hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony153 554
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań97 569

Gaja Grzegorzewska - 01 - Żniwiarz

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Gaja Grzegorzewska - 01 - Żniwiarz.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 148 osób, 83 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 189 stron)

GAJA GRZEGORZEWSKA ŻNIWIARZ

Prolog Zbliżało się południe. Sierpniowe słońce parzyło ramiona rowerzystki, skręcającej w mało uczęszczaną drogę między polami kukurydzy. Dziewczyna oblizała spierzchnięte usta. Droga była wyboista, a koła roweru poruszały się po niej z trudem. Spojrzała w dół. No tak, złapała gumę. Niezadowolona przystanęła na pustej drodze i zsiadła, by obejrzeć koła – obie dętki były uszkodzone. Zmarszczyła z irytacji brwi, będzie musiała wrócić do miasteczka na nogach, prowadząc nieszczęsny rower. Sięgnęła po butelkę wody, umocowaną na ramie roweru, napiła się i rozejrzała. Kukurydza przysłaniała krajobraz, a prosta droga ciągnęła się po horyzont. Na drugim jej krańcu, za plecami dziewczyny, majaczył las. Wypiła jeszcze łyk wody. Wokół panowała prawie idealna cisza. Nawet ptaki nie śpiewały. Jedynym dźwiękiem, który przerywał tę ciszę, było jednostajne cykanie świerszczy. W oddali ujrzała jakąś sylwetkę, wolno zbliżającą się w jej kierunku. Odetchnęła z ulgą, może ten człowiek jej pomoże. Ruszyła w jego stronę, prowadząc rower. Gorące powietrze poruszało obrazem przed oczami. Słońce odbiło się od nadchodzącego, oślepiając na moment rowerzystkę. Wytężyła wzrok. Człowiek niósł coś, co połyskiwało w promieniach słońca. Łopata, może sierp. Był już całkiem blisko. Nie, przecież to kosa. Nic dziwnego, trwają żniwa. Tak, żniwa na całego. Kosa znowu błysnęła w słońcu. Nagle dziewczyna poczuła paniczny lęk. Usiłowała wsiąść na zepsuty rower, ale nogi miała jak z ołowiu. Rower wysunął się z drżących rąk i upadł na ziemię. Schyliła się, by go podnieść, zerkając kątem oka ku nadchodzącej postaci. Wydało się jej, że minęły wieki, nim się podniosła. Stał tuż przy niej. Znowu oślepił ją błysk. A potem poczuła już tylko chłodny podmuch i dotknięcie stali, która skosiła głowę z jej rozgrzanej szyi. Rozdział pierwszy 14.50 z Krakowa Julia Dobrowolska siedziała w przedziale pierwszej klasy pociągu relacji Kraków – Bielsko-Biała przez Bułkowice i po raz wtóry czytała otrzymane zaledwie minionego dnia informacje. Poza nią przedział zajmowała skromna kobieta w średnim wieku, nie mająca na

szczęście ochoty na pogawędkę. Nic więc nie rozpraszało uwagi Julii, która i tak posiadała niezwykłą wręcz zdolność do koncentracji, nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach. Patrząc na tę smukłą, wysportowaną blondynkę, nikt nie powiedziałby, że ma przed sobą prywatnego detektywa. A jednak, tym właśnie zajęciem parała się Julia, i to ze znakomitymi rezultatami. Przeważnie, co prawda, były to błahe sprawy. Takie jak śledzenie niewiernych mężów, których po bliższym poznaniu klientek zaczynała rozumieć. Lub szukanie zaginionych młodych buntowników pragnących wolności i, przede wszystkim, pognębienia swoich rodziców. To były drobne, przyjemne problemiki, które wyrobiły firmie Julii odpowiednią renomę, jednak w końcu stały się tak rutynowe, że zaczęły nużyć. I nagle pojawiła się ta sprawa. To było zupełnie co innego. Poprzedniego dnia do jej krakowskiego biura wszedł dystyngowany mężczyzna zbliżający się do wieku emerytalnego, zapowiedziany przez jej sekretarza jako mecenas Romański. Julii zaświtało w głowie. Romański & Romański – stara adwokacka firma, mająca teraz nieco mniej klientów niż za czasów świetności. Tym właśnie próbowała sobie wytłumaczyć osobistą wizytę znanego adwokata w swoim biurze. Mężczyzna przywitał się z nieco staroświecką galanterią. Julia wskazała mu krzesło. Adwokat usiadł i chwilę przyglądał się jej uporczywie, jakby ją oceniał. Z pewnością jego uwagę przykuła wąska blizna, która biegła przez prawie cały policzek bardzo ładnej, mimo tej skazy, twarzy dziewczyny. Julia przyzwyczaiła się, że ludzie przypatrują się jej z zainteresowaniem. Uśmiechnęła się lekko. Mecenas skończył ją lustrować i przystąpił do meritum: – Moja klientka pilnie potrzebuje prywatnego detektywa, a podobno pani firma działa efektywnie i szybko. – Tak, mamy niezłe wyniki. Czy mogę wiedzieć, komu zawdzięczam rekomendację? – Oczywiście. Polecił panią nadinspektor Kręglicki, mój stary znajomy. Julia uniosła brwi ze zdziwienia, słysząc nazwisko swojego wujka, byłego zastępcy komendanta głównego policji. – Skoro nadinspektor interesuje się tą sprawą, to musi być to coś poważnego. – Owszem, problem, z którym przychodzę, jest bardzo poważny. Zna pani sprawę Żniwiarza z Bułkowic? – Oczywiście, wszędzie o tym piszą. – Właśnie. Widzi pani, od lat jestem adwokatem rodziny Lipskich... – Och... – wyrwało się Julii. I zaraz tego pożałowała. To było nieprofesjonalne. Ale

przez twarz mecenasa Romańskiego przemknął tylko melancholijny grymas. – Pani Maria Lipska zleciła mi zwrócenie się do najlepszego detektywa, jakiego znajdę. Chce za wszelką cenę znaleźć mordercę swojej córki. Dlatego przyszedłem do pani. Julia milczała chwilę. Była nieco oszołomiona. Słowa adwokata bardzo jej pochlebiały, o takiej sprawie marzyła od dawna. To była duża rzecz. Jednak nagle ogarnął ją lęk, nie mogła oszukiwać tego miłego starszego pana. Westchnęła. – Muszę być z panem szczera. Zapewne zasięgnął pan informacji o mojej firmie, więc wie pan, że to nie moja działka. Zdrady, rozwody, sprawdzanie uczciwości pracowników, zaginione psy, nastolatki, to owszem, ale... Mecenas przerwał jej, podnosząc dłoń. – Droga pani, ja to wszystko wiem, a jednak sądzę, że to właśnie pani powinna się podjąć tego zadania. Nie ufam rutyniarzom, a poza tym wiem więcej, niż pani myśli. Mój przyjaciel, świętej pamięci profesor Kowalkowski, wyrażał się o pani w samych superlatywach. Podobno była pani najlepszą studentką, jaką miał od lat. Gdyby nie jego śmierć, pewnie robiłaby pani już u niego doktorat. Julia uśmiechnęła się lekko. – To nigdy nie było moim zamiarem. Nie mam akademickich zapędów. Dlatego zamiast na studia doktoranckie poszłam do szkoły dla detektywów. – Tak, wiem. To na pewno ciekawsze. – I owszem. – Pani firma ma już pewną renomę, ale niech pani pomyśli, jak rozgłos związany z tym śledztwem podniesie jej prestiż. – Czy pani Lipska nie ma środków, by zapewnić sobie pomoc większych firm? – Ma – odrzekł krótko Romański. – Ale czy znacznie większe firmy mają w rodzinie byłego zastępcę komendanta głównego i mogą uzyskać dostęp do danych, które są niezbędne do prowadzenia takiej sprawy? – Skoro o policji mowa, pańska klientka zapewne wie, że tą sprawą zajmuje się specjalna grupa... – Pani Lipska nie zamierza czekać na efekty w nieskończoność – sucho przerwał adwokat. I dodał łagodniej: – Ponadto powtarzam: pani koneksje mogą się okazać nadzwyczaj ważne, a pani dociekliwość... Julia przestała słuchać. Wiedziała, że przynajmniej pod jednym względem adwokat ma rację. Ta sprawa oznaczałaby dla niej i dla firmy otwarcie zupełnie nowego etapu. Poza tym byłoby tchórzostwem nie spróbować. A niczym nie pogardzała tak bardzo, jak brakiem

