kahahaha

  • Dokumenty35
  • Odsłony11 336
  • Obserwuję9
  • Rozmiar dokumentów133.1 MB
  • Ilość pobrań5 619

Kleypas Lisa - Wołanie miłości

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Kleypas Lisa - Wołanie miłości.pdf

kahahaha EBooki Romanse Kleypas Lisa
Użytkownik kahahaha wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 995 osób, 598 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 180 stron)

Kleypas Lisa Wołanie miłości

Był jej najbardziej skandaliczną tajemnicą... Heath Rayne, uroczy południowiec, wyczekiwał na okazję poznania Lucindy Caldwell, ale nawet mu się nie śniło, że gdy to nastąpi, ta pełna życia piękność znajdzie się w dramatycznym położeniu, uratował ją bowiem z lodowatej rzeki. Kiedy Lucinda otwiera oczy, ze zdumieniem stwierdza, że jest w objęciach przystojnego nieznajomego o bardzo niebezpiecznej reputacji – mężczyzny, z którym nie powinna mieć żadnych kontaktów, gdyż zabraniają jej tego reguły społeczne i jej własne ostrożne serce. Ale przypadkowe spotkanie roznieca w niej nieodparte pragnienie, które może skończyć się tylko kłopotami. Przecież Lucinda jest zaręczona z człowiekiem bogatym i zajmującym wysoką pozycję w elitach stanu Massachusetts, dlatego nawet cień skandalu mógłby ją zrujnować. Była wszystkim, czego kiedykolwiek pragnął... Pomimo usilnych starań Lucindy, by stłumić uczucia do czarującego awanturnika, Heath stanowi dla niej pokusę, której nie może się oprzeć. Pewnego letniego popołudnia ich wzajemna fascynacja wybucha gorącym płomieniem. Jedynym wyjściem jest małżeństwo z mężczyzną, którego Lucinda pragnie, ale prawie nie zna – z mężczyzną, którego tajemnice zagrażają szansie na miłość potężniejszą i bardziej namiętną, niż mogłaby sobie wymarzyć...

Od autorki Drodzy Przyjaciele Przez lata wielu Czytelników pytało mnie o książkę, którą napisałam, kiedy byłam tuż po dwudziestce. Mieszkałam wtedy w Concord w stanie Massachussetts, jest to tak śliczna okolica, z tak bogatą historią, że uznałam, iż stanowiłaby cudowne tło romansu historycznego. Tak więc napisałam opowieść o miłości pięknej niewinnej dziewczyny z Północy i seksownego przybysza z Południa. Akcja mojej książki dzieje się tuż po wojnie secesyjnej. Pamiętam, jak zbierałam materiały w piwnicy biblioteki w Concord, wspaniale spędzając czas przy lekturze niezwykłych, zakurzonych wiekowych tomów, których od dziesięcioleci nikt nie dotykał. (Och, ten zapach dawnych książek, starego papieru welinowego i skóry - boski!). Pamiętam też, że byłam tak podekscytowana tą historią, że rano po przebudzeniu nie mogłam się doczekać, kiedy zasiądę przy maszynie do pisania. Mam nadzieję, że sprawią Wam przyjemność dzieje Lucindy i Heatha, opowiedziane z entuzjazmem, który, jak mam nadzieję, wynagrodzi wszelkie błędy wynikające wyłącznie z mojej młodości i braku doświadczenia. Bardzo się cieszę, że mogę Wam przedstawić jedną z moich pierwszych powieści. Jak zawsze życzę Wam szczęścia Lisa

