kahahaha

  • Dokumenty35
  • Odsłony11 998
  • Obserwuję9
  • Rozmiar dokumentów133.1 MB
  • Ilość pobrań5 729

Kleypas Lisa - Bow street 02 - Bez skrupulow

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Kleypas Lisa - Bow street 02 - Bez skrupulow.pdf

kahahaha EBooki Romanse Kleypas Lisa
Użytkownik kahahaha wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 206 osób, 144 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 235 stron)

Tytuł oryginału LADY SOPHIA’S LOVER Copyright © 2002 by Lisa Kleypas All rights reserved Projekt okładki Ewa Wójcik Zdjęcie na okładce © 1905HKN/iStockphoto.com Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta Agnieszka Rosłan Dominika Stępień ISBN 978-83-7961-857-6 Warszawa 2014 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Mojej redaktorce Lucii Macro Dziękuję za Twoją pomoc, przyjaźń i wspaniały entuzjazm, który wykazujesz dla naszej pracy, a który zawsze będę doceniać. Czasami w życiu mamy szczęście spotkać właściwą osobę we właściwym czasie… Na skomplikowanych rozdrożach mojej kariery to byłaś Ty. Tylko redaktor z Twoim talentem mógł pomóc mi odnaleźć kierunek i, co więcej, utrzymać kurs. Jestem szczęściarą, że Cię mam. Z wyrazami wdzięczności i miłości L.K.

Rozdział 1 Zbyt długo już obywał się bez kobiety. Sir Ross Cannon nie znajdował innego wytłumaczenia dla swojej reakcji na Sophię Sydney… reakcji tak potężnej, że musiał pozostać za biurkiem, by ukryć nagłą, niekontrolowaną erekcję. Skonsternowany, wpatrywał się z napięciem w nieznajomą, zastanawiając się, dlaczego sama jej obecność wystarczy, by rozpalić w nim żar. Dotychczas żadna kobieta nie zbiła go z tropu w taki sposób. Była niezaprzeczalnie urocza − z włosami w odcieniu miodu i niebieskimi oczami, lecz posiadała też cechę, która przyćmiewała urodę fizyczną: cień pasji ukryty pod kruchą powagą jej fasady. Rossa, jak każdego mężczyznę, bardziej podniecało to, co ukryte, niż to, co na widoku. A Sophia Sydney bez wątpienia była kobietą, która skrywa wiele sekretów. Dyskretnie pohamował narastającą w nim seksualną świadomość jej obecności, koncentrując się na porysowanej powierzchni mahoniowego biurka, aż ogień w końcu zgasł. Spojrzał w jej nieprzeniknione oczy, nie mówiąc ani słowa, dawno temu nauczył się bowiem, że cisza to potężne narzędzie. Ludzie czuli się w ciszy nieswojo – dlatego zazwyczaj starali się ją wypełnić, wiele przy okazji ujawniając. Sophia nie zaczęła jednak nerwowo trajkotać, jak wiele kobiet w takiej sytuacji. Wpatrywała się w niego z rezerwą i milczała. Najwyraźniej zamierzała go przeczekać. – Panno Sydney – oświadczył w końcu – mój podwładny poinformował mnie, że nie chciała pani wyjawić powodu swojej wizyty. – Gdybym go wyjawiła, nie pozwolono by mi przestąpić progu. Widzi pan, przyszłam w związku z ogłoszeniem o pracę. Rossa rzadko cokolwiek zaskakiwało, zbyt wiele widział i doświadczył podczas swojej kariery. Wzmianka, że ta kobieta chciałaby tu pracować, KAMA771

pracować dla niego, była jednak wręcz szokująca. Najwyraźniej panna Sydney nie miała pojęcia, co ta posada oznacza. – Potrzebuję asystenta. Kogoś, kto podejmie obowiązki urzędnika i archiwisty. Bow Street nie jest miejscem dla kobiety. – W ogłoszeniu nie określono płci kandydata – wytknęła. – Potrafię czytać, pisać, zarządzać domowym budżetem i prowadzić księgi rachunkowe. Dlaczego moja kandydatura miałaby nie zostać rozpatrzona? Nuta wyzwania zabarwiła jej dotąd obojętny ton. Zafascynowany i nieco poruszony Ross zaczął się zastanawiać, czy spotkali się wcześniej. Nie… zapamiętałby ją. A jednak miała w sobie coś osobliwie znajomego. – Ile ma pani lat? – zapytał szorstko. – Dwadzieścia dwa? Dwadzieścia trzy? – Dwadzieścia osiem, sir. – Czyżby? – Nie uwierzył jej. Wyglądała zbyt młodo na wiek, który uważano powszechnie za zaawansowane staropanieństwo. – Owszem. – Z rozbawioną miną oparła się o jego biurko i położyła dłonie na blacie. – Widzi pan? Wiek kobiety zawsze można rozpoznać po dłoniach. − Ross spojrzał na drobne dłonie, które pokazała mu bez śladu próżności. Nie były to dłonie dziewczyny, lecz dojrzałej kobiety – takiej, która poznała ciężką pracę. Paznokcie miała nieskazitelnie czyste, lecz obcięte bardzo krótko. Jej palce znaczyły cienkie białe blizny pochodzące od przypadkowych skaleczeń i półkoliste oparzenie pozostawione przez patelnię lub garnek. Gdy się prostowała, światło musnęło delikatnie jej gęste miodowe włosy. – Pan również nie wygląda tak, jak się spodziewałam. Ross uniósł sardonicznie brew. – Czyżby? – Wyobrażałam sobie zażywnego starszego dżentelmena w peruce i z fajką. Z jego gardła wyrwał się niski, szorstki śmiech i nagle uświadomił sobie, że od dawna nie słyszał tego dźwięku. Z jakiegoś powodu musiał zapytać: – Jest pani rozczarowana? – Nie – odparła bez tchu. – Nie, nie jestem rozczarowana. Temperatura w pomieszczeniu gwałtownie się podniosła. Ross nie mógł przestać się zastanawiać, czy panna Sydney uważa go za atrakcyjnego. Zbliżał się do czterdziestki i wyglądał na swój wiek. Jego czarne włosy przetykały pierwsze siwe pasma. Lata niestrudzonej pracy i braku snu również odcisnęły na nim swój ślad, a niespokojne tempo życia sprawiło, że był wychudzony. Nie wyglądał jak jego stateczni, pobłażający sobie, żonaci rówieśnicy. Rzecz

