Ostrzeżenie
Konsultacje i anegdoty opowiedziane w książce są autentyczne: przydarzyły się i
przydarzają każdego dnia w naszych szpitalach. Z oczywistych względów zmieniłem
nazwiska (według własnej fantazji), wiek (jako dżentelmen postarzałem mężczyzn, a
odmładzałem kobiety) i płeć (wszystkie kobiety będące w ciąży i/lub rodzące w trakcie
opowieści są w rzeczywistości mężczyznami!).
Najgorsze gafy, jakie tylko mogłem popełnić, przypisałem kolegom i koleżankom…
Historia, choć opowiedziana w pierwszej osobie, nie jest moją osobistą, zainspirowały
mnie do niej doświadczenia licznych przyjaciół, lekarzy oraz pacjentów; wszedłem w ich
skórę i przełożyłem ich uczucia.
Występujące tutaj salowe, lekarze, pielęgniarki i stażyści istnieją naprawdę, miałem
niebywałe szczęście z nimi pracować.
Dla A.: jestem dalszym ciągiem Ciebie.
Dla moich rodziców, którzy byli u mojego boku
w czasie Strasznej Zimy.
Dla tych, którzy leżą,
i dla tych, którzy ich podnoszą.
Zapada noc, czyli śmierć
I Cień, który nie był, się kończy.
Tylko zarysem w noc możesz wejść,
Sobie równy, choć tego nie chcący.
[…]
Nie masz ubrań, nic nie masz przy sobie
Poza tym, czym jesteś – swym ciałem.
Fernando Pessoa Inicjacja[1]
Niebo krzyczało, ziemia grzmiała.
[…]
Gilgameszu! Na co ty się porywasz? Życia,
co go szukasz, nigdy nie znajdziesz!
Kiedy bogowie stwarzali człowieka,
śmierć przeznaczyli człowiekowi […]
Anonim Epos o Gilgameszu[2]
Jeżeli zaprosisz na przyjęcie ludzi,
którzy mają tę samą grupę krwi,
ale im o tym nie powiesz,
to będą rozmawiać o czymś innym.
Jean-Claude Van Damme
Dzień pierwszy
All Along The Watchtower
Bob Dylan
Siódma rano,
korytarz na Oddziale Ratunkowym
Nie cierpię zaczynać dnia od próby samobójczej.
Pani A Niechto połknęła czternaście tabletek z jednego opakowania, dziewięć z drugiego i
osiem z trzeciego.
Obudziła się dwa dni później, zamroczona prochami. Jej siostra biła ją po twarzy, wołając
o pomoc.
Pierwsza morfologia krwi potwierdza nasze badania: przeżyje. Z wątrobą w strzępach i
wbrew własnej woli, ale przeżyje.
Płacze w swojej izolatce zapatrzona w białą ścianę. Nie wiem, co ona tam widzi, ale jej
wzrok wbił się w ścianę z siłą młota pneumatycznego.
Wchodzę:
– Nie udało mi się – mówi na powitanie.
Tłumaczę, że jej się udało, bo żyje.
– Pan nie rozumie.
– To prawda, nie rozumiem, ale mogę pani opowiedzieć pewną historię.
Wciąż ledwo żywy po wczorajszej imprezie, biorę krzesło i uwalam się na barierce łóżka
jak na barze w knajpie, która mogłaby nazywać się Café Ostatniej Szansy.
Opowiadam jej Historię, Wielką, Piękną Historię, tę samą, którą wyciągam za każdym
razem, gdy na mojej drodze lekarza staje kandydat na samobójcę.
Byłem na stażu u pewnego internisty. Nazywał się doktor Octopus Kiszot. Paskudny typ,
nie cierpiałaby go pani. Przyjmujemy niepełnosprawnego pacjenta, pana Łazarza. Jego wózek
inwalidzki jest za duży, żeby przejechać przez drzwi wejściowe, więc wjeżdża do gabinetu
wyjściem. Rutynowe badanie, rozbieramy go. Skóra lewej ręki jest przylepiona do tułowia.
Obie nogi pokurczone przez zrosty na udach, wygięte w przerażającej pozycji. Jego ciało to
jedno wielkie pole bitwy, całe powykręcane od blizn. Wszędzie stare oparzenia trzeciego
stopnia. Z czym mi się kojarzy? Ze stopioną świecą. Płomień nie oszczędził niczego, a
zwłaszcza knota: jego twarz spływa, prawy policzek przypomina woskową łzę. A jednak
uśmiecha się szeroko kikutem ust. Opowiada o swoich planach, o ostatnich podróżach, o
swojej nowej dziewczynie, która jest w ciąży. Ona nosi ich pierwsze dziecko. On zastanawia
się, rozgorączkowany, czy kupić farbę różową, czy niebieską. Wolałby różową, ale jeśli
będzie chłopiec, to też cudownie.
Patrzę na tego człowieka, naznaczonego ogniem. Patrzę, jak żyje, radosny i pełen
entuzjazmu. Nie rozumiem. Coś mi się tu nie zgadza. Opuszcza gabinet. Poczciwy doktor
Octopus Kiszot odwraca się w moją stronę:
– Zgadnij, jak sobie to zrobił!
To, ten abstrakcyjny eufemizm ma oznaczać przeobrażenie jego zdrowego ciała w kawał
zastygłej lawy.
– Cztery lata temu nalał benzyny do wnętrza samochodu i na pełnym gazie wjechał w mur.
Chciał umrzeć.
Pani A Niechto słucha mnie.
– Patrzyłem na tego człowieka i widziałem, że był szczęśliwy.
Nie mówię nic więcej. Zabieram łokieć z baru i nie płacę rachunku. Odsuwam taboret i
opuszczam Café Ostatniej Szansy, zostawiając kelnerkę o wielkich, smutnych oczach samą.
Niewiele w życiu mam, ale mam opowieści. Spotykam ludzi w łóżkach albo na wózkach
inwalidzkich, istoty ludzkie, które stawiają pytania mojemu człowieczeństwu. Nie jestem
egoistą: tymi pytaniami dzielę się z innymi pacjentami. Tymi pytaniami splatam wątki ludzkich
losów.
Krótko przed ósmą,
w windzie
Śmigam na piąte piętro odwiedzić pacjentkę leżącą w sali numer 7.
Wygładzam pomięte ubranie. W szpitalu pod kitlem noszę czerwone koszule kanadyjskiego
drwala. Na nosie okulary w czarnych oprawkach. Zapuszczam bardzo jasne blond wąsy i nie
waham się nadać mojemu głosowi bardziej poważnego tonu. W ten sposób wyglądam na
starszego niż w rzeczywistości. To budzi zaufanie pacjentów.
Mieć wrażenie, że jest się leczonym przez prawdziwego lekarza, to już pięćdziesiąt
procent wyzdrowienia. Efekt placebo lekarza. A że jestem spryciarz i jeszcze nie do końca
opanowałem technikę, więc „placebuję” swoich pacjentów wizerunkiem „młody-przyszły-
stary-profesor” medycyny.
To moja strategia, żeby zatuszować młody wiek: koszule po dziadku, czarne plastikowe
okulary, głos jak Uncle Ben i broda koloru słomkowego (piękna grzywa, która sprawia, że
wyglądam jak lew, co spadł z Księżyca). Weźcie lwa, włóżcie mu koszulę w czerwono-
zieloną kratę, przyozdóbcie w małą dupcię na aksamitnych łapkach i wyobraźcie sobie, jak
stepuje środkiem korytarza. Dorzućcie rumieniec pod zarostem – moja mama pochodzi ze
Szkocji, a to zostawia ślady. Moja skóra nie umie kłamać.
Zresztą wszystkie moje opowieści są prawdziwe.
Godzina ósma, na górze,
przed salą numer 7
Podchodzi do mnie salowa i mówi, że wie, co oznacza szara cera pacjentki:
– To nadchodzi śmierć i wkrótce nadejdzie.
Twierdzę, że się myli.
– Jesteś za młody – odpowiada mi.
Salowa ma na imię Fabienne. Wiesza kamienie na szyjach pacjentów. Awenturyn na
problemy skórne, agat brazylijski na zaparcia. Ona w to wierzy; pacjenci czasami też.
Fabienne często widuje mnie, jak wchodzę i wychodzę z sali numer 7…
Wczoraj przyniosła mi topaz:
– To na twoje zmartwienie.
– U mnie wszystko w porządku.
Wie, jak bardzo przywiązałem się do tej pacjentki. Energicznie pociera mi ramię – tym
gestem pociesza tych, których kocha:
– Teraz tak. Ale śmierć nadchodzi i już jej więcej nie zobaczysz.
Fabienne pochodzi od słowa faba: po łacinie „bób”. To pasuje do niej jak ulał: kiedy się
ją widzi, odczuwa się taką samą radość jak wtedy, gdy w cieście Trzech Króli znajduje się
pod łyżeczką twardą porcelanową figurkę[3].
Wchodzę do sali numer 7, Fabienne wślizguje się do sali pana Teodoro, żeby wymasować
mu okrężnicę.
Piętnaście minut rano, piętnaście minut wieczorem masuje mu okrężnicę. Robi to w czasie
wolnym od pracy. Zaczyna dyżur wcześniej i wychodzi później. Nikt jej o to nie prosił, ale
ona to robi.
Pan Teodoro ma chorobę Potta (jakiś żartowniś wpadł na genialny pomysł, żeby dorzucić
do niej jeszcze gronkowca wieloopornego). Musi BEZWZGLĘDNIE leżeć przez dziewięć
miesięcy, w przeciwnym wypadku jego kręgosłup złamie się jak wykałaczka. Rozlegnie się
TRZASK i już nigdy więcej nie będzie mógł używać swoich nóg.
Fabienne masuje mu brzuch zgodnie z ruchem wskazówek zegara, jak niemowlęciu,
łagodnie i cierpliwie.
Tak długie przykucie do łóżka powoduje, że normalne wypróżnianie staje się prawie
niemożliwe. Moglibyśmy zastosować środki przeczyszczające, ale dzięki masażom, których
nie szczędzi mu Fabienne, pan Teodoro oddaje stolec naturalnie.
Teodoro to słowo pochodzenia greckiego. Oznacza „dar boży”. Z takim imieniem
spotkanie z Fabienne było nieuchronne: ona jest prezentem ofiarowanym panu Teodoro przez
Małego Boga Przykutych do Łóżka.
Kiedy przedstawiał ją swojej rodzinie, rzucił ze śmiechem:
– To jest ta kobieta, o której wam mówiłem. Wiecie co? Nigdy TAK BARDZO nie
kochałem kobiety, którą TAK BARDZO gówno obchodzi!
Fabienne się zarumieniła, nie nawykła do komplementów! A przecież na nie zasługiwała.
Przynajmniej przez piętnaście minut rano i piętnaście minut wieczorem.
Fabienne ma czterdzieści lat. Jest salową na Oddziale Opieki Paliatywnej od tysięcy lat.
Kiedy przy stole któryś z gości zaczyna krytykować publiczną służbę zdrowia, bardzo lubię
przytaczać przypadek Fabienne. Dobry powód, żeby płacić podatki.
Podłączona do stu tysięcy woltów, dostrzega w ludziach tylko ich dobrą stronę. Widzę w
niej dyskretną i nieodpartą postać odwagi. Stawia czoło życiu, chorobie i śmierci, ale zawsze
z zapałem. Kiedy pcha po korytarzu swój wózek, podążają za nią guziec i surykatka, śpiewając
Hakuna Matata.
– Mówiłam ci już, jak wyleczyłam miliarderkę?
Tak, ale uwielbiam opowieści, a tę w szczególności, więc oszukuję:
– Nie, nigdy.
– Moja miliarderka miała na imię Émilie.
Émilie żyła w domu opieki od czterdziestu pięciu lat. W świetle naszego obecnego
systemu była niczym. Nie wnosiła żadnego „bogactwa”, nie produkowała żadnych dóbr
materialnych, nie przyczyniała się do wzrostu produktu krajowego brutto. Niedotlenienie
podczas porodu. Miała czterdzieści pięć lat, czterdzieści pięć lat „żadnego” życia.
Émilie się śliniła. Przewijano ją. Znała parę słów. Kiedy sadzano ją przed telewizorem,
nie rozumiała, jak ludzie za okienkiem tak szybko się poruszają.
W tamtym czasie Fabienne miała swój sekret: była w ósmym tygodniu ciąży. Nikt o tym nie
wiedział. Była przesądna i czekała, aż miną trzy miesiące.
Pewnego dnia Émilie upadła pod prysznicem: „Schylam się, żeby ją podnieść. Ona łapie
mnie za biodra, przykleja do nich ucho i wykrzykuje z promiennym uśmiechem: Fabi! Masz w
brzuchu dzidziusia!”
Salowa podsumowuje:
– Nie wiem, co znaczy słowo „bogactwo”.
Ale – tego jest pewna – kiedyś wyleczyła miliarderkę.
Zapisuję opowieść w zeszycie, żeby jej nie zapomnieć.
Krótko przed dziewiątą,
na górze
Mała sala. Numer 7. Pacjentka jest w niej sama. Jej cała rodzina to jedyny syn, zawsze w
rozjazdach, samolotach, na lotniskach.
Przy łóżku, na nocnym stoliku, stoi zegar; słychać, jak tyka. „Chcę wiedzieć, która
godzina”, mówi. Ale cyferblat jest odwrócony w stronę okna.
Jest czerwona ramka z dwoma zdjęciami. Na jednym młody chłopak w białym kitlu. Na
drugim pacjentka trzyma ciemnowłose dziecko, z naszyjnikiem z muszelek na szyi, na plaży. Z
tyłu dwie potężne wieże.
To ten sam chłopiec jako dziecko, potem nastolatek.
Z worka do kroplówki wąż z plastiku sączy swój jad. Obraca się kilka razy, zdaje się
zjadać własny ogon, a potem z powrotem wbija się w grubą fioletową żyłę na jej lewym
ramieniu.
Ściany sali są żółte, w przeciwieństwie do ścian Oddziału Ratunkowego, szarych jak
rozlany ołów. Tutaj jest miło i złociście. Tym lepiej.
Kiedy wchodzę do pokoju, pacjentka się wścieka:
– Cały śnieg stopniał dwa dni temu! Życie jest absurdalne: podczas gdy tutaj odśnieżają
ulice, Thomas jest zablokowany.
– Gdzie on jest?
– Nie wiem! Wiecznie w czterech stronach świata, w samolocie. Według ostatnich
informacji był w Reykjaviku i wylatywał do Nowego Jorku.
Zaciska pięści tak mocno, że bieleją jej stawy. Trzyma w rękach dwie twarde gałęzie
winorośli.
– Odbywa staż w szpitalu w Islandii. Największy szpital w kraju. Oddział położniczo-
ginekologiczny. Islandia… Co za pomysł! Równie dobrze można rodzić u nas!
Pokazuje na telewizor i rzuca pilot na łóżko:
– Obudził się wulkan o nazwie nie do wymówienia. Pluje dymem tak mocno, że samoloty
są uziemione. Żałosne.
Patrzę na nią, jak pomstuje. Ma dobrze ponad pięćdziesiątkę, bardzo jasne, zielone oczy,
zadarty nos, śmiało zarysowane usta, szerokie jak ekran telewizora szesnaście na dziewięć.
Nie można odgadnąć koloru jej włosów, bo już ich nie ma. Zanim wypadły, były rude,
przezwałem ją więc „Kobieta-Ognisty Ptak”. Odmawia noszenia peruki.
– Na jak długo wstrzymano loty?
– Dopóki góra pluje, nic nie lata.
Jest przerażona i nie kryje się z tym. Jeżeli jej syna nie będzie… jeżeli nie zobaczy go,
zanim…
– Jak długo trwa wybuch wulkanu? – pyta.
Nie jestem Harounem Tazieffem[4], tylko stażystą w szpitalu. Przygotowuję się do biegu
długodystansowego:
Tor 1: szalejący wulkan;
Tor 2: Śmierć strzelająca z bata po bokach swojego wierzchowca;
Tor 3: lekarz stażysta tańczący z wulkanem i Śmiercią. Ma swój oddech, swój stetoskop,
swoje opowieści. Nie ma sułtana, nie ma też Szeherezady, tylko śmierć, lekarz, pacjentka
czekająca na syna.
Rachunek jest prosty: będę mówić tak długo, aż samoloty odlecą, aż jej syn wróci.
Pacjentka będzie mnie słuchać. Dopóki słucha, żyje.
Mój oddech utrzyma dystans.
Opowiadajmy.
Dopóki krater nie wyschnie, dopóki zakazane ścieżki na ziemi i niebie nie staną się znów
przejezdne.
Opowiadajmy, opowiadajmy.
Przedłużajmy życie historiami życia innych.
Życia tych, którzy leżą, i tych, którzy ich podnoszą.
Godzina dziesiąta, na dole,
izolatka numer 4
Wróciłem na dół przyjąć Rafaela, lat piętnaście, oczy jak łania, ślina w kącikach ust, długa
strużka żółci cieknąca aż do prawego buta, kiwająca się głowa. Raz na prawo, raz na lewo.