odwagi. Gdy się odezwała, w jej głosie nie było już wahania. – Ma pan rację. Podejmę się tej sprawy. Mecenas położył na biurku grubą kopertę. – To artykuły z gazet, opisujące tę sprawę. Mogą się pani przydać. Nazwiska, miejsca, wypowiedzi mieszkańców... I akta policyjne – adwokat uśmiechnął się nieznacznie. – Nadinspektor Kręglicki bardzo pani ufa. Zrobiłem też dla pani spis osób związanych ze sprawą. Na koniec z pewnym namaszczeniem podał jej cienką zaklejoną kopertę. – To list od pani Lipskiej. Prosiła, aby pani przeczytała go przy mnie, zanim udzieli ostatecznej odpowiedzi. Julia zdecydowanym ruchem oderwała róg koperty i rozcięła jej brzeg palcem wskazującym. Wyjęła list, który nie był długi, za to napisany pewnym charakterem pisma. Szanowna Pani! Pan mecenas Romański polecił mi Panią jako osobę kompetentną i solidną. Nie ufam możliwościom policji, a niczego innego teraz tak nie pragnę, jak odnalezienia mordercy mojej córki Agnieszki. Chcę, by gnił w więzieniu, skoro nasze prawo nie pozwala żądać dla niego kary śmierci. Chcę wiedzieć, bez względu na wszystko, kto to zrobił. Jeśli się pani podejmie tego zadania, żądam całkowitego rozwiązania sprawy. Jestem gotowa zapłacić za to 100 000 złotych. Jeżeli jednak nie odniesie pani sukcesu, pokrywam jedynie koszty śledztwa. Przepraszam za bezpośredniość, ale czuję, że sytuacja zmusza mnie do podjęcia radykalnych środków. Z poważaniem - Maria Lipska PS. Załączam 10 000 na bieżące wydatki. Julia odłożyła list. Był rzeczowy, pisząca go kobieta nie okazywała ostentacyjnego bólu, a jednak czuć go było w każdej niemal linijce. Ponadto uderzyło ją coś szczególnego, jednak nie mogła uzmysłowić sobie, co to było. Zaproponowana przez Lipską kwota była bardzo wysoka; Julia poczuła presję, a presja zawsze działała na nią mobilizująco. Popatrzyła na mecenasa, który obserwował ją, gdy czytała list. – W porządku, proszę powiedzieć pani Lipskiej, że przyjmuję tę sprawę.

Mecenas prawie niezauważalnie odetchnął z ulgą i z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął bilet kolejowy. – Czułem, że pani się zgodzi. Dlatego zawczasu pozwoliłem sobie poczynić pewne kroki. Proszę, to bilet do Bułkowic na jutro. Na miejscu będzie na panią czekał posterunkowy Śmiałek. Policja okaże się pani pomocna, jak sądzę, dobrze znają pani wuja. Posterunkowy zawiezie panią do gospody Pod Dębem, ma tam pani rezerwację. To miłe miejsce, będzie pani wygodnie. Na miejscu można pożyczyć rower, tak chyba najłatwiej rozejrzeć się po okolicy. Łatwiej niż samochodem. – Tak, ma pan rację. – Nie uznała za stosowne poinformować adwokata, że nie ma samochodu. – Pewnie roi się tam od dziennikarzy, w końcu to dopiero... trzeci dzień od znalezienia ciała. – Tak, niestety, najwięcej tych, którzy szukają sensacji. – Adwokata najwyraźniej szczerze to smuciło. – Podobno ma przyjechać nawet Wiktor Bergen... Julia zmarszczyła brwi. Tego dziennikarza śledczego, Wiktora Bergena, jedną z największych gwiazd telewizji, uważała za wyjątkową szumowinę. Zmartwiła się, że nadęty gwiazdor może przeszkodzić jej w śledztwie. Jej obawy były całkowicie uzasadnione; tam gdzie pojawiał się Bergen, policja schodziła na drugi plan. A co dopiero początkująca dziewczyna-detektyw, bez doświadczenia, chociaż ze znajomościami. – Dlaczego pańska klientka nie zleciła jemu tej sprawy? – Taki miała zamiar, ale odradziłem jej to. Wiedziałem, że Bergen i tak się tam zjawi i narobi dużo szumu, a ja myślę, że ta sprawa wymaga subtelności. Zresztą nie jestem wielbicielem jego metod i nie wierzę w ich skuteczność na dłuższą metę. Wyraźna i niczym nie zmącona wiara starszego mężczyzny w umiejętności Julii trochę ją krępowała. Ona sama nie była aż tak pewna swoich sił. Mimo to przytaknęła i dodała: – Kiedyś go spotkałam, straszny bufon. – Mam na jego temat podobne zdanie. – On ma swoje metody, ja swoje. Skoro przyjęłam tę sprawę, pozwoli pan, że zadam parę pytań. – To w końcu pani zadanie. Proszę pytać. – Zna pan tę rodzinę od wielu lat... – Od pokoleń. – Właśnie. Jacy oni są? – To bardzo szanowana rodzina, z tradycjami. Bardzo kulturalni, wykształceni ludzie. Pani Maria Lipska jest historykiem sztuki i ma galerię w centrum Krakowa. Jej mąż Leopold

był właścicielem sieci hoteli Lux. Zmarł trzy lata temu na raka. Zostawił swoim bliskim spory majątek. – A dzieci? – Rafał przejął po ojcu interes. Był sporo starszy od Agnieszki. Ma już pod czterdziestkę, podczas gdy jego siostra za tydzień miała obchodzić swoje dwudzieste czwarte urodziny. – Jaka to była dziewczyna? – Wśród dokumentów znajdzie pani jej zdjęcie. Bardzo ambitna. Studiowała prawo, w tym roku miała się bronić. Praktykowała u mnie. Bardzo zdolna, o uporządkowanym umyśle. Miała narzeczonego, planowali ślub. Czekało na nich piękne mieszkanie w Krakowie, chcieli też kupić jakiś dom na wsi. Dlatego pojechali do Bułkowic. – A dlaczego właśnie tam? – Zachęcił ich przyjaciel rodziny, doktor Wawrzycki. Pozna go pani na pewno, to on badał ciało – ostatnie słowa adwokat wypowiedział cicho, jakby sądził, że mogą urazić wrażliwe uszy słuchaczki. Julia słuchała go jednak z niezmąconym spokojem. – Rozumiem. Przejdźmy do kwestii prawnych. Czy ktokolwiek odnosi jakąś materialną korzyść po śmierci Agnieszki? – Och nie, ona jeszcze nie miała własnych pieniędzy. Mieszkanie było zapisane na jej rodziców. – No tak. Zostaje jeszcze brat. Przecież teraz jedynym dziedziczącym zostaje właśnie on. A jak pan wspomniał, Lipscy to bardzo bogaci ludzie. – Bardzo – odparł chłodno prawnik. – Pozwoli pani jednak zauważyć, że to, co pani sugeruje, jest... – Ja niczego nie sugeruję, panie mecenasie – powiedziała Julia spokojnie. – Zostałam wynajęta przez panią Lipską jako detektyw, a detektyw zadaje pytania i bada wszelkie aspekty sprawy. Jestem bardzo dokładna w tym co robię, a pan powinien udzielić mi wszystkich potrzebnych informacji. – Pewnie ma pani rację. Ale proszę zrozumieć, to bliscy mi ludzie... – A więc, jaka jest sytuacja finansowa Rafała Lipskiego? – Z tego co wiem – bardzo dobra, ale nie mam styczności z jego interesami. – Czy policja go przesłuchiwała? – Jeszcze nie, ale jak sądzę, pojawi się on w Bułkowicach z polecenia matki, by załatwić formalności. Wtedy będzie miała pani okazję porozmawiać. – Tak też zrobię. Dziękuję, na razie nie mam do pana więcej pytań.

