kahahaha

  • Dokumenty35
  • Odsłony11 357
  • Obserwuję9
  • Rozmiar dokumentów133.1 MB
  • Ilość pobrań5 625

Kleypas Lisa - Bow street 01 - Bez pamieci

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Kleypas Lisa - Bow street 01 - Bez pamieci.pdf

kahahaha EBooki Romanse Kleypas Lisa
Użytkownik kahahaha wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 448 osób, 330 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 316 stron)

Kleypas Lisa Bow Street 01 Bez pamięci Ona nie pamięta, kim była… On jest jedynym mężczyzną, któremu może zaufać… Oszałamiająco piękna kobieta budzi się w łożu nieznajomego; cudem uratowana z lodowatych wód Tamizy, niczego nie pamięta. Okazuje się, że po wypadku trafiła pod opiekę enigmatycznego, czarującego Granta Morgana. Jej życie jest teraz w jego rękach, a ona w głębi serca podejrzewa, że z kimś ją pomylono… Jako jeden z najbardziej pożądanych, a jednocześnie nieosiągalnych kawalerów w Londynie, Grant Morgan wie wszystko o kobietach. Ta, która znalazła się w jego ramionach, wydaje się tak niewinna, tak krucha, że musi ulec jej urokowi. Obdarzywszy tajemniczą piękność uczuciem, postanawia rozwikłać zagadkę jej przeszłości i odkryć prawdę, jakakolwiek by ona nie była…

1 Gdy tylko Grant Morgan zobaczył tę kobietę, pomyślał, że - pomimo swej urody - nigdy nie zostanie ona niczyją żoną. Szedł za wodniakiem przez kłębiącą się mgłę, która przywierała do skóry i skraplała się na jego wełnianym płaszczu. Obie dłonie włożył głęboko do kieszeni, wzrokiem niezmordowanie lustrował okolicę. Tamiza wyglądała na tłustą w nikłym świetle latarni zwisających z masywnych bloków granitu przy nabrzeżu. Dwa lub trzy małe promy przewoziły pasażerów przez rzekę, podskakując na wodzie jak zabawki. Lodowate fale rozpryskiwały się na stopniach i skarpie nasypu. Zimny marcowy wiatr drażnił twarz i uszy, uparcie próbując dostać się za kołnierz. Grant opanował dreszcz, utkwiwszy wzrok w chlupoczącej czarnej rzece. Nikt nie przetrwałby więcej niż dwadzieścia minut w tak lodowatej wodzie. - Gdzie jest ciało? - Zmarszczył niecierpliwie brwi. Sięgnął do kieszeni płaszcza i dotknął koperty kieszonkowego zegarka. - Nie mam czasu.

Wodniak potknął się, gdy wykręcił głowę, by spojrzeć na niego do tyłu. Zmrużył oczy w otaczającej ich żółtoszarawej poświacie. - Pan jesteś Morgan, prawda? Pan Morgan we własnej osobie... Nikt mi nie zawierzy, jak powiem. Człowiek, który strzeże króla... Żem nie myślał, że posyłają was do takiej brudnej roboty. - Niestety - mruknął Grant. - Tędy, panie szanowny... uważać na ten stopień. Schody są śliskie od wody, musowo w taką mokrą noc. Zaciskając zęby, Grant utorował sobie drogę do małej, przemoczonej postaci, która leżała na schodach. Jako detektyw nieraz widywał martwe ciała, ofiary utonięć należały do kategorii najmniej przyjemnych widoków. Ciało leżało twarzą do ziemi, była to bez wątpienia kobieta. Wyglądała jak szmaciana lalka podpierająca się pod boki, którą zgubiło nieostrożne dziecko, halka i spódnica kleiły się do jej nóg. Grant przykucnął, zacisnął dłoń w skórzanej rękawiczce na jej ramieniu i zaczął ją przewracać. Wzdrygnął się instynktownie, przestraszony, gdy zaczęła kaszleć i wymiotować słoną wodą; jej ciałem wstrząsnęły spazmy. Wodniak krzyknął z przerażenia, po czym podszedł bliżej. - Zem myślał, że nie żyje. - Jego głos drżał ze zdumienia. - Był z niej zimny trup, przysięgam! - Idiota - mruknął Grant. Jak długo leżała tu na mrozie ta biedna kobieta, gdy wodniak czekał na detektywa z Bow Street, po którego posłano? Jej szanse przeżycia byłyby o wiele większe, gdyby natychmiast się nią zajęto. Przewrócił kobietę na plecy i ułożył sobie jej głowę na kolanie; długie włosy zmoczyły mu spodnie. Jej skóra była trupio blada w nikłym świetle, wyczuł opuchliznę na czaszce.

