, twarz odmłodniała panu o dziesięć lat. – Niech pani przyzna, to jakaś sztuczka. – Jest pan chirurgiem! Jakim cudem mógłby pan lubić coś bardziej od mięsa? (Skorzystała z tej chwili niepowagi, żeby przystąpić do kolejnego ataku). – To co, sprawa załatwiona? Ostatecznie, kto pana uratuje, jeśli nie przypadek? – Ja nie chcę być ratowany. Chcę zapłacić za kurs, wysiąść z auta i nigdy pani już więcej nie zobaczyć, tego chcę. – A ja chcę trzymać w domu rysia! W życiu nie zawsze można mieć to, czego się chce, mój chłopcze.

Już sięgał do klamki, kiedy wystawiła chude jak szkielet ramię, żeby zagrodzić mu wyjście: – Najlepsza przyjaciółka, jaką miałam w życiu, ciągle powtarzała: „Jeśli ktoś w życiu podaje ci rękę, trzeba ją przyjąć bez zastanowienia”. Gdyby nie ten gest i nie te słowa, Doktor z pewnością wysiadłby z auta i odszedł, nie oglądając się za siebie. Z wszystkich argumentów, nieczystych ciosów i dowodzeń, jakie mogłaby rozwijać, najbardziej rozstrzygająca okazała się właśnie ta „wyciągnięta ręka”: to ona pochwyciła go, gdy spadał i poczuł, że chwycił przynętę. – Pięć dni, ani dnia więcej – rzucił. – Być uratowanym albo nie być uratowanym? Stanowczo dziś rano ktoś zdecydował za pana. Niech mi pan da dwadzieścia dni. Jeśli się pan zgodzi, wyjawię panu sens życia. Jesteśmy słabi, gdy jesteśmy smutni, a Doktor-Który-Kochał-Żonę czuł się niezmiernie słaby. – Zgoda, niech będzie sześć. – Wezmę dziewięć. Dziewięć malutkich, śmiesznych dzionków, tak krótkich, że ujdą za sześć. – Siedem, moje ostatnie słowo. Tydzień. Potem się zabiję. – Twardo się pan targuje, mój chłopcze. Ukradł mi pan właśnie dwadzieścia trzy dni, a nie ma pan pojęcia, jak mi na nich zależało. Wyciągnęła prawą dłoń. – Stoi? Zawahał się. – Stoi? – ponowiła pytanie, potrząsając nadgarstkiem w szczerym i nieznoszącym sprzeciwu geście. Skapitulował. – Stoi. Jej uścisk dłoni wydał mu się jakiś dziwny: miękki i zdecydowany,

wnętrze dłoni było ciepłe i wyjątkowe do tego stopnia, że chciałoby się je zabrać do kieszeni i ściskać od czasu do czasu, dla dodania sobie pewności siebie. Przedstawił się jako pierwszy, a gdy przyszła jej kolej, oznajmiła, że nazywa się „Lady Sara Madeline Titiana Elisabeth Van Kokelicöte”, że nazwisko jak nazwisko, że mimo wszystko lubi je bardziej od innych i że jeśli chce, może ją nazywać po prostu „Sara” lub „stara”. – Przyjaciele tak do mnie mówią. – Powinna pani zmienić przyjaciół. – Niech pan nie mówi źle o ludziach, których kocham. Są tacy jak ja. Patrzyli na siebie w milczeniu. W tym samochodzie właśnie wydarzyło się coś ważnego, tylko co? – Ustalmy warunki umowy: żądam od pana słowa, że się pan nie zabije przed piątkiem wieczór i że przez siedem dni będzie pan współpracował bezwarunkowo, nawet gdybym zmuszała pana do robienia rzeczy pozornie bezsensownych, nawet gdyby nie ogarniał pan wielkiego zamysłu, który właśnie rodzi się w mojej głowie. Wszystko z czasem nabierze sensu. Musi pan też wiedzieć, że wprost tryskam pomysłami, jestem bezlitosna, nieprzekupna (tu wzruszyła ramionami w geście przeprosin) i nie trzymam moczu. – Gdzie ja podziałam ten cholerny scyzoryk? Potrzeba trochę krwi na podpis pod umową. A, tu jesteś! Na widok zbitej z tropu miny Doktora, zachichotała i wyjęła dwie małe tabletki, które z miejsca połknęła, bez popijania. – Żartuję sobie z pana. Domyślam się, że jest pan uczciwym człowiekiem i będzie pan przestrzegał swojej części umowy. – Zawsze dotrzymuję obietnic – odparł mężczyzna oszołomiony prędkością, z jaką ta kobieta wdarła się w jego życie i zmieniła jego plany. Popatrzył przez szybę i nagle poczuł paniczny strach na myśl o