Policja znalazła go na ulicy i przywozi do nas. Rafael jest zły na cały świat, a cały świat ma to
gdzieś. Nawet jego rodzice: „Jesteśmy w pracy, niech wytrzeźwieje, mamy dosyć jego
wygłupów”.
Wszyscy we Francji znają slogan kampanii przeciwko jeździe po pijanemu: „Wiesz, jak
wyglądasz, gdy jesteś pijany?”
Wierzcie mi, nie ma nic bardziej patetycznie żałosnego niż kompletnie nawalony/a
nastolatek/ka:
– Bo ja cię lubię, CIEBIE i tylko CIEBIE! Jesteś FAJNY! Nie tak jak Kevin albo pani od
matmy, pani Pi… LUBIĘ cię…
– Tak, tak… Wymiotuj, będzie ci lepiej…
Poklepuje się go po ramieniu z nadzieją, że pójdzie gładko.
Wtedy wkracza Wódz Pocahontas.
Skąd to przezwisko? Bo jest Indianką. Straszliwie przebiegłą.
To mała, ciemnowłosa kobietka o ciele twardym i kanciastym. Świetna alpinistka, ma
zawsze cerę ogorzałą od szczytów. Uwielbia góry: jest tam śmierć i wyzwania do podjęcia.
Od wspinania się jej ciało stwardniało jak kamień. Jej łokcie i kolana tworzą krawędzie
nieoszlifowanego diamentu. Wódz jest kobietą, która staje naprzeciw większego od siebie.
Zawsze mądrze i rozważnie, nie pozostawiając nic przypadkowi, zwłaszcza życia swoich
pacjentów.
Wypadek samochodowy, zawał, wylew, rana postrzałowa, ciosy nożem, nic się jej nie
oprze. Wódz Pocahontas jest małą kobietką, która patrzy Śmierci prosto w oczy i zdaje się
mówić: „Dwanaście lat studiowałam, suko”.
Wódz Pocahontas obejmuje prowadzenie: wie, że dzisiaj pijany/a nastolatek/ka jutro może
być ofiarą wypadku samochodowego. Mniejsza o to! Kiedy są jak ten z izolatki numer 4,
bezkształtni i żałośni, idzie porozmawiać z nimi dwie minutki:
– Powiedz no, synku, gdzie jest twój telefon komórkowy?
– Ee… w… kie… szeni… Hep!… LUBIĘ cię!
Wódz Pocahontas chwyta aparat i filmuje każdy najmniejszy szczegół. Filmuje błędne
oczy, ślinę, strużkę żółci, kiwającą się głowę. Potem z powrotem chowa synkowi telefon do
kieszeni.
Kiedy on/ona wytrzeźwieje, telefon udzieli mu/jej dobrej lekcji, skuteczniejszej niż
jakakolwiek pogadanka moralizatorska.
O udziale smartfonów w prewencji wtórnej.
Wielu młodych ludzi przeżyło dzięki Wodzowi Pocahontas. Nawet tych, których Śmierć
zamierzała zabrać później, przy drodze, po wyjściu z dyskoteki.
Mam pewną manię, tradycyjne pytanie, które nie omija żadnego z moich szefów:
– Dlaczego wybrałeś medycynę?
Celem tego pytania jest, w istocie, dowiedzieć się, jak i dlaczego Człowiek został
lekarzem.
Wódz Pocahontas spogląda na mnie bardzo głębokimi i bardzo mądrymi, zielonymi
oczami.
Było to dawno temu, gdy nie była jeszcze Wodzem Pocahontas, a tylko pryszczatą
nastolatką w wieku, w którym dziewczyny zastanawiają się, co Martin sądzi o ich nowej
koszulce, i rysują różowe serduszka w notesie swojej „najlepszej przyjaciółki na całe życie”.
Przyszła wódz Powatanów, schowana za śmietnikiem, zaciąga się swoją pierwszą fajką.
Nagle, przed nią, samochód uderza w ciężarówkę. Najpierw hałas, potem reszta. O reszcie
Wódz nie mówi. O kobiecie w samochodzie, o tym, co widziała, co zostało z kobiety w
samochodzie. Pogotowie długo nie przyjeżdżało, za długo. Papieros wypalił się na ziemi.
Czasami walka całego życia tkwi korzeniami w jednej emocji, konkretnym momencie, w
którym poczucie nieskończonej bezradności pustoszy serce nastolatki.
Godzina jedenasta,
obiad w biegu z Leą, alias Szpatułka
Na Oddziale Ratunkowym je się wtedy, kiedy można: nigdy nie wiadomo, kiedy zwalą się
pacjenci. Jak zwykle moja koleżanka z zespołu wrzuca do kawy trzy kostki cukru.
– Piję, wyobrażając sobie swoją trzustkę. Kiedyś uda mi się kontrolować poziom insuliny
za pomocą myśli.
– To jest mimo wszystko dużo cukru!
– Nie, jeśli bardzo szybko wypijesz.
Szpatułka ma własne przemyślenia na temat odżywiania: widziałem już, jak układała
kawałki pizzy jedne na drugich i pochłaniała wszystko w ciągu kilku sekund.
– Co robisz?
– Stosuję dietę: jeżeli ułożysz kawałki o tak, w piramidę, żołądek się nie zorientuje.
Zamierza zmieścić się tego lata w kostium kąpielowy, ale nie jestem pewien, czy jej się
uda.
Mówię jej o pacjentce z sali numer 7:
– Fabienne jest przekonana, że niedługo nadejdzie koniec.
Nie lubię słowa „śmierć”. Nie umieramy: dosiadamy tęczowego ogiera, który zabiera nas
na rodeo po chmurach przy dźwiękach Lucy In The Sky With Diamonds.
Nie wiedzieliście o tym? Jeśli się było grzecznym, w zaświaty odprowadzają nas Beatlesi.
A jeśli nie, na drani czeka ktoś, kto śpiewa Cuitas les Bananas.
Dodaję:
– Ona czuje się taka samotna! Czyta i ogląda telewizję, ale bez wizyt dni się dłużą.
Koleżanka uśmiecha się i opowiada mi:
– Kiedyś mieliśmy pacjenta po gastroenterologii. Pan Narcyz, człowiek „bardzo zajęty”.
W recepcji pojawia się bardzo piękna, młoda kobieta:
– Dzień dobry, przychodzę w odwiedziny do pana Narcyza.
– Oczywiście. Jest pani…
– Jego żoną.
Żona przynosi pudełko czekoladek
Godzinę później żona wychodzi. W recepcji inna, równie zachwycająca, młoda kobieta:
– Dzień dobry, może mi pani wskazać salę, w której leży pan Narcyz?
– Pani jest…
– Jego przyjaciółką.
– Przyjaciółką?
– Nie: JEGO przyjaciółką.
– Aaaa…
Przyjaciółka przynosi – zgadnij, co! – czekoladki.
JEGO przyjaciółka wychodzi.
W recepcji młody mężczyzna, bardzo przystojny:
– Dzień dobry, przychodzę w odwiedziny do pana Narcyza. Przynoszę mu czekoladki!
Recepcjonistka, która zaczyna nabierać wątpliwości:
– Jest pan członkiem rodziny?
– Jestem jego partnerem.
A przecież powód hospitalizacji nie miał nic wspólnego z przeciążeniem!
Nieśmiało ryzykuję:
– Może niestrawność po czekoladkach…
Szpatułka śmieje się z byle czego. Jest moją koleżanką z zespołu na Oddziale Ratunkowym
od trzech miesięcy. Jej marzenie? Wyjechać na misję humanitarną do Afryki. Uważa za rzecz
nie do przyjęcia, żeby dzieci cierpiały z powodu niedożywienia. Jest tylko jeden problem:
Szpatułka działa na zasadzie zachcianek, a ta aktualna nazywa się głodówka lecznicza. To nie
pasuje, gdy chce się leczyć głodujących.
– Tę kurację wymyślili Niemcy. Jest bardzo skuteczna.
Jednak nie gniewa się na dobre jadło i dobry napitek (od czasu do czasu pije drinka, żeby
nabrać pewności siebie). Ma lodówkę pełną piwa: nie wiem, czy to dlatego, że pije za dużo,
czy za mało.
Od dnia, w którym jej babcia straciła pamięć, Szpatułka codziennie rano tropi przed
lustrem każdą zmarszczkę i najmniejszy siwy włosek.
Wczoraj powiedziała mi:
– Nienawidzę rozsądnych ludzi, to mnie przeraża.
– Dlaczego?
– Jestem zazdrosna.
Boi się zwłaszcza zestarzeć, nie przeżywszy dostatecznie dużo.
Godzina trzynasta,
na dole
Izolatka numer 2:
Szpatułka przyjmuje pannę Del Ołowio, lat czternaście, bóle w jamie brzusznej.
Nie przyszła sama. Towarzyszą jej matka, ojciec, pięciu braci i dwie siostry, wujek i dwie
ciotki. Na szczęście tylko dziewczyna jest chora. Szpatułka każe gromadce wyjść i bada
pacjentkę.
Zważywszy na takie objawy, jak: ból brzucha, nudności, tkliwość piersi… co wam to
przywodzi na myśl?
Mała podpowiedź: to jest jak długotrwały nieżyt żołądka, trwa dziewięć miesięcy i robi
„ła-ła” jak wyjdzie…
Trzydzieści minut później badania laboratoryjne potwierdzają diagnozę. Szpatułka martwi
się: jak w tajemnicy oznajmić dziewczynie ciążę, gdy tuż obok czeka jej wielkogabarytowa
rodzina? Będzie draka.
Szpatułka ścisza głos i z pełną dyskrecją szepcze małolacie diagnozę.
Dziewczyna rzuca się jej na szyję z okrzykiem: „Tak długo na to czekaliśmy!”
Woła swoją liczną rodzinę, otaczają Szpatułkę kołem. Wszyscy jej dziękują (za co?),
ściskają ją, śpiewają, czytają z jej plakietki na fartuchu imię: jeśli to dziewczynka, obiecują,
że nazwą dziecko tak jak ona. Biegną kupić ciastka do sklepu na rogu… Wir życia, wybuch
radości wokół przyszłej mamy.
A priori, to dobra wiadomość.
Szpatułka: „Nawet ja dałam się porwać: nigdy nie byłam tak szczęśliwa, dowiedziawszy
się, że czternastoletnia smarkula jest w ciąży”.
Ja, izolatka numer 4:
Berta Kaliber, dziewięćdziesiąt dwa lata, siwe włosy, sztuczna szczęka, tyle zmarszczek,
że licząc je, można by zasnąć.
Jej także dolega ból brzucha i została znaleziona, jak klęczała przy łóżku, naga, szukając
truskawek i granatów pod poduszką.
Poza tym że jest zawstydzona, Berta jest też przestraszona: wyciągam do niej rękę, od razu
się odsuwa. Jak sprawić, żeby poczuła się swobodnie?
Często mówię sobie, że kłamstwo nie istnieje. Nie ma więcej kłamstw niż broni
masowego rażenia w Iraku.
Są natomiast prawdy mniej lub bardziej dostosowane do skomplikowanych sytuacji.
Cierpliwie tłumaczę Bercie, dlaczego muszę jej zrobić badanie proktologiczne. Nie
przekonuje jej to.
Nagły impuls: będę kłamać.
Czytałem jej kartę, wiem masę rzeczy o jej rodzinie.
– Nie przedstawiłem się, mam na imię Samuel.
W przebłysku świadomości otwiera szeroko oczy:
– Jak mój wnuczek!
Zgadnijcie, o czym rozmawiamy, Berta i ja? O jej wnuczku!
Są trzy niewyczerpane tematy rozmów z babciami:
1. Pogoda.
2. Ich wnuki.
3. Jedzenie (Przyjdziesz na obiad? Kupiłam dwa kilo wołowiny i trzy kilo ziemniaków,
wystarczy? – Ale babciu, jestem sam! – Nie szkodzi, zabierzesz resztę, będziesz miał na
podwieczorek).
– Wie pani, że moja babcia też ma na imię Berta, tak jak pani?
– Naprawdę?
Nie. Ale co za różnica… Obracam ją na bok. Zakładam rękawiczki i biorę odrobinę
wazeliny na palec (na marginesie: w poprzednim wcieleniu mój palec wskazujący musiał być
naprawdę złym człowiekiem, żeby tak często spotykały go niemiłe przygody…).
– Samuel! Jakie ładne imię! Babcia musi być z pana dumna.
Dyskutujemy o wszystkim i o niczym, rozmawiając rzecz jasna o pogodzie i o tym, jak
zrobi wnukom frytki.
Prawda tego wczesnego popołudnia jest dwojaka:
1. Berta się rozluźniła.
2. Zbadałem ją, a ona nie zachowa po tym nazbyt złego wspomnienia, tyle tylko że spotkała
młodego człowieka, który trochę przypominał jej wnuka.
Mój palec wskazujący szybko odkrywa, dlaczego Berta, lat dziewięćdziesiąt dwa, ma tak
zamglone myślenie. Potwierdza to prześwietlenie jamy brzusznej.
Informacja lekarska o pierwszorzędnym znaczeniu, do uważnego przeczytania i starannego
rozważenia w zaciszu domowym: niechodzenie do toalety przez jedenaście dni z rzędu jest
niedobre dla zdrowia. To tak jak ściek, którego spust jest zatkany korkiem: brak wypróżniania
= maceracja, to przecieka, wyziewy przenikają przez cienką błonę śluzową okrężnicy. Uderza
wam to – dosłownie – do głowy.
Jeżeli Bertę boli brzuch i ma zaburzenia świadomości, to dlatego, że cierpi na zaparcie;
ale zaparcie Berty to tak jakby być na wiecznym rauszu.
Mamy koniec zimy. Tymczasem na Oddziale Ratunkowym jest 69 stopni – to bez wątpienia
najgorętszy oddział w szpitalu. Trzeba dodać, że termostat jest zepsuty: zablokowało go
kopniakiem jakieś dziecko, które odmawiało poddania się badaniu. Dzisiaj dziecko ma
siedemnaście lat i od dziesięciu lat na Oddziale Ratunkowym jest 69 stopni Celsjusza.
Szpatułka i ja musimy, przez całe popołudnie, przeprowadzać następujący schemat
terapeutyczny: „lewatywa/masaż brzucha/usuwanie stolca palcem”.
Berta leży na boku, kompletnie zamroczona. Do roboty, Berto!
„Lewatywa/masaż brzucha/usuwanie stolca palcem”.
Raz ona. Raz ja.
Usuwamy dwa i pół kilograma stolca.
Tyle, ile waży wcześniak.
W miarę jak studenci medycyny opróżniają jej jelita, staruszka powoli odzyskuje zmysły.
Zanim spotkałem Bertę, miałem skłonność do myślenia, że Człowiek nie jest wielki, dobry,
piękny i sprawiedliwy. Że Człowiek nazywa się rzeźbiarzem albo pisarzem, ponieważ potrafi
wyrzeźbić Dawida albo napisać El Desdichado[5]. Człowiek się chełpi, stawia się na
piedestale, ale jest tylko rurą, którą napełnia się górą, a opróżnia dołem.
„Lewatywa/masaż brzucha/usuwanie stolca palcem”.
Raz Szpatułka. Raz ja.
Berta ma dziewięćdziesiąt dwa lata, my – moja koleżanka i ja – po dwadzieścia siedem.
Obchodzimy się z nią z delikatnością i dokładnością. To nie stolec wyciągamy jej z
brzucha, to linijki o pokorze, które uczą nas:
„Nie zapominaj, że jesteś tylko rurą”.
A jednak… uderza mnie pewność: w całych naszych studiach nie ma nic
PIĘKNIEJSZEGO niż to, co robimy dziś po południu.
Zastanawiacie się: co on opowiada? Co jest pięknego w opróżnianiu okrężnicy
dziewięćdziesięciodwuletniej babci?
Nigdy nie zobaczycie, jak dwie młode rury opiekują się jedną starą rurą, tak jak my
opiekowaliśmy się Bertą tamtego dnia.
Musi być coś wielkiego, pięknego i dobrego między tymi trzema kiszkami, które pomagają
sobie wzajemnie na przegrzanym Oddziale Ratunkowym maleńkiego szpitala, zagubionego
gdzieś na tej małej planecie, porzuconej w bezmiarze pustki.
Krótko przed siedemnastą,
w mojej głowie
Co to znaczy być stażystą w szpitalu? To znaczy łamać wiele lat tabu. Stolec, uryna,
seksualność, łamanie podstawowych zakazów. Nikt was do tego nie przygotowuje, nikt was
nie ostrzega, że w kontakcie z naszymi ziemskimi braćmi występuje ten istotny fakt dotykania
ich ciał, oglądania ich nago, bez upiększeń, w starości i chorobie.
Stażysta jest młody. Jest mężczyzną albo kobietą. On/ona idzie do szpitala.
Tam widzi.
Mężczyzna widzi genitalia kobiet. Kobieta widzi genitalia mężczyzn.
Wiecie co?
Wsadzamy do środka rurki i palce.