Nawet w takim stanie delikatne, wyraźne rysy twarzy były rozpoznawalne. Znał tę kobietę. - Mój Boże! - szepnął. Postawił sobie za cel, by nigdy niczemu nie dać się zaskoczyć... lecz znaleźć Vivien Rose Duvall w takiej sytuacji... Było to niepojęte. Rozchyliła powieki, oszołomiona przeczuciem nieuniknionej śmierci. Vivien jednak nie poddawała się bez walki. Zaszlochała i poderwała się do góry, musnęła dłonią klapę jego kamizelki, podejmując słaby wysiłek, by się ratować. Wyrwany z osłupienia Grant zamknął ją w ramionach, przy- cisnął do piersi i podniósł. Była drobna i szczupła, lecz przesiąknięta wodą suknia niemal podwajała jej ciężar. Mruknął z niezadowoleniem, gdy lodowata słona woda przemoczyła mu ubranie. - Zabierzesz ją pan na Bow Street, panie Morgan? - zapytał wodniak, biegnąc za Grantem, który pokonywał po dwa stopnie naraz. - Ja też bym poszedł, podał nazwisko panu Rossowi. Żem oddał komuś przysługę, no nie, żem znalazł damę, zanim wykitowała. Nie szukam podzięki, jasna sprawa... tak trza było postąpić... ale może jaka nagroda... no nie? - Odszukaj doktora Jacoba Linleya - rzucił szorstko Grant. - O tej porze przesiaduje zazwyczaj w kawiarni Toma. Powiedz mu, by przyjechał do mojej rezydencji na King Street. - Nie da rady! Trza pracować, wiesz, pan... Przepadło mi już dzisiaj pięć szylingów. - Otrzymasz zapłatę, gdy przyprowadzisz Linleya na King Street. - A jak go nie znajdę? - Przyprowadzisz go tam za pół godziny - burknął Grant - albo każę skonfiskować twoją łódź... a tobie załatwię

trzydniowy pobyt w więziennej celi. To wystarczająca mo- tywacja? - Zawsze żem miał pana za porządnego chłopa - odparł ponuro wodniak - dopóki żem pana nie spotkał. Wcale nie jesteś pan taki, jak piszą w gazetach. Godzinami żem siedział w tawernie i słuchał, jak czytają o pana sprawkach... - Odbiegł truchtem, wręcz emanując rozczarowaniem. Grant wygiął wargi w wyrazie ponurego rozbawienia. Świadom był, jak jego poczynania opisują gazety. Dziennikarze i wydawcy ubarwiali jego osiągnięcia tak, że sam sobie zaczął wydawać się nadludzki. Ludzie uważali go za legendę, a nie za normalnego człowieka z różnymi wadami. Uczynił zawód detektywa z Bow Street szalenie zyskownym, zarobił fortunę, odzyskując skradzioną własność banków. Od czasu do czasu brał też inne sprawy - odnalezienie porwanej dziedziczki, służba w roli osobistego ochroniarza wizytującego Anglię monarchy, tropienie morderców - lecz banki były jego ulubionymi klientami. Z każdą rozwiązaną sprawą zyskiwał więcej sławy, aż w końcu stał się tematem dyskusji przy stolikach w każdej kawiarni i każdej tawernie w Londynie. Ku jego rozbawieniu śmietanka towarzyska przygarnęła go do swej obwieszonej klejnotami piersi, głośno domagając się jego obecności przy różnego rodzaju okazjach. Mówiono, że bal osiągnie sukces, jeśli jego gospodyni będzie mogła dopisać u dołu zaproszenia: „Pan Morgan będzie obecny". Choć cieszył się ewidentną popularnością wśród arystokracji, dla wszystkich było jasne, że do niej nie należy. Był raczej gwarantem rozrywki niż szanowanym członkiem najwyższych kręgów społecznych. Kobiety podniecał jego potencjalnie niebezpieczny charakter, mężczyźni szukali

jego przyjaźni, by sami mogli się przez nią wydawać bardziej męscy i światowi. Grant był świadom, że nigdy nie zostanie przez nich zaakceptowany bardziej niż powierzchownie. Wiedział, że nigdy mu nie zaufają... Znał zbyt wiele ich brudnych sekretów, zbyt wiele słabych stron, lęków i pragnień. Znów owiało go mroźne powietrze, kobieta w jego ramionach jęknęła i zadygotała. Przygarnął mocniej do piersi ten nieporęczny ciężar, opuścił nabrzeże i przeszedł przez wybrukowaną ulicę pokrytą warstwą błota i łajna. Minął mały kwadratowy plac zastawiony baryłkami z cuchnącą wodą i wozami z połamanymi kołami. Covent Garden pełne było takich podwórek, z których w ciemnościach rozprzestrzeniały się choroby i śmierć. Każdy dżentelmen przy zdrowych zmysłach byłby przerażony perspektywą zapuszczenia się w te rejony miasta, w których roiło się od złodziejów, dziwek, łobuzów i przestępców gotowych zabić za parę szylingów, Grant nie był jednak dżentelmenem. Londyński świat przestępczy nie miał przed nim żadnych tajemnic. Głowa kobiety opadła na jego ramię, jej słaby zimny oddech musnął jego policzek. - Cóż, Vivien - mruknął - był taki czas, gdy pragnąłem wziąć cię wr ramiona... chociaż nie tak to zaplanowałem. Nie mógł uwierzyć w to, że niesie przez walące się stragany i otwarte kramy Covent Garden najbardziej pożądaną piękność Londynu. Rzeźnicy i domokrążcy zatrzymywali się, by spojrzeć na niego z ciekawością; gdy przechodził obok, z cieniów wynurzyły się prostytutki. - Hej, chłopcze! - zawołała jedna z nich o wyglądzie stracha na wróble i zapadniętych policzkach. - Mam tu dla ciebie garnek świeżej śmietanki!

