hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony161 193
  • Obserwuję131
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań100 851

Guido Sgardoli - Chłopiec z lodu. Nowe życie Warrena

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :916.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Guido Sgardoli - Chłopiec z lodu. Nowe życie Warrena.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 172 stron)

GUIDO SGARDOLI CHŁOPIECZLODU Nowe życie Warrena

Tysiące żeglują Przez zachodni ocean Do ziemi możliwości Której niektórzy z nich nigdy nie zobaczą, Los wygrywa Przez zachodni ocean Ich pełne brzuchy Ich wolne duchy Będą zrywać łańcuchy ubóstwa (The Pogues, Thousands are Sailing) Niewielkie miejsce, które zajmuję, " jest tak bardzo nieznaczne w porównaniu z resztą przestrzeni, gdzie mnie nie ma i gdzie nikogo nie obchodzę; cząsteczka czasu, którą przeżyję, tak jest znikoma wobec wieczności, gdzie mnie nie było i nie będzie... (S.Turgieniew, Ojcowie i dzieci, PIW, 1954, tłum. J. Guze)

Prolog Ocean Atlantycki, maj 1846 Na rei masztu siedzi mewa. Kuli się z zimna na wietrze, który targa jej pióra, i patrzy w dół, na chłopca. Ląd musi być niedaleko, myśli chłopiec, obserwując mewę. Tuż-tuż. Mocno kołyszący statek zmusza go do trzymania szeroko rozstawionych nóg i rąk, jak skrzydła. Na jego wychudłej twarzy pojawia się nikły uśmiech. -Wszyscy pod pokład! - rozkazuje nieoczekiwanie marynarz. Głos ma stanowczy, ale rozbiegane oczy zdradzają niepokój. Za jego plecami rozkołysany zachód słońca w kotłowaninie ciemnych chmur i wzburzonym od piany fal oceanie. Nieliczni pasażerowie, którzy chcieli zaczerpnąć powietrza, pospiesznie schodzą pod pokład: ich chwiejna równowaga przywodzi na myśl wychodzących z pubu jego bywalców. Są to wieśniacy i hodowcy bydła, którym los przestał sprzyjać, ludzie nie-obeznani z falami i statkami. Ich ogorzałe zazwyczaj twarze teraz są woskowobiałe. Chłopiec ostatni raz patrzy na mewę, która rozpościera skrzydła i z pozorną lekkością daje się ponieść wiatrowi. - Mamo, w morzu jest lód! - mówi dziewczynka. Chłopiec patrzy w wodę. Na ciemnej powierzchni widać białe błyski. Wyglądają jak gwiazdy na nocnym niebie.

- Powiedziałem pod pokład! - powtarza twardo marynarz. -Pospieszcie się! Chłopiec schodzi po wąskich schodkach prowadzących pod pokład, gdzie znajduje się tylko kilka koi i wiele byle jakich miejsc do leżenia. - Co się dzieje? - pyta ktoś. - Nadciąga sztorm - odpowiada chłopiec, zajmując swoje miejsce. Przez materiał spodni czuje dodający mu otuchy kamyk, który przynosi szczęście, biało-czarny krążek równo wygładzony przez wodę. Rozkazy kapitana giną w głuchym ryku fal napierających na bok statku i jęku naprężającego się i skrzypiącego takielunku. - Zwinąć marsel i bramżagiel! Zwinąć dolny żagiel grotmasztu! Statek coraz mocniej się kołysze i zaczyna się przechylać. Fale są wysokie i długie jak westchnienia. W ładowni czuć smród ciał ludzi, którzy od czterech tygodni wspólnie jedzą i wymiotują, jeden obok drugiego, ściśnięci, pozba- wieni w tej przymusowej wspólnocie jakiejkolwiek intymności. Wiatr się wzmaga, wciska pomiędzy szczeliny, odnajduje każdy otwór, żąda, żeby go wpuścić. Ocean w dole, pod kilem, burzy się, wydaje się, jakby chciał potrząsnąć statkiem i jego pasażerami. Z każdą falą od zawietrznej pokład nabiera wody. Pod pokładem krzyżują się spojrzenia. Pojawiają się leciutkie uśmiechy, pobladłe jak zużyte żagle, bez sensu wymuszone, by dodać otuchy najmłodszym. - Zatrzymać statek! - przekrzykuje szalejący wiatr kapitan. Zwały wody bombardują nadburcia. - Wyrównać ster!... Ocean wściekle toczy pianę. Uderzenie fal wyrywa część rufówki i kipiel pochłania całą konstrukcję lewej burty. Pokład jest zalany, luki wylatują, a fokmaszt łamie się na pół niczym listwa w szczękach rekina.