Berta opanowana, wracam myślami do wczorajszej rozmowy z Wodzem Pocahontas. Jako
studentka robiła badanie proktologiczne osiemdziesięcioczteroletniej pacjentce.
Nazwijmy ją Gloria, Agafia jest już zajęta przez inną babcię, która produkuje szampony.
Zatem Gloria… Długie siwe włosy, pełna godności, kokietka.
I zażenowana…
Tak zażenowana, że w trakcie badania szlocha z upokorzenia na myśl, że jakaś obca
kobieta, w wieku jej wnuczki, wsadza jej palec w tyłek.
Ta historia nie dawała mi spokoju. Staruszka, która płacze ze wstydu…
Od teraz, dzięki Bercie, będę wiedział, jak sprawić, żeby moi pacjenci poczuli się
swobodnie, nawet gdy będę dotykał ich najintymniejszych miejsc…
Wystarczy, że wyjaśnię najbardziej zażenowanym, patrząc im prosto w oczy, kilka
podstawowych prawd:
– Nie jesteśmy szczególnie radzi temu, że dobieramy się do tej części państwa anatomii.
Konieczność nie zna prawa: robimy to dlatego, że szukamy krwawienia, pęknięcia, guza,
zapalenia prostaty itd. W życiu nic nie dzieje się bez powodu: stwierdzenie to odnosi się w
szczególności do badania proktologicznego.
– Uwaga! WIELKIE ODKRYCIE: lekarz, który robi wam badanie proktologiczne, sam też
ma odbyt! On również chodzi codziennie do toalety. Naturalnie, nie wiedzieliście o tym!
Nigdy nie widać, żeby Dr House szedł zrobić kupę albo żeby doktor Meredith Grey wołała do
McDreamy’ego: „Kochanie, zaczekaj na mnie, idę postawić klocka w porcelanie”.
– Odbyt nie jest brudny. Nie, przepraszam, jest brudny. Jest pełen bakterii. Ale jest Ludzki.
A to, co Ludzkie, jest wielkie i jest piękne. Człowiek to ten, który maluje Kaplicę Sykstyńską,
kładzie uśmiech na twarzy Mony Lisy albo buduje z miłości Tadż Mahal. Człowiek to ten,
który pisze Państwo, IX symfonię, albo ten, który syntetyzuje penicylinę i szczepionkę
przeciwko wściekliźnie.
Chcę wierzyć, że gdyby wówczas młoda Wódz Pocahontas powiedziała to Glorii, ta nie
wybuchnęłaby płaczem w trakcie badania. Być może nawet wypięłaby dumnie pierś
wspaniałej Istoty Ludzkiej, wykrzykując:
– Dalej, mamuśka, jestem Sławna Gloria, nie wstydzę się: mój odbyt namalował
Giocondę!
Godzina siedemnasta,
na dole, izolatka numer 5
Słyszę, że pielęgniarka woła mnie po imieniu. Nazywa się Brigitte, co po celtycku oznacza
„siła”. To jest ważne, imiona, słowa. To imię pasuje do niej jak ulał.
Przedstawia mi młodą kobietę o sympatycznej twarzy:
– Proszę! Pani Zapóźno przyszła w sprawie bólu piersi.
Jestem młody, jestem pełen zapału, jestem też trochę durny:
– Robi pani samobadanie?
– Nie.
– Dlaczego?
– Boję się, że coś znajdę.
Wszystko jasne: pani Zapóźno nie szuka, więc nie znajdzie. Kiedy jednak umieszczamy
zdjęcie rentgenowskie na negatoskopie, jest już za późno dla pani Zapóźno. Wszędzie węzły
chłonne i to nie jest angina…
Zmartwiło mnie to… BARDZO! Powiedziałem sobie: jeżeli zbanalizowałem badanie
proktologiczne dzięki starej Bercie, badanie palpacyjne piersi to będzie bułka z masłem!
Ostatecznie okazało się trudniejsze, niż przypuszczałem.
Postępujmy etapami:
– Jak badać sobie piersi?
Palce na mostku, miejsce za miejscem, przesuwamy się stopniowo po gruczole sutkowym
zgodnie z ruchem wskazówek zegara. W prawo, potem w lewo.
– Skąd będę wiedzieć, że coś jest nie w porządku?
Jeżeli jest twarde, okrągłe, a przede wszystkim, PRZEDE WSZYSTKIM, jeżeli ginekolog,
do którego pospiesznie udajecie się na konsultację, wam to powie. On skończył studia.
Dlaczego należy badać sobie piersi?
1. Ponieważ naga kobieta pod prysznicem, która się namydla i dotyka sobie piersi, to jest
Dobre. To jest Piękne. To jest recepta lekarska na pogorszenie nastrojów społecznych. I to jest
Sexy.
2. Ponieważ tak długo, jak nie będziemy budzić się rano z karteczką samoprzylepną z
czerwonym napisem „RAK” na sutku, samobadanie pozostaje dla kobiet
najłatwiejszym/najtańszym/najszybszym/najskuteczniejszym sposobem, aby nie dosiąść
tęczowego kucyka zbyt wcześnie.
3. Ponieważ tysiące ludzi gotowe byłyby zabić, żeby być na waszym miejscu.
4. Powtórzmy zdanie mojej pacjentki: „Boję się, że coś znajdę”.
Dziecko schowane przed potworami pod kołdrą też się boi. Ale jeśli potwór już jest w
pokoju, chowanie się pod kołdrą was nie uratuje. Wiecie co, dziewczyny? Odrzućcie kołdrę:
stańcie na łóżku i kopnijcie potwora w jaja! Każde samobadanie jest warte tyle, ile dobry
kopniak.
Pacjentka, pani Zapóźno, nalega: chce wiedzieć, co jest nie tak na rentgenie.
– Ma pani powiększone węzły chłonne śródpiersia i dwustronne guzki płucne, coś w
rodzaju zwojów nerwowych. Trzeba je zbadać i sprawdzić, o co dokładnie chodzi.
– Czy to coś poważnego?
– Być może…
Spojrzenie kobiety, okno otwarte na grób, nie pozostawia żadnych wątpliwości.
Zrozumiała. Jej oczy? Oczy istoty ludzkiej postawionej wobec własnej ostateczności. Ona
umrze.
Badajcie sobie piersi. Nie cierpimy, kiedy kobiety umierają w wieku czterdziestu pięciu
lat.
Dam wam inny przykład: pacjentka z sali numer 7, na piątym piętrze. Znowu ona. Byłem
tam w dniu ogłoszenia wyroku. Zanim ukazała się szara cera, zapadnięte oczy i wyniszczony
wygląd, ta kobieta to było coś! Cała w szmince i kokieterii. Jesteśmy w gabinecie u
specjalisty. On wypala nazwę jej choroby. Ona uśmiecha się, ściskając zęby, ściskając
torebkę, ściskając wszystko, co może ścisnąć i co jeszcze jej się nie wymyka.
Mówimy jej o zabiegach, lekarstwach itd. Zgadza się bez mrugnięcia, elegancka i dumna:
– Będę walczyć, miałam gorzej w życiu.
Jest przekonująca: nawet ja jej wierzę.
– Mój syn Thomas jest studentem medycyny – powiedziała. – Na czwartym roku. Jest
najlepszy w swojej grupie.
To jej nie uratuje, ale skoro myślenie o tym jej pomaga…
Kiedy lekarz kończy swoją listę atrakcji – a ona wciąż się uśmiecha – podaje jej receptę,
sławetną RECEPTĘ.
– Co to jest?
Szef, z najoczywistszą miną:
– Recepta na perukę. Zobaczy pani, robią to bardzo dobrze.
Peruka. Słowo padło. Rozluźnia uścisk, rozluźnia szczęki, jej maska opada, a ona po raz
pierwszy płacze. Jest jeszcze młoda, a jednak płacze dyskretnie, jak starzy ludzie: małymi
kawałkami.
Podnoszę oczy: jej włosy są przepiękne.
Ani jednej białej nitki w czerwonej materii włosów. Tylko ciasny kok, ten sam kok, który
robi od lat.
Teraz, kiedy Kobieta-Ognisty Ptak wkłada szpitalną koszulę, można by sądzić, że ktoś
wciąga wielki żagiel na maszt, cały z kości. Mój problem ze statkami? Są stworzone po to, aby
odpłynąć w siną dal.
Godzina osiemnasta,
na dole, izolatka numer 3
Przedstawiam się młodej nowicjuszce, Marii-Witriol. Ona nie mówi, ona szepcze. Czuć,
że jest przekonana, że Bóg jest wszędzie, że słucha wszędzie. Najwyraźniej trochę obawia się
tego, co mógłby usłyszeć. Tak, Bóg jest nawet w izolatce numer 3 małego szpitala. Jej słowa
są powolne, język ciężki… Chce mi się spać.
– Trwałam… w modlitwie… kiedy… poczułam… obecność… i wtedy… BACH!
Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś mówił BACH równie nieprzekonująco. Wypowiada BACH
tak, jakby spowiednik wypowiadał, paląc się ze wstydu: „Do jasnej Anielki!”
Ja:
– Tak, BACH? I?
– Poczułam nagłe zaparcie.
– Słucham?
– Miałam dreszcze w klatce piersiowej i jelito mi się zablokowało. BACH…
– Ostre zaparcie?
– Tak, właśnie, ostre zaparcie. BACH! Jakby Bóg mi się objawił.
– Przez przewód pokarmowy?
– Tak. I przez mrowienie w całym ciele.
Potwierdzając moje przeczucie, dodaje szeptem:
– Bóg jest wszędzie.
Tej nocy, zamiast rozprawić się z konfliktem izraelsko-palestyńskim, nasz Pan wolał
torturować okrężnicę młodej nowicjuszki. Niezbadane są ścieżki Pana.
Jestem zawsze bardzo bezradny wobec przejawów boskości: byłoby mi głupio
przeciwstawiać się Wielkiemu Szefowi, wybawiając młodą damę od tak straszliwej kary, jak
ostre zaparcie. Co Bóg uczyni, mały stażysta niech nie usuwa. Ponieważ jestem bardzo
tchórzliwy, wołam pielęgniarkę, specjalistkę w dziedzinie psychiatrii: w razie kłopotu dogada
się bezpośrednio z Bogiem. Ma na oddziale dwóch, którzy twierdzą, że są Jezusem z Nazaretu.
Otwieram drzwi izolatki numer 3, opuszczam izolatkę numer 3, zamykam drzwi izolatki
numer 3, chwytam za klamkę izolatki numer 6, pcham, wchodzę, zamykam drzwi izolatki numer
6. Czasem Oddział Ratunkowy wygląda jak wodewil. Brakuje szafy i schowanego w niej
kochanka. Są dni, gdy operetka ustępuje miejsca tragedii antycznej. Szpital jest teatrem: w nim
śpiewamy o tym, kim jesteśmy, co nami powoduje, co nas porusza. Na dobre i na złe, to
miejsce jest alchemicznym destylatorem, z którego wypływa oczyszczona ludzkość chora na
życie.
Przechadzam się, śpiewam o tym, co widzę: o tyglu, gdzie ludzie cierpią, śmieją się,
zmieniają. I o innych, pochylonych nad tym wszystkim, którzy się z tym zmagają lepiej lub
gorzej.
Jest miłość, złość, śmiech, strach, nadzieja. Pośrodku Ludzie. Z historiami do
opowiedzenia: o Życiu.
Śpiewaj, o muzo, historię o ludziach, człowieku leżącym i tym, który stoi! O pani Czarce,
lat sześćdziesiąt siedem, izolatka numer 6, przybyłej na Oddział Ratunkowy w powodu
podrażnienia, które pojawiło się tam, gdzie nie powinno…
– Kiedy odbyła pani ostatni stosunek płciowy?
Ona się śmieje, ja się czerwienię. Coś mi umyka, ale co?
– Każdej nocy od prawie czterdziestu lat.
Ponieważ nie wyglądam na kogoś, kto zrozumiał, pomaga mi trochę:
– Mój ostatni klient wyszedł przed chwilą, o czternastej.
Wtedy ja – mały chłoptaś – wygłaszam to nadzwyczaj głupie zdanie:
– Pani jest trochę prostytutką?
Tak jakby można było być „trochę” rzeźnikiem albo „trochę” palaczem w kotłowni.
– A nie, nie, nie trochę, jestem stuprocentową kurwą!
Kobieca tajemnica: jest cudowna, gdy to mówi, nie ma w niej ani cienia wulgarności.
Fanny Ardant, z cygarniczką i szminką na ustach, nie byłaby elegantsza. Wymawia „kurwa”,
jakby śpiewała Ave Maria albo recytowała „Kiedy ranne wstają zorze” po włosku.
Jestem purpurowy, ona triumfuje:
– To z powodu wieku nikt się tego nie spodziewa. Tymczasem, jak mawia moja koleżanka
Klaudia, która jest starsza ode mnie: „Jeżeli kurwa jest najstarszym zawodem świata, to
wyobraź sobie starą kurwę!”
Mam szczerą ochotę wziąć ją w objęcia, tu, teraz, ale z powodu świata, na jakim żyjemy,
byłoby to dziwne i dwuznaczne. Daję jej receptę, nie szczędząc porad na temat infekcji
przenoszonych drogą płciową.
Ja, w wieku lat dwudziestu siedmiu, udzielam lekcji o infekcjach kobiecie
sześćdziesięciosiedmioletniej, która wie na ten temat więcej niż sympozjum wenerologów na
metamfetaminie. Potem oddala się niczym królowa. Albo jak Fanny Ardant z cygarniczką w
dłoni i karminową szminką na ustach.
Tak, naprawdę prawie jak ona.
Krótko przed dziewiętnastą,
izolatka numer 2
Pan Holmes przychodzi na ostry dyżur, ponieważ boli go łokieć, kiedy to robi.
To: biorę prawą rękę i macham nią gwałtownie we wszystkie strony.
– Kiedy pan tego nie robi, nie boli pana?
– Nie.
– Więc po co pan to robi?
– Ruszając, prowokuję ból. Wiem o tym i korci mnie, żeby spróbować.
Logika jest niepodważalna: macha ręką tak, jak drażni się aftę koniuszkiem języka.
– Dlaczego nie skonsultował się pan ze swoim lekarzem rodzinnym?
– Nie chcę mu przeszkadzać, jeśli to nic poważnego.
Tak, bo do mnie, Sherlocku, możesz przychodzić, machać mi ręką przed nosem i bez
problemu marnować mój czas.
Znowu niepodważalna logika.
Patrzę mu prosto w oczy ze zrozpaczonym wyrazem twarzy:
– Mogę powiedzieć panu z całą pewnością, że nic panu nie dolega!
Westchnienie ulgi:
– Widzi pan! Dobrze zrobiłem, że nie poszedłem do lekarza rodzinnego, bez potrzeby
zawracałbym mu głowę.
Jakże bym chciał być Jamesem Moriartym tego pana Holmesa.
Obraz: wodospady.
Słowo: przemoc.
Miałbym mu tysiące rzeczy do powiedzenia, ale jestem zmęczony. Zadowalam się jednym
„do widzenia panu”.
Godzina dziewiętnasta,
na dole, izolatka numer 4
W tym zawodzie siada się na huśtawkę emocjonalną około 40 000 razy dziennie. Mordęga.
Kiedy wchodzę do izolatki numer 4 z żądzą brutalnego mordu i obrzędów ofiarnych, wpadam
na dwie urocze papużki nierozłączki. Dziadzio Rama i Babcia Sita.
On upadł, wkładając kapcie. Brigitte przyprowadza ich do mnie, tłumacząc:
– To jest lekarz stażysta, dobrze się wami zajmie, ale w zamian za to musicie mu
opowiedzieć waszą historię. Jest piękna, a on uwielbia piękne historie.
Babcia:
– No więc wkładał pantofle, ale były za duże, więc się pośliznął.
– Nie! – wykrzykuje Brigitte. – Nie tę historię. Tę drugą, dawną, o tym, jak się
poznaliście!
– A! Pierwszy raz zobaczyliśmy się na Boże Narodzenie, miałam dwadzieścia trzy lata.
Ponownie spotkaliśmy się w wieczór sylwestrowy. Poprosił mnie o rękę, powiedziałam „tak”.
Nie piliśmy. Za to dużo tańczyliśmy… To było sześćdziesiąt cztery lata temu.
Otula go spojrzeniem, jakby miał dwadzieścia lat, gotów znowu zaprosić ją do tańca.
Śmieję się i mówię:
– Żałuje pani?
Uśmiech:
– Na to już jest za późno…
Potem:
– Ludzie plotkowali, kiedy się pobraliśmy. Mówili, że żenił się ze mną dlatego, że byłam
w ciąży. To była nieprawda, zresztą urodziłam dopiero dwa lata później. Zapewniam pana!
Jakbym ja, z wyżyn moich dwudziestu siedmiu lat i mojego nieuporządkowanego życia,
miał im cokolwiek zarzucać.
Podczas mojego badania Dziadzio jest spokojny. Wpatruje się w pustkę i milczy.
– Dał mi pięknego chłopca, tak, pięknego chłopaka. Umarł w wieku czterdziestu trzech
lat… Takie jest życie… Spał i nagle PACH! Koniec. Coś mu pękło w głowie. Na szczęście
mam wnuczkę…
Ona długo mówi, on długo milczy, ja długo słucham.