Rozdział 1 Heath podniósł kołnierz płaszcza i zacisnął zęby, przeklinając lodowaty podmuch wiatru, który dmuchnął mu w szyję. To była jego pierwsza zima w Massachusetts i zaczynał odkrywać, że Nowa Anglia nie jest przychylna dla zagubionych Południowców. Stopami kruszył stwardniałe warstwy śniegu, które zgromadziły się podczas ostatnich zamieci. Śnieg padał już tak wiele razy i Heath podejrzewał, że wszystko to dopiero w czerwcu całkiem stopnieje. Mimo że nosił ciężką wełnianą odzież jak rodowity mieszkaniec północnego wschodu, każdy od pierwszego spojrzenia zorientowałby się, że ten mężczyzna nie mieszka tutaj długo. Cerę miał opaloną jak człowiek przywykły do żaru południowego słońca. Jego wzrost - ponad metr osiemdziesiąt centymetrów - w Kentucky czy Wirginii wcale nie należał do rzadkości, tutaj jednak Heath górował nad większością szczupłych, drobnych mieszkańców Nowej Anglii i spoglądał na nich swoimi niebieskimi oczyma z bezpośredniością, która wprawiała ludzi w zakłopotanie. W jego stronach nawet nieznajomi pozdrawiali się na ulicy, tu zaś przywilej patrzenia prosto w oczy najwyraźniej przysługiwał tylko krewnym, przyjaciołom czy wspólnikom w interesach. Heath zastanawiał się, dlaczego mieszkańcy Massachussetts nie rozumieją, jacy są dziwni. W żaden sposób nie mógł sobie wytłumaczyć tej sztywności, chłodu i cholernie osobliwego poczucia humoru. Może to wpływ klimatu. Uśmiechnął się do swoich myśli (ten uśmiech kiedyś sprawiał, że każde kobiece serce w hrabstwie Henrico zaczynało szybciej bić) i mocniej chwycił rękojeść siekiery, z którą wyszedł po drewno na opał. Szybko zużywał zapasy drewna i węgla, próbując ogrzać jak należy kupiony w zeszłym roku niewielki dom. Panował taki mróz, że trudno było nawet gwizdać, ale idąc, Heath wypełniał sobie czas znośną interpretacją All Quiet Along the Potomac Tonight, jednej z najpopularniejszej wojennych piosenek. Skomponował ją Jankes, jednak co chwytliwa melodia, to chwytliwa melodia. Nagle umilkł i zwolnił kroku, gdy dotarły do niego stłumione krzyki dobiegające od strony rzeki. Mieszkał na wzniesieniu, głos unosił się na wietrze i rozpraszał między drzewami, aż wreszcie trudno go było rozpoznać. Przypominał jednak kobiece wołanie. To niemożliwe, żeby miała umrzeć w ten sposób i w takim miejscu. Postąpiła niemądrze, próbując przejść przez zamarzniętą rzekę, by oszczędzić sobie dodatkowych trzystu metrów do mostu, ale przecież nie zasłużyła na taką śmierć - nikt nie zasłużył. Po pierwszym szoku spowodowanym załamaniem się lodu Lucy zaczęła gwałtownie machać rękami, aż w końcu zdołała chwycić się krawędzi otworu. Wystarczyło niecałe pięć sekund, a przenikliwy ziąb przedarł się przez ubranie i dziewczyna przemarzła do szpiku kości. Wszystko działo się tak szybko. Oddychała ciężko, próbując się wydostać, ale kaszmirowe mitenki ślizgały się po lodzie i znowu wpadała do wody, która sięgała jej niemal do ust. - Niech ktoś mi pomoże! Pomocy... - Głos jej się załamał, gdy spojrzała na pokryty śniegiem krajobraz rozciągający się nad rzeką, poznaczony obłokami dymu z pobliskich domów. Nie potrafiąc opanować płaczu, wołała drżącym głosem, a jej słowa mieszały się ze szlochem. - Wpadłam do wo-wody... ratunku... Ktoś na pewno ją usłyszał. Zaraz ktoś jej pomoże. To nie mogło się przydarzyć jej, Lucy Caldwell, którą od urodzenia rozpieszczano i otaczano troskliwą opieką. W przypływie paniki zdołała zerwać mitenki i zaczęła dziko skrobać palcami lód, kaszląc i plując wodą. Suknia i halki ciągnęły ją w dół niczym ołów i na jedną przerażającą chwilę zanurzyła się