- Ludzie za burtą! - krzyczą marynarze. - Ludzie za burtą! Chwytają za liny, walcząc z oceanem, by ocalić tych, którzy wypadli za burtę. A tymczasem na horyzoncie zaczyna się wznosić ogromny mur wody, czarny jak atrament. Naraz ręce marynarzy tracą silę, krew odpływa z ich wymęczonych twarzy. - Dziobem pod wiatr! - wydaje rozkaz kapitan. - Trzymajcie się, jak długo się da! - Przemoczony i ogarnięty przerażeniem mruczy pod nosem: - Niech Bóg się nad nami zlituje! Ocean cofa się niczym wierny sługa, ustępując miejsca fali, która nadciąga z rykiem. Statek łagodnie się unosi, a bukszpryt celuje w niebo, błagając, by go oszczędziło. W duszącej ciemności pod pokładem przerażeni pasażerowie przywierają do siebie. Bardziej za sprawą siły ciężkości niż strachu. Chłopiec spogląda na stopy i zalewającą je wodę, ściska w ręku kamyk. Jakiś głos intonuje Carrighfergus1 . Kiedy statek dociera na krawędź fali, wzbija się lekki jak piórko -w tej jednej zastygłej i niemej chwili wszystkie dusze i wszystkie ma- rzenia, ambicje i porażki zastygają w oczekiwaniu. Jedna tylko wspa- niała chwila całkowitego spokoju, ostatnia, i statek ginie w mroku bezdennej przepaści. Na pokładzie statku Dunbrody 16 maja 1846 znajdowało się 313 osób: 292 pasażerów i 21 członków załogi. Nikt nie przeżył. 1 To stara irlandzka, nostalgiczna pieśń (przyp. tłum.).

Część Pierwsza Biel Mestersvig Island, 20 mil od brzegu Kap Amélie, Grenlandia, kwiecień 1946 Robert Warren przez grubą szybę jednego z okrągłych okienek laboratorium mierzył wzrokiem niezmierzoną lodową przestrzeń. Usiłował określić, bezskutecznie, cienką linię oddzielającą ziemię od nieba. Było tak, jakby wokół niewielkiej grupki budynków sta- nowiących stację meteorologiczną był tylko lód. Albo tylko niebo. Zawsze uważał, że lód to martwa i niema substancja. Sądził więc, że przyjmie i pogrzebie jego myśli i bolesne wspomnienia. Podobnie musieli myśleć ci z „Projektu Manhattan", kiedy z rozżarzonej pustyni Los Alamos wysyłali go pomiędzy lody odległej grenlandzkiej bazy, w obawie przed jego wyrzutami sumienia, które w miarę jak narastały, mogły sprowokować sytuację, w której padłyby nieodpowiednie słowa. Ale, na przekór tym przekonaniom, lód okazał się substancją żywą i zmienną. Jego pusta przestrzeń była miejscem oczekiwania na wypełnienie, a jego cisza - pudłem rezonansowym wzmacniającym dźwięki, myśli i tęsknoty. Robert Warren łudził się, że lód go uratuje. A tymczasem dzień za dniem, spokojnie, powoli go zabijał.

Drzwi się otworzyły i na podłogę wraz z podmuchem wtargnął śnieg. - Dzień dobry, profesorze! Zakapturzona postać weszła do środka, tupiąc nogami dla pozbycia się przylepionego do podeszew śniegu. - Minus trzydzieści dzisiaj - poinformowała. - Dzień dobry - odpowiedział Warren, nie przestając patrzeć przez okno. Młody człowiek zamknął drzwi i powiesił kurtkę. -Jest kawa? - zapytał, rozcierając ręce. Warren skinął głową, wskazując z roztargnieniem coś na kuchence, co wydawało od gorąca takie dźwięki jak stary zegar. - Napije się pan filiżankę? Profesor pokręcił przecząco głową. -Ja natomiast muszę - odrzekł Alex. - Czuję się bardzo zmęczony. To przez światło. Nie znoszę go. Przedostaje się przez każdą szparę, przeklęte. Mówiąc, tarł oczy jak senne dziecko. - Przyzwyczaisz się. - Nigdy bym nie pomyślał, ale proszę mi wierzyć, wolałem, kiedy cały czas panowały zimowe ciemności. Narzekaliśmy, że jest smutno i w ogóle, ale w nocy można było spać. Prawda? Teraz nie ma nawet nocy, ale... Jak to nazwać? Zmierzch? Półcień? Arktyczne lato rozciągało dni, wydłużało je w nieskończoność, pozbawiając nocy i utrudniając wypoczynek. - Proszę sobie wyobrazić, że kiedy byłem w Bostonie, w Centrum Geofizyki, spałem w pokoju bez okien. To był jedyny sposób, żeby... - Czy wiesz, co się dzieje z ciałem w stanie hipotermii? - Co pan mówi? Warren stał nieruchomo przy maleńkim oknie, przez które widać było pustkę. Połowa jego ciała oblana była światłem, zim-