- Innym razem - odparł sarkastycznie, ignorując ochocze krakanie dziwki. Przeciął północno-zachodni róg placu i dotarł do King Street, gdzie rozpadające się budynki zastąpiły rzędy schludnych miejskich domów, kawiarni i drukarni. Była to czysta, zamożna ulica zamieszkana przez klasę wyższą. Grant zakupił tu elegancki, przestronny, trzypoziomowy budynek. Tylko krok dzielił go od ruchliwej kwatery głównej na Bow Street, odległość była jednak na tyle duża, by mógł się cieszyć spokojem. Wspiął się zwinnie po schodach i wymierzył mahoniowym drzwiom mocnego kopniaka. Gdy nikt się nie pojawił, cofnął się i kopnął raz jeszcze. Nagle drzwi się otworzyły, stanęła w nich gospodyni, głośno protestując przeciwko tak obcesowemu traktowaniu polerowanego drewna. Pani Buttons była pięćdziesięcioletnią kobietą o miłej twarzy i dobrym sercu, lecz także skrytą, zdecydowaną i o bardzo surowych przekonaniach religijnych. Nie czyniła tajemnicy ze swego potępienia dla profesji, jaką wybrał Grant, czuła wstręt wobec przemocy fizycznej i korupcji, z jaką na co dzień miał do czynienia. Mimo to niezmordowanie usługiwała typom z półświatka, które odwiedzały dom, a wszystkich traktowała z taką samą dozą uprzejmości i rezerwy. Tak jak pozostali detektywi z Bow Street służący pod dowództwem sir Rossa Cannona Grant do tego stopnia zanurzył się w świecie mroku, że czasami kwestionował różnicę pomiędzy sobą a kryminalistami, których ścigał. Pani Buttons powiedziała mu kiedyś, iż ma nadzieję, że pewnego dnia przejdzie na stronę światła chrześcijańskiej prawdy.

- Mnie się już nie da ocalić - odparł jej wtedy radośnie. - Lepiej niech pani skieruje swoje ambicje ku bardziej osiągalnemu celowi, pani Buttons. Gdy gospodyni zauważyła w ramionach swego pracodawcy ociekający wodą ciężar, jej zazwyczaj nieporuszone rysy twarzy zmiękły pod wpływem zdumienia. - Dobry Boże! - zawołała. - Co się stało? Grant był już zmęczony niesieniem bezwładnej kobiety. - Prawie utonęła - odparł zwięźle, przeciskając się obok gospodyni w kierunku schodów. - Zaniosę ją do mojego pokoju. - Ale jak to? Kto to? - sapnęła pani Buttons, z wysiłkiem dochodząc do siebie. - Czy nie należałoby jej zanieść do szpitala? - To moja znajoma. Chcę, by ją zobaczył prywatny lekarz. Diabli wiedzą, co zrobiliby jej w szpitalu. - Znajoma - powtórzyła gospodyni, z trudem nadążając za Grantem. Widać było, iż płonie z ciekawości, lecz nie ośmiela się pytać. - To w zasadzie dama nocy - dodał sucho Grant. -Dama no... i przyniósł ją pan tutaj... - Jej głos ociekał dezaprobatą. - Sir, po raz kolejny przeszedł pan samego siebie. Na jego twarzy zagościł przelotny uśmiech. - Dziękuję. - To nie był komplement. Proszę pana, może lepiej przygotuję pokój gościnny? - Zostanie w moim - oświadczył tonem wykluczającym wszelkie dyskusje. Marszcząc brwi, pani Buttons poleciła pokojówce, by wytarła kałuże, które zostawiły na mozaikowych parkietach i marmurowej posadzce w holu.

Był taki czas, kiedy Grant nawet nie ośmielał się marzyć, że zamieszka w takim domu z wysokimi oknami, meblami Sheratona i angielskimi ręcznie tkanymi dywanami. Było to całkowite przeciwieństwo zatłoczonego mieszkania, gdzie minęły pierwsze lata jego dzieciństwa - trzech pokojów, w których pomieścić musiało się ośmioro potomstwa księgarza i jego żony. Oraz wielu sierocińców i przytułków, w których zamieszkał potem, gdy ojciec trafił do więzienia dla dłużników, a rodzina się rozpadła. W końcu trafił na ulicę, aż zlitował się nad nim handlarz ryb z Covent Garden, dał mu stałą pracę i siennik do spania. Tuląc się do ciepłego kuchennego pieca, Grant marzył o czymś lepszym, o czymś więcej, choć jego sny nie przybierały konkretnych kształtów aż do dnia, w którym wpadł na policjanta z Bow Street. Detektyw patrolował gwarny plac targowy, złapał złodzieja, który ukradł rybę ze straganu handlarza. Grant z szeroko otwartymi oczami obserwował stróża prawa w eleganckiej czerwonej kamizelce, uzbrojonego w kord i pistolety. Wydawał mu się większy, lepszy i potężniejszy niż zwykły człowiek. Młody ulicznik zrozumiał, że jedyną jego nadzieją na uniknięcie marnego losu jest kariera policjanta. Zapisał się do Pieszego Patrolu w wieku lat osiemnastu, po roku awansował do Dziennego Patrolu, a kilka miesięcy później został wybrany przez sir Rossa Cannona, by zasilić szeregi elitarnego sześcioosobowego zespołu detektywów z Bow Street. Aby udowodnić swoją wartość, rzucił się w wir pracy z niesłabnącą żarliwością. Każdą sprawę traktował tak, jakby wymagała osobistego poczucia zemsty. Był gotów posunąć się do wszystkiego, by złapać złoczyńcę; pościg za mordercą zaprowadził go nawet raz na drugi brzeg