jasna oni nie włóczyli się nocami po ulicach, śledząc morderców i rabusiów, odwiedzając więzienia i gasząc zamieszki. Sophia zaczęła się rozglądać krytycznym wzrokiem po spartańsko umeblowanym biurze. Jedną ze ścian pokrywały mapy, drugą – półki na książki. Pokój ozdabiał tylko jeden obraz − krajobraz ze skałami, lasem i strumieniem, z szarymi wzgórzami wznoszącymi się na horyzoncie. Ross często wpatrywał się w ten pejzaż w momentach nieszczęść i napięcia; chłodny, cichy mrok obrazu przynosił mu ukojenie. Szorstkim tonem podjął rozmowę: – Czy przyniosła pani referencje, panno Sydney? Pokręciła głową. – Obawiam się, że mój poprzedni pracodawca nie zechce mnie rekomendować. – Dlaczego? W końcu prysnął jej spokój, jej twarz powlokła się rumieńcem. – Przez wiele lat pracowałam u dalekiej kuzynki. Pozwoliła mi zamieszkać w swoim domu po śmierci moich rodziców, mimo że nie dysponuje majątkiem. W zamian za jej dobroć miałam pełnić funkcję pokojówki do wszystkiego. Wierzę, że kuzynka Ernestine była zadowolona z moich wysiłków, dopóki… – Uwała, a na jej skórę wystąpił perłowy pot. Ross podczas dziesięciu lat pracy sędziego pokoju na Bow Street słyszał już każdą możliwą opowieść o katastrofie, złu i ludzkim nieszczęściu. Nie był bezduszny, lecz nauczył się narzucać sobie pewien emocjonalny dystans wobec tych, którzy przychodzili do niego na skargę. Zdenerwowanie Sophii napełniło go jednak szalonym pragnieniem, by ją pocieszyć, wziąć w ramiona i ukoić. Do diaska! – pomyślał z ponurym zdumieniem, starając się opanować niepożądaną falę opiekuńczości. – Proszę kontynuować, panno Sydney – polecił zwięźle. Skinęła głową i wzięła głęboki oddech. – Zrobiłam coś bardzo złego. W-wzięłam sobie kochanka. Nigdy wcześniej nie miałam… był gościem w posiadłości niedaleko wioski… spotkałam go podczas spaceru. Nigdy nie zalecał się do mnie ktoś taki. Zakochałam się i… – Odwróciła wzrok, nie mogąc dłużej patrzeć Rossowi w oczy. – Obiecał, że się ze mną ożeni, a ja byłam na tyle głupia, by uwierzyć. Gdy się mną znudził, porzucił mnie bez chwili namysłu. Rzecz jasna teraz rozumiem, że postąpiłam nierozważnie, wierząc, iż mężczyzna o jego pozycji mógłby pojąć mnie

za żonę. – Był arystokratą? – zapytał Cannon. Utkwiła wzrok w wypukłości swoich kolan pod materiałem sukienki. – Nie do końca. Był… jest… najmłodszym synem rodziny szlacheckiej. – Jego nazwisko? – Wolałabym go nie ujawniać, sir. To już przeszłość. Wystarczy dodać, iż moja kuzynka dowiedziała się o romansie od pani posiadłości, która poinformowała ją również, że mój kochanek jest żonaty. Nie muszę chyba mówić, że wybuchł skandal, a kuzynka Ernestine kazała mi odejść. – Sophia wygładziła suknię na kolanach nerwowym gestem. – Wiem, że to dowodzi mojego amoralnego charakteru, zapewniam jednak, że nie ulegam zbyt łatwo… flirtom. Gdyby tylko zdołał pan zapomnieć o mojej przeszłości… Cannon zaczekał, aż panna Sydney podniesie głowę i znów na niego spojrzy. – Okazałbym się hipokrytą, gdybym potępił panią za romans. Wszyscy popełniamy błędy. – Pan na pewno nie. Uśmiechnął się drwiąco. – Zwłaszcza ja. Jej wzrok się ożywił. – Błędy jakiego rodzaju? Pytanie go rozbawiło. Podobała mu się jej odwaga, jak również kryjąca się pod nią kruchość. – Takie, o których nie musi pani wiedzieć, panno Sydney. Uśmiechnęła się lekko. – W takim razie pozostanę sceptyczna co do pana umiejętności popełniania błędów. Tak mogłaby się uśmiechać kobieta w zmysłowym następstwie uprawiania miłości. Niewiele kobiet odznaczało się taką swobodną cielesnością, naturalnym ciepłem, które sprawiało, że mężczyzna czuł się jak czempion w stadninie ogierów. Oszołomiony Ross znów utkwił wzrok w blacie biurka. Niestety tym razem nie zdołał odpędzić nachodzących go wyrazistych wizji. Zapragnął ją posadzić na śliskim mahoniowym blacie biurka i rozebrać do naga. Chciał całować jej piersi, brzuch, uda… rozdzielić loki pomiędzy jej nogami i zanurzyć twarz w delikatnych, słonych fałdkach, lizać i ssać, aż zaczęłaby krzyczeć w ekstazie. A gdyby już ją na siebie przygotował, rozpiąłby spodnie i wszedł w nią głęboko, by ukoić szalejące w nim

pożądanie. A wtedy… Zły na siebie palcami w biurko. Z trudem przypomniał sobie temat ich rozmowy. – Zanim zaczniemy dyskutować o mojej przeszłości, może wróćmy do pani. Proszę mi powiedzieć, czy owocem tego związku było dziecko? – Nie, sir. – To dobra wiadomość. – Tak, sir. – Czy Shropshire jest miejscem pani urodzenia? – Nie, sir. Przyszłam na świat, tak jak mój młodszy brat, w małym miasteczku nad Severn. My… – Urwała, a po jej twarzy przemknął cień. Ross wyczuł, że jej przeszłość skrywa wiele bolesnych wspomnień. – Zostaliśmy sierotami, gdy nasi rodzice utonęli w wyniku wypadku. Nie miałam jeszcze trzynastu lat. Mój ojciec był wicehrabią, lecz ziemi mieliśmy niewiele, nie mieliśmy też żadnych funduszy, by ją utrzymać. Krewni nie byli w stanie lub nie wyrażali chęci, by zająć się dwojgiem zubożałych dzieci. Ludzie z wioski na zmianę opiekowali się mną i bratem, lecz… – Zawahała się, po czym dodała ostrożnie: – John i ja byliśmy dosyć dzicy. Biegaliśmy po wiosce, psocąc, dopóki nie przyłapano nas na drobnej kradzieży w lokalnej piekarni. To po tym zdarzeniu przeniosłam się do kuzynki Ernestine. – Co się stało z pani bratem? Odpowiedziała obojętnym spojrzeniem, jej twarz stężała. – Nie żyje. Linia wygasła, stan rodzinnego majątku jest nierozstrzygnięty, nie ma żadnego męskiego potomka, który mógłby go odziedziczyć. Oswojony z żalem, Ross od razu wyczuwał go u innych. Pojął, że cokolwiek spotkało brata tej kobiety, pozostawiło głębokie blizny na jej duszy. – Przykro mi – powiedział cicho. Zesztywniała, chyba go nie usłyszała. Po dłuższej chwili rzekł szorstko: – Jeśli pani ojciec był wicehrabią, należy panią tytułować lady Sophią. Jego uwaga wywołała u niej blady, gorzki uśmiech. – Tak podejrzewam, zachowywałabym się jednak pretensjonalnie, nalegając na tytulaturę w tych okolicznościach, nieprawdaż? Moje dni jako „lady Sophii” dawno się skończyły. Pragnę tylko znaleźć odpowiednie zatrudnienie i być może nowy początek. Ross przez chwilę przyglądał się jej uważnie. – Panno Sydney, sumienie nie pozwala mi zatrudnić pani jako mojej