– …bardzo się cieszę, bo w przyszłym tygodniu mamy wizytę u neurologa. Zrobi coś dla
niego.
Wskazuje go i szepcze:
– Ma alzheimera… Pani neurolog da radę mi go obudzić, mojego starego tancerza, co?
Całuje go, ja zszywam mu ranę na czaszce.
Czytam w jego karcie:
„Początek demencji starczej”.
Napisane czarno na białym.
Nie istnieje żadne skuteczne lekarstwo na alzheimera.
– Neurolog mi go obudzi, prawda?
Patrzę na swoje buty włoskiego tancerza.
Myślę w ciszy.
Nie, proszę pani.
On będzie dalej milczał, pani będzie dalej mówiła i miała nadzieję, że pani stary tancerz
się obudzi.
Długo.
Pyta mnie o zdanie.
Nie odpowiadam.
Ale modlę się do Małego Boga Starych Zakochanych: pewnego dnia, Babciu, on się
obudzi i poprowadzi cię do tańca.
Zrobi to.
Długo.
Krótko przed dwudziestą,
w windzie
Kobieta-Ognisty Ptak i ja? Nasze drugie spotkanie miało miejsce na początku jej leczenia.
Pamiętam, jakby to było wczoraj: na korytarzu ona podnosi na mnie oczy, ja spuszczam
moje. Małe olśnienie. To nie przypadek. Ona ma coś, czego ja szukam, moja twarz kogoś jej
przypomina. Czyż nasze ludzkie życie nie byłoby prostsze, gdyby w chwili narodzin pojawiał
się biały ślad stóp tam, gdzie powinniśmy stawiać kroki, rozciągał się od porodówki, biegł
przez Ziemię i rysował na płaszczyźnie świata wszystkie nasze drogi tam i z powrotem,
wszystkie nasze przyszłe ścieżki, aż do nieuchronnego miejsca, gdzie kończyłoby się nasze
życie? Nie wiem, czy nasze życie byłoby łatwiejsze, ale biały ślady małych stóp Kobiety-
Ognistego Ptaka i moich krążą wokół siebie dokładnie od momentu, w którym lekarz otwiera
drzwi swojego gabinetu, aby wpuścić ją do środka. To, co zaczęło się od maleńkiego zawrotu
głowy, przekształciło się w słowo. Dużo słów. Ja miałem coś do powiedzenia, ona chciała
wszystko usłyszeć.
Godzina dwudziesta,
na górze, sala numer 7
– …i wypnie dumnie pierś, mówiąc do mnie: „Dalej, tatuśku, mój odbyt namalował
Giocondę!”
Kobieta-Ognisty Ptak parska śmiechem.
Natychmiast jadę dalej z następną śmieszną historią. Nie daję jej kościom policzkowym
ani chwili wytchnienia. Kiedy się śmieje, wydaje mi się, że nad jej głową widzę podarunki
dobrodziejstwa życia. Rysują się jakby małe naczynka w kształcie czerwonych serc, które
napełniają się krwią.
Prostuje się, po czym prosi, żebym uważnie posłuchał jej dowcipu:
– Przychodzi człowiek przed oblicze Boga i pyta go: „Boże, czym jest dla ciebie
wieczność? – Phi! Dla mnie wieczność to zaledwie minuta. – Boże, czym jest dla ciebie
miliard euro? – Phi! Dla mnie to zaledwie jedno euro. – Słuchaj, Boże, nie masz jednego
euro? – Bóg: Poczekaj minutę”.
Pytam ją, mając głęboką nadzieję, że nie zada mi tego samego pytania:
– Wierzy pani w Boga?
– Nie, Bóg nie istnieje, ponieważ nie ma ze mną Thomasa.
Kobieta-Ognisty Ptak ma rację: dla matki to jest niezbity argument.
– Opowiedz mi raczej o Blanche!
– Stażystce z piątego piętra? Tej, która się panią opiekuje?
– Tak. Przychodzi i wychodzi, kieruje leczeniem, wie o mnie wszystko, ja nie wiem o niej
nic.
Spontanicznie mówię:
– To, co uwielbiam u Blanche, to jej sprzeczności. Twierdzi, że jest łagodna, ale uderzyła
w twarz mężczyznę, który rzucił: „Kiedy człowiek patrzy, jak się ruszasz, to wie, że musisz
być ostra w łóżku”.
Dostał w pysk, aż zadudniło. Elegancka, ale drobiazgowa. Typ silnej kobiety, przy której
Dita Von Teese[6] może się schować.
– Od kiedy jesteś w niej zakochany?
O mało się nie uduszę:
– Co pani opowiada! Blanche i ja? Nigdy!
Uśmiecha się z pewną siebie miną:
– Kiedy byłam młoda, chciałam kochać się z milionami różnych chłopców. Potem
poznałam ojca Thomasa. Chciałam kochać się tylko z nim, ale robić to miliony razy. Są ludzie,
przy których człowiek bardzo szybko się orientuje, że to nie tylko zwykła kwestia płynów
ustrojowych.
– Blanche i mnie zdarzyło się parę razy. To się nie powtórzy. Za bardzo się różnimy, ona
jest… Blanche… To… Po prostu, tak to jest.
– Nie dowiem się więcej?
Wzruszam ramionami, kręcę głową. Blanche jest białym rycerzem piątego piętra, tą, której,
jak sama mówi, „nigdy nic się nie przytrafia”. Stażystką na Oddziale Opieki Paliatywnej…
Ktoś to musi robić. Opiekuje się umierającymi (miałem napisać chorymi na raka, ale się
rozmyśliłem: są tysiące sposobów na bycie umierającym. Co najmniej tyle, ile sposobów na
to, żeby dobrze żyć i korzystać z istnienia). Jej narzeczony, jej pierwsza wielka miłość,
porzucił ją przed ołtarzem. Wywnioskowała z tego, że miłość ma gorzki smak i zapach zimnej
świecy. Lewym okiem obnosi się z zarozumiałością, prawym okiem z pogardą.
W rzeczywistości kocha ludzi i płacze, gdy zobaczy na ulicy przejechanego kota. Ale to jej
tajemnica i nikomu nic do tego.
Kiedy pytam ją, dlaczego studiuje medycynę, mówi, że jej ojciec chciał, żeby poszła do
szkoły handlowej, ona opowiedziała umierającej babci o swoim pragnieniu, żeby leczyć, być
doktorem.
Bardzo ją kochała, ale ona i tak umarła. To się często zdarza.
Kiedy szli za trumną, na liście napisanym przez staruszkę przed śmiercią zapisywało się
jej przeznaczenie: „Blanche będzie studiowała medycynę, nic innego. A kiedy zostanie
lekarzem, ja, tam na górze, będę z niej dumna”.
Jej ojciec nigdy więcej nie wspomniał o szkole handlowej. Kiedy będzie składać
przysięgę Hipokratesa, pomyśli bardzo mocno o swojej babci.
Pacjentka wyrywa mnie z zadumy:
– A pozostali stażyści?
– Jest ich czworo: Szpatułka, Amélie, Kot i Anabelle. Szpatułka jest ze mną na Oddziale
Ratunkowym. Anabelle jest na gastroenterologii, ale w tym tygodniu ma dyżury nocne w
pogotowiu. Amélie jest na konsultacjach lekarskich. Robi medycynę ogólną w szpitalu.
Przezwaliśmy ją „Perfekcja”, bo nigdy nie popełnia błędów. Będzie równie zdolna jak Wódz
Pocahontas. Kot jest stażystą na chirurgii. O nim opowiem pani jutro. Robi się późno.
– Myślę, że powinieneś zwracać się do mnie po imieniu. Byłeś tam w dniu, w którym
dowiedziałam się o swojej chorobie. Daje ci to pewne przywileje.
– Jak mówienie po imieniu?
– Jeden człowiek mówiący drugiemu człowiekowi, że jego koniec jest bliski: nie ma nic
intymniejszego. Byłeś tam, widziałeś moje oczy. Płakałam. Ujrzałeś mnie zupełnie nagą w
moim człowieczeństwie. Więc mów mi po imieniu.
– Tak, proszę pani.
Śmieje się.
– Do swoich rodziców zwracasz się per „ty”?
– Tak.
– Ale ich szanujesz?
– Tak.
– Więc mów mi per „ty”, ale mnie szanuj.
– Tak, proszę pani.
Krótko przed dwudziestą pierwszą,
na górze
Robi się późno: Fabienne odnosi tacę z posiłkiem pacjentki. Niczego nie tknęła. Ledwo
wypiła trochę wody.
– Od lat nurtuje mnie jedno pytanie – mówi do mnie pacjentka. – Dlaczego tak długo
czekamy na Oddziale Ratunkowym? To jakiś sekret? Rodzaj tajemniczego trójkąta
bermudzkiego, który tworzy się w poczekalniach i rozszerza minuty w godziny?
Śmieje się. Myślę o pacjencie z dzisiejszego wieczoru i jego „bolącym łokciu, gdy
macham we wszystkie strony”. W kieszeni fartucha mam pełno kartek z konsultacji takich jak
ta.
Pan Argan, lat dwadzieścia osiem. O trzeciej w nocy postanowił pójść na ostry dyżur.
Zachciało mu się, tak jak zachciewa się siku:
– Od trzech miesięcy mam ziemistą cerę. W tym tygodniu jest zupełnie szara.
Powiedziałem więc sobie: „Józiu, zrób coś!” Zrób sobie tomografię NMR-em w celu
wyeliminowania raka, przerzutów lub czegoś jeszcze poważniejszego.
(Wiedzcie, że nie ma nic poważniejszego niż przerzuty i że nie robi się tomografii NMR-
em o godzinie trzeciej w nocy…)
Ja, bardzo ironicznie:
– Rak? Czego? Koloru cery?
Pan Argan, bardzo zaniepokojony, wyjeżdża z tym pamiętnym zdaniem, za które obrażą się
wszyscy trzydziestolatkowie (którym odradzam posuwać się dalej):
– Proszę na mnie spojrzeć! Coś jest nie tak! Mam dwadzieścia osiem lat, ale wyglądam na
trzydzieści jeden!
Sądząc, że żartuje, bo między dwadzieścia osiem a trzydzieści jeden nie ma o co kruszyć
kopii, podbijam stawkę:
– To dlaczego nie od razu trzydzieści dwa?
A pan Argan, spanikowany, dotykając swojej twarzy:
– CO? WYGLĄDAM, JAKBYM MIAŁ TRZYDZIEŚCI DWA LATA?!?!?
Pacjentka pęka ze śmiechu.
– Chce pani wiedzieć, dlaczego tak długo czeka się na Oddziale Ratunkowym?
Poczekalnie są pełne panów Arganów. Ale wie pani, jaki jest drugi sekret lekarzy Oddziału
Ratunkowego? Jesteśmy tu TAKŻE po to, żeby uspokoić pana Argana.
Godzina dwudziesta pierwsza,
na górze, przed wyjściem
– Słucha mnie pani?
– Nie, jeśli mówisz do mnie per „pani”.
Krzywię się, nie dam rady. Kobieta-Ognisty Ptak daje znak, że nie szkodzi.
– To przyjdzie później!
– Kiedyś na Oddziale Ratunkowym była pewna pani, Henrietta, dziewięćdziesiąt trzy lata.
Jest stara i chora psychicznie, nie zdaje sobie już z niczego sprawy i wszystko jej się myli.
Czeka na korytarzu na Oddziale Ratunkowym. Na którymś piętrze ma się zwolnić miejsce. Wie
pani, szpital to wieczna gra w gorące krzesła. Henrietta jest we mnie zakochana: za każdym
razem, gdy przechodzę, dostaje mi się gromkie „Dziwka!” To wielki przywilej: inni stażyści
przechodzą, ona ani piśnie. Ale mnie się dostaje „Dziiiiiwka! Dziiiiiwka!” Nie ma to jak
subtelna uwaga. Za dziesiątym razem odwracam się w stronę ekipy, przybieram minę karibu
złapanego w światła reflektorów terenówki w środku kanadyjskiej zimy i rzucam: „Jak ona
zgadła, co robiłem wczoraj w nocy?” Wybuchają śmiechem. Dodaję: „Nie, tak naprawdę to
nie wie, bo mówiłaby duże gorsze rzeczy”. A wtedy, bez żartów, z korytarza dobiega nowy
refren: „Suka niemyta”. Ja, do ekipy: „Cóż! Chyba się domyśliła”.
Pacjentka się uśmiecha, nieco różu zabarwia jej zazwyczaj bezkrwiste policzki.
– Uwielbiam zakochane we mnie babcie…
Ustawiam swoje krzesło w kącie.
– Obiecaj mi, że się zabawisz – mówi znienacka. – Obiecaj mi.
Obiecuję. Umierającemu się nie odmawia.
Godzina dwudziesta pierwsza,
na zboczu wiodącym do domu lekarza
Dawno zapadła noc. Zziębnięty do szpiku kości, zaciskam poły uszytego ze skóry zwierza
płaszcza, kupionego w rzymskim szmateksie. Lew bez swojego futra jest niczym. Moje
przypomina cielsko lwa nemejskiego. Jestem zupełnie zmarzniętym zwierzakiem.
Odwracam się i przyglądam się szpitalowi, gdzie za jednymi oknami zapalają się światła,
a za innymi gasną. Struktura budowli jest dość niecodzienna: przypomina ogromne drzewo,
jesion z betonu o jakby człekokształtnej budowie. Architekt wszystko zaplanował, rysując
pionowy rzut:
Pierwsze piętro: ortopedia i rehabilitacja funkcjonalna. Dobrze skonstruowane ciało,
które stoi na solidnych podstawach.
Drugie piętro: chirurgia przewodu pokarmowego i gastroenterologia. Dobrze odżywione
ciało z OGROMNYM brzuchem.
Trzecie piętro: kardiologia i pulmonologia. Serce bije, płuca się wzdymają. Wszystko
się dotlenia.
Czwarte piętro: neurologia i geriatria. Myśl powstaje, potem zanika. Czwarte piętro?
Wszystkie wspomnienia miasta leczą się tam wcześniej czy później.
Na koniec obrzeża tego zdumiewającego szkieletu:
W korzeniach podziemia: Oddział Położniczy i Ratunkowy. Tam w każdej chwili
podtrzymuje się płomień, płomień walki o Życie.
Na górze, na najwyższych gałęziach, na piątym i ostatnim piętrze: onkologia i Oddział
Opieki Paliatywnej. Soki już tam nie dopływają i suche liście wyrzucane są w ciemne niebo.
Walka jest zakończona.
Moim zdaniem jest sens w tym pionowym układzie. Jest to, co podziemne, co zmaga się i
walczy. Jest to, co się wznosi, co leczymy i co potem milknie, tam, gdzie gasną światła.
Jest wściekłość i wrzask. Zaciśnięte pięści. Walka.
Jest wielka rezygnacja i pokój. Szeroko otwarte ramiona.
Jestem ja.
Na dole.
Jest pacjentka z sali numer 7.
Na górze.
Dzień drugi
Back to You
Revolver
Krótko przed ósmą rano,
w drodze do szpitala
Przyciskam słuchawki do uszu. Nowy kawałek Neila Younga, nowy podryg. After the Gold
Rush to najpiękniejsza piosenka na świecie (poza wszystkimi innymi, nigdy nie mogę się
zdecydować…).
Dzisiejszego ranka przemarznięty stażysta przybywa, stepując, pod budynek.
(Ważna uwaga: robiąc moonwalk, sprawdzać, czy jestem sam przy wejściu. Sprzątaczka
już nigdy nie będzie patrzeć na mnie tak, jak dawniej…)
Godzina ósma,
szpitalna rejestracja
Jeżeli zegar jest punktualny, to ja jestem spóźniony. Nadszedł czas, aby wdziać mój biały
kostium superbohatera.
Królewski błękit już zarezerwował sobie Superman, a czarny Batmana nie pasował:
spróbujcie powiedzieć chorym „wyleczymy was” w przebraniu przedsiębiorcy
pogrzebowego…
Na Oddziale Ratunkowym w drodze do szatni dla mężczyzn przechodzi się obok szatni dla
kobiet. Przed wyziewami potu, taniego piżmowego dezodorantu i starych, zimnych butów jest
zapach olejku z gardenii i szminki do ust. Świat zawsze będzie się dzielił na dwa: na te, które
się myją, i na tych, którzy polewają się perfumami…
Zapach piątego piętra przywiera do mojego kitla. Choćbym prał go sto razy, to i tak
zostanie ślad po mojej niekończącej się bieganinie tam i z powrotem.
Na górze Kobieta-Ognisty Ptak zaparła się i nie odpuszcza:
– Żadnej morfiny. Będę tu do samego końca, z niezmąconym umysłem.
Ekipa i ja codziennie przychodzimy przemówić jej do rozsądku. Bo ona cierpi, a my mamy
nadzieję, że jej ulżymy.