kanału La Manche, do Francji. Sukces gonił sukces i wkrótce Grant zaczął pobierać kolosalne honoraria za usługi świadczone w czasie prywatnym, co jeszcze przysporzyło mu popularności. Idąc za radą zamożnego klienta, który był mu winien przysługę, zainwestował w towarzystwa żeglugowe i manufaktury tekstylne, zakupił połowę udziałów w pewnym hotelu i kilka rozmaitych nieruchomości w zachodniej części Londynu. Dzięki odrobinie szczęścia i determinacji zaszedł dalej, niż przewidywały dla niego plany boskie czy ludzkie. W wieku trzydziestu lat mógł odejść na emeryturę z pokaźnym majątkiem. Nie mógł jednak zmusić się do rezygnacji ze stanowiska detektywa z Bow Street. Dreszcz emocji płynący z pościgów, czar niebezpieczeństwa były silnymi, niemal fizycznymi potrzebami, których nie był w stanie zaspokoić. Nie rozmyślał nad tym, dlaczego nie potrafi się ustatkować i wieść normalnego życia, był jednak przekonany, że nie świadczy to dobrze o jego charakterze. Dotarłszy do sypialni, ułożył Vivien na masywnym mahoniowym łożu z baldachimem i z lambrekinami upiętymi na wezgłowiu i w nogach. Większość mebli w domu, w tym również łóżko, została wykonana specjalnie dla niego i dopasowana do jego proporcji. Był wysokim, postawnym mężczyzną, dla którego framugi i belki sufitowe często stanowiły zagrożenie. - Och, narzuta! - zawołała pani Buttons, gdy ubrania Vivien zmoczyły ciężki aksamit wyszywany złotem i niebieskim jedwabiem. - Zniszczy ją pan zupełnie! - Kupię inną - odparł Grant, napinając obolałe ramiona i zdejmując przemoknięty płaszcz. Rzucił płaszcz na podłogę, po czym pochylił się nad nieruchomą Vivien.

Zamierzając jak najszybciej pozbawić ją mokrego odzienia, pociągnął za stanik jej sukni. Z jego ust wyrwało się przekleństwo, gdy guziki i haftki nie ustąpiły przez skurczoną od wilgoci wełnę. Narzekając pod nosem na zniszczoną aksamitną narzutę, pani Buttons podeszła, by mu pomóc, lecz po chwili odsunęła się, wzdychając z frustracją. - Będzie trzeba ją rozciąć, tak myślę. Czy mam przynieść nożyczki? Grant pokręcił głową i sięgnął do prawego buta. Jednym zwinnym ruchem będącym wynikiem praktyki wyjął z cholewki nóż z rękojeścią z kości słoniowej i piętnasto-centymetrowym spiczastym ostrzem. Gospodyni otworzyła usta ze zdumienia, gdy zaczął rozcinać gruby stanik sukni, jakby to było masło. - O mój Boże! - szepnęła. Grant skoncentrował się na pracy rąk. - Nikt tak nie operuje nożem jak były sprzedawca ryb z Covent Garden - zauważył drwiąco, rozsuwając na boki suknię i odsłaniając bogactwo białej bielizny. Przemoczona koszulka Vivien przywierała do jej śnieżnobiałej skóry, uwypuklając sterczące różowe brodawki. Grant widział już setki kobiecych ciał, w skąpo odzianej postaci Vivien było jednak coś, co kazało mu się zawahać. Ogarnęło go przemożne uczucie, że narusza coś... kogoś... delikatnego i dziewiczego. Śmieszne, biorąc pod uwagę fakt, że Vivien Duvall była znaną kurtyzaną. - Proszę pana - oświadczyła gospodyni, ściskając w palcach brzeg dużego białego fartucha - jeśli pan pozwoli, z pomocą pokojówki sama rozbiorę pannę... - Duvall - podpowiedział cicho. - Pannę Duvall.

- Zajmę się naszym gościem - mruknął. - Jestem gotów się założyć, że co najmniej regiment mężczyzn dostąpił już zaszczytu oglądania panny Duvall nago. Ona pierwsza powiedziałaby: „Zrób to i do diabła ze skromnością". - Poza tym po wszystkich niewygodach, jakich doznał tej nocy, doszedł do wniosku, że należy mu się odrobina przyjemności. - Dobrze, proszę pana. - Gospodyni posłała mu osobliwe, pełne namysłu spojrzenie, jakby podejrzewała, że nie jest sobą. Być może nie był. Dławiło go nieznane uczucie, chłód nocy mieszał się z żarem, który palił jego wnętrze. Z kamienną twarzą wrócił do rozcinania mokrych ubrań. Jeden rękaw, potem drugi... Wreszcie uniósł Vivien i zdarł z niej mokry materiał. Ktoś wszedł do sypialni przez uchylone drzwi i głośno zachłysnął się powietrzem. Był to Kellow, lokaj, pełen godności młody człowiek z przedwcześnie łysiejącą głową i okrągłymi okularami na nosie. Stanął jak wryty, gdy zobaczył swojego pracodawcę z nożem nad rozebraną nieprzytomną kobietą. - Och, dobry Boże! Grant zgromił go wzrokiem. - Spróbuj się na coś przydać, dobrze? Przynieś jedną z moich koszul. I jakieś ręczniki. A także, jak się nad tym zastanowić, herbatę i brandy. Szybko, pospiesz się. Kellow już miał coś odrzec, lecz przemyślał sprawę i pobiegł po wymagane drobiazgi. Grant podał czystą koszulę pani Buttons. Jego pragnienie, by Vivien była ubrana i ciepła, pokonało chęć oglądania jej nagości. Zerkał na nią tylko kątem oka, gdy razem z gospodynią wkładali ręce Vivien do długich lnianych rękawów... jego umysł chciwie chłonął ten obraz, by zachować go na później.