asystentki. Pani obowiązki obejmowałyby między innymi sporządzanie list nazwisk więźniów przewożonych do i z Newgate, spisywanie raportów detektywów z Bow Street oraz przyjmowanie zeznań od podejrzanych typów, które każdego dnia przelewają się przez ten budynek. Podobne zadania byłyby obrazą dla kobiecej wrażliwości. – Nie mam nic przeciwko temu – odparła spokojnie. – Jak panu wyjaśniłam, nie wychowywano mnie pod kloszem. Nie jestem niewinna ani młoda, nie mam też reputacji ani pozycji społecznej, którą należałoby chronić. Wiele kobiet pracuje w szpitalach, więzieniach i przytułkach, stykają się tam z wieloma zrozpaczonymi i nieprzestrzegającymi prawa ludźmi. Dam sobie radę, tak jak one. – Nie może pani zostać moją asystentką – powtórzył Ross stanowczo. Chciała zaprotestować, lecz uciszył ją uniesieniem dłoni. – Moja poprzednia gospodyni właśnie odeszła na emeryturę, byłbym gotów zatrudnić panią na jej miejsce. To bez wątpienia stosowniejsza posada dla pani. – Mogłabym pomagać w sprawach domowych – zgodziła się – jednocześnie pracując jako pana asystentka. – Pragnie pani zająć się wszystkim? – W jego głosie zabrzmiała sardoniczna nuta. – Nie sądzi pani, że to zbyt dużo pracy dla jednej osoby? – Ludzie mówią, że pan pracuje za sześciu. Jeśli to prawda, ja na pewno dam sobie radę z pracą za dwoje. – Nie oferuję pani dwóch stanowisk. Oferuję jedno… stanowisko mojej gospodyni. W jej oczach błysnęło wyzwanie, przyjacielska prowokacja, jakby zrozumiała, że Ross nie pozwoli jej odejść. – Nie, dziękuję – odparła. – Wezmę wszystko albo nic. Jego twarz stwardniała w wyrazie, który wzbudzał popłoch u najbardziej zaprawionych w bojach detektywów z Bow Street. – Panno Sydney, najwyraźniej nie rozumie pani zagrożeń, na jakie będzie narażona. Atrakcyjna kobieta nie powinna zadawać się z kryminalistami, wśród których znajdują się zarówno zwykłe złodziejaszki, jak i osobniki tak zdeprawowane, że nie jestem w stanie tego opisać. Ta perspektywa jej nie przeraziła. – Będzie mnie otaczać ponad setka stróżów prawa, w tym konstable, funkcjonariusze patrolów konnych i pół tuzina detektywów. Ośmielam się twierdzić, że byłabym bezpieczniejsza, pracując tutaj, niż robiąc zakupy

na Regent Street. – Panno… – Proszę pana – przerwała mu. Wstała i oparła dłonie na biurku. Suknia z zabudowanym dekoltem niczego nie ujawniła, gdyby jednak panna Sydney miała na sobie strój bardziej wycięty, jej piersi wyglądałyby jak dwa soczyste jabłka na tacy. Nieznośnie podniecony tą myślą Ross zmusił się, by skoncentrować wzrok na twarzy rozmówczyni, która wygięła usta w bladym uśmiechu. – Nie ma pan nic do stracenia, pozwalając mi spróbować. Proszę dać mi miesiąc, bym mogła udowodnić swoją wartość. Patrzył na nią z napięciem. W jej propozycji pobrzmiewała fałszywa nuta. Próbowała manipulacją nakłonić go, by dał jej to, czego pragnęła… i odnosiła sukces. Dlaczego jednak, na litość boską, chciała dla niego pracować? Nagle uświadomił sobie, że nie pozwoli jej odejść, dopóki nie odkryje jej motywów. – Jeśli nie uda mi się pana zadowolić – dodała – zatrudni pan kogoś innego. Ross był znany z wyjątkowo racjonalnego postępowania. Zatrudnienie kobiety dowodziło braku praktycyzmu. A nawet głupoty. Dobrze wiedział, co pomyślą sobie wszyscy na Bow Street. Założą, że zatrudnił tę piękność z powodu jej atrakcyjności. Co gorsza, będą mieli rację. Od dawna żadna kobieta nie pociągała go tak silnie. Pragnął ją przy sobie zatrzymać, cieszyć się jej urodą i inteligencją, odkryć, czy odwzajemnia jego zainteresowanie. Jego umysł rozważał minusy takiej decyzji, lecz przyćmiewały go tęsknoty ciała, których nie potrafił uciszyć. Po raz pierwszy w swojej sędziowskiej karierze zignorował rozum na rzecz pożądania. Wykrzywiony w grymasie niezadowolenia, podał jej stos papierów. – Czy słyszała pani o „Wrzawie”? Zacisnęła palce na nieporządnie ułożonych dokumentach. – To cotygodniowe wydanie wiadomości policyjnych? Skinął głową. – Zawiera szczegółowe opisy przestępców oraz ich zbrodni. To jedno z najbardziej skutecznych narzędzi Bow Street do łapania przestępców, zwłaszcza tych z hrabstw poza obrębem mojej jurysdykcji. Stos, który trzyma pani w rękach, zawiera informacje od burmistrzów i sędziów pokoju z całej Anglii. Zerknęła na pierwszą stronę i przeczytała na głos: – Arthur Clewen, z zawodu kowal, metr siedemdziesiąt siedem wzrostu,

ciemne, kręcone włosy, zniewieściały głos, duży nos, oskarżony o oszustwo w Chichester… Mary Thompson, alias Hobbes, alias Chiswit, wysoka, szczupła dziewczyna, jasne, proste włosy, oskarżona o morderstwo z użyciem noża w Wolverhampton… – Te notatki należy co tydzień zebrać i przepisać – przerwał szorstko Ross. – To żmudna praca, a ja muszę się zająć pilniejszymi sprawami. Od teraz będzie to jeden z pani obowiązków. – Wskazał jej mały stolik w kącie zawalony książkami, aktami i korespondencją. – Tam może pani pracować. Będzie musiała pani dzielić ze mną biuro, ponieważ nigdzie indziej nie ma miejsca. I tak większość czasu spędzam w terenie. – A więc zatrudni mnie pan – wtrąciła z satysfakcją w głosie. – Dziękuję, sir Rossie. Posłał jej ironiczne spojrzenie. – Jeśli uznam, że jest pani nieodpowiednią osobą na to stanowisko, przyjmie pani moją decyzję bez protestu. – Tak, sir. – Jeszcze jedno. Nie będzie pani przyjmować porannych transportów więźniów. Od teraz zajmie się tym Vickery. – Powiedział pan, że to część obowiązków pana asystenta, a ja… – Sprzeciwia mi się pani, panno Sydney? – Nie, proszę pana. Skinął nieznacznie głową. – Do drugiej „Wrzawa” musi być gotowa. Potem proszę udać się pod numer czwarty i odnaleźć ciemnowłosego młodzieńca o imieniu Ernest. Proszę mu powiedzieć, gdzie są pani rzeczy; przewiezie je, gdy dostarczy „Wrzawę” do drukarni. – Nie ma takiej potrzeby – zaprotestowała Sophia. – Sama udam się do pensjonatu w bardziej stosownym czasie. – Nie będzie pani sama spacerować po Londynie. Od teraz znajduje się pani pod moją opieką. Jeśli postanowi pani dokądś pójść, będzie pani towarzyszył Ernest lub jeden z detektywów. − Nie spodobało się jej to; dostrzegł błysk urazy w jej oczach. Nie sprzeciwiła się jednak, kontynuował więc rzeczowym tonem: – Resztę dnia poświęci pani na zapoznanie się z biurem i prywatną rezydencją. Później przedstawię panią moim kolegom, gdy pojawią się na posiedzeniach sądu. – Przedstawi mnie pan też detektywom?