– Mam nadzieję, że byłem pomocny. Proszę do mnie dzwonić, jeśli będzie pani chciała wyjaśnić jakieś kwestie. Mecenas wstał. Julia odprowadziła go do drzwi. Wręczając swoją wizytówkę, odezwała się jeszcze: – Proszę powtórzyć pani Lipskiej, by dzwoniła do mnie, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba. Zamknęła drzwi. Już chciała wejść do swojego gabinetu, gdy napotkała wyczekujące spojrzenie Tomasza, jej kuzyna, a zarazem wiernego sekretarza. Była zmuszona przyjąć go do pracy na rozpaczliwą prośbę ciotki, która obawiała się, że dwudziestodwuletni leń, nieprzykładający się ani do nauki, ani do żadnej kolejnej pracy, jaką cudem udawało mu się dostać, skończy jako wieczny student na garnuszku rodziny. – Morderstwo, hm... – powiedział Tomaszek z zadowoleniem. – Tak, morderstwo. – Wreszcie! – wykrzyknął z mocą, jakby niebiosa odpowiedziały na jego wielomiesięczne modły. – Nareszcie coś ciekawszego od tych bab. Opowiadaj, Julciu! – Nie widzę potrzeby, przecież i tak podsłuchiwałeś. I nie nazywaj mnie w pracy Julcią! – No tak, ale nie wszystko zdołałem wyłapać, ten dziadek trochę mamrotał. – Dyskrecja to podstawa dla dobrego prawnika. Zajmij się czymś pożytecznym. Ja muszę pomyśleć. Potem zapoznam cię z tym, co uznam za stosowne. Wyjadę na parę dni, więc biuro zostanie pod twoją opieką. Błagam, zachowuj się godnie. Przynajmniej udawaj, że pracujesz... – Będę udawał najlepiej jak umiem. Na ile jedziesz? – Nie mam pojęcia. – A kto się zajmie Rodriguezem? – Nie wiem. Nie chcę podrzucać go rodzicom. Może poproszę Lolę. – Biedna kocina będzie musiała zacisnąć pasa. – I tak jest za gruby. Dobra, nie przeszkadzaj mi teraz przez chwilę. Teraz, jadąc do Bułkowic, Julia jeszcze raź porządkowała fakty. Po przeczytaniu wszystkich artykułów i raportu policyjnego, sporządziła plan przedstawiający w skrócie chronologię wydarzeń:

1. 25.07 Agnieszka Lipska przyjeżdża z narzeczonym Wojciechem Stańdo do miejscowości Bułkowice. Od 25.07 do 30.07 szukają domu letniskowego lub ziemi pod zabudowę. 2. Wynajmują pokój w gospodzie Pod Dębem. 3. Oglądają kilka miejsc, między innymi przedwojenną posiadłość – Dom nad Kanałem. 4. 30.07 goszczą na kolacji u doktora Wawrzyckiego (starego znajomego państwa Lipskich) i jego córki. 5. 31.07 Wojciech Stańdo zostaje wezwany do Krakowa w ważnej sprawie związanej z firmą, w której pracuje. 6. 1.08 Agnieszka odwiedza agencję nieruchomości, zastanawia się nad kupnem Domu nad Kanałem. Wieczór spędza na przyjęciu urodzinowym u burmistrza. 8. 2.08 Agnieszka je śniadanie o godzinie 10.00 w gospodzie Pod Dębem, następnie bierze wypożyczony rower i jedzie jeszcze raz zobaczyć Dom nad Kanałem. Wyrusza około 10.30. 9. O godzinie 13.00 Stefania Szemik, wracająca z pola na obiad do domu, znajduje rower, porzucony na mało uczęszczanej polnej drodze, po chwili zauważa wystającą z kukurydzy stopę i znajduje zwłoki kobiety pozbawione głowy. 10. Doktor Wawrzycki, zbadawszy ciało, określa czas zgonu na pomiędzy 11.45 a 12.15. 11. Wezwany przez policję Wojciech Stańdo identyfikuje ofiarę jako swoją narzeczoną. Następnie Julia przeanalizowała kolejną listę. Były to nazwiska ludzi w różny sposób związanych ze sprawą: 1. Wojciech Stańdo – narzeczony ofiary, w czasie zabójstwa wracał właśnie pociągiem do Bułkowic 2. Doktor Wawrzycki – przyjaciel rodziny, jako pierwszy badał ciało 3. Olga Wawrzycka – córka doktora, przyjaźniła się z Agnieszką 4. Robert Kletowski – chłopak Olgi, odprowadził Agnieszkę do hotelu po przyjęciu u burmistrza 5. Józef Kletowski – burmistrz 6. Helena Kletowska – jego żona

7. Stefania Szemik – znalazła zwłoki, jej gospodarstwo leży najbliżej miejsca zbrodni Po namyśle Julia dopisała na dole strony, pod numerem 8. – „ksiądz”. Zawsze jest jakiś – pomyślała. Pociąg zwolnił i wjechał na peron małej, brzydkiej stacyjki. Z tabliczki Bułkowice został już tylko napis „Bułko”, któremu jakiś miejscowy dowcipniś dorobił wykrzyknik. Julia zabrała swoje dwie walizki i wysiadła. Była na miejscu. Rozdział drugi Posterunek w Bułkowicach Prawie od razu na peronie pojawił się umundurowany młodzieniec o zaskakująco jasnoniebieskich oczach, włosach koloru pszenicy i nieco siermiężnej, ale sympatycznej fizjonomii. Uśmiechnął się na jej widok: – Dzień dobry. Czy pani Dobrowolska? Jestem posterunkowy Śmiałek! – powiedział z werwą, sugerującą, że nazwisko precyzuje również jego postawę służbową i życiową. – Dzień dobry – odpowiedziała Julia, starając się ukryć uśmiech. Tymczasem posterunkowy sięgnął po walizki i poprowadził ją w kierunku samochodu. Gdy wsiedli do służbowego poloneza, Julia poprosiła o zawiezienie prosto na komisariat, a nie do gospody, jak sugerował Śmiałek. Posterunkowy zagadnął ją z wielkim zainteresowaniem. – Więc pani jest prywatnym detektywem? Nieźle! – oszacował ją wzrokiem. – Za ładna pani jest. I za młoda. Nie wygląda pani na detektywa – powiedział ze znawstwem, układając usta w dzióbek, co miało najwidoczniej dodać mu powagi. – A jak pana zdaniem wygląda detektyw? – Julia nie kryła już uśmiechu. – Bo ja wiem... pfff... – posterunkowy znowu zrobił dzióbek. – Może tak jak sierżant Duraj, to mój przełożony. Jest dobry. Wszystko wytropi. Pewno nie będzie dla pani zbyt miły. Nie lubi kobiet, takich za mądrych, wie pani, i nie lubi, żeby się wtrącać. Albo może jak inspektor Grudziądz, to miły gość. Rozumie pani, nie zadziera nosa, chociaż taki ważny, z Warszawy przyjechał i w telewizji się pokazuje, a zawsze zagada do człowieka, nie to co szef. Ale mówią, że nasz inspektor, jak co do czego przyjdzie, to potrafi być groźny. Dla przestępców ma się rozumieć. On to nie ma nic przeciwko pani. Mówi, żeby pani pomagać we wszystkim. Zaraz go zresztą pani pozna. Julia w duchu była wdzięczna posterunkowemu, że tak chętnie dzielił się z nią swoimi