Obserwuje nas z pobłażaniem, zna prawdę: wszyscy – ekipa lekarska i ja – chcemy, żeby
się zgodziła po to, żeby się uspokoić, bo śmierć jest bolesna i przerażająca: to co, że stykamy
się z nią każdego dnia; każdego dnia tak samo się jej boimy. Każdy przychodzący lekarz stara
się wrzucić swój kamyk do ogródka:
– Żadnych środków przeciwbólowych? Jest pani pewna?
Albo:
– Nie zostawimy pani w takim stanie!
Wczoraj było już tego za wiele. Kobieta-Ognisty Ptak podniosła głos i z miną matki, która
udziela synowi lekcji, poklepała mnie po policzku:
– Niepotrzebnie się wszyscy tak martwicie: mój stan nie oznacza, że umrę, ale że dotarłam
do końca życia.
Otóż to: nie śmierć, nie, ale koniec życia. Po prostu. Dla niej różnica jest kolosalna.
Zachowuje pogodę ducha w bólu i końcu życia. Czy kiedykolwiek dostatecznie zastanawiamy
się nad sensem niektórych słów? Palą jak oparzenie papierosem, ale nadają sens.
Przed dziewiątą, na dole,
Ostrzeżenie Konsultacje i anegdoty opowiedziane w książce są autentyczne: przydarzyły się i przydarzają każdego dnia w naszych szpitalach. Z oczywistych względów zmieniłem nazwiska (według własnej fantazji), wiek (jako dżentelmen postarzałem mężczyzn, a odmładzałem kobiety) i płeć (wszystkie kobiety będące w ciąży i/lub rodzące w trakcie opowieści są w rzeczywistości mężczyznami!). Najgorsze gafy, jakie tylko mogłem popełnić, przypisałem kolegom i koleżankom… Historia, choć opowiedziana w pierwszej osobie, nie jest moją osobistą, zainspirowały mnie do niej doświadczenia licznych przyjaciół, lekarzy oraz pacjentów; wszedłem w ich skórę i przełożyłem ich uczucia. Występujące tutaj salowe, lekarze, pielęgniarki i stażyści istnieją naprawdę, miałem niebywałe szczęście z nimi pracować.
Dla A.: jestem dalszym ciągiem Ciebie. Dla moich rodziców, którzy byli u mojego boku w czasie Strasznej Zimy. Dla tych, którzy leżą, i dla tych, którzy ich podnoszą.
Zapada noc, czyli śmierć I Cień, który nie był, się kończy. Tylko zarysem w noc możesz wejść, Sobie równy, choć tego nie chcący. […] Nie masz ubrań, nic nie masz przy sobie Poza tym, czym jesteś – swym ciałem. Fernando Pessoa Inicjacja[1] Niebo krzyczało, ziemia grzmiała. […] Gilgameszu! Na co ty się porywasz? Życia, co go szukasz, nigdy nie znajdziesz! Kiedy bogowie stwarzali człowieka, śmierć przeznaczyli człowiekowi […] Anonim Epos o Gilgameszu[2] Jeżeli zaprosisz na przyjęcie ludzi, którzy mają tę samą grupę krwi, ale im o tym nie powiesz, to będą rozmawiać o czymś innym. Jean-Claude Van Damme
Dzień pierwszy All Along The Watchtower Bob Dylan Siódma rano, korytarz na Oddziale Ratunkowym Nie cierpię zaczynać dnia od próby samobójczej. Pani A Niechto połknęła czternaście tabletek z jednego opakowania, dziewięć z drugiego i osiem z trzeciego. Obudziła się dwa dni później, zamroczona prochami. Jej siostra biła ją po twarzy, wołając o pomoc. Pierwsza morfologia krwi potwierdza nasze badania: przeżyje. Z wątrobą w strzępach i wbrew własnej woli, ale przeżyje. Płacze w swojej izolatce zapatrzona w białą ścianę. Nie wiem, co ona tam widzi, ale jej wzrok wbił się w ścianę z siłą młota pneumatycznego. Wchodzę: – Nie udało mi się – mówi na powitanie. Tłumaczę, że jej się udało, bo żyje. – Pan nie rozumie. – To prawda, nie rozumiem, ale mogę pani opowiedzieć pewną historię. Wciąż ledwo żywy po wczorajszej imprezie, biorę krzesło i uwalam się na barierce łóżka jak na barze w knajpie, która mogłaby nazywać się Café Ostatniej Szansy. Opowiadam jej Historię, Wielką, Piękną Historię, tę samą, którą wyciągam za każdym razem, gdy na mojej drodze lekarza staje kandydat na samobójcę. Byłem na stażu u pewnego internisty. Nazywał się doktor Octopus Kiszot. Paskudny typ, nie cierpiałaby go pani. Przyjmujemy niepełnosprawnego pacjenta, pana Łazarza. Jego wózek inwalidzki jest za duży, żeby przejechać przez drzwi wejściowe, więc wjeżdża do gabinetu wyjściem. Rutynowe badanie, rozbieramy go. Skóra lewej ręki jest przylepiona do tułowia. Obie nogi pokurczone przez zrosty na udach, wygięte w przerażającej pozycji. Jego ciało to jedno wielkie pole bitwy, całe powykręcane od blizn. Wszędzie stare oparzenia trzeciego stopnia. Z czym mi się kojarzy? Ze stopioną świecą. Płomień nie oszczędził niczego, a zwłaszcza knota: jego twarz spływa, prawy policzek przypomina woskową łzę. A jednak uśmiecha się szeroko kikutem ust. Opowiada o swoich planach, o ostatnich podróżach, o swojej nowej dziewczynie, która jest w ciąży. Ona nosi ich pierwsze dziecko. On zastanawia się, rozgorączkowany, czy kupić farbę różową, czy niebieską. Wolałby różową, ale jeśli będzie chłopiec, to też cudownie. Patrzę na tego człowieka, naznaczonego ogniem. Patrzę, jak żyje, radosny i pełen entuzjazmu. Nie rozumiem. Coś mi się tu nie zgadza. Opuszcza gabinet. Poczciwy doktor Octopus Kiszot odwraca się w moją stronę: – Zgadnij, jak sobie to zrobił! To, ten abstrakcyjny eufemizm ma oznaczać przeobrażenie jego zdrowego ciała w kawał zastygłej lawy. – Cztery lata temu nalał benzyny do wnętrza samochodu i na pełnym gazie wjechał w mur. Chciał umrzeć. Pani A Niechto słucha mnie.
– Patrzyłem na tego człowieka i widziałem, że był szczęśliwy. Nie mówię nic więcej. Zabieram łokieć z baru i nie płacę rachunku. Odsuwam taboret i opuszczam Café Ostatniej Szansy, zostawiając kelnerkę o wielkich, smutnych oczach samą. Niewiele w życiu mam, ale mam opowieści. Spotykam ludzi w łóżkach albo na wózkach inwalidzkich, istoty ludzkie, które stawiają pytania mojemu człowieczeństwu. Nie jestem egoistą: tymi pytaniami dzielę się z innymi pacjentami. Tymi pytaniami splatam wątki ludzkich losów. Krótko przed ósmą, w windzie Śmigam na piąte piętro odwiedzić pacjentkę leżącą w sali numer 7. Wygładzam pomięte ubranie. W szpitalu pod kitlem noszę czerwone koszule kanadyjskiego drwala. Na nosie okulary w czarnych oprawkach. Zapuszczam bardzo jasne blond wąsy i nie waham się nadać mojemu głosowi bardziej poważnego tonu. W ten sposób wyglądam na starszego niż w rzeczywistości. To budzi zaufanie pacjentów. Mieć wrażenie, że jest się leczonym przez prawdziwego lekarza, to już pięćdziesiąt procent wyzdrowienia. Efekt placebo lekarza. A że jestem spryciarz i jeszcze nie do końca opanowałem technikę, więc „placebuję” swoich pacjentów wizerunkiem „młody-przyszły- stary-profesor” medycyny. To moja strategia, żeby zatuszować młody wiek: koszule po dziadku, czarne plastikowe okulary, głos jak Uncle Ben i broda koloru słomkowego (piękna grzywa, która sprawia, że wyglądam jak lew, co spadł z Księżyca). Weźcie lwa, włóżcie mu koszulę w czerwono- zieloną kratę, przyozdóbcie w małą dupcię na aksamitnych łapkach i wyobraźcie sobie, jak stepuje środkiem korytarza. Dorzućcie rumieniec pod zarostem – moja mama pochodzi ze Szkocji, a to zostawia ślady. Moja skóra nie umie kłamać. Zresztą wszystkie moje opowieści są prawdziwe. Godzina ósma, na górze, przed salą numer 7 Podchodzi do mnie salowa i mówi, że wie, co oznacza szara cera pacjentki: – To nadchodzi śmierć i wkrótce nadejdzie. Twierdzę, że się myli. – Jesteś za młody – odpowiada mi. Salowa ma na imię Fabienne. Wiesza kamienie na szyjach pacjentów. Awenturyn na problemy skórne, agat brazylijski na zaparcia. Ona w to wierzy; pacjenci czasami też. Fabienne często widuje mnie, jak wchodzę i wychodzę z sali numer 7… Wczoraj przyniosła mi topaz: – To na twoje zmartwienie. – U mnie wszystko w porządku. Wie, jak bardzo przywiązałem się do tej pacjentki. Energicznie pociera mi ramię – tym gestem pociesza tych, których kocha: – Teraz tak. Ale śmierć nadchodzi i już jej więcej nie zobaczysz. Fabienne pochodzi od słowa faba: po łacinie „bób”. To pasuje do niej jak ulał: kiedy się ją widzi, odczuwa się taką samą radość jak wtedy, gdy w cieście Trzech Króli znajduje się pod łyżeczką twardą porcelanową figurkę[3]. Wchodzę do sali numer 7, Fabienne wślizguje się do sali pana Teodoro, żeby wymasować
mu okrężnicę. Piętnaście minut rano, piętnaście minut wieczorem masuje mu okrężnicę. Robi to w czasie wolnym od pracy. Zaczyna dyżur wcześniej i wychodzi później. Nikt jej o to nie prosił, ale ona to robi. Pan Teodoro ma chorobę Potta (jakiś żartowniś wpadł na genialny pomysł, żeby dorzucić do niej jeszcze gronkowca wieloopornego). Musi BEZWZGLĘDNIE leżeć przez dziewięć miesięcy, w przeciwnym wypadku jego kręgosłup złamie się jak wykałaczka. Rozlegnie się TRZASK i już nigdy więcej nie będzie mógł używać swoich nóg. Fabienne masuje mu brzuch zgodnie z ruchem wskazówek zegara, jak niemowlęciu, łagodnie i cierpliwie. Tak długie przykucie do łóżka powoduje, że normalne wypróżnianie staje się prawie niemożliwe. Moglibyśmy zastosować środki przeczyszczające, ale dzięki masażom, których nie szczędzi mu Fabienne, pan Teodoro oddaje stolec naturalnie. Teodoro to słowo pochodzenia greckiego. Oznacza „dar boży”. Z takim imieniem spotkanie z Fabienne było nieuchronne: ona jest prezentem ofiarowanym panu Teodoro przez Małego Boga Przykutych do Łóżka. Kiedy przedstawiał ją swojej rodzinie, rzucił ze śmiechem: – To jest ta kobieta, o której wam mówiłem. Wiecie co? Nigdy TAK BARDZO nie kochałem kobiety, którą TAK BARDZO gówno obchodzi! Fabienne się zarumieniła, nie nawykła do komplementów! A przecież na nie zasługiwała. Przynajmniej przez piętnaście minut rano i piętnaście minut wieczorem. Fabienne ma czterdzieści lat. Jest salową na Oddziale Opieki Paliatywnej od tysięcy lat. Kiedy przy stole któryś z gości zaczyna krytykować publiczną służbę zdrowia, bardzo lubię przytaczać przypadek Fabienne. Dobry powód, żeby płacić podatki. Podłączona do stu tysięcy woltów, dostrzega w ludziach tylko ich dobrą stronę. Widzę w niej dyskretną i nieodpartą postać odwagi. Stawia czoło życiu, chorobie i śmierci, ale zawsze z zapałem. Kiedy pcha po korytarzu swój wózek, podążają za nią guziec i surykatka, śpiewając Hakuna Matata. – Mówiłam ci już, jak wyleczyłam miliarderkę? Tak, ale uwielbiam opowieści, a tę w szczególności, więc oszukuję: – Nie, nigdy. – Moja miliarderka miała na imię Émilie. Émilie żyła w domu opieki od czterdziestu pięciu lat. W świetle naszego obecnego systemu była niczym. Nie wnosiła żadnego „bogactwa”, nie produkowała żadnych dóbr materialnych, nie przyczyniała się do wzrostu produktu krajowego brutto. Niedotlenienie podczas porodu. Miała czterdzieści pięć lat, czterdzieści pięć lat „żadnego” życia. Émilie się śliniła. Przewijano ją. Znała parę słów. Kiedy sadzano ją przed telewizorem, nie rozumiała, jak ludzie za okienkiem tak szybko się poruszają. W tamtym czasie Fabienne miała swój sekret: była w ósmym tygodniu ciąży. Nikt o tym nie wiedział. Była przesądna i czekała, aż miną trzy miesiące. Pewnego dnia Émilie upadła pod prysznicem: „Schylam się, żeby ją podnieść. Ona łapie mnie za biodra, przykleja do nich ucho i wykrzykuje z promiennym uśmiechem: Fabi! Masz w brzuchu dzidziusia!” Salowa podsumowuje: – Nie wiem, co znaczy słowo „bogactwo”.
Ale – tego jest pewna – kiedyś wyleczyła miliarderkę. Zapisuję opowieść w zeszycie, żeby jej nie zapomnieć. Krótko przed dziewiątą, na górze Mała sala. Numer 7. Pacjentka jest w niej sama. Jej cała rodzina to jedyny syn, zawsze w rozjazdach, samolotach, na lotniskach. Przy łóżku, na nocnym stoliku, stoi zegar; słychać, jak tyka. „Chcę wiedzieć, która godzina”, mówi. Ale cyferblat jest odwrócony w stronę okna. Jest czerwona ramka z dwoma zdjęciami. Na jednym młody chłopak w białym kitlu. Na drugim pacjentka trzyma ciemnowłose dziecko, z naszyjnikiem z muszelek na szyi, na plaży. Z tyłu dwie potężne wieże. To ten sam chłopiec jako dziecko, potem nastolatek. Z worka do kroplówki wąż z plastiku sączy swój jad. Obraca się kilka razy, zdaje się zjadać własny ogon, a potem z powrotem wbija się w grubą fioletową żyłę na jej lewym ramieniu. Ściany sali są żółte, w przeciwieństwie do ścian Oddziału Ratunkowego, szarych jak rozlany ołów. Tutaj jest miło i złociście. Tym lepiej. Kiedy wchodzę do pokoju, pacjentka się wścieka: – Cały śnieg stopniał dwa dni temu! Życie jest absurdalne: podczas gdy tutaj odśnieżają ulice, Thomas jest zablokowany. – Gdzie on jest? – Nie wiem! Wiecznie w czterech stronach świata, w samolocie. Według ostatnich informacji był w Reykjaviku i wylatywał do Nowego Jorku. Zaciska pięści tak mocno, że bieleją jej stawy. Trzyma w rękach dwie twarde gałęzie winorośli. – Odbywa staż w szpitalu w Islandii. Największy szpital w kraju. Oddział położniczo- ginekologiczny. Islandia… Co za pomysł! Równie dobrze można rodzić u nas! Pokazuje na telewizor i rzuca pilot na łóżko: – Obudził się wulkan o nazwie nie do wymówienia. Pluje dymem tak mocno, że samoloty są uziemione. Żałosne. Patrzę na nią, jak pomstuje. Ma dobrze ponad pięćdziesiątkę, bardzo jasne, zielone oczy, zadarty nos, śmiało zarysowane usta, szerokie jak ekran telewizora szesnaście na dziewięć. Nie można odgadnąć koloru jej włosów, bo już ich nie ma. Zanim wypadły, były rude, przezwałem ją więc „Kobieta-Ognisty Ptak”. Odmawia noszenia peruki. – Na jak długo wstrzymano loty? – Dopóki góra pluje, nic nie lata. Jest przerażona i nie kryje się z tym. Jeżeli jej syna nie będzie… jeżeli nie zobaczy go, zanim… – Jak długo trwa wybuch wulkanu? – pyta. Nie jestem Harounem Tazieffem[4], tylko stażystą w szpitalu. Przygotowuję się do biegu długodystansowego: Tor 1: szalejący wulkan; Tor 2: Śmierć strzelająca z bata po bokach swojego wierzchowca; Tor 3: lekarz stażysta tańczący z wulkanem i Śmiercią. Ma swój oddech, swój stetoskop,
swoje opowieści. Nie ma sułtana, nie ma też Szeherezady, tylko śmierć, lekarz, pacjentka czekająca na syna. Rachunek jest prosty: będę mówić tak długo, aż samoloty odlecą, aż jej syn wróci. Pacjentka będzie mnie słuchać. Dopóki słucha, żyje. Mój oddech utrzyma dystans. Opowiadajmy. Dopóki krater nie wyschnie, dopóki zakazane ścieżki na ziemi i niebie nie staną się znów przejezdne. Opowiadajmy, opowiadajmy. Przedłużajmy życie historiami życia innych. Życia tych, którzy leżą, i tych, którzy ich podnoszą. Godzina dziesiąta, na dole, izolatka numer 4 Wróciłem na dół przyjąć Rafaela, lat piętnaście, oczy jak łania, ślina w kącikach ust, długa strużka żółci cieknąca aż do prawego buta, kiwająca się głowa. Raz na prawo, raz na lewo. Policja znalazła go na ulicy i przywozi do nas. Rafael jest zły na cały świat, a cały świat ma to gdzieś. Nawet jego rodzice: „Jesteśmy w pracy, niech wytrzeźwieje, mamy dosyć jego wygłupów”. Wszyscy we Francji znają slogan kampanii przeciwko jeździe po pijanemu: „Wiesz, jak wyglądasz, gdy jesteś pijany?” Wierzcie mi, nie ma nic bardziej patetycznie żałosnego niż kompletnie nawalony/a nastolatek/ka: – Bo ja cię lubię, CIEBIE i tylko CIEBIE! Jesteś FAJNY! Nie tak jak Kevin albo pani od matmy, pani Pi… LUBIĘ cię… – Tak, tak… Wymiotuj, będzie ci lepiej… Poklepuje się go po ramieniu z nadzieją, że pójdzie gładko. Wtedy wkracza Wódz Pocahontas. Skąd to przezwisko? Bo jest Indianką. Straszliwie przebiegłą. To mała, ciemnowłosa kobietka o ciele twardym i kanciastym. Świetna alpinistka, ma zawsze cerę ogorzałą od szczytów. Uwielbia góry: jest tam śmierć i wyzwania do podjęcia. Od wspinania się jej ciało stwardniało jak kamień. Jej łokcie i kolana tworzą krawędzie nieoszlifowanego diamentu. Wódz jest kobietą, która staje naprzeciw większego od siebie. Zawsze mądrze i rozważnie, nie pozostawiając nic przypadkowi, zwłaszcza życia swoich pacjentów. Wypadek samochodowy, zawał, wylew, rana postrzałowa, ciosy nożem, nic się jej nie oprze. Wódz Pocahontas jest małą kobietką, która patrzy Śmierci prosto w oczy i zdaje się mówić: „Dwanaście lat studiowałam, suko”. Wódz Pocahontas obejmuje prowadzenie: wie, że dzisiaj pijany/a nastolatek/ka jutro może być ofiarą wypadku samochodowego. Mniejsza o to! Kiedy są jak ten z izolatki numer 4, bezkształtni i żałośni, idzie porozmawiać z nimi dwie minutki: – Powiedz no, synku, gdzie jest twój telefon komórkowy? – Ee… w… kie… szeni… Hep!… LUBIĘ cię! Wódz Pocahontas chwyta aparat i filmuje każdy najmniejszy szczegół. Filmuje błędne oczy, ślinę, strużkę żółci, kiwającą się głowę. Potem z powrotem chowa synkowi telefon do kieszeni.