całkowicie. Otoczona lodowatą ciemnością, walczyła z ciężarem ubrania. Jakimś cudem udało jej się znowu wypłynąć i zdołała nabrać powietrza w płuca. Bezradnie szlochając, kurczowo zacisnęła dłonie na lodzie i oparła o niego policzek. Nie była w stanie się ruszać, ale nie zamierzała się poddać. Zamknęła oczy, wbijając gołe palce w lód. Nikt nie wie, że już wróciła. Ojciec myśli, że córka nadal przebywa w Connecticut u ciotki Elizabeth i wuja Josiaha... a przez tę ostatnią kłótnię nie zawiadomiła Daniela o wcześniejszym przyjeździe... Sprowokowała go do sprzeczki, na którą miała ochotę. Tak mi przykro, pomyślała, nie czując już łez płynących po policzkach. Zawsze wywołuję kłótnie... Danielu... Z wolna lodowata woda zaczęła ją parzyć, a strach ustępował miejsca odrętwieniu. Lucy zdawało się, że rzeka do niej przemawia, uporczywy, usypiający cichy głos wdzierał się do jej umysłu. Kiedyś, wiele lat temu utonęła tu pewna dziewczyna. Czy rzeka zabrała ją tak łatwo i tak delikatnie, jak teraz zabiera ją, Lucy? Czy tamta też miała wrażenie, że to sen? Niechaj wszystko zniknie, powtarzała nagląco ciemność. Promienie słońca, wiosna, Daniel... miłość... wszystko to sen... wszystko jest nicością. Nagle ocknęła się, czując czyjąś silną dłoń na przegubie. Szarpnęła się w odruchu sprzeciwu, jej powieki zatrzepotały Przez mokre kosmyki włosów zobaczyła nad sobą jakiegoś mężczyznę. Jego niezwykle błękitne oczy wpatrywały się w jej twarz, dłoń na przegubie zacisnęła się i nieznajomy zaczął unosić ją z wody. Lucy próbowała coś powiedzieć, ale zdołała tylko cicho jęknąć. Mężczyzna chyba coś do niej mówił, choć nie potrafiła rozróżnić słów. Poczuła, jak szarpie ją mocniej, i zaraz ogarnęła ją ciemność. Niósł ją przez las, jej głowa wspierała się na okrytym wełną ramieniu wybawcy, czoło dotykało jego szyi, nogi kołysały się lekko, uderzając o jego biodro. Nieznajomy maszerował przez śnieg pewnym, równym krokiem konia pociągowego. Wyczuwając, że Lucy odzyskała świadomość, odezwał się cicho z wyraźnym południowym akcentem: - Szedłem po drewno na opał, kiedy usłyszałem wołanie. Nie mam pojęcia, co panienka chciała zrobić, ale powinna mieć panienka dość rozumu, by nie wchodzić na lód. Nie widziała panienka, że rzeka jeszcze nie zamarzła cała? Otwarcie ust przypominało rozrywanie zardzewiałego żelaza. Lucy usiłowała coś powiedzieć i usłyszała śmieszny, drżący pisk. Była zbyt zmarznięta, żeby mówić, zbyt zmarznięta, żeby myśleć. - Niech się panienka nie martwi, nic panience nie będzie - dodał nieznajomy, a zszokowanej i nieszczęśliwej Lucy jego lekki ton wydał się niewiarygodnie bezduszny. Ciężkie i lodowate ubranie oblepiało jej ciało i sprawiało ból. Przez całe życie wszystkie jej otarcia i skaleczenia natychmiast ktoś opatrywał, pocieszając ją i uspokajając. Nigdy dotąd nie czuła podobnego bólu - uporczywego, strasznego, wszechogarniającego. Przekonała się, że nie potrafi znieść takiego cierpienia, i zaczęła słabo popłakiwać. Heath, cicho klnąc pod nosem, podniósł ją wyżej, tak by jej głowa pewnie opierała się o jego ramię. Usta miał tuż przy jej uchu. - Co za zimne uszko - mruknął. - Posłuchaj mnie, skarbie, to już niedługo i zaraz lepiej się poczujesz. Zabieram cię do miłego ciepłego pokoju, gdzie w kominku huczy ogień. Jesteśmy prawie na miejscu. Nie płacz. Wytrzymaj jeszcze minutę i zobaczymy, czy uda nam się ciebie odmrozić. Mówił do niej jak do dziecka i chociaż głos miał oburzająco protekcjonalny, jego pocieszenia ją uspokoiły. Pomimo zapewnień, że „już niedługo", wydawało się, że minęły godziny, nim wreszcie dotarli do małego, dobrze oświetlonego domu. Lucy była bliska paniki, gdy sobie uświadomiła, że od szyi w dół zupełnie nic nie czuje. Przebiegły jej przez głowę najgorsze podejrzenia. Jest sparaliżowana? Straciła palce u nóg albo rąk? Gdy nieznajomy wniósł ją do domu, przerażenie zacisnęło jej usta. Zamknąwszy drzwi przed zamiecią, ostrożnie położył Lucy na sofie. Najwyraźniej w ogóle się nie przejął, że ociekające wodą ubranie i włosy dziewczyny

zmoczą materiał, którym był pokryty mebel. Pokój oświetlały radosne płomienie z otwartego paleniska. Lucy widziała ciepło, ale go nie czuła. Głośne szczękanie jej zębów współgrało z trzaskaniem ognia. - Za chwilę się rozgrzejesz - powiedział Heath, dokładając drewna. - Ni-ni-nigdy - zdołała wyjąkać, trzęsąc się gwałtownie. Uśmiechnął się lekko, rzucając naręcze kołder na pobliskie krzesło. - Ależ tak. Rozgrzeję cię tak, że za chwilę będziesz prosiła o wachlarz i szklankę mrożonej herbaty. - Ni-nic nie czu-czuję. - Świeże łzy wezbrały jej w oczach. Heath ukląkł koło sofy i odgarniał Lucy z twarzy mokre pasma włosów. - Mówiłem, żebyś nie płakała... panno Lucindo Caldwell. Tak się nazywasz, prawda? Pokiwała głową, wciąż dygocząc. - Widziałem cię, jak pracowałaś w sklepie swojego ojca - ciągnął Heath, ściągając jej z szyi przemoczony kaszmirowy szal. - Ja jestem Heath Rayne... i powinnaś wiedzieć, Lucindo, że od długiego czasu miałem zamiar cię poznać. Nie wybrałbym takich okoliczności, ale nie pozostaje nam nic innego, tylko jak najlepiej je wykorzystać. - Sprawnie rozpiął jej płaszcz. Lucy otworzyła szeroko oczy, jeszcze mocniej szczękając zębami. - Lucindo, zwinęłaś się jak mały wąż. Musisz mi pomóc. Pozwól, że odwrócę cię na plecy. - N-nie... - Nie zrobię ci krzywdy, chcę ci pomóc. Spróbuj mi to ułatwić, Lucy, odwróć się. O, właśnie tak... - Sięgnął palcami do baskinki podróżnej sukni i rozpiął guziki. Lucy wzdrygnęła się, pojmując, co Heath robi. Żaden mężczyzna dotąd jej nie rozbierał, ale teraz było to konieczne, a ona nie mogła nic zrobić sama. Z wysiłkiem stłumiła instynktowny odruch, by walczyć ze swoim wybawcą. -Dobrze, że w rzece jest taki słaby nurt - zauważył rzeczowo. - W przeciwnym razie wszystkie te halki... falbanki... szybko by cię pociągnęły. Lucy zamknęła powieki, dopiero gdy Heath wytarł jej oczy rogiem kołdry, uświadomiła sobie, że łzy wciąż spływają jej na policzki. Zręcznie zdjął jej suknię z modną turniurą i krynoliną, a także wszystkie halki. Kilka guzików odpadło i Heath zaklął pod nosem, kiedy potoczyły się po podłodze. Namokniętych tasiemek gorsetu nie można było rozwiązać, krzywiąc się, wyciągnął z kieszeni nóż myśliwski i przeciął je. Lucy jęknęła cicho, gdy fiszbiny przestały ją ściskać, powodując ból w żebrach. Heath przerwał na sekundę, a potem wsunął palce pod halkę. Lucy jeszcze bardziej zesztywniała, choć wydawało się to nieprawdopodobieństwem. To jakiś senny koszmar. Nie potrafiła inaczej wyjaśnić tego, co jej się przydarzyło. - Przepraszam - szepnął, zdejmując z niej cieniutką halkę i pantalony. Wydawało jej się, że słyszy ciche westchnienie, ale to mógł być szelest kołder, którymi ciasno otulił ją całą, tak że tylko głowa wystawała. Przenikający ją do kości ziąb sprawił, że jęknęła rozpaczliwie, prostując nogi i ręce. Heath bez trudu wziął ją na ręce i usiadł w fotelu przy ogniu, mocno tuląc do siebie Lucy. Nawet przez kołdry czuła, że jego ramiona są twarde jak skała. - Daniel. Chcę do Daniela. - Po jej policzkach potoczyły się lodowate łzy. Zapomniała, że on nie wie, kim jest Daniel. - Pomogę ci. - Wielka, ciepła dłoń odgarnęła jej z czoła splątane włosy, a potem kojąco i delikatnie pogładziła po szczypiących policzkach. - Bo-bolą mnie nogi. W kolanach czuję... - Wiem, ja też kiedyś to przeżyłem. - Na pewno nie... - Do diabła, mówię, że przeżyłem to samo. - Uśmiechnął się do niej. -i wyszedłem z tego, jak ci teraz opowiadam, więc dla ciebie też jest nadzieja.