opiniami. Podejrzewała, że choć nie grzeszy rozumem, to celnie nakreślił portrety przełożonych. Teraz wiedziała, z kim przyjdzie jej pracować. Pomyślała, że z tym Durajem rzeczywiście mogą być problemy. Znała tego typu zatwardziałych służbistów, mizoginów. – Ale jeśli chodzi o prywatnych detektywów, to ja bym powiedział, że taki to powinien wyglądać jak Wiktor Bergen! – oznajmił Śmiałek. Julia jęknęła, a posterunkowy ciągnął z nabożnym zachwytem. – Mówię pani, co on tu wyprawia! Julia usiadła sztywno, uruchamiając blokadę w pasach. – On już tu jest? – O tak! – potwierdził Śmiałek ochoczo. – Przyjechał wczoraj wieczorem. Sierżant jest wściekły jak diabli! Julia poczuła chwilowy przypływ sympatii dla sierżanta Duraja. – Uwielbiam jego program. Ta sprawa Dusiciela ze Słupków! To było coś! Dał mi autograf! – pochwalił się posterunkowy. – Może będę w telewizji. Tak powiedział, może uda się to załatwić. Jezu, ale mamy farta, że tą laskę zarąbali w naszej wiosce. Wie pani, tu się za cholerę nic nie dzieje. Julia milczała. Domyślała się, w jakim celu Bergen wabi tego głupka magią szklanego ekranu. Nie podobało jej się to. Czuła, jakby miała przeciw sobie nie tylko mordercę, ale również policję i telewizję. – Jesteśmy na miejscu – oznajmił posterunkowy, zatrzymując poloneza przed starym, dwupiętrowym budynkiem. Nad drzwiami wejściowymi widniał napis „Komisariat Policji w Bułkowicach”. Julia wysiadła i skrzywiła się, widząc stojącego obok dużego mercedesa, należącego do prywatnej telewizji PolTV. Zza samochodu wyszedł otyły, dosyć młody, opalony jegomość ubrany jak kloszard. Abnegat uśmiechnął się radośnie do Julii. – Hej, detektywko! – O, cześć, Piotrusiu – Julia odwzajemniła uśmiech. – A ty wciąż z hienami? – Cóż zrobić! – Piotruś westchnął i pogładził się po obfitym brzuchu. – Ale chyba będę musiał poszukać nowej roboty. Bergen się wkurwia, bo nie nadążam za nim z tą cholerną kamerą. Zresztą pogadamy jeszcze – wskazał głową na stojącego nieopodal posterunkowego. – Lepiej idź, bo widzę, że Śmiałek już przytupuje niecierpliwie. – Na razie! – rzuciła Julia i weszła za Śmiałkiem do komisariatu. Poprowadził ją do pokoju na końcu korytarza, wyjaśniając, że mieści się tam biuro Duraja, po czym oddalił się. Julia przekroczyła próg i od razu poczuła, że znalazła się w świątyni patriarchatu. Prosto urządzone pomieszczenie było przepełnione testosteronem, i to

nie tylko dlatego, że dzień był upalny. W pokoju siedziało pięciu mężczyzn. Najstarszy z nich wstał i podszedł do niej. Był to wielki mężczyzna, po pięćdziesiątce, rumiany i na pozór jowialny. Julia od razu się zorientowała, że oto ma przed sobą inspektora Grudziądza. Witając się, zamknął jej drobną rączkę w kleszczowym uścisku wielkich jak bochny dłoni. – Zapraszamy panią do nas! – zawołał tubalnie. – Zapewne wniesie pani świeży powiew do naszego śledztwa. Nadinspektor Kręglicki wyrażał się o pani w samych superlatywach. Julia była wdzięczna wujowi Witoldowi, że szepnął słówko o jej talentach tym nadętym gburom. Tymczasem inspektor dokonywał dalszej prezentacji. – To sierżant Duraj. Zza biurka niedbale wstał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna koło trzydziestki. Julia była nieco zaskoczona jego młodym wiekiem. Nie tak go sobie wyobrażała. Miał przenikliwe spojrzenie, mocno zarysowaną szczękę, orli nos, ciemną karnację i czarne włosy. Duraj podał jej rękę i usiadł z powrotem za swoim biurkiem, obdarzając dziewczynę pogardliwym spojrzeniem. Odniosła wrażenie, że mimo obecności w pokoju inspektora i sławnego Wiktora Bergena, sierżant Duraj nic sobie z nich nie robi. To było jego biuro i jego posterunek. Tymczasem Grudziądz wskazał jej Bergena, który siedział przy oknie i ze znudzoną miną zblazowanego arystokraty palił papierosa. Bergen był „diabelnie przystojny”, jak przeczytała Julia w jednym z internetowych postów. Szczupły, świetnie ubrany, jego włosy w podejrzany sposób przyprószone były siwizną, chociaż nie mógł mieć więcej niż trzydzieści siedem lat. Dokładna data jego urodzin była nieznana. Pisma kobiece określały go jako wzór mężczyzny metroseksualnego. Julia określiłaby go raczej jako pyszałkowatego durnia. – Pana Bergena niewątpliwie pani zna. – Hm, tak – odpowiedziała Julia obojętnie. – Spotkaliśmy się kiedyś. Bergen podał jej rękę w zamyśleniu. – Tak, chyba tak, na jakimś przyjęciu, jak sądzę – dziennikarz usadowił się z powrotem przy oknie, bokiem do reszty zebranych osób, jakby to, co działo się w pokoju, zupełnie go nie obchodziło. „Co za szopka” – pomyślała Julia, strasznie chciało jej się śmiać. – A to doktor Wawrzycki – kontynuował prezentację inspektor. Doktor wstał i serdecznie uścisnął rękę Julii. Był to niski, łysawy mężczyzna w okularach, dobrze odżywiony i wesołego usposobienia. Julia od razu poczuła do niego sympatię.

– Miło mi panią poznać. Maria, to znaczy pani Lipska, mówiła mi, że wynajęła panią. Tak, bardzo nam miło. Bardzo. Sierżant Duraj zmierzył go piorunującym wzrokiem, było jasne, że jemu wcale nie jest miło. Odezwał się flegmatycznie, kierując pytanie w przestrzeń. – Czy możemy wreszcie wysłuchać raportu posterunkowego Jarosza, czy też może pan inspektor ma inny pomysł? Julia pomyślała, że sierżant jest rzeczywiście bezczelny. Jednak inspektor tylko się uśmiechnął, przysunął jej fotel i sam również usiadł na jednym z niepasujących do niczego krzeseł, obitych wytartym, bordowym skajem. Piąty mężczyzna w pokoju, a raczej młody chłopak, z nieszczęsnym początkującym wąsem, pryszczatą twarzą i nieco anemicznym wyglądem – najwyraźniej zbyt mało znaczący, by go przedstawiać – chrząknął i drżącym głosem zabrał się do relacjonowania. – Tak, jak pan kazał – zwrócił się lękliwie do sierżanta. – Pytali my w okolicy z Michałem, to jest z posterunkowym Śmiałkiem. Na dworcu nic nie widzieli, nikogo obcego to znaczy. Pod Dębem od tygodnia mieszka w sumie sześciu letników. I na kwaterach prywatnych też kilku. – To znaczy ilu? – spytał Duraj niecierpliwie. – Jeszcze my tego nie sprawdzili – wyjąkał przerażony Jarosz. – Dobra, spierdalaj i wezwij mi tu Śmiałka – powiedział Duraj spokojnym tonem i dodał, kiedy Jarosz wyszedł: – Nie znoszę tego typa. Skończona niedojda. – Długo to jeszcze potrwa? Pańscy niekompetentni ludzie marnują mój bezcenny czas – odezwał się Bergen, wyglądając przez okno i przybierając jeszcze bardziej zblazowany wyraz twarzy. – Nikt tu pana nie trzyma – odpowiedział Duraj. – Ma pan podobno swoje metody. Więc proszę z nich korzystać. – Owszem, ale lubię, jak błękitni chłopcy odwalają za mnie najnudniejszą robotę. Dalsza potyczka słowna została przerwana wkroczeniem do pokoju jak zawsze zadowolonego z siebie Śmiałka. – Pan mnie wzywał – zwrócił się do Duraja. – Więc tak, w dniu morderstwa nikt obcy nie przyjechał pociągiem. Pod Dębem mamy rodzinę z dwójką dzieci – państwa Janików. Przyjechali tu tydzień temu, raczej nie wchodzą w grę. Chcą jak najszybciej wyjechać, martwią się o dzieci. I starsze małżeństwo, po sześćdziesiątce – państwo Tarło, podobno bardzo mili i kulturalni ludzie. Przyjeżdżają tu co roku, od czterech lat. U pani Kulbik mieszka teraz młode małżeństwo – Wiśniewscy. Rzadko gdzieś wychodzą, wiecie państwo –