Kiedy on/ona wytrzeźwieje, telefon udzieli mu/jej dobrej lekcji, skuteczniejszej niż jakakolwiek pogadanka moralizatorska. O udziale smartfonów w prewencji wtórnej. Wielu młodych ludzi przeżyło dzięki Wodzowi Pocahontas. Nawet tych, których Śmierć zamierzała zabrać później, przy drodze, po wyjściu z dyskoteki. Mam pewną manię, tradycyjne pytanie, które nie omija żadnego z moich szefów: – Dlaczego wybrałeś medycynę? Celem tego pytania jest, w istocie, dowiedzieć się, jak i dlaczego Człowiek został lekarzem. Wódz Pocahontas spogląda na mnie bardzo głębokimi i bardzo mądrymi, zielonymi oczami. Było to dawno temu, gdy nie była jeszcze Wodzem Pocahontas, a tylko pryszczatą nastolatką w wieku, w którym dziewczyny zastanawiają się, co Martin sądzi o ich nowej koszulce, i rysują różowe serduszka w notesie swojej „najlepszej przyjaciółki na całe życie”. Przyszła wódz Powatanów, schowana za śmietnikiem, zaciąga się swoją pierwszą fajką. Nagle, przed nią, samochód uderza w ciężarówkę. Najpierw hałas, potem reszta. O reszcie Wódz nie mówi. O kobiecie w samochodzie, o tym, co widziała, co zostało z kobiety w samochodzie. Pogotowie długo nie przyjeżdżało, za długo. Papieros wypalił się na ziemi. Czasami walka całego życia tkwi korzeniami w jednej emocji, konkretnym momencie, w którym poczucie nieskończonej bezradności pustoszy serce nastolatki. Godzina jedenasta, obiad w biegu z Leą, alias Szpatułka Na Oddziale Ratunkowym je się wtedy, kiedy można: nigdy nie wiadomo, kiedy zwalą się pacjenci. Jak zwykle moja koleżanka z zespołu wrzuca do kawy trzy kostki cukru. – Piję, wyobrażając sobie swoją trzustkę. Kiedyś uda mi się kontrolować poziom insuliny za pomocą myśli. – To jest mimo wszystko dużo cukru! – Nie, jeśli bardzo szybko wypijesz. Szpatułka ma własne przemyślenia na temat odżywiania: widziałem już, jak układała kawałki pizzy jedne na drugich i pochłaniała wszystko w ciągu kilku sekund. – Co robisz? – Stosuję dietę: jeżeli ułożysz kawałki o tak, w piramidę, żołądek się nie zorientuje. Zamierza zmieścić się tego lata w kostium kąpielowy, ale nie jestem pewien, czy jej się uda. Mówię jej o pacjentce z sali numer 7: – Fabienne jest przekonana, że niedługo nadejdzie koniec. Nie lubię słowa „śmierć”. Nie umieramy: dosiadamy tęczowego ogiera, który zabiera nas na rodeo po chmurach przy dźwiękach Lucy In The Sky With Diamonds. Nie wiedzieliście o tym? Jeśli się było grzecznym, w zaświaty odprowadzają nas Beatlesi. A jeśli nie, na drani czeka ktoś, kto śpiewa Cuitas les Bananas. Dodaję: – Ona czuje się taka samotna! Czyta i ogląda telewizję, ale bez wizyt dni się dłużą. Koleżanka uśmiecha się i opowiada mi: – Kiedyś mieliśmy pacjenta po gastroenterologii. Pan Narcyz, człowiek „bardzo zajęty”. W recepcji pojawia się bardzo piękna, młoda kobieta:
– Dzień dobry, przychodzę w odwiedziny do pana Narcyza. – Oczywiście. Jest pani… – Jego żoną. Żona przynosi pudełko czekoladek Godzinę później żona wychodzi. W recepcji inna, równie zachwycająca, młoda kobieta: – Dzień dobry, może mi pani wskazać salę, w której leży pan Narcyz? – Pani jest… – Jego przyjaciółką. – Przyjaciółką? – Nie: JEGO przyjaciółką. – Aaaa… Przyjaciółka przynosi – zgadnij, co! – czekoladki. JEGO przyjaciółka wychodzi. W recepcji młody mężczyzna, bardzo przystojny: – Dzień dobry, przychodzę w odwiedziny do pana Narcyza. Przynoszę mu czekoladki! Recepcjonistka, która zaczyna nabierać wątpliwości: – Jest pan członkiem rodziny? – Jestem jego partnerem. A przecież powód hospitalizacji nie miał nic wspólnego z przeciążeniem! Nieśmiało ryzykuję: – Może niestrawność po czekoladkach… Szpatułka śmieje się z byle czego. Jest moją koleżanką z zespołu na Oddziale Ratunkowym od trzech miesięcy. Jej marzenie? Wyjechać na misję humanitarną do Afryki. Uważa za rzecz nie do przyjęcia, żeby dzieci cierpiały z powodu niedożywienia. Jest tylko jeden problem: Szpatułka działa na zasadzie zachcianek, a ta aktualna nazywa się głodówka lecznicza. To nie pasuje, gdy chce się leczyć głodujących. – Tę kurację wymyślili Niemcy. Jest bardzo skuteczna. Jednak nie gniewa się na dobre jadło i dobry napitek (od czasu do czasu pije drinka, żeby nabrać pewności siebie). Ma lodówkę pełną piwa: nie wiem, czy to dlatego, że pije za dużo, czy za mało. Od dnia, w którym jej babcia straciła pamięć, Szpatułka codziennie rano tropi przed lustrem każdą zmarszczkę i najmniejszy siwy włosek. Wczoraj powiedziała mi: – Nienawidzę rozsądnych ludzi, to mnie przeraża. – Dlaczego? – Jestem zazdrosna. Boi się zwłaszcza zestarzeć, nie przeżywszy dostatecznie dużo. Godzina trzynasta, na dole Izolatka numer 2: Szpatułka przyjmuje pannę Del Ołowio, lat czternaście, bóle w jamie brzusznej. Nie przyszła sama. Towarzyszą jej matka, ojciec, pięciu braci i dwie siostry, wujek i dwie ciotki. Na szczęście tylko dziewczyna jest chora. Szpatułka każe gromadce wyjść i bada pacjentkę. Zważywszy na takie objawy, jak: ból brzucha, nudności, tkliwość piersi… co wam to
przywodzi na myśl? Mała podpowiedź: to jest jak długotrwały nieżyt żołądka, trwa dziewięć miesięcy i robi „ła-ła” jak wyjdzie… Trzydzieści minut później badania laboratoryjne potwierdzają diagnozę. Szpatułka martwi się: jak w tajemnicy oznajmić dziewczynie ciążę, gdy tuż obok czeka jej wielkogabarytowa rodzina? Będzie draka. Szpatułka ścisza głos i z pełną dyskrecją szepcze małolacie diagnozę. Dziewczyna rzuca się jej na szyję z okrzykiem: „Tak długo na to czekaliśmy!” Woła swoją liczną rodzinę, otaczają Szpatułkę kołem. Wszyscy jej dziękują (za co?), ściskają ją, śpiewają, czytają z jej plakietki na fartuchu imię: jeśli to dziewczynka, obiecują, że nazwą dziecko tak jak ona. Biegną kupić ciastka do sklepu na rogu… Wir życia, wybuch radości wokół przyszłej mamy. A priori, to dobra wiadomość. Szpatułka: „Nawet ja dałam się porwać: nigdy nie byłam tak szczęśliwa, dowiedziawszy się, że czternastoletnia smarkula jest w ciąży”. Ja, izolatka numer 4: Berta Kaliber, dziewięćdziesiąt dwa lata, siwe włosy, sztuczna szczęka, tyle zmarszczek, że licząc je, można by zasnąć. Jej także dolega ból brzucha i została znaleziona, jak klęczała przy łóżku, naga, szukając truskawek i granatów pod poduszką. Poza tym że jest zawstydzona, Berta jest też przestraszona: wyciągam do niej rękę, od razu się odsuwa. Jak sprawić, żeby poczuła się swobodnie? Często mówię sobie, że kłamstwo nie istnieje. Nie ma więcej kłamstw niż broni masowego rażenia w Iraku. Są natomiast prawdy mniej lub bardziej dostosowane do skomplikowanych sytuacji. Cierpliwie tłumaczę Bercie, dlaczego muszę jej zrobić badanie proktologiczne. Nie przekonuje jej to. Nagły impuls: będę kłamać. Czytałem jej kartę, wiem masę rzeczy o jej rodzinie. – Nie przedstawiłem się, mam na imię Samuel. W przebłysku świadomości otwiera szeroko oczy: – Jak mój wnuczek! Zgadnijcie, o czym rozmawiamy, Berta i ja? O jej wnuczku! Są trzy niewyczerpane tematy rozmów z babciami: 1. Pogoda. 2. Ich wnuki. 3. Jedzenie (Przyjdziesz na obiad? Kupiłam dwa kilo wołowiny i trzy kilo ziemniaków, wystarczy? – Ale babciu, jestem sam! – Nie szkodzi, zabierzesz resztę, będziesz miał na podwieczorek). – Wie pani, że moja babcia też ma na imię Berta, tak jak pani? – Naprawdę? Nie. Ale co za różnica… Obracam ją na bok. Zakładam rękawiczki i biorę odrobinę wazeliny na palec (na marginesie: w poprzednim wcieleniu mój palec wskazujący musiał być naprawdę złym człowiekiem, żeby tak często spotykały go niemiłe przygody…). – Samuel! Jakie ładne imię! Babcia musi być z pana dumna.