nym i białym, druga połowa pozostawała w półmroku. Dotknął powierzchni szyby, na której skropliła się woda. Sprawiał wrażenie, jakby nie dotarło do niego niemal nic z tego, co mówił Alex. - Hipotermia - powtórzył. - Wiesz co to jest? - Myślę, że tak... - Na początku czujesz zmęczenie, ociężałość. Mówią, że nie jest to nieprzyjemne wrażenie. Liczba uderzeń serca zmniejsza się do siedemdziesięciu na minutę, ciśnienie krwi spada i oddech staje się wolniejszy Masz ochotę usiąść albo się położyć i odpocząć. Przy temperaturze ciała dwudziestu ośmiu stopni ruchy są śmieszne i nieskoordynowane, zaczyna brakować jasności myślenia. Halucynacje. Niektórzy słyszą muzykę, inni widzą nadchodzących nieistniejących ratowników. Przy dwudziestu sześciu stopniach częstotliwość uderzeń serca obniża się jeszcze bardziej i osiąga czterdzieści uderzeń na minutę. Warren nabrał powietrza, jak gdyby chciał zrobić przerwę, zanim skończy. - Przy dwudziestu czterech dołącza się odrętwienie - kontynuował - senność nie do pokonania, prowadząca do utraty przytomności. Przy dwudziestu dwóch - koma. Poniżej dwudziestu serce się zatrzymuje. Alex pił małymi łykami kawę, ale nie odezwał się ani słowem. Niejednokrotnie rozmyślania profesora Warrena nie wymagały żadnej odpowiedzi. -Tu przy wietrze dwanaście stopni w skali Beauforta niewiele potrzeba, by zamarznąć na śmierć - zakończył mężczyzna. Nastała długa cisza. Przerwał ją Alex. Pociągając nosem, zauważył: - Chyba niezła taka śmierć. Warren oderwał wzrok od okna i skierował na młodego człowieka, spoglądając nań po raz pierwszy od jego wejścia do labo-

ratorium. Na skutek kontrastu z intensywnym odblaskiem na ze- wnątrz widział tylko ciemną sylwetkę, jak gdyby wyciętą z kartonu. Później zobaczył, że się uśmiecha i zmieszany dodaje: - To znaczy, jeśli ktoś już musi umrzeć... Robert Warren skończył niedawno sześćdziesiąt cztery lata. Urodziny obchodził w towarzystwie Alexa Tyne'a, swojego asystenta, oraz kilku badaczy, którzy tak jak on pracowali w bazie. Toast wznosili piwem, które Alex kupił za swoje pieniądze w sklepiku. Życzyli mu „sto lat!", nie zważając na jego cierpienie. Żaden człowiek, który dopiero co pochował syna, nie życzyłby sobie stu lat płaczu nad grobem. To właśnie wtedy, kiedy przyglądał się swemu słabemu odbiciu w szybie okienka, z butelką piwa w ręku, słuchając wygłaszanych przez kolegów banałów, przyszedł mu do głowy pomysł. Pomysł chory, stanowczy i straszliwy, ogarniający jego głowę niczym choroba, w którym coraz bardziej się utwierdzał. Pomysł odważny, a zarazem tchórzliwy: Nie sto lat, ale żadnego dnia. Żadnego więcej dnia. - Jeśli ktoś już musi umrzeć - powtórzył Warren bez cienia ironii. Po czym powrócił do obserwacji tego, co za oknem. Alex odstawił filiżankę, włożył fartuch i zaczął sprawdzać przyrządy. Był to chłopak masywny, o wielkich, okrągłych oczach, z których dało się wyczytać pełne naiwności i niecierpliwości oczekiwanie na to, co mu życie przyniesie. Świadom ponurego usposobienia profesora, już od pierwszych dni okazał się chętny do wszystkiego, okazując mu czasem aż nadto swój szacunek i usiłując nie zwracać uwagi na jego chwilowe stany rozdrażnienia. Ale to wszystko było na nic, bo choć młody asystent robił co w jego mocy, pełne dystansu zachowanie profesora nie uległo zmianie. Nieraz Alex był przekonany, że Warren coś ma do niego, słysząc nutę złości w nie-

których jego odpowiedziach czy widząc jego nieskrywaną obo- jętność, potem jednak zmieniał zdanie, nie potrafiąc znaleźć żadnej tego przyczyny. I kończyło się na zapełnianiu pustej i mroźnej dzielącej ich przestrzeni zbędnymi słowami, co dawało wręcz przeciwny skutek. - Wychodzę - obwieścił Warren. Alex ugryzł się w język, żeby o nic nie pytać. Kiedy jednak ujrzał go na progu, gotowego do zanurzenia się w to mroźne piekło, ubranego tylko w wełniany golf, nie mógł się nie odezwać: - A kurtka? Profesor Warren uśmiechnął się, ale jego uśmiech, rozbrajający jak u dziecka albo jak u człowieka, który przestał już walczyć, zniknął w gęstej brodzie okalającej mu twarz. - Racja, kurtka - powiedział, zdejmując ją z wieszaka, jakim była zwykła drewniana deska z metalowymi haczykami. Włożył ją niechętnie, nie poprawiając podwiniętego kołnierza i odwracając się plecami do wszystkiego, co do tej pory poznał. Wyszedł, wchłonięty przez biały, porażający mróz. Zaatakował go wiatr, zatoczył się; wiatr niósł ze sobą śnieg pełen lodowych igiełek, iskrzący się i ostry jak żwir. Warren usłyszał ło- począcą na szczycie masztu flagę i psy, które szczekały dla zabicia czasu. Śnieg pod jego stopami był brudny i pełen śladów, nie skrzypiał już. A niebo wydawało się spoczywać na szarych, baryłkowatych dachach budynków. Warren rozejrzał się dookoła. Nie miał konkretnego planu: chciał wyjść i iść. Kiedy jednak zobaczył skuter śnieżny, stojący przed laboratorium, mimo że nigdy nim nie jeździł, pomyślał, że może się przydać. I im bardziej się oddalał, tym bardziej wydawało mu się realne jego zamierzenie. Skuter śnieżny był rodzajem niedużego samochodu pozbawionego dachu, wykonanego całkowicie z metalu, z czterema nartami