posterunkowy puścił oko i zaśmiał się. – No. A u mojej ciotki, to znaczy u Klimkowej, nie, mieszka grupa młodzieży, sześć osób. Czterech chłopaków i dwie dziewczyny. Bardzo z nich niezadowolona, he, he, chce się ich pozbyć. Wie pan, browar się leje, drą się i tak dalej. Dziewczyny w kostiumach kąpielowych paradują. Ciotka modli się za nie, ale wujo nie wygląda na zmartwionego. Julia uśmiechnęła się do siebie. Zauważyła, że posterunkowy ma talent do opisywania osób i sytuacji. Chociaż pewnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Przypominał jej nieco kuzyna Tomka, który potrafił często jakimś niewinnym słówkiem zwrócić uwagę na sedno. Posterunkowy zamilkł i stał, najwyraźniej oczekując pochwały. – Dobrze – powiedział w końcu Duraj. – Mówisz, że pani Klimek chce się pozbyć tych gówniarzy. Cóż, na razie nie może. Musimy ich przesłuchać. Poinformuj ją o tym. – Dobra, wstąpię do niej, po drodze do domu. – Tym Janikom powiedz to samo – Duraj zwrócił się w stronę inspektora i zapytał szorstko: – Panie inspektorze, jakieś uwagi? – Cóż, trzeba będzie sprawdzić tych wszystkich obcych – inspektor westchnął. – Żmudna robota, myślę, że moi chłopcy mogą się tym zająć. Bo z miejscowych to jak zwykle nikt nic nie widział. Za to każdy wie, co sąsiad miał tego dnia na obiad. Nikt się nie zgłosił do tej pory, co, panie sierżancie? Duraj uśmiechnął się ironicznie i niespiesznie odpowiedział, zapalając papierosa: – Owszem, przyszedł pan Wójcik donieść, że widział u sąsiada okrwawioną kosę. Procesują się podobno od dziesięciu lat o miedzę... I pani Głazik opowiadała szeroko o swoich dziwnych przeczuciach i znakach na niebie. – No tak. Zawsze to samo. To chyba tyle. Jutro zaczniemy przesłuchania. Tak, panie doktorze? – inspektor spojrzał na Wawrzyckiego, który od pewnego czasu wyraźnie chciał o coś zapytać. – Hm... tego – zaczął niepewnie, wiercąc się na krześle. – Czy są jakieś postępy w poszukiwaniu, eee, głowy? – zakończył szeptem. – Niestety – posterunkowy pokręcił głową ze smutkiem. – Czy to wszystko, szefie? Duraj po raz pierwszy zwrócił się w stronę Julii. – A pani? Jakieś pytania? Sugestie? – Tak, kilka – odpowiedziała Julia chłodno. – Chciałabym jeszcze dziś zobaczyć miejsce zbrodni i zwłoki. I poproszę o adres miejscowego proboszcza, pewnie mieszka przy kościele. Niestety nie wiem, gdzie to jest, nie dostarczono mi jego adresu wraz z innymi. – Nie było takiej potrzeby. Ksiądz nie jest w żaden sposób związany z tą sprawą –

odpowiedział inspektor. – Możliwe – przytaknęła Julia. – Mimo to chciałabym z nim porozmawiać. – Jarosz zawiezie panią do kostnicy, i do księdza, jest u niego ministrantem – powiedział Duraj, już bez kpiącego uśmieszku. – To by było na tyle, panowie... i panie. Wybaczcie, ale mam jeszcze dużo pracy. Bergen wstał, ostentacyjnie ziewnął i przechodząc koło Julii szepnął: – Jedzie pani zobaczyć zwłoki? Jest pani bardzo dzielna. W tym momencie poczciwy lekarz zerwał się z miejsca w nagłym rycerskim odruchu. – Pojadę z panią, to nie jest przyjemny widok. Wyszli razem. Śmiałek przywołał posterunkowego Jarosza i wyjaśnił mu, co ma robić. Jarosz był wyraźnie onieśmielony obowiązkiem oprowadzania kobiety po kostnicy. Niechętnie spełnił rozkaz i zawiózł ją do położonego dziesięć kilometrów od Bułkowic szpitala powiatowego. Doktor pojechał za nimi swoim samochodem. Na miejscu udali się do mieszczącego się w podziemiach prosektorium. Doktor wyjaśnił dyżurnemu pielęgniarzowi cel ich przybycia. Ten skinął głową w milczeniu bez odrobiny zainteresowania i powrócił do konsumowania jajek na twardo i słuchania radia. Weszli do pomieszczenia, w którym panował nieprzyjemny chłód. Tym bardziej odczuwalny, że dzień był upalny i pogodny. Dla Julii oglądanie zmasakrowanych zwłok było zupełną nowością. Takie sytuacje znała jedynie z filmów i książek. A to miejsce nie przypominało ani jednego, ani drugiego, żadnej sterylności, błyszczących stołów do sekcji zwłok i wypolerowanych kafli. Było zdecydowanie brudno i ponuro, wentylacja musiała się popsuć, bo wewnątrz panował zatęchły zapach, nasuwający oczywiste skojarzenia A ten człowiek w pomieszczeniu obok najspokojniej w świecie jadł sobie jajko, nucąc wraz z artystą w radiu wesoły letni przebój. Wawrzycki podszedł do jednej z lodówek, dla pewności przeczytał nazwisko na wizytówce, otworzył lodówkę i wysunął metalową szufladę. Chwilę stał, patrząc niepewnie na Julię. Ta jednak najwyraźniej nie zamierzała osunąć się na ziemię. Uspokojony Wawrzycki delikatnym ruchem podniósł prześcieradło. Julia zbliżyła się ostrożnie, doktor stanął tuż przy niej, jakby wciąż w obawie, że dziewczyna może w każdej chwili zemdleć i będzie jej potrzebne silne męskie ramię. Julia przemogła naturalną niechęć i spojrzała na zwłoki. Zgodnie z oczekiwaniami widok nie był przyjemny. Zobaczyła sine i nagie ciało dziewczyny. Pamiętała zdjęcie Agnieszki. Miała je nawet przy sobie. Dziewczyna na nim była bardzo ładna, choć może nieco pospolitej urody. Julia z trudem powstrzymała się przed położeniem portretu w miejscu, w którym powinna być głowa. Wawrzycki mógłby uznać to za zbytnią

ekstrawagancję. Ciało było silne i wysportowane. Niemożliwe, by pozwoliła zaszlachtować się bez walki. Julia przeniosła wzrok na szyję ofiary. Cięcie było idealnie gładkie. – Narzędzie, którym tego dokonano, musiało być bardzo ostre – odezwał się doktor, podążając za spojrzeniem dziewczyny. – Krążą plotki, że to była kosa. – To możliwe – ostrożnie odparł lekarz. – Siekierę wykluczam, rana byłaby zupełnie inna. Sierp, tasak lub długi ostry nóż? No może. – Wątpię, musiałby ją obezwładnić, żeby odciąć jej głowę nożem lub tasakiem, a na ciele nie ma śladów walki, prawda? – To prawda. Kosa. Hm, to bardzo prawdopodobne. Jeden zdecydowany ruch, jeden zamach... – Musiał ją zaskoczyć, nie spodziewała się ataku. Ale jak zaskoczyć, mając jako narzędzie kosę, jak ją ukryć? – Julia zamyśliła się i jeszcze raz spojrzała na ciało. – Może sparaliżował ją strach, jak pan myśli? – Tak, to możliwe. – Dziwna sprawa z tą głową, nie sądzi pan? – odezwała się Julia po chwili. – Trochę taka filmowa. Dziennikarze szaleją z radości, zwłaszcza ten szakal Bergen. W końcu to sierpień, sezon ogórkowy, a tu taka bomba. – Okropne. Oni kochają psychopatów. – Więc uważa pan, że to człowiek chory psychicznie? – A pani nie? – Ja jeszcze nic nie uważam. Po chwili odezwała się: – Żadnych śladów gwałtu czy napastowania? – Żadnych. A jednak takie sprawy klasyfikuje się zawsze jako zabójstwa na tle seksualnym. Duszenie, podcinanie gardła, ćwiartowanie zawsze budzą podejrzenia, że morderca jest seksualnym dewiantem. – Czy policja prosiła o konsultację psychologa? – Tak, przyjechał tu taki mądrala od nich z Warszawy. Zapoznał się z materiałem, powiedział co wiedział i pojechał. – Co powiedział? – Nic nowego. To samo mógłbym powiedzieć ja albo pani. Mordercą jest człowiek o sadystycznych skłonnościach, raczej młody, zapewne ukrywa swoje prawdziwe oblicze,