Dyskutujemy o wszystkim i o niczym, rozmawiając rzecz jasna o pogodzie i o tym, jak zrobi wnukom frytki. Prawda tego wczesnego popołudnia jest dwojaka: 1. Berta się rozluźniła. 2. Zbadałem ją, a ona nie zachowa po tym nazbyt złego wspomnienia, tyle tylko że spotkała młodego człowieka, który trochę przypominał jej wnuka. Mój palec wskazujący szybko odkrywa, dlaczego Berta, lat dziewięćdziesiąt dwa, ma tak zamglone myślenie. Potwierdza to prześwietlenie jamy brzusznej. Informacja lekarska o pierwszorzędnym znaczeniu, do uważnego przeczytania i starannego rozważenia w zaciszu domowym: niechodzenie do toalety przez jedenaście dni z rzędu jest niedobre dla zdrowia. To tak jak ściek, którego spust jest zatkany korkiem: brak wypróżniania = maceracja, to przecieka, wyziewy przenikają przez cienką błonę śluzową okrężnicy. Uderza wam to – dosłownie – do głowy. Jeżeli Bertę boli brzuch i ma zaburzenia świadomości, to dlatego, że cierpi na zaparcie; ale zaparcie Berty to tak jakby być na wiecznym rauszu. Mamy koniec zimy. Tymczasem na Oddziale Ratunkowym jest 69 stopni – to bez wątpienia najgorętszy oddział w szpitalu. Trzeba dodać, że termostat jest zepsuty: zablokowało go kopniakiem jakieś dziecko, które odmawiało poddania się badaniu. Dzisiaj dziecko ma siedemnaście lat i od dziesięciu lat na Oddziale Ratunkowym jest 69 stopni Celsjusza. Szpatułka i ja musimy, przez całe popołudnie, przeprowadzać następujący schemat terapeutyczny: „lewatywa/masaż brzucha/usuwanie stolca palcem”. Berta leży na boku, kompletnie zamroczona. Do roboty, Berto! „Lewatywa/masaż brzucha/usuwanie stolca palcem”. Raz ona. Raz ja. Usuwamy dwa i pół kilograma stolca. Tyle, ile waży wcześniak. W miarę jak studenci medycyny opróżniają jej jelita, staruszka powoli odzyskuje zmysły. Zanim spotkałem Bertę, miałem skłonność do myślenia, że Człowiek nie jest wielki, dobry, piękny i sprawiedliwy. Że Człowiek nazywa się rzeźbiarzem albo pisarzem, ponieważ potrafi wyrzeźbić Dawida albo napisać El Desdichado[5]. Człowiek się chełpi, stawia się na piedestale, ale jest tylko rurą, którą napełnia się górą, a opróżnia dołem. „Lewatywa/masaż brzucha/usuwanie stolca palcem”. Raz Szpatułka. Raz ja. Berta ma dziewięćdziesiąt dwa lata, my – moja koleżanka i ja – po dwadzieścia siedem. Obchodzimy się z nią z delikatnością i dokładnością. To nie stolec wyciągamy jej z brzucha, to linijki o pokorze, które uczą nas: „Nie zapominaj, że jesteś tylko rurą”. A jednak… uderza mnie pewność: w całych naszych studiach nie ma nic PIĘKNIEJSZEGO niż to, co robimy dziś po południu. Zastanawiacie się: co on opowiada? Co jest pięknego w opróżnianiu okrężnicy dziewięćdziesięciodwuletniej babci? Nigdy nie zobaczycie, jak dwie młode rury opiekują się jedną starą rurą, tak jak my opiekowaliśmy się Bertą tamtego dnia. Musi być coś wielkiego, pięknego i dobrego między tymi trzema kiszkami, które pomagają sobie wzajemnie na przegrzanym Oddziale Ratunkowym maleńkiego szpitala, zagubionego
gdzieś na tej małej planecie, porzuconej w bezmiarze pustki. Krótko przed siedemnastą, w mojej głowie Co to znaczy być stażystą w szpitalu? To znaczy łamać wiele lat tabu. Stolec, uryna, seksualność, łamanie podstawowych zakazów. Nikt was do tego nie przygotowuje, nikt was nie ostrzega, że w kontakcie z naszymi ziemskimi braćmi występuje ten istotny fakt dotykania ich ciał, oglądania ich nago, bez upiększeń, w starości i chorobie. Stażysta jest młody. Jest mężczyzną albo kobietą. On/ona idzie do szpitala. Tam widzi. Mężczyzna widzi genitalia kobiet. Kobieta widzi genitalia mężczyzn. Wiecie co? Wsadzamy do środka rurki i palce. Berta opanowana, wracam myślami do wczorajszej rozmowy z Wodzem Pocahontas. Jako studentka robiła badanie proktologiczne osiemdziesięcioczteroletniej pacjentce. Nazwijmy ją Gloria, Agafia jest już zajęta przez inną babcię, która produkuje szampony. Zatem Gloria… Długie siwe włosy, pełna godności, kokietka. I zażenowana… Tak zażenowana, że w trakcie badania szlocha z upokorzenia na myśl, że jakaś obca kobieta, w wieku jej wnuczki, wsadza jej palec w tyłek. Ta historia nie dawała mi spokoju. Staruszka, która płacze ze wstydu… Od teraz, dzięki Bercie, będę wiedział, jak sprawić, żeby moi pacjenci poczuli się swobodnie, nawet gdy będę dotykał ich najintymniejszych miejsc… Wystarczy, że wyjaśnię najbardziej zażenowanym, patrząc im prosto w oczy, kilka podstawowych prawd: – Nie jesteśmy szczególnie radzi temu, że dobieramy się do tej części państwa anatomii. Konieczność nie zna prawa: robimy to dlatego, że szukamy krwawienia, pęknięcia, guza, zapalenia prostaty itd. W życiu nic nie dzieje się bez powodu: stwierdzenie to odnosi się w szczególności do badania proktologicznego. – Uwaga! WIELKIE ODKRYCIE: lekarz, który robi wam badanie proktologiczne, sam też ma odbyt! On również chodzi codziennie do toalety. Naturalnie, nie wiedzieliście o tym! Nigdy nie widać, żeby Dr House szedł zrobić kupę albo żeby doktor Meredith Grey wołała do McDreamy’ego: „Kochanie, zaczekaj na mnie, idę postawić klocka w porcelanie”. – Odbyt nie jest brudny. Nie, przepraszam, jest brudny. Jest pełen bakterii. Ale jest Ludzki. A to, co Ludzkie, jest wielkie i jest piękne. Człowiek to ten, który maluje Kaplicę Sykstyńską, kładzie uśmiech na twarzy Mony Lisy albo buduje z miłości Tadż Mahal. Człowiek to ten, który pisze Państwo, IX symfonię, albo ten, który syntetyzuje penicylinę i szczepionkę przeciwko wściekliźnie. Chcę wierzyć, że gdyby wówczas młoda Wódz Pocahontas powiedziała to Glorii, ta nie wybuchnęłaby płaczem w trakcie badania. Być może nawet wypięłaby dumnie pierś wspaniałej Istoty Ludzkiej, wykrzykując: – Dalej, mamuśka, jestem Sławna Gloria, nie wstydzę się: mój odbyt namalował Giocondę! Godzina siedemnasta, na dole, izolatka numer 5
Słyszę, że pielęgniarka woła mnie po imieniu. Nazywa się Brigitte, co po celtycku oznacza „siła”. To jest ważne, imiona, słowa. To imię pasuje do niej jak ulał. Przedstawia mi młodą kobietę o sympatycznej twarzy: – Proszę! Pani Zapóźno przyszła w sprawie bólu piersi. Jestem młody, jestem pełen zapału, jestem też trochę durny: – Robi pani samobadanie? – Nie. – Dlaczego? – Boję się, że coś znajdę. Wszystko jasne: pani Zapóźno nie szuka, więc nie znajdzie. Kiedy jednak umieszczamy zdjęcie rentgenowskie na negatoskopie, jest już za późno dla pani Zapóźno. Wszędzie węzły chłonne i to nie jest angina… Zmartwiło mnie to… BARDZO! Powiedziałem sobie: jeżeli zbanalizowałem badanie proktologiczne dzięki starej Bercie, badanie palpacyjne piersi to będzie bułka z masłem! Ostatecznie okazało się trudniejsze, niż przypuszczałem. Postępujmy etapami: – Jak badać sobie piersi? Palce na mostku, miejsce za miejscem, przesuwamy się stopniowo po gruczole sutkowym zgodnie z ruchem wskazówek zegara. W prawo, potem w lewo. – Skąd będę wiedzieć, że coś jest nie w porządku? Jeżeli jest twarde, okrągłe, a przede wszystkim, PRZEDE WSZYSTKIM, jeżeli ginekolog, do którego pospiesznie udajecie się na konsultację, wam to powie. On skończył studia. Dlaczego należy badać sobie piersi? 1. Ponieważ naga kobieta pod prysznicem, która się namydla i dotyka sobie piersi, to jest Dobre. To jest Piękne. To jest recepta lekarska na pogorszenie nastrojów społecznych. I to jest Sexy. 2. Ponieważ tak długo, jak nie będziemy budzić się rano z karteczką samoprzylepną z czerwonym napisem „RAK” na sutku, samobadanie pozostaje dla kobiet najłatwiejszym/najtańszym/najszybszym/najskuteczniejszym sposobem, aby nie dosiąść tęczowego kucyka zbyt wcześnie. 3. Ponieważ tysiące ludzi gotowe byłyby zabić, żeby być na waszym miejscu. 4. Powtórzmy zdanie mojej pacjentki: „Boję się, że coś znajdę”. Dziecko schowane przed potworami pod kołdrą też się boi. Ale jeśli potwór już jest w pokoju, chowanie się pod kołdrą was nie uratuje. Wiecie co, dziewczyny? Odrzućcie kołdrę: stańcie na łóżku i kopnijcie potwora w jaja! Każde samobadanie jest warte tyle, ile dobry kopniak. Pacjentka, pani Zapóźno, nalega: chce wiedzieć, co jest nie tak na rentgenie. – Ma pani powiększone węzły chłonne śródpiersia i dwustronne guzki płucne, coś w rodzaju zwojów nerwowych. Trzeba je zbadać i sprawdzić, o co dokładnie chodzi. – Czy to coś poważnego? – Być może… Spojrzenie kobiety, okno otwarte na grób, nie pozostawia żadnych wątpliwości. Zrozumiała. Jej oczy? Oczy istoty ludzkiej postawionej wobec własnej ostateczności. Ona umrze. Badajcie sobie piersi. Nie cierpimy, kiedy kobiety umierają w wieku czterdziestu pięciu
lat. Dam wam inny przykład: pacjentka z sali numer 7, na piątym piętrze. Znowu ona. Byłem tam w dniu ogłoszenia wyroku. Zanim ukazała się szara cera, zapadnięte oczy i wyniszczony wygląd, ta kobieta to było coś! Cała w szmince i kokieterii. Jesteśmy w gabinecie u specjalisty. On wypala nazwę jej choroby. Ona uśmiecha się, ściskając zęby, ściskając torebkę, ściskając wszystko, co może ścisnąć i co jeszcze jej się nie wymyka. Mówimy jej o zabiegach, lekarstwach itd. Zgadza się bez mrugnięcia, elegancka i dumna: – Będę walczyć, miałam gorzej w życiu. Jest przekonująca: nawet ja jej wierzę. – Mój syn Thomas jest studentem medycyny – powiedziała. – Na czwartym roku. Jest najlepszy w swojej grupie. To jej nie uratuje, ale skoro myślenie o tym jej pomaga… Kiedy lekarz kończy swoją listę atrakcji – a ona wciąż się uśmiecha – podaje jej receptę, sławetną RECEPTĘ. – Co to jest? Szef, z najoczywistszą miną: – Recepta na perukę. Zobaczy pani, robią to bardzo dobrze. Peruka. Słowo padło. Rozluźnia uścisk, rozluźnia szczęki, jej maska opada, a ona po raz pierwszy płacze. Jest jeszcze młoda, a jednak płacze dyskretnie, jak starzy ludzie: małymi kawałkami. Podnoszę oczy: jej włosy są przepiękne. Ani jednej białej nitki w czerwonej materii włosów. Tylko ciasny kok, ten sam kok, który robi od lat. Teraz, kiedy Kobieta-Ognisty Ptak wkłada szpitalną koszulę, można by sądzić, że ktoś wciąga wielki żagiel na maszt, cały z kości. Mój problem ze statkami? Są stworzone po to, aby odpłynąć w siną dal. Godzina osiemnasta, na dole, izolatka numer 3 Przedstawiam się młodej nowicjuszce, Marii-Witriol. Ona nie mówi, ona szepcze. Czuć, że jest przekonana, że Bóg jest wszędzie, że słucha wszędzie. Najwyraźniej trochę obawia się tego, co mógłby usłyszeć. Tak, Bóg jest nawet w izolatce numer 3 małego szpitala. Jej słowa są powolne, język ciężki… Chce mi się spać. – Trwałam… w modlitwie… kiedy… poczułam… obecność… i wtedy… BACH! Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś mówił BACH równie nieprzekonująco. Wypowiada BACH tak, jakby spowiednik wypowiadał, paląc się ze wstydu: „Do jasnej Anielki!” Ja: – Tak, BACH? I? – Poczułam nagłe zaparcie. – Słucham? – Miałam dreszcze w klatce piersiowej i jelito mi się zablokowało. BACH… – Ostre zaparcie? – Tak, właśnie, ostre zaparcie. BACH! Jakby Bóg mi się objawił. – Przez przewód pokarmowy? – Tak. I przez mrowienie w całym ciele. Potwierdzając moje przeczucie, dodaje szeptem:
– Bóg jest wszędzie. Tej nocy, zamiast rozprawić się z konfliktem izraelsko-palestyńskim, nasz Pan wolał torturować okrężnicę młodej nowicjuszki. Niezbadane są ścieżki Pana. Jestem zawsze bardzo bezradny wobec przejawów boskości: byłoby mi głupio przeciwstawiać się Wielkiemu Szefowi, wybawiając młodą damę od tak straszliwej kary, jak ostre zaparcie. Co Bóg uczyni, mały stażysta niech nie usuwa. Ponieważ jestem bardzo tchórzliwy, wołam pielęgniarkę, specjalistkę w dziedzinie psychiatrii: w razie kłopotu dogada się bezpośrednio z Bogiem. Ma na oddziale dwóch, którzy twierdzą, że są Jezusem z Nazaretu. Otwieram drzwi izolatki numer 3, opuszczam izolatkę numer 3, zamykam drzwi izolatki numer 3, chwytam za klamkę izolatki numer 6, pcham, wchodzę, zamykam drzwi izolatki numer 6. Czasem Oddział Ratunkowy wygląda jak wodewil. Brakuje szafy i schowanego w niej kochanka. Są dni, gdy operetka ustępuje miejsca tragedii antycznej. Szpital jest teatrem: w nim śpiewamy o tym, kim jesteśmy, co nami powoduje, co nas porusza. Na dobre i na złe, to miejsce jest alchemicznym destylatorem, z którego wypływa oczyszczona ludzkość chora na życie. Przechadzam się, śpiewam o tym, co widzę: o tyglu, gdzie ludzie cierpią, śmieją się, zmieniają. I o innych, pochylonych nad tym wszystkim, którzy się z tym zmagają lepiej lub gorzej. Jest miłość, złość, śmiech, strach, nadzieja. Pośrodku Ludzie. Z historiami do opowiedzenia: o Życiu. Śpiewaj, o muzo, historię o ludziach, człowieku leżącym i tym, który stoi! O pani Czarce, lat sześćdziesiąt siedem, izolatka numer 6, przybyłej na Oddział Ratunkowy w powodu podrażnienia, które pojawiło się tam, gdzie nie powinno… – Kiedy odbyła pani ostatni stosunek płciowy? Ona się śmieje, ja się czerwienię. Coś mi umyka, ale co? – Każdej nocy od prawie czterdziestu lat. Ponieważ nie wyglądam na kogoś, kto zrozumiał, pomaga mi trochę: – Mój ostatni klient wyszedł przed chwilą, o czternastej. Wtedy ja – mały chłoptaś – wygłaszam to nadzwyczaj głupie zdanie: – Pani jest trochę prostytutką? Tak jakby można było być „trochę” rzeźnikiem albo „trochę” palaczem w kotłowni. – A nie, nie, nie trochę, jestem stuprocentową kurwą! Kobieca tajemnica: jest cudowna, gdy to mówi, nie ma w niej ani cienia wulgarności. Fanny Ardant, z cygarniczką i szminką na ustach, nie byłaby elegantsza. Wymawia „kurwa”, jakby śpiewała Ave Maria albo recytowała „Kiedy ranne wstają zorze” po włosku. Jestem purpurowy, ona triumfuje: – To z powodu wieku nikt się tego nie spodziewa. Tymczasem, jak mawia moja koleżanka Klaudia, która jest starsza ode mnie: „Jeżeli kurwa jest najstarszym zawodem świata, to wyobraź sobie starą kurwę!” Mam szczerą ochotę wziąć ją w objęcia, tu, teraz, ale z powodu świata, na jakim żyjemy, byłoby to dziwne i dwuznaczne. Daję jej receptę, nie szczędząc porad na temat infekcji przenoszonych drogą płciową. Ja, w wieku lat dwudziestu siedmiu, udzielam lekcji o infekcjach kobiecie sześćdziesięciosiedmioletniej, która wie na ten temat więcej niż sympozjum wenerologów na metamfetaminie. Potem oddala się niczym królowa. Albo jak Fanny Ardant z cygarniczką w
dłoni i karminową szminką na ustach. Tak, naprawdę prawie jak ona. Krótko przed dziewiętnastą, izolatka numer 2 Pan Holmes przychodzi na ostry dyżur, ponieważ boli go łokieć, kiedy to robi. To: biorę prawą rękę i macham nią gwałtownie we wszystkie strony. – Kiedy pan tego nie robi, nie boli pana? – Nie. – Więc po co pan to robi? – Ruszając, prowokuję ból. Wiem o tym i korci mnie, żeby spróbować. Logika jest niepodważalna: macha ręką tak, jak drażni się aftę koniuszkiem języka. – Dlaczego nie skonsultował się pan ze swoim lekarzem rodzinnym? – Nie chcę mu przeszkadzać, jeśli to nic poważnego. Tak, bo do mnie, Sherlocku, możesz przychodzić, machać mi ręką przed nosem i bez problemu marnować mój czas. Znowu niepodważalna logika. Patrzę mu prosto w oczy ze zrozpaczonym wyrazem twarzy: – Mogę powiedzieć panu z całą pewnością, że nic panu nie dolega! Westchnienie ulgi: – Widzi pan! Dobrze zrobiłem, że nie poszedłem do lekarza rodzinnego, bez potrzeby zawracałbym mu głowę. Jakże bym chciał być Jamesem Moriartym tego pana Holmesa. Obraz: wodospady. Słowo: przemoc. Miałbym mu tysiące rzeczy do powiedzenia, ale jestem zmęczony. Zadowalam się jednym „do widzenia panu”. Godzina dziewiętnasta, na dole, izolatka numer 4 W tym zawodzie siada się na huśtawkę emocjonalną około 40 000 razy dziennie. Mordęga. Kiedy wchodzę do izolatki numer 4 z żądzą brutalnego mordu i obrzędów ofiarnych, wpadam na dwie urocze papużki nierozłączki. Dziadzio Rama i Babcia Sita. On upadł, wkładając kapcie. Brigitte przyprowadza ich do mnie, tłumacząc: – To jest lekarz stażysta, dobrze się wami zajmie, ale w zamian za to musicie mu opowiedzieć waszą historię. Jest piękna, a on uwielbia piękne historie. Babcia: – No więc wkładał pantofle, ale były za duże, więc się pośliznął. – Nie! – wykrzykuje Brigitte. – Nie tę historię. Tę drugą, dawną, o tym, jak się poznaliście! – A! Pierwszy raz zobaczyliśmy się na Boże Narodzenie, miałam dwadzieścia trzy lata. Ponownie spotkaliśmy się w wieczór sylwestrowy. Poprosił mnie o rękę, powiedziałam „tak”. Nie piliśmy. Za to dużo tańczyliśmy… To było sześćdziesiąt cztery lata temu. Otula go spojrzeniem, jakby miał dwadzieścia lat, gotów znowu zaprosić ją do tańca. Śmieję się i mówię: – Żałuje pani?