- Kiedy? - W sześćdziesiątym czwartym podczas oblężenia Richmond. Kryłem się przed obstrzałem i wylądowałem w lodowatym stawie. Piekło nie jest gorące, skarbie, tylko bardzo, bardzo zimne. - Walczyłeś... z nami. Gdy uniosła powieki, przekonała się, że Heath z uwagą jej się przygląda, w jego niezwykłe błękitnych oczach malowała się litość i coś, czego nie potrafiła odczytać. - Tak, jestem z Wirginii. - Dlaczego jesteś... tutaj? Nie odpowiedział, tylko spojrzał w ogień, zamykając rozdygotaną Lucy w jeszcze mocniejszym uścisku. Pomyślała, że gdyby nie ta straszna sytuacja, pewnie umarłaby zszokowana. Nigdy dotąd żaden Południowiec jej nie dotykał, a tym bardziej nie trzymał w objęciach. Nieważne jednak, skąd pochodził jej wybawca, czuła się tak bezpiecznie w jego silnych ramionach, zapewniających ochronę przed zimnem. - Lepiej? - zapytał wreszcie. - Nie. Jestem przemarznięta od środka... do szpiku kości. Przesunął ją nieznacznie i sięgnął do kieszeni, skąd wyjął poobijaną srebrną piersiówkę, która połyskiwała w ogniu. - To ci pomoże. Odkręcił butelkę, a Lucy poczuła intensywny zapach mocnego alkoholu. - Słyszałaś o zabijaniu z pięciu metrów? - Nie mogę! - Z przerażenia szeroko otworzyła oczy. Od dzieciństwa wpajano jej surową zasadę, że alkohol to zło, które prowadzi do wszelkiego rodzaju niemoralnego zachowania, zwłaszcza u kobiet. Ojciec i proboszcz kościoła First Parish, wielebny Grindall Reynolds, zawsze to powtarzali. - Rozgrzeje cię od środka, Lucy. Otwórz usta. - Nie! - Uciekłaby, gdyby kołdry nie krępowały jej ruchów. Heath bez trudu wsunął szyjkę butelki między jej wargi i przechylił, a wtedy usta Lucy wypełniły się ohydną whisky. Przełknęła, omal się nie zadławiwszy, jeszcze raz przełknęła i poczuła, jak żołądek pali ją żywym ogniem. Heath cofnął butelkę. Lucy kaszląc, posłała mu wściekłe spojrzenie i z trudem usiłowała odzyskać oddech. Gdy jej się to udało, otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale znowu wepchnął jej flaszkę między wargi. Tym razem alkohol spłynął jej do gardła z większą łatwością, wypiła, bo nie miała innego wyjścia, Heath przytrzymywał jej głowę w zagięciu ramienia. Wzdychając z konsternacją, odwróciła twarz, gdy tylko zabrał butelkę. Nigdy dotąd nikt nie potraktował jej z równą arogancją. Powie o wszystkim ojcu, gdy tylko wróci do domu. Heath zapewne musiał odgadnąć, co jej chodziło po głowie, bo nagle się uśmiechnął. Zobaczył krople whisky na jej policzku i wytarł je palcem. - Wstydź się, skarbie... żeby tak się krzywić na dobry południowy alkohol. Jest o wiele lepszy niż to, co tutaj piją... - Przestań - powiedziała, uciekając przed jego dłonią. Zdumiała się, że jej potępienie nie zbiło go z tropu, tylko spowodowało, że cicho się roześmiał. - Możesz się nie martwić, nie zamierzam wykorzystać twojej bezradności, chociaż jesteś śliczna jak obrazek. - Nieprawda - sprzeciwiła się bełkotliwie. - Wyglądam jak coś... co wyciągnąłeś z rzeki... dokładnie tak... - Jesteś najpiękniejszą dziewczyną, jaką trzymałem w ramionach. Widzę, że mi nie wierzysz. Nie