Vivien nie była doskonała, lecz w jej niedoskonałościach kryła się obietnica rozkoszy. Miała uroczo krótki tułów, jak wiele niskich kobiet, rozkosznie krągłe piersi i delikatne kolana. Jej gładki brzuch wieńczył trójkącik ogniście rudych włosów zaledwie kilka tonów ciemniejszych od słonecznych loków na jej głowie. Nic dziwnego, że była najlepiej opłacaną prostytutką w Anglii. Zmysłowa, śliczna... taką kobietę każdy mężczyzna chciałby zatrzymać w łóżku na wiele dni. Otulili ją prześcieradłami i ciężkimi pledami, pani Buttons owinęła jej sztywne od soli włosy ręcznikiem. - To urocza kobieta - szepnęła gospodyni. Jej twarz zmiękła pod wpływem niechętnego współczucia. -1 na tyle młoda, by jeszcze zmienić swoje życie na lepsze. Oby Bóg postanowił ją zbawić. - Nie umrze - odparł Grant lakonicznie. - Nie pozwolę na to. - Musnął dłonią czoło Vivien niczym z kości słoniowej, kciukiem wsunął kosmyk włosów pod ręcznik. Ostrożnie przycisnął zimny okład do skaleczenia na jej skroni. - Ktoś będzie chyba jednak rozczarowany tym, że przeżyła. - Proszę mi wybaczyć, sir, lecz nie rozumiem... och! - Oczy gospodyni stały się ogromne, gdy Grant musnął czubkami palców szyję dziewczyny, na której widać było ciemne sińce. - To wygląda tak, jakby ktoś próbował... próbował... - Udusić ją - dopowiedział rzeczowym tonem. - Kto chciałby zrobić coś takiego? - zastanawiała się na głos pani Buttons, marszcząc czoło z przerażeniem. - W przypadku większości morderstw, których ofiarą padają kobiety, sprawcą jest mąż lub kochanek. Kobiety

obawiają się obcych, podczas gdy zazwyczaj to mężczyźni, których znają, wyrządzają im krzywdę. Pani Buttons pokręcił głową na tę okropną myśl, wstała i wygładziła fartuch. - Jeśli pan sobie życzy, sir, poślę po maść na skaleczenia i siniaki panny Duvall, po czym zaczekam na dole na lekarza. . Grant skinął głową. Nawet nie zauważył, gdy gospodyni opuściła pokój. Wpatrywał się w pozbawioną wyrazu twarz Vivien. Delikatnie poprawił okład na jej czole. Pogładził blady policzek czubkiem palca, z jego gardła wydarł się dźwięk ponurego rozbawienia. - Przysięgałem, że pożałujesz dnia, w którym zrobiłaś ze mnie głupca - mruknął. - Szansa na to nadarzyła się o wiele wcześniej, niż się spodziewałem.

2 Powoli wynurzała się z koszmaru zimna i bólu. Oddychanie odczuwała jako niemiły ciężar złożony na jej płucach. Gardło i pierś płonęły żywym ogniem, jakby ktoś ją przypalał od środka. Próbując coś powiedzieć, wydała z siebie szorstki jęk, po czym wzdrygnęła się z bólu. Silne dłonie poprawiły ułożenie jej ciała, wsunęły poduszkę pod jej głowę i szyję... odsuwając przy tym luźne pasmo włosów z jej czoła. Usłyszała niski głos. - Nie próbuj mówić. Proszę, to ci dobrze zrobi. Poczuła na wargach brzeg ciepłej łyżki i lekko się wzdrygnęła. Mężczyzna u jej boku był jednak uparty, objął duzą dłonią tył jej głowy i znów przytknął łyżkę do jej warg Jej zęby zadzwoniły na metalu, jej całym ciałem wstrząsały dreszcze. Przełknęła łyk gorącej, posłodzonej herbaty, choć ruch mięśni gardła odczuwała jako torturę. - Grzeczna dziewczynka. Jeszcze trochę wypij. Zmusiła się do przełknięcia drugiej łyżki, i trzeciej Znow opadła na poduszkę, jej ramiona otulono stertą cieplych koców. Dopiero wtedy spróbowała otworzyć oczy. Skrzywiła się, gdy oślepił ją blask płonącej lampy. Nieznajomy pochylał się nad nią, jego twarz kryła się w półmroku