Uśmiech: – Na to już jest za późno… Potem: – Ludzie plotkowali, kiedy się pobraliśmy. Mówili, że żenił się ze mną dlatego, że byłam w ciąży. To była nieprawda, zresztą urodziłam dopiero dwa lata później. Zapewniam pana! Jakbym ja, z wyżyn moich dwudziestu siedmiu lat i mojego nieuporządkowanego życia, miał im cokolwiek zarzucać. Podczas mojego badania Dziadzio jest spokojny. Wpatruje się w pustkę i milczy. – Dał mi pięknego chłopca, tak, pięknego chłopaka. Umarł w wieku czterdziestu trzech lat… Takie jest życie… Spał i nagle PACH! Koniec. Coś mu pękło w głowie. Na szczęście mam wnuczkę… Ona długo mówi, on długo milczy, ja długo słucham. – …bardzo się cieszę, bo w przyszłym tygodniu mamy wizytę u neurologa. Zrobi coś dla niego. Wskazuje go i szepcze: – Ma alzheimera… Pani neurolog da radę mi go obudzić, mojego starego tancerza, co? Całuje go, ja zszywam mu ranę na czaszce. Czytam w jego karcie: „Początek demencji starczej”. Napisane czarno na białym. Nie istnieje żadne skuteczne lekarstwo na alzheimera. – Neurolog mi go obudzi, prawda? Patrzę na swoje buty włoskiego tancerza. Myślę w ciszy. Nie, proszę pani. On będzie dalej milczał, pani będzie dalej mówiła i miała nadzieję, że pani stary tancerz się obudzi. Długo. Pyta mnie o zdanie. Nie odpowiadam. Ale modlę się do Małego Boga Starych Zakochanych: pewnego dnia, Babciu, on się obudzi i poprowadzi cię do tańca. Zrobi to. Długo. Krótko przed dwudziestą, w windzie Kobieta-Ognisty Ptak i ja? Nasze drugie spotkanie miało miejsce na początku jej leczenia. Pamiętam, jakby to było wczoraj: na korytarzu ona podnosi na mnie oczy, ja spuszczam moje. Małe olśnienie. To nie przypadek. Ona ma coś, czego ja szukam, moja twarz kogoś jej przypomina. Czyż nasze ludzkie życie nie byłoby prostsze, gdyby w chwili narodzin pojawiał się biały ślad stóp tam, gdzie powinniśmy stawiać kroki, rozciągał się od porodówki, biegł przez Ziemię i rysował na płaszczyźnie świata wszystkie nasze drogi tam i z powrotem, wszystkie nasze przyszłe ścieżki, aż do nieuchronnego miejsca, gdzie kończyłoby się nasze życie? Nie wiem, czy nasze życie byłoby łatwiejsze, ale biały ślady małych stóp Kobiety- Ognistego Ptaka i moich krążą wokół siebie dokładnie od momentu, w którym lekarz otwiera
drzwi swojego gabinetu, aby wpuścić ją do środka. To, co zaczęło się od maleńkiego zawrotu głowy, przekształciło się w słowo. Dużo słów. Ja miałem coś do powiedzenia, ona chciała wszystko usłyszeć. Godzina dwudziesta, na górze, sala numer 7 – …i wypnie dumnie pierś, mówiąc do mnie: „Dalej, tatuśku, mój odbyt namalował Giocondę!” Kobieta-Ognisty Ptak parska śmiechem. Natychmiast jadę dalej z następną śmieszną historią. Nie daję jej kościom policzkowym ani chwili wytchnienia. Kiedy się śmieje, wydaje mi się, że nad jej głową widzę podarunki dobrodziejstwa życia. Rysują się jakby małe naczynka w kształcie czerwonych serc, które napełniają się krwią. Prostuje się, po czym prosi, żebym uważnie posłuchał jej dowcipu: – Przychodzi człowiek przed oblicze Boga i pyta go: „Boże, czym jest dla ciebie wieczność? – Phi! Dla mnie wieczność to zaledwie minuta. – Boże, czym jest dla ciebie miliard euro? – Phi! Dla mnie to zaledwie jedno euro. – Słuchaj, Boże, nie masz jednego euro? – Bóg: Poczekaj minutę”. Pytam ją, mając głęboką nadzieję, że nie zada mi tego samego pytania: – Wierzy pani w Boga? – Nie, Bóg nie istnieje, ponieważ nie ma ze mną Thomasa. Kobieta-Ognisty Ptak ma rację: dla matki to jest niezbity argument. – Opowiedz mi raczej o Blanche! – Stażystce z piątego piętra? Tej, która się panią opiekuje? – Tak. Przychodzi i wychodzi, kieruje leczeniem, wie o mnie wszystko, ja nie wiem o niej nic. Spontanicznie mówię: – To, co uwielbiam u Blanche, to jej sprzeczności. Twierdzi, że jest łagodna, ale uderzyła w twarz mężczyznę, który rzucił: „Kiedy człowiek patrzy, jak się ruszasz, to wie, że musisz być ostra w łóżku”. Dostał w pysk, aż zadudniło. Elegancka, ale drobiazgowa. Typ silnej kobiety, przy której Dita Von Teese[6] może się schować. – Od kiedy jesteś w niej zakochany? O mało się nie uduszę: – Co pani opowiada! Blanche i ja? Nigdy! Uśmiecha się z pewną siebie miną: – Kiedy byłam młoda, chciałam kochać się z milionami różnych chłopców. Potem poznałam ojca Thomasa. Chciałam kochać się tylko z nim, ale robić to miliony razy. Są ludzie, przy których człowiek bardzo szybko się orientuje, że to nie tylko zwykła kwestia płynów ustrojowych. – Blanche i mnie zdarzyło się parę razy. To się nie powtórzy. Za bardzo się różnimy, ona jest… Blanche… To… Po prostu, tak to jest. – Nie dowiem się więcej? Wzruszam ramionami, kręcę głową. Blanche jest białym rycerzem piątego piętra, tą, której, jak sama mówi, „nigdy nic się nie przytrafia”. Stażystką na Oddziale Opieki Paliatywnej…
Ktoś to musi robić. Opiekuje się umierającymi (miałem napisać chorymi na raka, ale się rozmyśliłem: są tysiące sposobów na bycie umierającym. Co najmniej tyle, ile sposobów na to, żeby dobrze żyć i korzystać z istnienia). Jej narzeczony, jej pierwsza wielka miłość, porzucił ją przed ołtarzem. Wywnioskowała z tego, że miłość ma gorzki smak i zapach zimnej świecy. Lewym okiem obnosi się z zarozumiałością, prawym okiem z pogardą. W rzeczywistości kocha ludzi i płacze, gdy zobaczy na ulicy przejechanego kota. Ale to jej tajemnica i nikomu nic do tego. Kiedy pytam ją, dlaczego studiuje medycynę, mówi, że jej ojciec chciał, żeby poszła do szkoły handlowej, ona opowiedziała umierającej babci o swoim pragnieniu, żeby leczyć, być doktorem. Bardzo ją kochała, ale ona i tak umarła. To się często zdarza. Kiedy szli za trumną, na liście napisanym przez staruszkę przed śmiercią zapisywało się jej przeznaczenie: „Blanche będzie studiowała medycynę, nic innego. A kiedy zostanie lekarzem, ja, tam na górze, będę z niej dumna”. Jej ojciec nigdy więcej nie wspomniał o szkole handlowej. Kiedy będzie składać przysięgę Hipokratesa, pomyśli bardzo mocno o swojej babci. Pacjentka wyrywa mnie z zadumy: – A pozostali stażyści? – Jest ich czworo: Szpatułka, Amélie, Kot i Anabelle. Szpatułka jest ze mną na Oddziale Ratunkowym. Anabelle jest na gastroenterologii, ale w tym tygodniu ma dyżury nocne w pogotowiu. Amélie jest na konsultacjach lekarskich. Robi medycynę ogólną w szpitalu. Przezwaliśmy ją „Perfekcja”, bo nigdy nie popełnia błędów. Będzie równie zdolna jak Wódz Pocahontas. Kot jest stażystą na chirurgii. O nim opowiem pani jutro. Robi się późno. – Myślę, że powinieneś zwracać się do mnie po imieniu. Byłeś tam w dniu, w którym dowiedziałam się o swojej chorobie. Daje ci to pewne przywileje. – Jak mówienie po imieniu? – Jeden człowiek mówiący drugiemu człowiekowi, że jego koniec jest bliski: nie ma nic intymniejszego. Byłeś tam, widziałeś moje oczy. Płakałam. Ujrzałeś mnie zupełnie nagą w moim człowieczeństwie. Więc mów mi po imieniu. – Tak, proszę pani. Śmieje się. – Do swoich rodziców zwracasz się per „ty”? – Tak. – Ale ich szanujesz? – Tak. – Więc mów mi per „ty”, ale mnie szanuj. – Tak, proszę pani. Krótko przed dwudziestą pierwszą, na górze Robi się późno: Fabienne odnosi tacę z posiłkiem pacjentki. Niczego nie tknęła. Ledwo wypiła trochę wody. – Od lat nurtuje mnie jedno pytanie – mówi do mnie pacjentka. – Dlaczego tak długo czekamy na Oddziale Ratunkowym? To jakiś sekret? Rodzaj tajemniczego trójkąta bermudzkiego, który tworzy się w poczekalniach i rozszerza minuty w godziny? Śmieje się. Myślę o pacjencie z dzisiejszego wieczoru i jego „bolącym łokciu, gdy
macham we wszystkie strony”. W kieszeni fartucha mam pełno kartek z konsultacji takich jak ta. Pan Argan, lat dwadzieścia osiem. O trzeciej w nocy postanowił pójść na ostry dyżur. Zachciało mu się, tak jak zachciewa się siku: – Od trzech miesięcy mam ziemistą cerę. W tym tygodniu jest zupełnie szara. Powiedziałem więc sobie: „Józiu, zrób coś!” Zrób sobie tomografię NMR-em w celu wyeliminowania raka, przerzutów lub czegoś jeszcze poważniejszego. (Wiedzcie, że nie ma nic poważniejszego niż przerzuty i że nie robi się tomografii NMR- em o godzinie trzeciej w nocy…) Ja, bardzo ironicznie: – Rak? Czego? Koloru cery? Pan Argan, bardzo zaniepokojony, wyjeżdża z tym pamiętnym zdaniem, za które obrażą się wszyscy trzydziestolatkowie (którym odradzam posuwać się dalej): – Proszę na mnie spojrzeć! Coś jest nie tak! Mam dwadzieścia osiem lat, ale wyglądam na trzydzieści jeden! Sądząc, że żartuje, bo między dwadzieścia osiem a trzydzieści jeden nie ma o co kruszyć kopii, podbijam stawkę: – To dlaczego nie od razu trzydzieści dwa? A pan Argan, spanikowany, dotykając swojej twarzy: – CO? WYGLĄDAM, JAKBYM MIAŁ TRZYDZIEŚCI DWA LATA?!?!? Pacjentka pęka ze śmiechu. – Chce pani wiedzieć, dlaczego tak długo czeka się na Oddziale Ratunkowym? Poczekalnie są pełne panów Arganów. Ale wie pani, jaki jest drugi sekret lekarzy Oddziału Ratunkowego? Jesteśmy tu TAKŻE po to, żeby uspokoić pana Argana. Godzina dwudziesta pierwsza, na górze, przed wyjściem – Słucha mnie pani? – Nie, jeśli mówisz do mnie per „pani”. Krzywię się, nie dam rady. Kobieta-Ognisty Ptak daje znak, że nie szkodzi. – To przyjdzie później! – Kiedyś na Oddziale Ratunkowym była pewna pani, Henrietta, dziewięćdziesiąt trzy lata. Jest stara i chora psychicznie, nie zdaje sobie już z niczego sprawy i wszystko jej się myli. Czeka na korytarzu na Oddziale Ratunkowym. Na którymś piętrze ma się zwolnić miejsce. Wie pani, szpital to wieczna gra w gorące krzesła. Henrietta jest we mnie zakochana: za każdym razem, gdy przechodzę, dostaje mi się gromkie „Dziwka!” To wielki przywilej: inni stażyści przechodzą, ona ani piśnie. Ale mnie się dostaje „Dziiiiiwka! Dziiiiiwka!” Nie ma to jak subtelna uwaga. Za dziesiątym razem odwracam się w stronę ekipy, przybieram minę karibu złapanego w światła reflektorów terenówki w środku kanadyjskiej zimy i rzucam: „Jak ona zgadła, co robiłem wczoraj w nocy?” Wybuchają śmiechem. Dodaję: „Nie, tak naprawdę to nie wie, bo mówiłaby duże gorsze rzeczy”. A wtedy, bez żartów, z korytarza dobiega nowy refren: „Suka niemyta”. Ja, do ekipy: „Cóż! Chyba się domyśliła”. Pacjentka się uśmiecha, nieco różu zabarwia jej zazwyczaj bezkrwiste policzki. – Uwielbiam zakochane we mnie babcie… Ustawiam swoje krzesło w kącie. – Obiecaj mi, że się zabawisz – mówi znienacka. – Obiecaj mi.
Obiecuję. Umierającemu się nie odmawia. Godzina dwudziesta pierwsza, na zboczu wiodącym do domu lekarza Dawno zapadła noc. Zziębnięty do szpiku kości, zaciskam poły uszytego ze skóry zwierza płaszcza, kupionego w rzymskim szmateksie. Lew bez swojego futra jest niczym. Moje przypomina cielsko lwa nemejskiego. Jestem zupełnie zmarzniętym zwierzakiem. Odwracam się i przyglądam się szpitalowi, gdzie za jednymi oknami zapalają się światła, a za innymi gasną. Struktura budowli jest dość niecodzienna: przypomina ogromne drzewo, jesion z betonu o jakby człekokształtnej budowie. Architekt wszystko zaplanował, rysując pionowy rzut: Pierwsze piętro: ortopedia i rehabilitacja funkcjonalna. Dobrze skonstruowane ciało, które stoi na solidnych podstawach. Drugie piętro: chirurgia przewodu pokarmowego i gastroenterologia. Dobrze odżywione ciało z OGROMNYM brzuchem. Trzecie piętro: kardiologia i pulmonologia. Serce bije, płuca się wzdymają. Wszystko się dotlenia. Czwarte piętro: neurologia i geriatria. Myśl powstaje, potem zanika. Czwarte piętro? Wszystkie wspomnienia miasta leczą się tam wcześniej czy później. Na koniec obrzeża tego zdumiewającego szkieletu: W korzeniach podziemia: Oddział Położniczy i Ratunkowy. Tam w każdej chwili podtrzymuje się płomień, płomień walki o Życie. Na górze, na najwyższych gałęziach, na piątym i ostatnim piętrze: onkologia i Oddział Opieki Paliatywnej. Soki już tam nie dopływają i suche liście wyrzucane są w ciemne niebo. Walka jest zakończona. Moim zdaniem jest sens w tym pionowym układzie. Jest to, co podziemne, co zmaga się i walczy. Jest to, co się wznosi, co leczymy i co potem milknie, tam, gdzie gasną światła. Jest wściekłość i wrzask. Zaciśnięte pięści. Walka. Jest wielka rezygnacja i pokój. Szeroko otwarte ramiona. Jestem ja. Na dole. Jest pacjentka z sali numer 7. Na górze.
Dzień drugi Back to You Revolver Krótko przed ósmą rano, w drodze do szpitala Przyciskam słuchawki do uszu. Nowy kawałek Neila Younga, nowy podryg. After the Gold Rush to najpiękniejsza piosenka na świecie (poza wszystkimi innymi, nigdy nie mogę się zdecydować…). Dzisiejszego ranka przemarznięty stażysta przybywa, stepując, pod budynek. (Ważna uwaga: robiąc moonwalk, sprawdzać, czy jestem sam przy wejściu. Sprzątaczka już nigdy nie będzie patrzeć na mnie tak, jak dawniej…) Godzina ósma, szpitalna rejestracja Jeżeli zegar jest punktualny, to ja jestem spóźniony. Nadszedł czas, aby wdziać mój biały kostium superbohatera. Królewski błękit już zarezerwował sobie Superman, a czarny Batmana nie pasował: spróbujcie powiedzieć chorym „wyleczymy was” w przebraniu przedsiębiorcy pogrzebowego… Na Oddziale Ratunkowym w drodze do szatni dla mężczyzn przechodzi się obok szatni dla kobiet. Przed wyziewami potu, taniego piżmowego dezodorantu i starych, zimnych butów jest zapach olejku z gardenii i szminki do ust. Świat zawsze będzie się dzielił na dwa: na te, które się myją, i na tych, którzy polewają się perfumami… Zapach piątego piętra przywiera do mojego kitla. Choćbym prał go sto razy, to i tak zostanie ślad po mojej niekończącej się bieganinie tam i z powrotem. Na górze Kobieta-Ognisty Ptak zaparła się i nie odpuszcza: – Żadnej morfiny. Będę tu do samego końca, z niezmąconym umysłem. Ekipa i ja codziennie przychodzimy przemówić jej do rozsądku. Bo ona cierpi, a my mamy nadzieję, że jej ulżymy. Obserwuje nas z pobłażaniem, zna prawdę: wszyscy – ekipa lekarska i ja – chcemy, żeby się zgodziła po to, żeby się uspokoić, bo śmierć jest bolesna i przerażająca: to co, że stykamy się z nią każdego dnia; każdego dnia tak samo się jej boimy. Każdy przychodzący lekarz stara się wrzucić swój kamyk do ogródka: – Żadnych środków przeciwbólowych? Jest pani pewna? Albo: – Nie zostawimy pani w takim stanie! Wczoraj było już tego za wiele. Kobieta-Ognisty Ptak podniosła głos i z miną matki, która udziela synowi lekcji, poklepała mnie po policzku: – Niepotrzebnie się wszyscy tak martwicie: mój stan nie oznacza, że umrę, ale że dotarłam do końca życia. Otóż to: nie śmierć, nie, ale koniec życia. Po prostu. Dla niej różnica jest kolosalna. Zachowuje pogodę ducha w bólu i końcu życia. Czy kiedykolwiek dostatecznie zastanawiamy się nad sensem niektórych słów? Palą jak oparzenie papierosem, ale nadają sens. Przed dziewiątą, na dole,