w miejsce kół. Wyposażony był w czterocylindrowy silnik od cię- żarówki, połączony z wielkim śmigłem, także z metalu. Był to dość dziwaczny pojazd, ale jak mówili wojskowi, zwrotny i nieodzowny do poruszania się po tutejszych terenach. Profesor Warren nie prowadził samochodu, ale jako młodzieniec miał motor, a przy nim ten pojazd wydał mu się zdecydowanie bardziej stabilny. Usiadł za kierownicą. Pośrodku tablicy rozdzielczej ujrzał czerwony przycisk z napisem: „Start". Nie zastanawiał się długo i przycisnął z całych sił. Silnik zakasłał niczym starzec wstający rano z łóżka i zaczął pracować. Śmigło najpierw wolno zaczęło ciąć powietrze, wydając taki dźwięk, jaki wydaje ciężka szpada, szykując się do walki. Potem nabrało prędkości, dostosowując się do ruchu zaworów silnika i wzbijając w powietrze tumany śniegu i lodu, które natychmiast porywał wiatr. - Dokąd to, profesorze? - Alex wyszedł na zewnątrz, mrużąc oczy przed śniegiem i unosząc złączone dłonie nad czoło, jakby chciał zobaczyć coś w oddali. - Muszę coś sprawdzić - odparł Warren, naciskając na gaz. Alex przekrzykując huk silnika, zapytał: - A co takiego?! Ale profesor Warren nie odpowiedział. Puścił hamulec i skuter natychmiast ruszył, zarzucając na lewo. Alex stał jakiś czas nieruchomo na progu, obserwując jadący zygzakiem po bezkresie lodu skuter śnieżny, aż stał się ciemnym punkcikiem na ogromnej białej kartce. Ogarnęło go nieprzyjemne uczucie, przeszedł go dreszcz, od którego zjeżyły mu się włosy na głowie. A może to tylko z zimna. Tego ranka było trzydzieści stopni poniżej zera, a wiatr wiał z siłą dwanaście stopni w skali Beauforta. Profesorowi Warrenowi nie zajęło dużo czasu zrozumienie zasad funkcjonowania skutera śnieżnego. Jechał teraz przed siebie.

Skuter poddawał się falistości lodu niczym mała łódka podążająca w obranym kierunku. Kierował się ku wybrzeżu. Prędkość potęgowała uczucie zimna, lecz tym, że mógłby się rozchorować, nie przejmował się wcale. Jadąc w tej przestrzeni po- zbawionej przeszkód, odczuwał rodzaj wolności, wolności przelotnej, jaką daje bezkresny horyzont morza, pustyni, i która czasami wystarczy, by nasycić człowieka. Jednak jego wolność była innego rodzaju. Straszna. To była wolność decydowania o własnej śmierci. Skuter wjechał z impetem na grzbiet i stracił przyczepność. Przechylił się na jedną stronę i wywrócił, wyrzucając kierowcę na kilka metrów. Śmigło rąbnęło gwałtownie o lód, wyrzynając w nim i rozkruszając wylatujące w powietrze wielkie jak cegły odpryski lodu. Warren podniósł się i ruszył do skutera, z którego silnika wydobywał się słaby dym, przyduszany wiatrem do ziemi. Pomyślał, że mało brakowało, ale los zakpił sobie z niego. Machinalnie się uśmiechnął. W powietrzu czuło się zapach benzyny i palącego się oleju. Był zadowolony, że w tych ostatnich chwilach mógł się śmiać. Skuter nie mógł ruszyć, więc postanowił dalej iść pieszo. Szukał oceanu. Kiedyś nad oceanem był szczęśliwy. Bardzo szczęśliwy. Jego obecny plan zakładał szukanie oceanu, nad którym by usiadł i czekał. Lód na brzegu był ciemnoniebieski jak otaczająca go woda. Niekiedy wyglądał jak naturalny łuk skalny. Widział to kiedyś, towarzysząc Alexowi w pomiarach. Ale lód zmieniał kształt, był za każdym razem inny, niestały, tak jak czasem nastroje ludzi, i być może ten łuk, przepiękny łuk, poetycki łuk, już nie istniał. Alex był chłopcem dobrze wychowanym, ale kiedy Warren patrzył na niego, odczuwał jakiś niepokój w duszy, pustkę, która była torturą. Za każdym razem, kiedy spoglądał na Alexa, myślał o Jacku. Nie dlatego, żeby Alex go przypominał, zbyt się od siebie