najprawdopodobniej prowadzi normalny tryb życia. – Rzeczywiście, nic nowego. Ten psycholog wyklucza inne możliwe przyczyny zabójstwa? – Wie pani, jacy oni są, niczego nie powiedzą wprost. Unikał jednoznacznego stanowiska, ale rzeczywiście można było wyczytać między wierszami, że sugeruje osobę psychicznie niezrównoważoną oraz fakt, że ofiara mogła być przypadkowa. – Czy wyczytał pan również między wierszami, że to raczej mężczyzna, a nie kobieta? Wawrzycki uśmiechnął się nieznacznie. – To najbardziej prawdopodobne – znowu rzucił spojrzenie na ciało. – Oczywiście kosa, jeśli to była kosa, jest narzędziem, którym mogłaby się posłużyć również kobieta, ale moje osobiste zdanie jest takie, że to raczej wykluczone. Julia milczała, nie chciała na razie dzielić się swoimi przemyśleniami. Tymczasem Wawrzycki kontynuował. – Myślę, że będziemy mieć jeszcze jeden problem, nikt o tym nie mówi, ale lada dzień media zaczną sugerować, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą. Julia westchnęła. – Zidentyfikował ją narzeczony? – zapytała. – Tak, biedak. Wyglądał bardziej na przerażonego niż smutnego. – Jak ją zidentyfikował bez głowy? – Ma znamię, o tu – doktor wskazał niewielką plamkę w kształcie strzałki, na ramieniu ofiary. Oboje zamilkli. Posterunkowy Jarosz nieśmiało chrząknął. Zupełnie zapomnieli o jego obecności. Julia i lekarz ocknęli się z zamyślenia. Doktor ponownie nakrył ciało i wsunął szufladę. Z przyjemnością wyszli z prosektorium, minąwszy dyżurnego, który tym razem zajadał mentosy i sprawdzał swe siły w krzyżówce panoramicznej. – Taaa – odezwała się Julia, gdy minęli pielęgniarza. – Myślę, że teraz pojadę zobaczyć miejsce zbrodni. – Przykro mi, ale nie będę mógł pani towarzyszyć – powiedział Wawrzycki przepraszającym tonem, gdy wyszli przed budynek szpitala. – Morderstwo morderstwem, a ja tu mam epidemię grypy. – W lecie? – Właśnie, letnia pora jest taka zdradliwa, to grypa jelitowa, bardzo bolesna, więc proszę uważać, jak pani będzie przesłuchiwać tubylców – zaśmiał się lekarz. Było piękne, chociaż parne popołudnie. Słońce stało jeszcze wysoko. Julia spojrzała na

zegarek. Było pięć po wpół do szóstej. Doktor przeciągnął się. – Tak, cóż, będzie sekcja w Krakowie, ale nie sądzę, żeby znaleźli coś, czego ja nie znalazłem... No nic, żegnam panią na razie. Jeszcze się pewnie spotkamy. Proszę mnie odwiedzić. Będę bardzo rad. – Do widzenia – odpowiedziała Julia, a po chwili zawołała za idącym w kierunku swojego samochodu lekarzem: – Panie doktorze, proszę mi powiedzieć... Pan się zajmował badaniem zwłok, a przecież jest pan zwyczajnym lekarzem. Internistą, tak? Dlaczego pan sądzi, że specjaliści nie znajdą więcej śladów? – Widzi pani – doktor Wawrzycki uśmiechnął się nieśmiało. – Przepracowałem w Krakowie dwadzieścia lat w Zakładzie Medycyny Sądowej. Przeniosłem się tu siedem lat temu. Po śmierci żony miałem dosyć tamtej pracy i miasta. Do widzenia. Inspektor Grudziądz wciąż siedział w pokoju sierżanta. Planowali dalsze posunięcia. – Więc dobrze, pańscy ludzie niech się zajmą przyjezdnymi – powiedział Duraj. – Moi dobiorą się do miejscowych. Ta panienka będzie pewnie chciała być obecna przy przesłuchaniach. Nie powinien się pan na to zgadzać. – To kompetentna osoba, Witek nie poleciłby nigdy nieodpowiedzialnej amatorki. Musimy ją dopuścić do sprawy. Nie tylko ze względu na komendanta. Rodzina może zacząć rozmawiać z dziennikarzami. Może nam zarzucić ukrywanie czegoś przed wynajętym detektywem. Co gorsza: kobietą. Po co nam to, jest już dość szumu. Pan jest strasznym konserwatystą, jak na tak młodego człowieka. – To śledztwo przeradza się w jakiś cyrk. Najpierw ten błazen z telewizji, a teraz jakaś przemądrzała panna. Będziemy mieć z nimi problem, zobaczy pan. Powinien był pan już dawno skończyć współpracę z tą telewizyjną gnidą. – Znajomość z nim jest bardzo przydatna. – Dla pana zapewne – powiedział Duraj, patrząc na zwierzchnika z niechęcią. – Chyba się pan zagalopował. – Tak, ma pan rację, to pańska sprawa. Ale do mnie niech on się nie zbliża. – Chyba nie chowa pan do niego urazy za tamto? – Nie – odpowiedział Duraj obojętnie. – Ale już mnie pan nie namówi na współpracę z tym cymbałem. – Bergen zna się na rzeczy i pan dobrze o tym wie, sierżancie. – On ośmiesza policję i wymiar sprawiedliwości.

– Po prostu odnosi sukcesy tam, gdzie policji noga się powinie. – A pan mu w tym pomaga. – To nie tak. Wie pan równie dobrze jak ja, że przychylne media są nam niezbędne. Współpraca jest korzystna dla obu stron. Będzie panu trudno coś osiągnąć, jeśli nie nagnie pan nieco swoich zasad. Wszyscy razem mamy większe szanse. A Bergen wie, co robi. Znowu odniesie sukces, to pewne. – Nie tym razem – twardo odparł Duraj. – To moja sprawa. Mam zamiar dzięki niej z powrotem wypłynąć. – I wrócić do Warszawy? – I wrócić do Warszawy. – Dla pana to rzeczywiście dar niebios, że zamordowano tu tę dziewczynę – westchnął inspektor. Duraj spojrzał na niego dziwnie i nie odpowiedział. Rozdział trzeci Wieczór w miasteczku Julia wolałaby co prawda, żeby to Śmiałek był jej przewodnikiem, a nie ten fajtłapowaty mydłek, który w przeciwieństwie do swojego kolegi przez całą drogę milczał. Raz tylko się odezwał, by wskazać Julii gospodę Pod Dębem, która mieściła się w centrum miasteczka. Powiadomił ją, że bagaże zostały już tam zawiezione. Poza gospodą w miasteczku był jeszcze urząd pocztowy i bank w jednym. Cztery lub pięć sklepików. Apteka, piwiarnia, cukiernia, siłownia i ratusz. Wszystko tchnęło nudą leniwie ciągnącego się letniego popołudnia. Po rynku kręciło się niewiele osób. Na uboczu stała szkoła podstawowa, a niedaleko niej kościół, cmentarz i zabudowania klasztorne. Polonez minął centrum, wkrótce skręcili z szosy, a potem jeszcze raz, by znaleźć się na drodze gruntowej, pełnej kolein, dziur i wystających kamieni. Po obu stronach rozciągały się pola kukurydziane. – Dzieci kukurydzy – mruknęła do siebie Julia. – Co? No, kukurydza tu rośnie, jeszcze niedojrzała. – Pewnie nieczęsto ktoś tędy przechodzi? – spytała Julia. – No nie, chyba że Szemikowie, oni tu mieszkają, na końcu drogi. Teraz to nikt od nich tędy nie chodzi – powiedział Jarosz, a po chwili dodał zawstydzony: – Południcy się boją.