Był ciemnowłosy i atrakcyjny, w jego rysach nie było niczego chłopięcego. Miał ogorzałą od wiatru cerę, jego szczękę ocieniał zarost. Surowe płaszczyzny jego twarzy uzupełniały długi nos, pełne wargi i żywe zielone oczy. Osobliwe, cyniczne, przenikliwe oczy, które zaglądały wprost do jej wnętrza. - Umieram...? - zapytała ochryple. Bolało ją mówienie, poruszanie się, oddychanie. Lodowate igły wbijały się w jej ciało od wewnątrz i od zewnątrz, zaciskające się na jej płucach imadło uniemożliwiało zaczerpnięcie powietrza. A najgorsze były silne dreszcze wstrząsające wszystkimi jej mięśniami, kośćmi i stawami, jakby miała zaraz rozpaść się przez nie na kawałki. Gdyby tylko zdołała przez chwilę się nie ruszać. Gdy spróbowała zesztywnieć, dygot jeszcze się wzmógł. Rozpadała się na kawałki, zapadała się, tonęła. - Nie, nie umrzesz - odparł nieznajomy cicho. - A dreszcze w końcu ustaną. W takich przypadkach często się zdarzają. W takich przypadkach? Co się stało? Dlaczego się tu znalazła? Jej opuchnięte oczy wypełniły się łzami, przygryzła wargę, by się nie rozpłakać. - Dziękuję - wysapała, choć nie miała pojęcia, za co jest mu wdzięczna. Sięgnęła po jego dłoń, spragniona pociechy ludzkiego dotyku. Drgnął, przysiadł na krawędzi łóżka, materac ugiął się pod jego ciężarem. Poczuła, jak ściska jej palce w swojej dużej dłoni. Zaszokowały ją żar jego skóry i witalność płonąca w jego uścisku. - Proszę, nie odchodź - szepnęła, chwytając się go kurczowo niczym ostatniej deski ratunku. - Proszę. Jego onieśmielająca męska twarz złagodniała w świetle lampy. W nieprzeniknionych zielonych oczach rozbłysła osobliwa autoironia.

- Nie zniosę kobiecych łez. Zacznij płakać, to wyjdę. - Rozumiem. - Przygryzła wargę mocniej. Łzy wciąż jednak kapały. Nieznajomy zaklął pod nosem. Wziął ją w ramiona wraz z pościelą i przytulił. Odetchnęła z poczuciem obezwładniającej ulgi. Wydawał się jej tak nieskończenie silny. Oparła głowę na jego ramieniu i przycisnęła policzek do lnianej koszuli. Dostrzegła więcej detali: gładką opaloną cerę, czystą zaokrągloną linię jego ucha, jedwabistą szorstkość ciemnobrązowych włosów, które niemodnie przylegały do głowy. - Tak mi z-zimno... - szepnęła do jego ucha. - Cóż, tak bywa po kąpieli w Tamizie - odparł sucho. - Zwłaszcza o tej porze roku. Czuła jego oddech na czole, falę ciepła; wypełniła ją rozpaczliwa wdzięczność. Zapragnęła już nigdy nie opuszczać zacisza jego ramion. Własny język wydał się jej niezwykle gruby, gdy spróbowała zwilżyć popękane wargi. - Kim jesteś? - Nie pamiętasz? - Nie, ja... - Myśli i obrazy wymykały się jej wysiłkom, by je pochwycić. Niczego nie pamiętała. Wszędzie widziała tylko ciemność, ogromną pustkę. Odchylił jej głowę, podtrzymując ją ciepłymi palcami. Kąciki jego ust wygięły się w lekkim uśmiechu. - Grant Morgan. - Co się z-ze mną stało? - Walczyła, by pokonać ból i rozpraszające ją dreszcze. - B-byłam w wodzie... - Przypo- mniała sobie lodowatą słoność, która paliła jej oczy i gardło, zatykała uszy, paraliżowała jej walczące kończyny. Przegrała walkę o powietrze, czuła, jak jej płuca eksplodują,

jak zapada się w pustkę, w którą wciągały ją niewidzialne dłonie. - K-ktoś mnie wyłowił. Ty? - Nie. Wodniak znalazł cię i posłał kogoś z wiadomością na Bow Street. Tylko ja byłem tego wieczoru wolny. - Pogłaskał leniwie jej plecy. - Jak wpadłaś do rzeki, Vivien? - Vivien? - powtórzyła z rozpaczliwym zagubieniem. - Dlaczego tak mnie nazwałeś? Zapadła pomiędzy nimi cisza, która ją przeraziła. Spodziewał się, że pozna to imię... Vivien... Z całych sił próbowała przypomnieć sobie znaczenie lub obraz skojarzony z tym imieniem. Widziała tylko pustkę. - Kim jest Vivien? - Jej gardło zacisnęło się boleśnie. - Co się ze mną dzieje? - Uspokój się. Nie znasz własnego imienia? - Nie... nie wiem... ja... niczego nie pamiętam. - Wstrząsnął nią szloch przerażenia. - Och... niedobrze mi. Zaskakująco szybkim gestem Morgan sięgnął po kremową miskę, która stała na stoliku nocnym, i pochylił nad mą jej głowę. Wstrząsnęły nią mdłości. Gdy konwulsje ustały, zawisła bezwładnie na jego ramieniu, dygocząc żałośnie. Położył ją sobie na kolanach i oparł jej głowę na twardym udzie. - Pomóż mi - jęknęła. Długimi palcami delikatnie musnął jej policzek. - Wszystko będzie dobrze. Nie bój się. Wiedziała, że nie jest dobrze i powinna się lękać, lecz czerpała pocieszenie z jego głosu, jego dotyku, jego bliskości. Czule przesuwał dłońmi po jej ciele, kojąc drżące kończyny. - Oddychaj - powiedział, masując dłonią jej pierś. Jakimś cudem zdołała zaczerpnąć tchu. Oszołomiona zastanawiała się, czy właśnie tak czuje się człowiek, gdy