różnili, i to pod każdym względem. Tym, co naprawdę go gnębiło, czego często się wstydził, była myśl, że Alex żyje, a jego syn nie. Warren zatrzymał się i zaczerpnął powietrza. Nie był przyzwyczajony do chodzenia. Nie w takiej temperaturze, nie przy tak silnym wietrze. Niebo nad jego głową było przytłaczające i poczucie wolności na jakiś czas się ulotniło. Teraz ta wolność przypominała wyrok. Poszukał czegoś w wewnętrznej kieszeni kurtki. Było to zdjęcie chłopca w mundurze. Uśmiechał się, pewny siebie, jak zawsze, od dziecka, mimo że za szybko dorósł, mimo zbyt częstych nieobecności ojca, mimo często roztargnionej matki. Jego siła i wola dzień po dniu rozwijały się, podobnie jak każda inna część ciała, jak kości i mięśnie. Uśmiechał się, pewny siebie i swojej przyszłości, nie wyobrażając sobie, bo nikt nie mógł sobie tego wyobrazić, że dokładnie w miesiąc po pozowaniu do tego zdjęcia jego ciało zostanie rozerwane w wyniku eksplozji w jakiejś niesprecyzowanej części Pacyfiku, a z niego nie pozostanie nawet strzęp, który można by złożyć troskliwie w trumnie. A teraz Jack był tylko wspomnieniem, pozostało po nim zdjęcie w głębi kieszeni w kurtce, kilka ubrań w szafie i złożona flaga, podczas gdy Alex mógł się ogrzewać przy piecyku, pijąc kawę i myśląc, że życie to dla niego wciąż biała kartka do zapisania. Nie miał nic przeciwko Alexowi. To sobie miał za złe, że nie potrafi wyzwolić się od tych skrytych myśli. Doszedł nad krawędź skały, skały lodowej, spadającej do oceanu. Z boku, po lewej stronie, w oddali, ujrzał naturalny łuk skalny i ucieszył się. Był w kolorze wiosennego nieba, błękitu, z którego jakby skapywała farba. W przeciwieństwie do Alexa, Warren lubił światło. Chwilami miał wrażenie, że jego mózg i wszystkie zawarte w nim myśli żyły w stanie wiecznej ciemności, w czymś na kształt arktycznej zimy

lub starego zapomnianego strychu. Może tam, w tym ciemnym pokoju, w którym mieszkał w Bostonie Alex Tyne, miałby odpo- wiednie miejsce do spania: myśli Roberta Warrena nie zakłócała żadna jasność. Jego umysł był ślepy. Niekiedy zadawał sobie pytanie, kiedy jasność goszcząca w jego mózgu zgasła, w jakim dokładnie momencie drzwi się zatrzasnęły i nastąpiła głęboka ciemność. Stało się to w czasie nieokreślonym, pomiędzy chwilą, gdy spłynęła ogromna jasność uwolniona z nie- skończenie małych cząsteczek, do czego sam się po części przyczynił, a momentem, kiedy otrzymał telegram anonsujący śmierć Jacka. Tak, to się stało jakoś tak pomiędzy. Ruszył powoli ku urwisku. Wiatr gwizdał, nie napotkawszy oporu, a on rozpostarł ramiona jak ptak szykujący się do lotu, wystawiając się na wiatr. Noce stawały się krótsze i niebawem miały być zaledwie cieniem poprzedzającego je długiego dnia, a jednak, mimo że tak krótkie, noce te zaczęły zaludniać się głosami dzieci, matek, robotników, urzędników, sprzedawców, rzemieślników, studentów, nauczycielek, osób starych, chorych - tych wszystkich ludzkich istnień, które w dwóch japońskich miastach zostały przekreślone jednym ruchem ręki w rozżarzonym powiewie od bomb, noszących jak na ironię nazwy komików. A za nimi Warren ujrzał Jacka, który jakby chciał te wszystkie istnienia, które spotkał podobny los, przytulić. Zgodnie z planem miał usiąść i czekać. Lecz plan, podobnie jak lód, był zmienny. Teraz przewidywał poddanie się wiatrowi i upadek, a kiedy już będzie w wodzie, miał nieruchomo czekać. Czekać aż zamarznie. Stał tak bez ruchu, nieświadomie naśladując Chrystusa na krzyżu, patrząc w dół, na wzburzoną powierzchnię oceanu i wciągając w nozdrza powietrze, które teraz miało zapach lodu i soli.

A potem ujrzał błysk, przelotny, który przyciągnął jego uwagę. Pochodził z dołu, z samej nasady olbrzymiego lodowego bloku. Wydawał się odblaskiem słońca na monecie albo grą świateł przy- pominającą sygnalizację morską. Ale w tej części wybrzeża nie było ani statków, ani żadnych innych łodzi, i nie było monet. Wychylił się, żeby lepiej zobaczyć i o mało co podmuch wiatru nie strącił go w dół. Nie teraz - pomyślał, wymachując rękami, żeby nie stracić równowagi. Jeszcze czas. Błysk się powtórzył. Był to promień odbitego światła, mknący z dołu do góry, do niego. Tak mu się przynajmniej wydawało. Kucnął, wychylając się, na ile mógł. Błysk pojawiał się i gubił w pionowej ścianie wystającej z oceanu. Przymknął oczy, usiłując określić dokładny punkt. Spostrzegł, że to nie powierzchnia lodu błyszczała, lecz coś, co sprawiało wrażenie, że jest pod nią. Fale, tam w dole, zdawały się go przywoływać. Rozbijały się o białe ściany i toczyły pianę, wydłużając się jak palce skierowane w jego stronę. Nie teraz - pomyślał ponownie. Wrócił do skutera, kuląc się od wiatru, który ciskał mu w twarz garściami lód. Z tylnej przegrody wyjął zwój mocnej liny. Po czym wrócił na krawędź urwiska i uwiązawszy linę na występie, zaczął się spuszczać po ścianie. W jego działaniu nie było żadnego logicznego motywu, jak tylko ten, który każe prosić skazanemu na śmierć o ostatniego papierosa, to był niejako taki ostatni akt kończącego się istnienia.Ten odblask ciekawił go i niczym kotwica trzymał przy życiu. Choćby tymczasowo. Ten odblask był zaspokojeniem jego ostatniego pragnienia, zanim miało przyjść uwolnienie od wszystkiego. Zsuwał się z trudem, świadom, że puszczenie liny byłoby jedynie przyśpieszeniem tego, co już zostało ustalone. Tak więc trzy-