– Wątpię, by zdołała pani długo ich unikać – mruknął Ross sucho. Myśl o reakcji detektywów na jego nową asystentkę sprawiła, że zacisnął usta. Może dlatego Sophia zapragnęła tu pracować. Kobiety z całej Anglii snuły romantyczne fantazje o detektywach. Ich wyobraźnię napędzały kieszonkowe powieści, które ukazywały detektywów jako heroicznych ludzi czynu. Być może Sophia zapragnęła skusić jednego z nich. Nie będzie musiała się bardzo starać. Detektywi byli bardzo jurną gromadką i tylko jeden z nich miał już żonę. – Pragnę dodać, że nie pochwalam romantycznych związków w murach Bow Street. Detektywi, konstable i urzędnicy znaleźli się właśnie poza pani zasięgiem. Rzecz jasna, nie będę się sprzeciwiał, jeśli postanowi pani związać się z kimś spoza biura. – A pan? – zapytała cicho. – Czy pan również jest nieosiągalny? Oszołomiony, wygłodniały Ross zaczął się zastanawiać, w co tak naprawdę gra ta kobieta. – Naturalnie – odparł z obojętną miną. Uśmiechnęła się lekko, po czym podeszła do zagraconego stolika. W mniej niż godzinę ułożyła i przekopiowała notatki schludnym charakterem pisma, który wzbudziłby zachwyt każdego drukarza. Pracowała tak cicho i wydajnie, że Ross zapomniałby o jej obecności, gdyby nie zapach, który unosił się w powietrzu. Kusił go i rozpraszał. Oddychając głęboko, starał się go zidentyfikować. Wyczuł herbatę i wanilię zmieszane z aromatem ciepłej kobiecej skóry. Zerkał ukradkiem na jej delikatny profil, zafascynowany grą światła w miodowych włosach. Miała drobne uszy, zdecydowany podbródek, mały nos i rzęsy, które rzucały cień na policzki. Zaabsorbowana powierzonym jej zadaniem, przewracała strony i przepisywała je z uwagą. Ross zaczął sobie wyobrażać, co czułby, gdyby te zręczne dłonie przesunęły się po jego ciele, czy byłyby ciepłe czy chłodne. Dotykałaby mężczyzny z wahaniem czy ze śmiałością? Wydawała się delikatna, pokorna, lecz pod tą fasadą dostrzegał nutę prowokacji… znak, że poddałaby się zmysłowości, gdyby tylko mężczyzna sięgnął po nią dostatecznie stanowczo. Domysły sprawiły, że krew zaczęła szybciej krążyć w jego żyłach. Zbeształ się za to, że odczuwa do niej taki pociąg. Siła niezaspokojonego pożądania wypełniała pokój. Jakie to dziwne, że aż do teraz tolerował miesiące, całe lata celibatu. Nagle przestał się kontrolować, skumulował się w nim głód miękkiego kobiecego ciała, pragnienie, by poczuć delikatne mięśnie zaciśnięte

na jego członku, słodkie, wrażliwe usta odpowiadające na jego pocałunki… Gdy jego pożądanie osiągnęło rozpaczliwy szczyt, Sophia podeszła do biurka z przepisanymi notatkami. – Czy tak to ma wyglądać? – zapytała. Przejrzał je szybko, niemal nie dostrzegając schludnych linijek pisma. Skinął nieznacznie głową, po czym oddał jej notatki. – W takim razie przekażę to Ernestowi – oświadczyła. Jej suknia zaszeleściła delikatnie, gdy wychodziła. Drzwi zamknęły się cicho, dając Rossowi odrobinę upragnionej samotności. Odetchnął głęboko, podszedł do krzesła, na którym siedziała Sophia, i zacisnął palce na oparciu. Kierowany pierwotną potrzebą, pragnął odnaleźć ślady ciepła, które jej dłonie mogły zostawić na drewnie. Odetchnął raz jeszcze, rozkoszując się jej zapachem. Tak, pomyślał z czysto męskim wzburzeniem, zbyt długo trwałem w celibacie. Choć często dręczyły go fizyczne potrzeby, miał zbyt wiele szacunku do kobiet, by wynająć prostytutkę. Bardzo dobrze zaznajomił się z tą profesją z perspektywy sędziowskiej ławy i nie chciał takich kobiet wykorzystywać. Co więcej, taka transakcja uczyniłaby drwinę z tego, co łączyło go z żoną. Rozważał ponowne małżeństwo, lecz dotąd nie znalazł kobiety, która wydałaby mu się choć trochę odpowiednia. Żona sędziego pokoju musiałaby być silna i niezależna. Musiałaby umieć dopasować się z łatwością do kręgów towarzyskich, w jakich obracała się jego rodzina, lecz także do mrocznego świata Bow Street. Co najważniejsze jednak, musiałaby ją satysfakcjonować jego przyjaźń, nie miłość. Nigdy więcej się nie zakocha, nie pozwoli na to, nie tak jak w wypadku Eleanor. Ból po jej utracie był zbyt wielki, śmierć żony rozdarła mu duszę. Żałował tylko, że potrzeb ciała nie potrafi zbyć tak lekko jak potrzeb serca. Od wielu lat nieruchomość przy Bow Street numer cztery służyła jako prywatna rezydencja, urząd publiczny i areszt. Gdy dziesięć lat temu sir Ross Cannon został sędzią pokoju, rozszerzył swoją władzę i jurysdykcję na tyle, że musiał dokupić przylegający budynek. Teraz numer czwarty służył przede wszystkim jako jego rezydencja, a pod numerem trzecim znajdowały się biura, sale sądowe, sale przesłuchań i areszt w piwnicy, gdzie przetrzymywano i przesłuchiwano więźniów. Sophia szybko zapoznała się z planem budynku pod numerem czwartym, gdy