nawiedzają go anioły, by ulżyć mu w cierpieniu... Tak, tak właśnie musiał wyglądać dotyk anioła. - Boli mnie głowa - wychrypiała. - Tak dziwnie się czuję... Czy oszalałam? Gdzie jestem? - Odpoczywaj. Wszystkim zajmiemy się później. Teraz odpoczywaj. - Powiedz raz jeszcze, jak się nazywasz - poprosiła ochrypłym szeptem. - Mam na imię Grant. Jesteś w moim domu... bezpieczna. Poprzez swoje cierpienie zdołała wyczuć jego ambiwalentny stosunek do niej, jego pragnienie zachowania dystansu. Nie chciał być dla niej miły, lecz nie był w stanie się opanować. - Grant - powtórzyła, przyciskając sobie jego ciepłą dłoń do piersi, do serca. - Dziękuję. - Poczuła, jak zesztywniał, jego udo napięło się pod ciężarem jej głowy. Wyczerpana zamknęła oczy i zasnęła na jego kolanach. Ułożył ją na poduszkach i otulił pościelą. Próbował zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Pomagał kobietom w tarapatach zbyt wiele razy, by mógł to zliczyć. Nie wzruszał go już widok damy w opresji. Było lepiej dla ludzi, którym służył, o nim nie wspominając, by pozostał obojętny i myślał tylko o zadaniu. Nie płakał od lat. Nic nie było w stanie naruszyć obronnego muru, jakim otoczył swoje serce. Vivien, w swoim zbrukanym pięknie i niespodziewanej słodyczy, wpłynęła na niego bardziej, niż pomyślałby, że to możliwe. Nie mógł zignorować elementarnej przyjemności płynącej ze świadomości, że jest teraz w jego domu... w jego łóżku.

Dłoń mrowiła go w miejscu, w którym poczuł bicie jej serca, rytm siły życiowej. Pragnął z nią zostać, tulić ją, nie z namiętności, lecz z pragnienia, by zaoferować jej ciepło i ochronę własnego ciała. Potarł dłonią szorstką twarz, krótkie włosy i wstał z jękiem. Co się z nim dzieje, do diabła? Wspomnienie jego pierwszego spotkania z Vivien, dwa miesiące temu, nadal było świeże. Zauważył ją na balu, który wydał lord Wentworth dla swojej kochanki na urodziny. Przybyli obywatele półświatka, luksusowe prostytutki, szulerzy i dandysi, którzy nie pasowali do towarzystwa, lecz uważali się za coś lepszego niż klasa pracująca. Jako że pozycji Granta w towarzystwie nikt nie był w stanie określić, był zapraszany na spotkania każdej jego warstwy, od najwyższej do najniższej. Zadawał się ze strażnikami moralności, osobnikami wątpliwymi etycznie i tymi całkowicie skorumpowanymi, należał wszędzie i nigdzie. Prywatna sala balowa, ozdobiona kunsztownymi scenami z życia Neptuna, syren, morświnów i ryb, była doskonałym tłem dla Vivien. Sama przypominała syrenę w zielonej jedwabnej sukni, która przywierała do każdej wypukłości jej ciała. Głęboki dekolt i brzeg sukni były obszyte marszczeniami z białej satyny i ciemnozielonej gazy, rękawy były ledwie smugami tej samej gazy na ramionach. Uwadze Granta ani żadnego innego mężczyzny na sali nie umknął fakt, że Vivien zwilżyła spódnice, by ciaśniej przylegały do nóg i bioder. Gdy ją pierwszy raz zobaczył, odczuł to niczym cios w żołądek. Choć nie klasyczna piękność, była jednak żywa jak płomień, na jej twarzy malowała się intrygująca kombinacja słodyczy i swawoli. Jej usta były spełnieniem marzeń - czułe, pełne i bez wątpienia zmysłowe. Masę loków

w kolorze zachodzącego słońca upięła w koronę na głowie, odsłaniając szczupłą szyję i przepiękne ramiona koloru kości słoniowej. Gdy poczuła na sobie uporczywe spojrzenie Granta, odwróciła się do niego, a jej czerwone wargi wygięły się w uśmiechu, który zapraszał i kusił jednocześnie. - Ach, zauważyłeś pannę Duvall, jak widzę. - U boku Granta pojawił się lord Wentworth, na jego pomarszczoną twarz wypłynął kpiący uśmiech. - Ostrzegam cię, przyjacielu, Vivien Duvall łamie serca bez litości. - Do kogo należy? - mruknął Grant, wiedząc, że kobieta takiej urody nie mogła pozostać nietknięta. - Do niedawna do lorda Gerarda. Był zaproszony na bal, lecz odmówił przyjścia bez podania powodu. Wierzę, że liże rany w odosobnieniu, podczas gdy Vivien szuka nowego protektora. - Wentworth zachichotał, widząc zagadkowy wyraz twarzy Granta. - Nawet o tym nie myśl, człowieku. - Dlaczego nie? - Po pierwsze, zażąda fortuny. - A jeśli mnie na nią stać? Wentworth mimowolnie pociągnął się za kosmyk siwych włosów. - Lubi mężczyzn utytułowanych, żonatych i... cóż, nieco bardziej wyrafinowanych od ciebie, przyjacielu. Bez urazy, rzecz jasna. - Nie obraziłem się - mruknął Grant. Nigdy nie próbował ukryć swego niskiego pochodzenia, bywało, że czynił z niego użytek. Wiele kobiet podniecał jego zawód oraz brak ogłady. Uznał za prawdopodobne, że i Vivien Duvall przyda się odmiana po arystokratycznych, zadufanych w sobie mecenasach z wymanikiurowanymi dłońmi.