mał linę, zapierając się nogami, niezmordowanie, bo chciał, zanim nastąpi koniec, spełnić tę ostatnią, irracjonalną zachciankę. Kiedy był pięć metrów nad miejscem, skąd wydobywał się blask, potwierdziło się jego pierwsze wrażenie, że coś jest uwięzione w lodzie, jakiś ciemny kształt, może kawałek drzewa albo kamień. Spuścił się niżej. I wtedy zrozumiał, że jest tak nisko, iż nie będzie w stanie wrócić, a kiedy błysk uderzył go w twarz, a jego wzrok podążył za nim tam, skąd pochodził, poczuł, że traci oddech, i musiał mocniej ścisnąć linę, i z całych sił zaprzeć się nogami o ścianę, żeby nie runąć w dół przed czasem. Wewnątrz bloku lodowego, skąd wydobywał się blask, nie było szczątków wraku ani kamieni, ani nic takiego, co można by sobie wyobrazić. Wewnątrz tej nieruchomej bryły, zimnej, martwej, nieprzydatnej, było ciało. Alex jechał w zaprzęgu ciągniętym przez sześć malamutów, ustawionych w systemie wachlarzowym. Nie poganiał ich, nie strzelał z bata dla pospieszenia, bo nie było takiej potrzeby; odstawione na boczny tor w dobie nowoczesnych skuterów śnieżnych, psy te potrzebowały wybiegać się i wyhasać, czyli tego, do czego były przyuczone. Sfora ze szczekaniem gnała po lodzie w rytm bicia serca Alexa, który mimo ciepłej kurtki z kapturem i niskiej temperatury, mocno się pocił. Kiedy profesor Warren opuścił laboratorium, Alex wszedł do środka z zamiarem kontynuowania swoich zajęć, ale myśląc o tym, co się wydarzyło, doszedł do przekonania, że zachowanie profesora tego dnia było bardziej niezrozumiałe niż zazwyczaj. To że był nieobecny myślami, że zapominał i czasami wtrącał coś nie na temat, nie było dla Alexa powodem do niepokoju. Już nie. Tego ranka zaniepokoiło go coś innego. Dostrzegł to w jego oczach,

które co jakiś czas traciły blask, przypominając dwie monety na dnie jeziora. Nie potrafił powiedzieć, co to było. Może właśnie brak tej zwykłej u niego zadumy, którą jakby tego dnia zastąpił cień jakiejś determinacji. Powiedział, że musi coś sprawdzić, ale tam, na zewnątrz, nie było nic do sprawdzenia. Nic, co profesor mógłby zrobić sam. Jedną z zasad obowiązujących w bazie było wychodzenie zawsze dwójkami, jak płetwonurkowie. Alex na próżno starał się skoncentrować na pracy, co pewien czas nerwowo wyglądał przez okienka, oczekując jego powrotu. Naraz gwałtownie wstał ze stołka, na którym siedział, aż ten się przewrócił, i wyszedł z laboratorium. Mimo ostentacyjnej obojętności profesora Warrena, Alex przywiązał się do niego, jak czasem zdarza się przywiązać do odpychającego starszego brata czy zrzędliwego wujka. Żeby przyznać mu rację, on, fizyk, byłby w stanie zaprzeczyć trzeciej zasadzie dynamiki, ale ludzie to nie siły fizyczne ani punkty w przestrzeni, ani planety, ani kule bilardowe, a zatem nie poddają się prawom i zasadom. Im bardziej profesor Warren okazywał dystans, tym bardziej Alex starał się go zadowolić. Alex otarł pot. Dookoła panowała biel, niezmienna aż po horyzont. Ślady skutera śnieżnego pod łapami psów były jak pozostałości dawnych torów kolejowych, jak tor przejazdu pociągu widma, który zagubił się w tej bieli, złowrogiej bieli, bieli, która go drażniła i nie pozwalała odpocząć. Dostrzegł dym i przewrócony skuter, a jego bijące jak oszalałe serce w jednej chwili podeszło mu do gardła. Wyskoczył z sanek i biegnąc, krzyczał, a jego krzyk ginął w mroźnym powietrzu. Zanurzył się w śnieg pod obojętnym spojrzeniem dyszących psów. Upadł,