potrafisz się zmusić, żeby mi uwierzyć? - Jesteś Południowcem - odparła niewyraźnie Lucy. W głowie jej się kręciło od whisky, która paliła ją od środka. - Przed wojną byłem unionistą - rzucił ugodowym tonem. - Jestem pewien, że to dodaje mi atrakcyjności, nieprawdaż? - Nie. Uśmiechnął się, widząc, jak kolory wracają na jej policzki. - Jesteś śliczna - powiedział chrapliwie. - Biedna mała Jankeska. Była równocześnie zirytowana i zafascynowana tym, jak z nią rozmawiał, jakby trzeba ją było pocieszać i chwalić. Nigdy dotąd żaden mężczyzna tak otwarcie nie traktował jej niczym dziecko, nawet Daniel. Lucy zamknęła oczy przed migotliwym światłem z pieca i westchnęła ze znużeniem. Tępy ból był teraz do zniesienia i z każdą chwilą łagodniał. - Odwieź mnie do domu - szepnęła, opierając się o niego. - Śpij, skarbie. Zaopiekuję się tobą. Lucy zapadła w niespokojny sen, przed jej oczami przesuwały się chaotyczne obrazy: wspomnienia, jak dorastała, mając obok siebie Daniela, jak ich niechęć zmieniła się w przyjaźń, a przyjaźń ustąpiła miejsca uczuciu o wiele głębszemu. Potem Daniel wyruszył na wojnę, elegancki i schludny w mundurze barwy indygo z czerwonym szamerunkiem, jego brązowe oczy błyszczały w pięknej twarzy podzielonej gładkim wąsem w kształcie półksiężyca. Daniel - jej ukochany, ale nie kochanek. Wspominała dzień, gdy Daniel wrócił do domu po kapitulacji Południa. Ogarnięta radością dostrzegła jednak, że wygląda na znużonego i o wiele starszego, oczy miał mroczne, teraz już nie błyszczały. - Daniel! - wykrzyknęła, gdy wysiadł z wagonu. Kochała go od dawna z podziwem dziecka, ale teraz miała siedemnaście lat, pragnęła dać mu ciepło i namiętność kobiety. A chociaż czekali na niego wszyscy krewni i przyjaciele, do niej pierwszej się zwrócił. - Lucy, to naprawdę ty? - zapytał, otwierając ramiona, a wtedy podbiegła do niego z uśmiechem szczęścia. - Dostałeś moje listy? Czytałeś je? Czy... - Przeczytałem każdy z nich. - Pochylił się i ją ucałował. - Wszystkie zachowałem. Pamiętała, jak Daniel jej się oświadczył, jego ciepły i mocny uścisk, delikatny pocałunek. - To nie będzie od razu - powiedział. - Musimy poczekać, aż ustalę swoją pozycję w kompanii kolejowej. - Ale ja chcę ciebie teraz... - Pragnę, żebyś miała wszystko. Poczekaj na mnie, Lucy. Przyrzeknij, że nie stracę cię dla innego. - Zawsze będę na ciebie czekała - odparła ze łzami w oczach. - Nigdy mnie nie utracisz... Będę twoja tak długo, jak długo będziesz chciał... tak długo, jak długo będziesz mnie kochał. Trzy lata, trzy wypełnione frustracją lata oczekiwania. Daniel nie był jeszcze gotowy na ożenek i nic nie wskazywało, że w najbliższej przyszłości coś się zmieni. Tymczasem Lucy była gotowa dać mu wszystko, czego by zażądał, wszystko, co miała mu do zaoferowania, ale nigdy się nie kochali. Daniel, dżentelmen w każdym calu, nie wziąłby jej przed nocą poślubną. Był człowiekiem honoru i honor miał nad nim większą władzę niż pożądanie. Niespokojna i targana wątpliwościami Lucy przywierała do niego, błagając: - Danielu... powiedz, że mnie kochasz. Zostań ze mną dzisiaj w nocy... zostań. Obsypywał ciepłymi, czułymi pocałunkami jej czoło, przyciskał usta do jej skroni, pieścił policzki i delikatną skórę pod oczami. Lucy wzdychała, uspokojona ciepłem jego warg. - Cii - szeptał, ujmując w dłonie jej twarz i przyciągając ją do siebie. - Idź spać... idź spać.... Turkusowe oczy Heatha wolno wędrowały po uśpionej dziewczynie. Oto ściskał w ramionach Lucindę Caldwell. Pokręcił głową ze zdumieniem. Zrządzeniem losu wszystkie jego przemyślne plany okazały się