- Jest niebezpieczna - ostrzegł go Wentworth. - Mówi się, że jednego biedaka doprowadziła do samobójstwa zaledwie dwa tygodnie temu. Grant uśmiechnął się cynicznie. - Nie jestem typem mężczyzny, który umiera z miłości do kobiety, milordzie. Nie przestawał obserwować Vivien, która wyjęła z wyszywanego paciorkami woreczka ozdobione drogimi kamieniami puzderko na muszki. Otworzyła wieczko i przejrzała się w maleńkim lustrze na pokrywce. Ostrożnie dotknęła czubkiem palca w rękawiczce muszki w kształcie serca umiejscowionej strategicznie w kąciku jej smakowitych ust. Bez zainteresowania słuchała stojącego obok dżentelmena, który gorliwie próbował nawią- zać z nią rozmowę. Poirytowana jego umizgami pokazała mu gestem długi stół z przekąskami. Natychmiast udał się po talerz dla niej, a ona wróciła do studiowania swego odbicia. Dostrzegając w tym swoją szansę, Grant wziął kieliszek wina z tacy przechodzącego kelnera. Podszedł do Vivien, która zamknęła puzderko z trzaskiem i wrzuciła je do woreczka. - Już pan wrócił? - zapytała, nie patrząc na niego, ospałym, znudzonym tonem. - Pani towarzysz nie powinien zostawiać tak pięknej kobiety bez opieki. W jej błękitnych oczach rozbłysło zaskoczenie. Zerknęła na kieliszek w jego dłoni. Ujęła w palce misternie wygiętą nóżkę rurkowatego kielicha i upiła łyk. - To nie jest mój towarzysz. - Jej głos był niczym muśnięcie aksamitu. - Dziękuję. Jestem bardzo spragniona. - Upiła jeszcze łyk, patrząc mu prosto w oczy. Jako jedna

z najbardziej znanych kurtyzan opanowała niezwykle po- chlebny sposób patrzenia na mężczyznę, jakby był jedyny w sali. - Wpatrywał się pan we mnie wcześniej - zauważyła. - Nie chciałem być niegrzeczny. - Och, przywykłam już do takich spojrzeń. - Nie wątpię. Uśmiechnęła się, ukazując olśniewająco białe zęby. - Nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Odpowiedział uśmiechem. - Mam odszukać kogoś, kto uczyni nam ten zaszczyt? -Nie ma takiej potrzeby. - Przycisnęła miękkie różowe usta do brzegu pucharu z winem. - Pan Grant Morgan, detektyw z Bow Street. Zgaduję tylko, lecz jestem tego prawie pewna. - Dlaczego pani tak myśli? - Pasuje pan do opisu. Wyróżniają pana wzrost i te zielone oczy. - Zasznurowała wargi z namysłem. - Jest w panu jednak coś jeszcze... wyczuwam, że nie do końca dobrze się pan czuje w tym otoczeniu. Podejrzewam, że wolałby pan zrobić cokolwiek innego, zamiast stać tutaj w tym tłumie i ucinać sobie pogawędki. Poza tym pana fular jest związany zbyt mocno. Grant uśmiechnął się, po czym pociągnął za biały wy-krochmalony len, który otaczał jego szyję zmyślnym wę- złem. Wysokich kołnierzyków i sztywnych fularów czasami nie mógł znieść. - Myli się pani co do jednego, panno Duvall... niczego nie wolałbym robić bardziej, niż stać tu i rozmawiać z panią. - Skąd pan zna moje nazwisko, sir? Ktoś panu o mnie opowiadał? Jestem ciekawa, co się o mnie mówi.

- Powiedziano mi, że złamała pani wiele serc. Roześmiała się, wyraźnie ubawiona tą uwagą, jej niebieskie oczy rozbłysły złośliwie. - To prawda. Podejrzewam, że pan również złamał swój przydział kobiecych serc. - Łatwo jest łamać serca, panno Duvall. O wiele ciekawsze wyzwanie to zatrzymać przy sobie czyjąś miłość, nie stracić jej. - Ze zbytnią powagą mówi pan o miłości. To przecież tylko gra. - Czyżby? Proszę wymienić swoje zasady. - To jak szachy. Ostrożnie planuję strategię. Poświęcam pionka, gdy nie jest już potrzebny. I nigdy nie ujawniam swoich prawdziwych myśli przeciwnikowi. - Bardzo pragmatycznie. - Muszę taka być, w mojej sytuacji. - Jej prowokacyjny uśmiech nieco zbladł. - Nie podoba mi się pana mina, panie Morgan. Początkowe zainteresowanie Granta zaczęło słabnąć, gdy uświadomił sobie, że związek z nią do niczego nie doprowadzi. Była zaprawioną w bojach intrygantką, która oferowała seks, lecz nie prawdziwe towarzystwo. Pragnął więcej, niezależnie od tego, jak uroczo było to opakowane. Jej wzrok przemknął po jego nieruchomej twarzy. Wydęła pełne, delikatne wargi. - A jakie są pana zasady? - Mam tylko jedną. Całkowita szczerość pomiędzy mną a moją partnerką. Roześmiała się głośno. - To szybko może się okazać niewygodne, jak zapewne pan wie.