szukała chłopca na posyłki. Odnalazła Ernesta w kuchni, jadł lunch składający się z chleba i sera przy dużym drewnianym stole. Na twarz ciemnowłosego chłopca o długich kończynach wypłynął ognisty rumieniec, gdy mu się przedstawiła. Kiedy przekazała mu „Wrzawę” do druku i poprosiła, by przywiózł jej rzeczy z pobliskiego pensjonatu, czmychnął niczym szczur przed terierem. Wreszcie została sama. Weszła do spiżarki, gdzie na półkach leżały gomółka sera, garnek masła, dzbanek mleka i kawałki mięsa. Małe pomieszczenie było zacienione i mroczne, ciszę zakłócała jedynie woda kapiąca w przyległej lodowni. Napięcie, które wzbierało w niej całe popołudnie, nagle wzięło górę, wstrząsnęły nią dreszcze tak silne, że aż zaszczękała zębami. Z jej oczu trysnęły gorące łzy. Dobry Boże, jakże ona go nienawidziła! Musiała przywołać całą siłę woli, by siedzieć w tym zagraconym pokoju z sir Rossem, podczas gdy z pogardy aż wrzała w niej krew. Dobrze ukryła swoją antypatię, chyba nawet sprawiła, że jej zapragnął. W jego oczach rozbłysła namiętność, której nie zdołał ukryć. To dobrze, na to właśnie liczyła. Pragnęła bowiem czegoś więcej, niż tylko zabić sir Rossa Cannona. Zamierzała go zniszczyć w każdy możliwy sposób, sprawić, by cierpiał tak bardzo, aby zamarzył o śmierci. Los jej sprzyjał. Gdy tylko zobaczyła ogłoszenie w „Timesie”, że na Bow Street potrzeba asystenta, w jej umyśle sformułował się plan. Zdobędzie tę posadę i zyska dostęp do jego akt. Prędzej czy później znajdzie w nich coś, dzięki czemu będzie mogła zniszczyć reputację sir Rossa i zmusić go do rezygnacji ze stanowiska. Na ulicach szerzyły się plotki dotyczące detektywów i ich postępków – oskarżenia o nielegalne przeszukania, brutalność i zastraszanie, nie wspominając już o działaniu poza wyznaczonym jurysdykcją obszarem. Wszyscy wiedzieli, że sir Ross i „jego ludzie”, jak ich nazywał, stanowili prawo sami dla siebie. Gdy tylko podejrzliwa opinia publiczna zyska solidny dowód ich niegodnego zachowania, wzór cnoty znany jako sir Ross Cannon zostanie skompromitowany bez szans na odkupienie. Sophia była gotowa opublikować wszystko, co konieczne, by spowodować jego upadek. Nie dość tego. Pragnęła, by zdrada była głęboka, jeszcze bardziej bolesna. Zamierzała uwieść tak zwanego mnicha z Bow Street i sprawić, by się w niej zakochał. A potem go zniszczy.

Po jej policzkach płynęły gorące łzy. Oparła czoło o chłodną półkę, oddychając drżąco. Podtrzymywała ją na duchu tylko jedna myśl: sir Ross zapłaci za śmierć ostatniej osoby na tym świecie, która ją kochała. Jej brat John spoczywał w masowym grobie wraz z gnijącymi szkieletami złodziei i morderców. Odzyskawszy kontrolę nad sobą, Sophia przypomniała sobie wszystko, czego dotąd dowiedziała się o sir Rossie. Diametralnie różnił się od jej oczekiwań. Myślała, że okaże się pompatycznym, krępym mężczyzną o obwisłych policzkach, próżnym i skorumpowanym. Nie chciała, by był atrakcyjny. Sir Ross był jednak przystojny, co z niechęcią musiała przyznać. Mężczyzna w sile wieku, wysoki, dobrze zbudowany, choć nieco za szczupły. Miał silne, surowe rysy i proste czarne brwi nad absolutnie wyjątkowymi oczami. Jasnoszarymi i tak świetlistymi, jakby płonęła w nich rozpalona do białości energia piorunów uwięziona w czarnych źrenicach. Budził niepokój, bo wyczuwała w nim nieprzewidywalność, która szalała pod obojętną fasadą. Otaczała go aura władzy, był człowiekiem, który podejmował decyzje i dobrze sobie radził z ich konsekwencjami. Słysząc, że ktoś wchodzi do kuchni wejściem od ulicy, Sophia wyłoniła się ze spiżarki. Zobaczyła kobietę niewiele starszą od siebie, chudą i ciemnowłosą, z zepsutymi zębami. Nieznajoma uśmiechała się szczerze. Była schludna i zadbana, miała na sobie uprany i uprasowany fartuch. Kucharka i pokojówka, domyśliła się Sophia. – Witam – powiedziała kobieta, dygając lekko. – Mogę w czymś pomóc, panienko? – Nazywam się panna Sydney, jestem nową asystentką sir Rossa. – Asystentką – powtórzyła skonsternowana kobieta. – Przecież nie jest pani mężczyzną. – To fakt, nie jestem – przytaknęła Sophia spokojnie, rozglądając się po kuchni. – Jestem tu kucharką i pokojówką, mam na imię Eliza – przedstawiła się kobieta, wbijając w Sophię zdumiony wzrok. – Jest tu jeszcze jedna pokojówka, Lucie, i chłopiec na posyłki… – Ernest? Tak, już go poznałam. Słońce wpadające przez okienne skrzydła rozjaśniło kuchnię małą, lecz dobrze zorganizowaną, z kamienną podłogą. Na jednej ścianie stał piec z cegieł z żelaznym paleniskiem, wsparty na kamiennych legarach. Dawał

możliwość podgrzewania na płycie czterech lub pięciu garnków w różnych temperaturach jednocześnie. W ścianie był też zamontowany żelazny okrągły ruszt z drzwiczkami z cegieł. Projekt był zmyślny i nowoczesny. Sophia nie zdołała powstrzymać okrzyku podziwu: – Och, świetne miejsce do gotowania! Eliza wykrzywiła twarz w grymasie niezadowolenia. – Daję radę ze zwykłym gotowaniem, jak mnie matka nauczyła. I nie mam nic przeciwko chodzeniu po zakupy i sprzątaniu, lecz nie lubię stać przy garnkach i patelniach… nic mi nie wychodzi. – Może będę mogła pomóc. Lubię gotować. – Byłoby wspaniale, panienko! – Pokojówka się rozpromieniła. Sophia przejrzała zawartość szafek, w których znalazła szeroki wybór garnków, patelni, dzbanków i innych kuchennych akcesoriów. Z haczyków na ścianie zwisały zaśniedziałe miedziane foremki – dopraszały się o porządne wyczyszczenie. Uwagi domagały się także inne drobiazgi − foremki do puddingów i woreczki na galaretki złożone na półce były poplamione i potrzebowały namoczenia. Sita były brudne, a z dziur w zlewie dobywał się nieprzyjemny zapach, który można było usunąć tylko znaczną ilością sody. – Wszyscy jadamy w kuchni, pan, służba, konstable – wyjaśniła Eliza. – Nie ma jadalni. Sir Ross jada tutaj lub w biurze. Sophia zerknęła na półkę z przyprawami, herbatą i workami pełnymi ziarna kawowego. – Czy sir Ross jest dobrym panem? – zapytała, siląc się na obojętność. – O tak, panienko! – odparła od razu Eliza. – Chociaż czasami bywa dziwny. – W jaki sposób? – Całymi dniami pracuje bez porządnego posiłku. Czasami nawet zasypia przy biurku, zamiast iść do łóżka i porządnie odpocząć. – Dlaczego pracuje tak ciężko? – Nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie, chyba nawet sam sir Ross. Mówią, że był inny przed śmiercią żony. Zmarła przy porodzie i od tego czasu sir Ross jest… – Urwała, szukając odpowiedniego słowa. – Nieobecny? – zasugerowała Sophia. – Tak, nieobecny. I zimny. Nie toleruje w sobie słabości i nie interesuje się niczym poza swoimi obowiązkami. – Może znów się ożeni. Eliza uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.