zbędne. Kto by przypuścił, że Lucy tak łatwo wpadnie mu w ręce? Tulił jej bezradne ciało, trzymał ją w objęciach. Pasowało idealnie. Drobne, cudownie małe i zaskakująco bujne. Wcześniej się zastanawiał, jak będą wyglądały z tak bliska jej brwi, skóra, długie rzęsy. Teraz odpowiedź miał przed sobą i jego ciekawość została z naddatkiem zaspokojona. Widywał wcześniej Lucy, dostatecznie często, by wiedzieć, że ma wesoły i pełen wdzięku uśmiech, że przemierza ulicę energicznym krokiem. Teraz znał szczegóły, których, jak podejrzewał, nikt dotąd nie poznał: łagodne linie jej ciała, gładkość bladej cery, znamię na lewej piersi. Wyglądała tak nieprawdopodobnie młodo, jej policzki nosiły ślady łez i były gładkie jak u niemowlęcia, a usta wabiły, choć może wydawały się zbyt szerokie i pełne. Brwi miała ciemne i skośne. Kombinacja tych zdecydowanych rysów i okrągłej twarzy nadawała jej wyraz zdeterminowanego dziecka. Im dłużej Heath jej się przyglądał, tym bardziej go fascynowała. Czy jakikolwiek mężczyzna zdołałby się oprzeć tej kruchości, słodyczy, tym kontrastom? Lucy odwróciła się i jęknęła, bo strasznie bolała ją głowa. Odważyła się uchylić powieki i zerknęła w stronę okna. Przez szczelinę w zasłonach przedzierało się dzienne światło, zdradzając, że jest już poranek. - Ojcze? - spytała zduszonym głosem, świadoma, że ktoś wchodzi do pokoju. - Czy ja... - Słowa zamarły jej na ustach, kiedy się zorientowała, że to nie jej ojciec, i przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Zbladła jak ściana. - Och! Pan jest... - Heath Rayne - odezwał się mężczyzna, wchodząc w smugę światła. Lucy natychmiast naciągnęła kołdrę pod brodę i do tego stopnia wyglądała jak karykatura oburzonej dziewicy, że kąciki ust Heatha drgnęły. - Nie mów, że mi nie ufasz, Lucindo. Za to, że wczoraj w nocy okazałem godną pochwały wstrzemięźliwość, zasłużyłem na medal, nie na podejrzenia. - Zanim zdążyła się poruszyć albo zaprotestować, położył na jej czole dłoń, niemal całkiem je zakrywając. Sprawdzał temperaturę i nim cofnął rękę, przesunął kciukiem po pulsującej żyłce na skroni dziewczyny. Nie podobał jej się sposób, w jaki ją dotykał, jakby była jego własnością. - Gorączka. Nic dziwnego, zważywszy na wczorajsze wydarzenia. - Ułożył wygodnie swoje długie ciało w stojącym obok fotelu. Minęło kilka minut, zanim Lucy zdołała pozbierać rozbiegane myśli. - Wyciągnąłeś mnie z rzeki... - To prawda. - Ja... nawet ci nie podziękowałam. - Wydobycie takiego drobiazgu jak ty nie sprawiło mi wielkiego kłopotu. - Ale ty jesteś z Południa, a ja... Spojrzał na nią z udanym przerażeniem. - Więc myślisz, że Południowiec nie wyciągnie ręki do człowieka w potrzebie, jeśli to Jankes? - No cóż... - Nie odpowiadaj - odparł ze smutnym uśmiechem. - Jedno ci powiem, Lucindo. Nawet zdegenerowany wróg Unii widzi jasno, że jesteś zbyt cenna, by stać się pokarmem dla kilku żałosnych małych okoni i bassów. Miała rozsądne powody przypuszczać, że z niej kpił, ale nie wiedziała, jak zareagować. Niepokojące było, że obcy mężczyzna traktuje ją z taką poufałością i swobodą, jakby dobrze ją znał. Nieważne, co dla niej zrobił ani jak bardzo wstrzemięźliwy okazał się wczoraj, czuła się w jego towarzystwie skrępowana. - Chciałabym wrócić do domu - powiedziała niepewnie. - Wiem, na nieszczęście jednak, Lucindo, masz gorączkę i równie dobrze mógłbym wrzucić cię z powrotem do rzeki, jak wypuścić z domu. Poza tym żadne z nas nie może na razie wyjść, bo wciąż pada