– Południcy? Boże! – Julię przeraziła wizja walki z miejscowymi zabobonami. – O co chodzi z tą południcą? – To taka zjawa, zabija w południe, jak ktoś w polu robi, zamiast w chałupie obiad jeść. To już tu, proszę pani. Jarosz zatrzymał samochód. Julia od razu zorientowała się, w którym miejscu musiało leżeć ciało. Kukurydza była tam stratowana, jakby przegalopowało po niej stado bawołów. Gorliwi policjanci i gapie najwyraźniej zadeptali wszelkie ślady. – Nic tu nie znajdę – powiedziała do siebie. Zresztą wiedziała o tym, zanim tu dotarli, chciała po prostu zobaczyć to miejsce. Rozejrzała się. Krajobraz był zupełnie płaski. Kukurydza zdawała się ciągnąć po obu stronach aż po horyzont. Wokół panowała dziwna pustka i cisza. Słyszała jedynie cykanie koników polnych. Spojrzała na zegarek. Była szósta. Agnieszkę zamordowano około dwunastej. To był upalny dzień, jechała na rowerze. Czemu z niego zsiadła? Julia weszła trochę głębiej w kukurydzę. Rozejrzała się. Z przodu i po bokach widziała równe, zielone korytarze. W głowie miała wszystkie filmy, w których bohaterowie uciekają na oślep przez kukurydziane pole. Przeszył ją nieprzyjemny dreszcz, chociaż nie była osobą łatwo poddającą się emocjom. I nagle zupełnie niespodziewanie ogarnął ją straszliwy lęk, trwało to może sekundę. Po chwili odetchnęła głębiej, opanowała się i zaczęła analizować sytuację: – Tu musiała leżeć – mówiła do siebie półgłosem. – Ale zabił ją na drodze, potem tu zaciągnął. Ciekawe, nie ukrył jej dobrze, noga wystawała. Może chciał, aby szybko ją znaleźli, albo nagle zobaczył, że ktoś się zbliża i nie miał czasu na szukanie lepszej kryjówki. I co zrobił z tą głową? – dodała głośniej. – Nie ma, nie znaleźli – odpowiedział Jarosz, który łaził za nią krok w krok, co ją nieco irytowało. – I nie wiadomo, z której strony jechała? – Nie. – Kto przyjechał pierwszy na miejsce zbrodni? – Sierżant Duraj z Michałem, to znaczy z posterunkowym Śmiałkiem. Przywieźli Remika, to jest naszego psa policyjnego. Niestety Remik nie jest tak czujny, jak kiedyś. Połaził, pomerdał ogonem, zrobił siku, i tylko się nadstawiał, żeby go głaskać. Julia przewróciła oczami, a zmieszany Jarosz kontynuował, przeciągając z zakłopotaniem ręką za kołnierzykiem swojej służbowej koszuli. – Sześć godzin po nich był tu inspektor Grudziądz, przyjechał z Warszawy ze swoimi ludźmi.

– Sporo miał tych ludzi. Akurat tyle, żeby skutecznie zadeptać ślady – powiedziała Julia z przekąsem. – O, dużo, z dziesięciu, w tym ze trzech wyższych oficerów. Teraz wszyscy już pojechali, został inspektor i dwóch jego ludzi. Zarozumiali bardzo, bo z miasta. – I co? Znaleźli coś? Ślady opon, cokolwiek? Czy wiedzą, z której strony nadszedł morderca? – Eee, nie wiem. Pan sierżant pewnie wie. – Nie wątpię. I pewnie niechętnie się dzieli tym, co wie? – O tak, nasz sierżant bardzo skryty. Julię ogarnęła wściekłość. Zrozumiała, dlaczego wyznaczył tego niedołęgę do oprowadzania po tutejszych atrakcjach. Wiedział, że od niego niczego się nie dowie. Nie miała tu nic więcej do roboty. – Jedziemy do księdza – powiedziała do Jarosza, który potulnie czekał na rozkazy. – A nie chce pani zobaczyć Domu nad Kanałem? Jest tam dalej, za Szemikami. – Nie. W drodze do księdza Julia zagadnęła Jarosza, nie spodziewając się jednak usłyszeć żadnych rewelacji od tego nierozgarniętego, zastraszonego młodzieńca. – Czy znał pan ofiarę? – Nie, proszę pani – odparł grzecznie policjant. – To znaczy widziałem ją w Ratuszowej, Michał mi ją pokazał, bo mu się podobała. – I co, rozmawialiście z nią? – Michał do niej zagadał, jak wychodziła. Dała mu numer telefonu. Ja uważam, że to nie w porządku, no bo ona miała chłopaka, wie pani. Tak się nie robi – Jarosz zrobił się czerwony na twarzy. – To nie była porządna dziewczyna, tak? – Chyba nie. Chyba się nie szanowała, proszę pani. Widziałem, jak dawała numer telefonu jeszcze innemu chłopakowi, studentowi. No i jeszcze gadała z młodym Kletowskim. Wie pani, jak gadała... – posterunkowy zamilkł ogromnie zawstydzony. Ksiądz Franciszek mieszkał sam, w uroczym małym domku obok kościoła, tuż przy bramie niewielkiego cmentarza. Za ogrodzeniem rozciągało się pole kukurydzy. Gospodyni zajmująca się plebanią była dochodząca, w małej parafii nie było wikarego. Julia była przygotowana, że zobaczy miłego, starszego, wiejskiego proboszcza,

rumianego i jowialnego, żywą reklamę serialu „Plebania”. Cóż, ksiądz Franciszek taki właśnie był. – Dobry wieczór! Proszę wejść! – wykrzyknął na powitanie Julii. – Słyszałem o pani, tak, tak! – Naprawdę? – O tak, tu wieści szybko się rozchodzą. Dzień dobry, Kaziu. – Dzień dobry, proszę księdza. Pójdę na zakrystię, przygotować się do mszy. – Dobrze, dobrze, zaraz tam przyjdę. – Jest ksiądz zajęty? – spytała Julia, gdy Jarosz wyszedł. – Mam mszę wieczorną o siódmej, ale możemy porozmawiać dwadzieścia minut. Ciekaw jestem bardzo, co panią do mnie sprowadza, bo nie wygląda pani na taką, która potrzebuje duchowego wsparcia – zaśmiał się, po czym spoważniał. – Przepraszam za te niewczesne żarty. Wiem, że przyjechała tu pani, by pomóc naszej policji rozwiązać tę straszną zagadkę. Więc w czym mogę pani pomóc? – Pomyślałam, że może ksiądz coś wie, coś usłyszał, jakieś plotki. Może ktoś coś księdzu powiedział. A może ma ksiądz gadatliwą gospodynię? – Och, ogląda pani chyba za dużo telewizji. Moja gospodyni wcale nie jest gadatliwa. Nie lubi plotek. Jest bardzo uczciwa, religijna i trochę za surowa wobec bliźnich. Wdowa. Julia pomyślała, że ksiądz chyba nie przepada za swoją gospodynią, pewnie wobec niego również bywa zbyt surowa. Dziewczyna znała takie kobiety ze swojej praktyki zawodowej. Pomyślała, że rozmowa z gospodynią może okazać się całkiem owocna. Bardzo możliwe, że będzie miała ochotę skrytykować niektórych parafian. – Więc nie wie ksiądz o niczym, co mogłoby mi pomóc w śledztwie? – Hm, chyba nie. – Widzi ksiądz, doktor Wawrzycki uważa, że tego mordu dokonała osoba chora psychicznie. Ja również myślę, że to bardzo prawdopodobne. Wiem, że jako miejscowy będzie ksiądz mówił tak, jak inni mieszkańcy, że to musiał być ktoś przyjezdny. Jakiś obcy. Mimo to proszę mi powiedzieć, czy w księdza parafii mieszkają jakieś niezrównoważone psychicznie osoby, lekko otępiałe lub zdziwaczałe? – Chodzi pani o takiego wsiowego głupka? Jak wszędzie, i u nas znajdą się osoby ociężałe umysłowo. Syn pani Klimek nie jest zbyt mądry, chodzi do szkoły specjalnej, ale to dobre dziecko. – Ile ma lat? – Dwadzieścia. Ale on jest bardzo spokojny, tylko wolno myśli.