– Bóg wie, jak wiele eleganckich dam by go zechciało! Przychodzą do jego biura i proszą o pomoc przy akcjach charytatywnych albo narzekają na kieszonkowców i takie tam. Ale od razu widać, że chciałyby wpaść mu w oko. Im mniej zainteresowania im okazuje, tym więcej ich tu przychodzi. – Nazywają go mnichem z Bow Street – szepnęła Sophia. – Czy to znaczy, że on nigdy… – Urwała i oblała się rumieńcem. – Tylko on wie na pewno – odparła Eliza z namysłem. – To byłaby szkoda, prawda? Taki dobry, zdrowy mężczyzna. – Ukazała w uśmiechu zepsute zęby, po czym mrugnęła do Sophii. – Myślę jednak, że odpowiednia kobieta wiedziałaby, jak go skusić, nieprawdaż? Tak, pomyślała Sophia z satysfakcją. Już ona położy kres celibatowi sir Rossa. Zdobędzie jego zaufanie, może nawet miłość… i wykorzysta je, by go zniszczyć. Nowiny szybko obiegały Bow Street, Ross nie zdziwił się więc, gdy piętnaście minut po wyjściu Sophii ktoś zapukał do jego drzwi. W progu stanął jeden z jego zastępców, sir Grant Morgan. – Dzień dobry, Cannon – powiedział. W jego zielonych oczach błyszczały iskierki dobrego humoru. Bez wątpienia podobało mu się życie nowożeńca. Inni detektywi zazdrościli mu i czuli się rozbawieni faktem, że do niedawna stoicki Morgan tak otwarcie okazywał miłość swojej drobnej rudowłosej żonie. Mający prawie dwa metry wzrostu Grant Morgan był jedynym mężczyzną, który mógł dosłownie patrzeć na Rossa z góry. Wcześnie osierocony, pracował na stoisku rybnym w Covent Garden; w wieku lat osiemnastu zaciągnął się do pieszego patrolu, a następnie szybko awansował w hierarchii aż do elitarnego stopnia detektywa. Niedawno został mianowany zastępcą sędziego. Morgan był dobrym człowiekiem, spokojnym i inteligentnym, jednym z niewielu ludzi na ziemi, którym Ross ufał. Odsunął dla siebie fotel i wpasował weń swoją gigantyczną postać. Spojrzał na Rossa pytająco. – Widziałem pannę Sydney – mruknął. – Vickery powiedział mi, że to twoja nowa asystentka. Odparłem, rzecz jasna, że musi się mylić. – Dlaczego? – Ponieważ zatrudnienie na tym stanowisku kobiety byłoby wysoce niepraktyczne. Co więcej, zatrudnienie kobiety tak ładnej jak panna Sydney

do pracy na Bow Street byłoby również wyjątkowo głupie. A ponieważ nie jesteś ani niepraktyczny, ani głupi, powiedziałem Vickery’emu, że musi się mylić. – Miał rację – rzucił Ross. Morgan pochylił się, oparł podbródek na kciuku i palcu wskazującym, po czym utkwił w sędzim pokoju pytające spojrzenie. – Będzie urzędnikiem i archiwistą? Będzie przyjmować zeznania od kieszonkowców, rabusiów, dziwek, które kradną i… – Tak – warknął Ross. Morgan uniósł gęste brwi niemal do połowy czoła. – To oczywiste, że każdy mężczyzna, który się tutaj zjawi, także detektywi, będzie do niej ciągnąć jak pszczoła do miodu. Nie będzie mogła niczego zrobić. Panna Sydney oznacza kłopoty i ty o tym wiesz. Dlatego ciekawi mnie, czamu mimo to postanowiłeś ją zatrudnić. – To nie twoja sprawa. Panna Sydney jest moją podwładną. Zatrudniam, kogo chcę, a mężczyźni niech lepiej zostawią ją w spokoju, jeśli nie chcą mieć ze mną do czynienia. Morgan zmierzył go krytycznym spojrzeniem, które nie spodobało się Rossowi. – Wybacz – powiedział cicho. – To najwyraźniej drażliwy temat. – Nie jestem drażliwy, do diabła! W odpowiedzi Morgan uśmiechnął się irytująco. – Pierwszy raz słyszę, abyś przeklinał, Cannon. − Zbyt późno Ross pojął, co jest źródłem rozbawienia Morgana. Jego zazwyczaj pozbawiona emocji fasada zaczynała pękać. Spróbował ukryć irytację, bębniąc palcami w biurko w niecierpliwym rytmie. Morgan obserwował jego wewnętrzną walkę z leniwym uśmiechem. Nie zdołał jednak powstrzymać kolejnego komentarza: – Cóż, jedno nie podlega dyskusji… Na pewno będzie ładniejszą urzędniczką niż Vickery. Ross przyszpilił go morderczym spojrzeniem. – Morgan, gdy następnym razem zamieszczę ogłoszenie, dopilnuję, byśmy zatrudnili jakąś starą wiedźmę z krzywymi zębami. To cię usatysfakcjonuje? Tymczasem możemy zmienić temat na… nieco bardziej związany z naszą pracą? – Ależ oczywiście – zgodził się Morgan. – W zasadzie przyszedłem tu, by zdać najnowszy raport w sprawie Nicka Gentry’ego.

Ross zmrużył powieki. Ze wszystkich kryminalistów, których pragnął ująć, osądzić i powiesić, Gentry był pierwszy na liście. Stanowił całkowite przeciwieństwo wszystkiego, w co Ross wierzył. Wykorzystując w złej wierze prawo nagradzające obywateli, którzy ujmowali przestępców, Nick Gentry założył biuro w Londynie, zatrudnił ludzi i obwołał się profesjonalnym łapaczem złodziei. Gdy doprowadzał do aresztowania złodzieja konnego, otrzymywał nie tylko prowizję za skazanie, lecz także konia, broń i pieniądze ujętego. Jeśli odzyskał skradzione dobra, pobierał procent wartości łupu. Jeśli Gentry i jego ludzie nie byli w stanie zebrać dostatecznej ilości dowodów przeciwko danemu przestępcy, podrzucali je lub fabrykowali. Przeciągali też młodych chłopców na stronę zła, by móc ich potem aresztować i upomnieć się o nagrodę. Świat przestępczy podziwiał Gentry’ego i bał się go. Gentry był w nim niekwestionowanym królem. Jego biuro służyło za miejsce spotkań dla każdego poszukiwanego w Anglii przestępcy. Był winien korupcji wszelkiego rodzaju, w tym oszustwa, łapówkarstwa, złodziejstwa, a nawet morderstwa. Najbardziej denerwujące było to, że Londyn postrzegał go jako swego rodzaju publicznego dobroczyńcę. Wywierał niezapomniane wrażenie w swoich eleganckich ubraniach, jeżdżąc na wielkim czarnym wierzchowcu ulicami i zaułkami Londynu. Mali chłopcy marzyli, by nim zostać, gdy dorosną. Kobiety wysokiego i niskiego stanu ekscytował jego intrygujący wygląd. – Chciałbym doczekać dnia, kiedy ten łajdak zatańczy na wietrze – mruknął Ross. – Mów, co masz. – Mamy świadka gotowego zeznać, że Gentry zaaranżował ucieczkę trzech mężczyzn z Newgate. Urzędnik przyjął już dwa oświadczenia. Ross znieruchomiał niczym drapieżnik, który zwietrzył upragnioną ofiarę. – Sprowadź go na przesłuchanie – polecił. – I zrób to szybko, zanim znów się przyczai. Morgan skinął głową. Wiedział, że jeśli Gentry wyczuje zagrożenie i postanowi się ukryć, nie zdołają go odnaleźć. – Zakładam, że będziesz go przesłuchiwać osobiście. Ross przytaknął. Zazwyczaj zostawiał takie sprawy w rękach Morgana, lecz nie w tym wypadku. Nick Gentry był jego osobistym wrogiem, Ross poświęcił wiele wysiłku, by ująć podstępnego łapacza złodziei. – Dobrze, sir. – Morgan przeciągnął się i wstał z fotela. – Doprowadzę Gentry’ego na przesłuchanie, gdy tylko zostanie zlokalizowany. Natychmiast