śnieg. Jedna z waszych sławnych północnych zamieci wybrała się do nas z dłuższą wizytą. - Och, nie! Nie mogę tu zostać. Nie mogę! - Czy ktoś będzie cię szukał? Na przykład ojciec? - Nie, myśli, że jestem u wujostwa w Connecticut. Nie wie, że postanowiłam wrócić dwa dni wcześniej. Wsiadłam do pociągu, a potem ruszyłam pieszo ze stacji... - i na środku rzeki wpadłaś do wody. Skarbie, czy nie masz nikogo, kto się tobą opiekuje? - Mam ojca i narzeczonego, Daniela Colliera. Żadnemu by się nie spodobało, gdyby usłyszeli, jak mnie nazywasz... - Ale to do ciebie pasuje, skarbie. - Wymówił z naciskiem ostatnie słowo, jakby chciał zirytować Lucy, a w jego niebieskich oczach zamigotały ogniki, gdy posłał jej leniwy uśmiech. - Podejrzewam, że nie byliby też zadowoleni, wiedząc, że byłaś w moim łóżku. - Nie mogą o niczym się dowiedzieć. Muszę iść, przecież chyba jest jakiś sposób. - Naprawdę myślisz, że uda ci się zachować w tajemnicy wczorajszy wypadek? - Muszę. Będę miała straszne kłopoty, jeśli ojciec... i Daniel... Daniel strasznie cię pobije! - I uważasz, że mnie pokona? - zapytał z namysłem Heath. Raczej w to wątpiła, choć przecież nie mogła się przyznać. - Wiem, że tak. Na wojnie był bohaterem i strzelcem wyborowym, ma szafę pełną medali. - Och. - Heath chwilę się zastanawiał. - Cóż, w takim razie postaramy się zachować to w tajemnicy. - Ty wcale nie przejmujesz się moją reputacją, tylko boisz się o własną skórę! - Obawiam się, że masz rację. Przez ostatnie kilka lat dokładałem wszelkich starań, by zachować ją w jednym kawałku. - Podniósł ręce i spojrzał na nie z roztargnieniem, a potem uśmiechnął się do niej półgębkiem. Z wahaniem odwzajemniła uśmiech, po raz pierwszy uważnie przyglądając się swojemu wybawcy. Jakże się różnił od mężczyzn, których znała. Wydawał się przystojny, ale inaczej, miał w sobie coś przyziemnego i dzikiego, chociaż jego ubranie było doskonale skrojone i wyraźnie kosztowne. Należał do najpotężniejszych mężczyzn, jakich w życiu spotkała. Pod białą koszulą rysowały się mocne bary, szare spodnie bez mankietów i zmarszczek gładko układały się na szczupłej talii i mocnych udach. Rumieniąc się w poczuciu winy, Lucy przemknęła wzrokiem po jego nogach, szerokiej piersi i ramionach. Gdy spojrzała mu w twarz, ku swemu przerażeniu zobaczyła uśmiech, który jasno wskazywał, iż Heath wie, że przyglądała mu się tak, jak żadna dobrze wychowana młoda panna nie powinna. A w każdym razie nie powinna patrzeć nań tak otwarcie. Jego niebieskie oczy na tle opalonej twarzy przybrały teraz odcień turkusowy, skroń przecinała cienka blizna sięgająca niemal kącika oka i znikająca w zmarszczkach, kiedy się uśmiechał. Ta blizna była zawadiacka, dodawała charakteru jego przystojnej twarzy. Lucy odwróciła głowę i przesunęła się po materacu z gęsiego puchu, pragnąc wygodnie się ułożyć. Heath wstał i pochylił się nad nią, sięgając po poduszkę zostawioną na drugiej połowie łóżka. - Pozwól, podłożę ci pod plecy... - Nie, sama mogę... - Nie chcę, żebyś nawet palcem ruszyła, słyszysz? Wsunął rękę pod plecy dziewczyny i podniósł ją nieznacznie, by podłożyć poduszkę. Przez kilka sekund Lucy świadoma była jego siły i śmiesznej łatwości, z jaką ją trzymał. Do jego skóry i ubrania przylgnął miły zapach, aromat czystości, zdrowia i witalności. Lucy nigdy dotąd nie czuła od nikogo tak atrakcyjnego zapachu. Oczywiście, jak zaraz lojalnie się poprawiła, Heath nie pachniał tak dobrze jak Daniel, który używał eleganckiej wody kolońskiej sprowadzanej z samego Nowego Jorku. Kiedy Heath ułożył ją i wrócił na fotel, Lucy nagle uświadomiła sobie, co go tak różni od mężczyzn z