następnie podniósł się, pewny, że znajdzie ciało Roberta Warrena bez życia lub w agonii. Ale z ogromną ulgą pod metalową konstrukcją dojrzał tylko lód. A na śniegu dostrzegł ślady. - Profesorze! - krzyknął, rozglądając się dookoła. I tym razem jego krzyk uwiązł pośród lodu, jakby nigdy nie wyszedł z jego ust. Odpowiedziały mu tylko psy, niecierpliwe dalszej drogi. Alex wsiadł do sanek, tak jak chciały, podążając miarowymi śladami butów, widmowymi śladami, które doprowadziły go na szczyt skały. - Profesorze Warren! - krzyknął. Tym razem jego głos poszybował z wiatrem ku oceanowi, który ryczał i pienił się na wprost niego. I w tym momencie dostrzegł linę. Przysunął się ostrożnie, obserwując falującą linę, jakby żyła własnym życiem albo jakby zawisło na niej ciało. Spojrzał w dół, nie zdając sobie sprawy, że powstrzymuje oddech. Profesor wisiał kilka metrów nad ciemną powierzchnią wody, nie bacząc na wrogie fale, które chciały pochwycić go od tyłu. Na drewnianej podłodze w izbie chorych była woda. Wielka kałuża wody, od której pociemniały klepki, robiła się z minuty na minutę coraz większa. Woda skapywała z ciosanych nóg i krawędzi stołu, na którym ułożono bryłę lodu. Wcześniej czterech mężczyzn przez ponad trzy godziny pracowało, przy użyciu skalpeli, dłut oraz innych przyrządów, by wyciosać z lodu blok przypominający trumnę długą na kilka metrów i szeroką na dobre półtora metra i przetransportować go na sankach ciągniętych przez psy, nie mogąc przy tym powstrzymać się od pełnych ciekawości spojrzeń. - Ile czasu potrzeba, doktorze? - zapytał major Ollister, komendant bazy, przyglądając się uwięzionej w bloku nieokreślonej masie.

- Niewiele - odrzekł porucznik Jessop, mężczyzna miernej postury, w fartuchu sprawiającym wrażenie jakby był na niego za duży. Major Ollister pokiwał głową. - Sprawdziłem raporty od czasu zakładania bazy do dziś - powiedział, przerzucając przyniesione dokumenty. — Nikt nie zaginął. - Może to jakiś rybak albo samotny podróżnik... A może szczątki człowieka prehistorycznego. Komendant zmarszczył brwi, rzucając lekarzowi ironiczne spojrzenie. - Prehistorycznego? - Przed wojną na Syberii odnaleziono mamuta. Doskonale za- chowanego w lodzie. Jego ciało przetrwało w stanie niezmienionym setki tysięcy lat. - Jak mumia? - Jak zahibernowane ciało. - Zobaczymy. Proszę mnie wezwać, kiedy lód całkowicie się stopi. Zanim wyszedł, obejrzał się jeszcze i z niepokojem zauważył, że istota zamknięta w lodzie zdawała się falować, zawieszona w pustce niczym unoszące się na powierzchni ciało. - Człowiek prehistoryczny - mruknął, potrząsając głową. Wracając do biura, zobaczył profesora Warrena czekającego na korytarzu. - Chciał mnie pan widzieć? - zadał pytanie Warren. -Tak. Co pan robił na skale? - zapytał major bez ogródek. - Pomiary. - Jakiego rodzaju? - Stabilność elektroniczna w warunkach niskiej temperatury - skłamał. Było o tyle dobrze, że wojskowi rzadko znali się na sprawach naukowych. - Czy to należy do pańskich kompetencji?

- Wszystko, co uznam za konieczne do badań, leży w moich kompetencjach, majorze. - Pan wie, że nie można oddalać się samemu od bazy? - Wiem, proszę pana. - A jednak zrobił to pan. Warren nie odpowiedział. -1 zniszczył pan własność armii Stanów Zjednoczonych. - Upoważniam pana do potrącenia wartości tego skutera śnieżnego z moich poborów - odrzekł sarkastycznie profesor. - Uczynię to, profesorze, bez obaw. Mimo to przypominam panu, że stacja meteorologiczna Mestersvig jest bazą wojskową, a pan, jako cywil, traktowany jest jak gość. - To też wiem. - Wojskowe zasady obowiązujące w tej bazie muszą być re- spektowane również przez cywilów. -Wyraził się pan jasno. Czy mogę odejść? - Jeszcze nie. Jak pan zobaczył ten blok lodowy? - Zobaczyłem błysk. - Jaki błysk? - Coś się świeciło jak mała lampka. - To prawdziwe szczęście, że pan to zobaczył, prawda? - Tylko ludzie powierzchowni wierzą w szczęście i nieszczęście losu. - A w co wierzą ludzie tacy jak pan? - W związki przyczynowo-skutkowe. - Alex Tyne powiedział, że był pan zawieszony na linie na szczycie skały - zaatakował Ollister, nie wiedząc, jak się odciąć. -Co pan tam u licha robił? -Już to panu powiedziałem: pomiary. Oficer podniósł rękę do dolnej wargi i zaczął ją wywijać, oceniając człowieka, który stał przed nim.