wyślę Sayera i Gee. – Uśmieszek zmiękczył ostre rysy jego twarzy. – Oczywiście jeśli nie są zbyt zajęci gapieniem się na twoją asystentkę. Ross z trudem pohamował uszczypliwą ripostę. Tracił swoją słynną cierpliwość na samą myśl, że jego ludzie niepokoją Sophię Sydney. – Zrób coś dla mnie, Morgan – syknął przez zaciśnięte wargi. – Powiadom wszystkich, że jeśli detektywi oraz funkcjonariusze pieszego i konnego patrolu zaczną niepokoić pannę Sydney, gorzko tego pożałują. – Oczywiście, sir. Morgan odwrócił się do wyjścia, lecz Ross zdołał dostrzec jeszcze cień uśmiechu na jego twarzy. – Co cię tak bawi, do diabła? – Chciałem tylko zauważyć, sir – odparł Morgan nijakim tonem – że może pan wkrótce pożałować, iż nie zatrudnił starej wiedźmy z krzywymi zębami. Po wieczornym posiłku, który składał się z rozgotowanego baraniego gulaszu, Sophia rozpakowała się w pokoju na górze, który jej przydzielono. Pokój był maleńki, skromnie umeblowany, lecz czysty, łóżko wydawało się wygodne, a okno wychodziło na zachodnią stronę Bow Street trzy, czyli na biuro Cannona, co uznała za istotną zaletę. Światło lampy wydobywało z mroku zarys jego ciemnej głowy, podkreślało ostry profil, gdy sir Ross odwrócił się do półek z książkami. Było już późno, powinien dawno udać się na spoczynek lub chociaż zjeść dobrą kolację zamiast nieapetycznego gulaszu, który posłała mu Eliza. Sophia włożyła koszulę nocną i wróciła do okna. Cannon potarł twarz, pochylając się nad biurkiem. Przypomniała sobie wszystko, co Eliza i Lucie powiedziały jej o sędzim pokoju. Zwyczajem służby uwielbiały plotkować i dostarczyły jej wielu pożytecznych informacji. Zwolennicy sir Rossa, których miał wielu, cenili go za empatię, podczas gdy taka sama liczba krytyków obwiniała go o surowość. Był najpotężniejszym sędzią w całej Anglii, służył nawet rządowi jako nieoficjalny doradca. Szkolił detektywów nowymi metodami, przenosząc na grunt prawa zasady nauki w sposób, który zapewnił mu zarówno podziw, jak i brak zaufania opinii publicznej. Rozbawiły ją wysiłki Elizy i Lucie zmierzające do wyjaśnienia, jak detektywi rozwiązują sprawy, badając zęby, włosy, rany i pociski. Nie miało to dla niej najmniejszego sensu, lecz techniki sir Rossa obnażyły wiele tajemnic splątanych misternie jak węzeł gordyjski.

Służba ceniła sir Rossa, tak jak wszyscy pracownicy Bow Street. Sophia z niepokojem uświadomiła sobie, że sędzia nie jest do cna zepsuty, a za takiego go uważała. Nie wpłynęło to jednak na jej postanowienie, by pomścić śmierć Johna. To właśnie surowe przestrzeganie zasad przyczyniło się zapewne do tragedii, która odebrała życie jej bratu. Sir Ross żył według litery prawa, bez wątpienia stawiał zasady ponad współczucie i przepisy ponad łaskę. Na tę myśl znów zapłonęła gniewem. Kim był, by decydować, kto będzie żył, a kto umrze? Czy był aż tak nieomylny, tak mądry i doskonały? Za takiego się na pewno uważał, arogancki łajdak. Jej niepokój wzbudzało wspomnienie tego, z jaką łatwością jej wybaczył, gdy zwierzyła się ze swego przelotnego romansu. Większość ludzi potępiłaby ją jako wszetecznicę i dodała, że zasłużyła sobie na wzgardę. Oczekiwała, że sir Ross ją skrytykuje. Zamiast tego okazał jej wyrozumiałość i dobroć, przyznał nawet, że sam popełnia błędy. Rozstrojona, odsunęła postrzępioną muślinową firankę na bok, by lepiej widzieć okno jego biura. Sir Ross, jakby czuł na sobie jej wzrok, odwrócił głowę i spojrzał prosto na nią. Nie zapaliła w pokoju ani lampki, ani świeczki, lecz światło księżyca dostatecznie ją oświetlało. Dostrzegł, że ma na sobie tylko cienką koszulę nocną. Jako dżentelmen powinien natychmiast się odwrócić, lecz on wpatrywał się w nią z napięciem jak wygłodniały wilk w królika, który zapuścił się zbyt daleko od nory. Choć całe jej ciało zapłonęło ze wstydu, nie odsunęła się od okna, pozwalając, by patrzył. W myślach cicho policzyła sekundy: jedna… druga… trzecia. Potem powoli przesunęła się na bok, opuściła zasłonkę i uniosła dłonie do rozpalonej twarzy. Powinna być zadowolona, że okazał jej zainteresowanie. Zamiast tego czuła jednak przemożny niepokój, niemal strach… jakby plan, by go uwieść i zniszczyć, mógł zaowocować jej własnym upadkiem. 188325:16114:cdp.pl