– Jaka jest przyczyna jego choroby? Ktoś ją diagnozował? Julia zauważyła, że ksiądz po raz pierwszy się zmieszał. Zbyt szybko odparł: – Naprawdę nie wiem. Pani Borsuk ma dziesięcioletnią córeczkę z zespołem Downa. No i jest stara Tekla, mieszka pod lasem, dzieci przezywają ja wiedźmą, mówią, że może rzucić urok i takie tam bzdury. Oczywiście to wszystko nieprawda, to bardzo miła osoba. A poza tym ona ma pod osiemdziesiątkę, bardzo rzadko bywa w miasteczku. Co jeszcze, sam nie wiem. Niektórzy mężczyźni nadużywają alkoholu. Znajdzie ich pani w tym siedlisku rozpusty, Ratuszowej. Ale lepiej, żeby kobieta tam nie zaglądała. – Chyba nie będzie potrzeby. Nie szukam alkoholika. Czy to już wszyscy? – Tak, chyba tak. Wie pani, jak tu ktoś ma dziecko takie trochę inne, to raczej je oddaje do jakiegoś zakładu lub domu dziecka. Ludzie nie mają czasu zajmować się chorymi, gdy mają sześcioro zdrowych do wykarmienia. – Widzę, że ksiądz nie popiera idei wielkiego przyrostu naturalnego w naszym kraju. – Nie za wszelką cenę. Dzieci mogą być dużym kłopotem. I nie wszyscy powinni je mieć. – Ciekawa uwaga w ustach księdza. – Czy to już wszystko? Wybaczy pani, ale za pięć minut zaczynam mszę, ledwie zdążę się przebrać. – Ach tak, przepraszam, że zajęłam księdza czas. – Nic nie szkodzi, bardzo miło się gawędziło. Życzę pani powodzenia. I niech pani na siebie uważa. Czyjej się wydawało, czy w ostatnim zdaniu wypowiedzianym przez księdza dźwięczała ostrzegawcza nuta? Po wyjściu Julii ksiądz wciąż stał na środku pokoju, ale z jego twarzy zniknął dobrotliwy uśmiech. Ona tymczasem szła dziarskim krokiem w kierunku ryneczku. Była całkiem zadowolona z rozmowy. Do swojej listy osób mogących coś wnieść do śledztwa dopisała syna państwa Klimków i starą Teklę. Zmarszczyła brwi. Jej lista zamiast zawężać, wciąż się poszerzała. Zastanowiło ją też kilka zdań wypowiedzianych przez księdza. Miała niejasne przeczucie, że wie on znacznie więcej niż powiedział. Miasteczko było o tej porze bardzo ciche i przyjemne. Julia napotkała wesołą gromadkę młodzieży, objuczoną ciężkimi siatami, opuszczającą sklep monopolowy. Domyśliła się, że to pewnie owi nieznośni letnicy od pani Klimek. Odwiedzi ich w

odpowiednim czasie. Teraz byli w nastroju do zabawy, nie na wiele by się przydali. Gdy przechodziła koło nich, usłyszała okrzyk jednego z chłopaków: – Hej, dziewczyno, może zboczysz z nami na imprezę? – Raczej na potańcówkę, to wieś jest! – zaśmiał się drugi. – Do remizy! – dodała towarzysząca im rozbawiona brunetka. Julia skręciła w boczną uliczkę, gdzie mieściła się gospoda Pod Dębem. Było to całkiem miłe miejsce. Na gospodę zaadaptowano mały XIX-wieczny dworek, otoczony kamiennym murkiem z niewielkim, zadbanym ogródkiem i sadzawką z rybkami. Tylko dębu nie było nigdzie widać. Przyjemne wrażenie psuł widok zaparkowanego na podjeździe mercedesa PolTV. W recepcji powiadomiono ją, że ma pokój numer dziewięć, na pierwszym piętrze. Jej walizki już tam były. Wchodząc po skrzypiących, drewnianych schodach Julia poczuła nęcący zapach dochodzący z jadalni. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że jest głodna. Szybko wbiegła na pierwsze piętro i znalazła swój pokój. Był przytulny i dosyć obszerny. Mieściło się w nim wygodne, stare drewniane łoże, stolik nocny ze śliczną secesyjną lampką, wielka dębowa szafa, telewizor, biurko, krzesło i fotel. Wyjrzała przez okno wychodzące na ogród na tyłach dworku. Za ogrodem rozciągało się kolejne kukurydziane pole. Krajobraz był płaski i nieco monotonny, ale jego widok działał kojąco. Było jeszcze całkiem jasno, chociaż słońce zachodziło za horyzont. Uroczy sierpniowy wieczór. I idealne miejsce, by wypocząć od zgiełku miasta, pomyślała. Idealne na wakacje. Ale Julia nie była na wakacjach. Odwróciła się od okna. Z pokoju przechodziło się do małej łazienki. Wzięła szybki prysznic, przebrała się w dżinsowe rybaczki i białą koszulkę na ramiączkach. Sandały na skandalicznie wysokich obcasach rzuciła w kąt i założyła japonki. Wzięła jeszcze torebkę i zeszła na dół. Jadalnia mieściła dziesięć stolików, różnej wielkości i w różnym stylu. Cały wystrój cechowała nieskrępowana radosna rozmaitość. Julia usiadła przy oknie, jak najdalej od stolika zajmowanego przez przedstawicieli PolTV. Skinęła głową Piotrowi, który uśmiechnął się do niej szeroko. Bardzo sobie ceniła znajomość z nim. Znał wiele interesujących faktów i plotek z telewizyjnego światka, którymi chętnie się dzielił po wypiciu odpowiedniej ilości mocnych trunków. Poza nim i Bergenem przy telewizyjnym stoliku siedziała jeszcze przygarbiona dziewczyna, przypominająca nieco mysz, o której Julia wiedziała, że jest oświetleniowcem i chyba ma na imię Kasia. Obok niej siedział łysy kierownik planu, pan Robert, który był w trudnym do określenia wieku. Naprzeciw niego spożywał kolację Antoni, ponury człowiek, zajmujący się dźwiękiem, chociaż sam z rzadka jakiś wydawał. Szóstej osoby Julia nie znała.

Był to młody chłopak o nieco cherubinkowatym wyglądzie, obdarzony przez naturę złotymi lokami, błękitnymi oczami i nieco bezmyślnym wyrazem twarzy. Siedział teraz, patrząc tępo w dal i bezwiednie gmerając w talerzu. Bergen odwrócił się do Julii i zawołał: – Może usiądzie pani z nami? – Dziękuję, nie. – Rozumiem. Jak pani chce. Nienagabywana dłużej Julia złożyła zamówienie, mile zaskoczona różnorodnością potraw. Czekając na zupę, przypatrywała się reszcie zebranych w jadalni osób. Od stolika obok wstawała właśnie rodzina z dwójką dzieci w wieku około sześciu i ośmiu lat. Byli to zapewne państwo Janikowie. Dzieci, zdaje się, prosiły o pozwolenie wyjścia do ogrodu, spotkało się to jednak ze zdecydowanym zakazem. Pani Janik zmierzyła Julię niechętnym wzrokiem i rodzina wyszła. Kolację jadło też starsze małżeństwo. Odgadła, że musieli to być państwo Tarłowie. Wyglądali na sympatyczną parę. Przyglądali się z zainteresowaniem młodemu mężczyźnie, który samotnie jadł kolację. Julia zastanawiała się, kto to może być. Musiał przyjechać dopiero co, bo nie było o nim słowa w relacji posterunkowego Śmiałka. Rozważania Julii przerwało pojawienie się na jej stoliku zupy z zielonego groszku z grzankami. Skoncentrowała się najedzeniu. Przed udaniem się do swojego pokoju, zagadnęła wesołą recepcjonistkę, która wyraźnie nudziła się za kontuarem. – To pech dla gospody, że zamordowano tę dziewczynę. – O tak. Na początku myślałam, że będzie fajnie. Telewizja przyjechała. Wiktor Bergen przeprowadził ze mną wywiad. Bo to ja ostatnia widziałam tą Agnieszkę. Tutaj, jak jadła śniadanie – pochwaliła się. – Ale pewnie tego nie pokażą – dodała zasmucona. – Ten najazd dziennikarzy musiał być emocjonujący. – O tak. Ale teraz nic się nie dzieje. Goście chcą wyjechać. I nie wolno nam nikogo przyjmować. – Nie wolno wam? – Policja się boi, że zaczną tu ściągać ciekawscy. – A ten samotny mężczyzna? – A, on to co innego – dziewczyna zniżyła głos. – To Wojciech Stańdo. Narzeczony tej zabitej. Rozdział czwarty Dom nad Kanałem