Nie lubił pętających się koło niego cywilów, to fakt. Poza tym na temat Warrena wiele mówiono. Mówiono, że ma wyrzuty sumienia z powodu wkładu w konstrukcję bomby atomowej, którą zrzucono na Hiroszimę i Nagasaki, że z rezerwą wyrażał się na temat użycia energii atomowej do celów wojennych i że z tego powodu odesłano go z laboratoriów w Los Alamos. Ollister uważał, że po Pearl Harbor każdy, kto nie walczył z Japończykami, był zdrajcą i skurczybykiem. Według niego, Robert Warren był człowiekiem przegranym, niegodnym zaufania. A człowieka niegodnego zaufania trudno jest kontrolować, bo jest nieprzewidywalny. Takie były fakty. - Porucznik Jessop twierdzi, że w tym bloku lodowym może być człowiek prehistoryczny. Co pan na to, profesorze? "Ja? - Kim jest ten człowiek w lodzie, jak pan myśli, profesorze? Warren zastanawiał się przez chwilę. - Nie mam pojęcia - odrzekł. - A pan wie? Po wyjściu z biura majora Warren skierował się do izby chorych. Zrobił to bezwiednie. Znalazł się tam, jakby same nogi go za- prowadziły, bez udziału mózgu. Wszedł po drewnianych, chwiejnych schodkach, popękanych od mrozu, i położył dłoń na klamce. Cofnął rękę i zrobił krok do tyłu, rozejrzał się dookoła z niezadowoleniem. Nie było nikogo. Tylko psy szczekały za ogrodzeniem, poza budynkami laboratoriów. Zobaczył wąskie przejście oddzielające izbę chorych od identycznego budynku służącego za magazyn i bez wahania tam zszedł. Podszedłszy pod jedno z okienek, zajrzał do środka, niewidoczny w cieniu, z sercem mocno bijącym mu w piersi, jak nie zdarzało się to od dawna. Izba chorych była długim i wąskim pomieszczeniem przedzielonym na dwie części drewnianą ścianką: większa stanowiła szpi-

tal, z łóżkami i metalowymi stolikami, druga, dużo mniejsza, służyła za ambulatorium, biuro i miejsce do spania doktora Jessopa. W tym właśnie pomieszczeniu parawan z zielonego płótna zakrywał w połowie widok stołu, z którego obficie kapała woda. Na stole było to, co zostało z lodowego bloku. Warren zobaczył zbierającą się w wielką, ciemną kałużę wodę i doktora Jessopa chodzącego po niej obojętnie, zajętego badaniem tego, co się znajduje na stole, a nie pod nim. Warren spostrzegł, że ruchy doktora są gwałtowne, a w całym jego zachowaniu jest podniecenie przypominające ekscytację dziecka czekającego na otwarcie prezentów gwiazdkowych. Może nie było to szlachetne porównanie, pomyślał, ale odpowiadające prawdzie. A zresztą, jak nie zrozumieć podniecenia naukowca w obliczu nowego odkrycia? Nie tak dawno on sam emocjonował się, pracując nad czymś, co obiecywało rewolucję. Takim samym dzieckiem mógł też nazwać siebie. Ukryty w wąskim przejściu, z nosem przyciśniętym do oblodzonej szyby, był jak dziecko przyłapane na podglądaniu miejsc zabronionych albo domu pełnego prezentów należących do innego dziecka, któremu się bardziej poszczęściło. Już miał odejść, kiedy doktor Jessop niechcący przewrócił parawan i ukazały się stopy. Resztę ciała zasłaniała postać Jessopa. Na stopach widniały zgrzebne buty. Warren wyobraził sobie, że te stopy są jego. Wyobraził sobie, że umarł i że lód wziął go w swoje mroźne, dozgonne objęcia. I przedstawił sobie dzień w odległej przyszłości, gdy wynurzy się z tego lodu dzięki przypadkowemu odkryciu, aby oznajmić światu, kim jest i jak doszło do tej śmierci. Kiedyś zdarzyło mu się, że znalazł w lodzie but. Ktoś go zgubił, ktoś, kto nigdy nie zadał sobie trudu, by go odnaleźć. Warren wydobył go, a but rozpadł mu się w dłoniach. Przyszło mu do głowy, że te buty pod dotknięciem ręki doktora Jessopa także rozpadną się w pył. Czasem - pomyślał - lepiej, żeby rzeczy pozostały tam, gdzie są.

Wchodząc do laboratorium, ujrzał Alexa i przez chwilę na progu się zawahał. Nie miał ochoty na wyjaśnienia. - Pewnie każą panu zapłacić za skuter - powiedział młody człowiek z uśmiechem. - Oczywiście. - Naprawdę? Żartowałem! Co za... Mało co się tam pan nie zabił, a oni podliczają szkody! Nie powinno tak być! Warren zrobił gest ręką, jakby chciał powiedzieć, że to go nie obchodzi. - Czy coś wiadomo o tym ciele? -Co? - O tym w lodzie. Wiadomo kto to? Warren potrząsnął głową i pogrążył się w lekturze kartki z ob- liczeniami, z udawanym zainteresowaniem. - Spojrzałem na niego, gdy go nieśli do bazy - kontynuował Alex. - Wydaje mi się, że to podróżnik. No wie pan, z tych co to pod koniec XIX wieku zapuszczali się samotnie w odległe strony. Jak nazywał się ten facet, któremu zdawało się, że doszedł do bieguna...? - Co byś powiedział, gdybyśmy jednak coś zrobili? - przerwał mu Warren. - Już dość czasu straciliśmy dzisiaj, nie uważasz? Alex spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale ten uniknął spojrzenia, odwracając się plecami. - Oczywiście, profesorze - odpowiedział młody człowiek. Przez całe popołudnie Warren stronił od jakiejkolwiek rozmowy, a gdy nadeszła pora kolacji, wstał, nic nie mówiąc, wyszedł z labo- ratorium i z pochyloną głową ruszył w kierunku stołówki. Myśli jego były nie tylko mroczne, ale i pogmatwane. A jedyny znany mu sposób na rozplątanie ich zaprzepaścił tego ranka.