Rozdział 2 Ross rozpoczął dzień jak zwykle − umył się niespiesznie, po czym włożył ciemny surdut i szare spodnie. Związał czarny jedwabny fular w prosty węzeł i uczesał włosy. Przeglądając się w wiszącym nad umywalnią lustrze, dostrzegł pod oczami cienie, jeszcze bardziej widoczne niż zazwyczaj. Nie spał dobrze poprzedniej nocy. Dręczyły go myśli o Sophii, jego ciało płonęło pożądaniem, bo był świadomy, że śpi zaledwie kilka metrów od niej. Nie mógł przestać myśleć o chwili, kiedy zobaczył ją w oknie. Rozpuszczone długie włosy spływały jej na plecy. Uwiódł go ten widok, krew się w nim zagotowała, gdy wyobraził sobie, jak wygląda kobiece ciało pod koszulą nocną. Wykrzywiając twarz w grymasie niezadowolenia, poprzysiągł sobie, że skończy z całonocnym dumaniem na temat Sophii. Koniec fantazjowania i patrzenia w jej okno. Od teraz ograniczy się do pracy. Z ponurą determinacją zszedł do kuchni, by zabrać dzbanek z kawą i zanieść go do biura. Zamierzał jak co dzień obejść Covent Garden i przyległe ulice niczym lekarz, który bada puls pacjenta. Detektywi dostarczali mu szczegółowych raportów, lecz nic nie mogło zastąpić osobistego kontaktu. Czerpał przyjemność z uporządkowanych dni na Bow Street. Tuż po świcie dzwony w katedrze Świętego Pawła niosły się przez Covent Garden ku cichym witrynom sklepów i rezydencjom mieszkalnym. Rozlegał się terkot sklepowych wózków, żaluzje podjeżdżały do góry, rozsuwano zasłony, odzywali się sprzedawcy drożdżówek i gazet. O siódmej z pobliskiej piekarni zaczynał się unosić zapach gorącego chleba i bułek, a o ósmej pierwsi klienci przekraczali progi kawiarni. Przed dziewiątą ludzie tłoczyli się już w biurze na Bow Street, czekając na otwarcie drzwi. O dziesiątej wyznaczony sędzia – tego dnia był to Morgan – rozpoczynał sesję. Wszystko jest tak, jak powinno być, pomyślał Ross z satysfakcją. Gdy wszedł do kuchni, zobaczył Ernesta przy porysowanym drewnianym stole. Chłopak pochłaniał śniadanie tak łapczywie, jakby to był jego pierwszy

przyzwoity posiłek od miesięcy. Sophia stała przy piecu w towarzystwie chudej kucharki, ucząc ją gotowania. – Odwracaj je w ten sposób. – Wprawnie przewracała rząd małych placuszków na blaszce. W kuchni unosił się tego ranka wyjątkowy aromat, mieszały się w nim zapachy smażonego bekonu, kawy i skwierczącego ciasta. Sophia wyglądała świeżo i zdrowo, krzywizny jej ciała okrywał biały fartuch, który narzuciła na antracytową suknię. Lśniące włosy upięła w węzeł i przewiązała błękitną wstążką. Gdy dostrzegła go na progu, w jej szafirowych oczach rozbłysnął uśmiech. Była tak oszałamiająco śliczna, że Ross poczuł bolesne ukłucie w dole brzucha. – Dzień dobry, sir Rossie – przywitała go. – Zje pan śniadanie? – Nie, dziękuję – odparł bez zastanowienia. – Tylko dzbanek kawy. Nigdy… – Urwał, gdy kucharka położyła na stole talerz. Leżał na nim stos parujących placuszków oblany jeżynowym sosem. Ross miał wyjątkową słabość do jeżyn. – Może chociaż jeden? – kusiła Sophia. Nagle przestrzeganie codziennych nawyków wydało mu się mało istotne. Może jednak znajdzie czas na małe śniadanie. Pięciominutowe opóźnienie nie wpłynie przecież znacząco na jego grafik. Gdy tylko usiadł przy stole, postawiono przed nim talerze z placuszkami, chrupkim bekonem i jajkami sadzonymi. Sophia napełniła kubek parującą czarną kawą. Ross podniósł widelec i utkwił wzrok w talerzu, jakby nie do końca wiedział, co z tym wszystkim zrobić. – Bardzo smaczne, sir – zachęcił go Ernest, napychając sobie usta tak chciwie, że prawie się zadławił. Ross spróbował placuszka i popił łykiem gorącej kawy. Ogarnęło go nieznajome uczucie zadowolenia. Dobry Boże, od dawna nie kosztował niczego poza mizernymi efektami wysiłków Elizy. W kilka minut zjadł wszystko. Sophia podchodziła od czasu do czasu, by dolać mu kawy lub podać więcej bekonu. Przytulne ciepło kuchni i widok kręcącej się po niej Sophii wzbudziły w nim niesprecyzowaną tęsknotę. Odłożył widelec, wstał. – Muszę już iść. Dziękuję za śniadanie, panno Sydney. Wcisnęła mu w dłonie ostatni kubek kawy, wpatrując się w niego granatowymi oczami. – Czy spędzi pan dzisiejszy dzień w biurze, sir? Pokręcił głową, zafascynowany kosmykami włosów, które przykleiły się

do jej czoła. Ciepło bijące od paleniska zaróżowiło jej policzki. Zapragnął je pocałować, polizać, posmakować. – Nie będzie mnie przez parę godzin – odparł chrapliwym głosem. – Prowadzę śledztwo… na Russell Square dokonano wczoraj wieczorem morderstwa. – Proszę na siebie uważać. Od dawna nikt mu tego nie powiedział. Przeklął się w duchu za to, że tak łatwo go rozstroić… Oblała go jednak też fala aksamitnego zadowolenia, którego nie zdołał zwalczyć. Skinął krótko głową, mierząc Sophię nieufnym spojrzeniem, po czym wyszedł. Prawie cały dzień Sophia poświęciła na uporządkowanie wysokiego po pas stosu dokumentów, raportów i korespondencji, które wepchnięto w kąt biura sir Rossa. Katalogując informacje, zapoznała się z archiwum kryminalnym, pomieszczeniem zakurzonym i zaniedbanym. Uznała, że zorganizowanie go zajmie całe dni, jeśli nie tygodnie. Podczas pracy przypominała sobie, czego dowiedziała się dotychczas o sir Rossie, między innymi ze swobodnych komentarzy służby, urzędników i detektywów. Sędzia pokoju był wręcz nieludzko opanowany, nigdy nie przeklinał, nie krzyczał i nie upijał się. Wystarczyło kilka jego poleceń wydanych cichym głosem, by nieustraszeni detektywi podejmowali swoje obowiązki. Podziwiali go wszyscy, którzy dla niego pracowali, choć jednocześnie z rozkoszą drwili z jego zimnej i metodycznej natury. Sophia nie potrafiła uwierzyć w jego chłód. Pod tą surową fasadą wyczuwała trzymaną na wodzy zmysłowość, która pochłonęłaby wszystko wokół, gdyby tylko została uwolniona. Mając tak intensywną naturę, sir Ross nie mógł podchodzić do uprawiania miłości w swobodny sposób. Było to dla niego zbyt ważne; czuła, że musiałby obdarzyć partnerkę głębokim uczuciem, zanim pozwoliłby sobie na związek fizyczny. Jeśli miała go uwieść, musiała zdobyć jego względy. Jak jednak nakłonić mężczyznę, by się zakochał? Doszła do wniosku, że najlepiej okazywać mu czułość. Nie był przecież obdarzony niespożytą siłą. Był człowiekiem, który pracował ponad miarę. Dźwigał na swoich barkach tak wiele ciężarów, że bez wątpienia z radością powitałby kogoś, kto zatroszczy się o jego potrzeby. Po powrocie do jego biura Sophia ściereczką wytarła kurz z parapetu. Dostrzegła na ulicy obiekt swoich przemyśleń; zatrzymał się przy żelaznym