Północy: był gładko ogolony, a ona przywykła do bokobrodów, bród i wąsów. Cienkie wąsy w kształcie półksiężyca jak u Daniela, proste, z nawoskowanymi, zakręconymi końcami, wygięte jak podkowa albo starannie przystrzyżone nad ustami, jak nosiła większość wojskowych. Ale ten człowiek nie dbał o tego typu wyrafinowane ozdoby. Linia jego szczęki uderzała Lucy swą wyrazistością, podobnie jak kontury jego prostych ust. Przez jedną zdradziecką sekundę zastanawiała się, jak by to było, gdyby pocałował ją mężczyzna bez łaskoczącego zarostu, ale zaraz zganiła się w duchu: Powinnaś się wstydzić, Lucy Caldwell! - Coś szczególnie przypadło ci do gustu? - zapytał Heath. Nagle przestała się go bać. - Z tego co widzę, wyglądasz jak pospolity przerośnięty Południowiec. - My na Południu wyrastamy wyżsi. Wasi mizerni ludzie za dużo czasu spędzają w domach i Bóg wie, że nie odżywiacie się dobrze... - Wręcz przeciwnie! - O ile ryby i chowder można nazwać dobrym jedzeniem. W Wirginii mamy talerz zapełniony prawdziwym jedzeniem, a nie upstrzony kolorowym kleikiem, który nazywacie posiłkiem. Troszkę tu, troszkę tam... człowiek mógłby to jeść cały dzień i się nie najeść. - Od jak dawna tu jesteś? - Prawie rok. - Nie wyglądasz, jakbyś strasznie ucierpiał na naszej kuchni, nawet jeśli niezbyt często serwujemy ciasto brzoskwiniowe albo pieczonego kurczaka... - Pieczony kurczak - powtórzył tęsknie. - Albo dobra wędzona szynka. Fasola z bekonem... pochrzyny z masłem... Lucy nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Heath miał naturalny wdzięk, któremu trudno było się oprzeć. Nagle zapragnęła ugotować mu solidny obiad: peklowaną wołowinę z kapustą, chleb z dodatkiem melasy, trzymany na parze przez wiele godzin, a na deser szarlotka. Udowodniłaby mu, że północna kuchnia może być tak samo dobra jak to, co się jada na Południu. - Dlaczego przeprowadziłeś się do Concord? - zapytała. Błysk w jego oczach gwałtownie zgasł. - To zupełnie bez sensu. Teraz, gdy wojna się skończyła i rozpoczęła się Rekonstrukcja... - Rekonstrukcja. Tak jak prawie wszyscy tutaj nie masz pojęcia, na czym to polega. - Owszem, mam. Chodzi o to, by pomóc Południu dźwignąć się na nogi... - i wręczyć nam nadłamane kule. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ludzie na Północy oczekują, że będziemy wdzięczni, że zabrano nam nasze gazety i prawo do głosowania, odmawiając możliwości wypowiedzenia się w tej sprawie. - Naturalnie musi minąć jakiś czas, żeby Południe się odbudowało - zaprotestowała z godnością Lucy - ale w końcu... - W końcu? Nigdy. - Co przez to rozumiesz? Oczywiście, że tak się stanie. Spojrzał na nią z niepokojącym skupieniem, po czym cicho zacytował: -.....jakże się zmieniłaś, twoja słodka, uśmiechnięta ciepła twarz zmieniła wyraz. Ale te czasy minęły... Żołnierze nie pozostawili ci wiele prócz przeszłości i samotności". Wpatrywała się w niego zahipnotyzowana wznoszącym się i opadającym głosem, subtelnymi kadencjami, które z taką delikatnością wpadały jej do ucha. - Nie... nie rozumiem. - Oczywiście, bo jak mogłabyś zrozumieć? - Heath wstał, posyłając jej uśmiech. - Te słowa napisał bardzo znużony korespondent wojenny... z Południa, skoro o tym mowa. Jesteś głodna? - Tak, ale chciałabym, żebyś mi wytłumaczył...

- Robię znośne placuszki z kwaśnym mlekiem. - Dlaczego... - i kawę. - Och, doskonale. Nie będę o nic więcej pytać. - Lubisz zadawać dużo pytań, prawda? - No... jest jeszcze jedna sprawa. - Tak? Słucham? Lucy zawahała się, spuszczając wzrok na czyste, spłowiałe prześcieradło, jej twarz z wolna pokryła się jasno-czerwonym rumieńcem. Dopiero po kilku sekundach głębokiego namysłu zdołała sformułować pytanie. - Ja... muszę... czy jest tu toaleta albo... - Oczywiście. Niestety, nie mam dla ciebie szlafroka. Nie będziesz miała nic przeciwko włożeniu mojej koszuli? - Nie... dziękuję. Na szczęście zrozumiał jej zażenowanie i zachował się rozsądnie. A może po prostu po udrękach pięcioletniej wojny zapomniał, że te funkcje ludzkiego ciała większość osób wprawiają w zakłopotanie? Patrząc, jak Heath podchodzi do komody, Lucy zarumieniła się jeszcze bardziej, uświadomiła sobie bowiem, że pod kołdrą ma na sobie jedynie gorset i pantalony. Musiał ją ubrać w nocy, kiedy mokre rzeczy wyschły. To była niepokojąca myśl, że ten nieznajomy mężczyzna jako jedyny widział ją nagą. Z wyjątkiem doktora Millera, który przed dwudziestu laty pomógł jej przyjść na świat. Przez głowę Lucy przebiegały najróżniejsze myśli, w dodatku z rodzaju tych, które natychmiast powinna od siebie odpędzić, ale nie mogła nic poradzić na to, że zastanawiała się, co Heath o niej pomyślał. W przeciwieństwie do modnego ideału urody miała czarne włosy i była drobną dziewczyną o ostrym języczku, która częściej biegała, niż chodziła. Odkąd skończyła szesnaście lat, jej figura się zaokrągliła, przez co Lucy wydawała się niższa. Przez lata pragnęła być wysoka, szczupła i elegancka, choć często jej mówiono, że miło na nią patrzeć. Czy Heath Rayne też tak uważa? Teraz obojętnie położył jej na kolanach miękką białą koszulę i wełniane skarpety, po czym odwrócił się plecami. Ponieważ najwyraźniej nie zamierzał wyjść, Lucy zaczerwieniła się jeszcze bardziej i z rekordową szybkością włożyła koszulę. Kiedy wsunęła ręce w miękkie rękawy, odkryła, że materiał pachnie tak samo jak Heath, świeżością i czystością. Koszula była o wiele za obszerna, Lucy musiała kilka razy podwinąć rękawy, a dół sięgał jej do kolan. Krzywiąc się, bo całe ciało miała obolałe, wysunęła nogi spod kołdry, żeby wciągnąć skarpety, także za duże. Zaryzykowała zerknięcie na Heatha i zobaczyła, że odwrócił się trochę, tak by móc ją widzieć kącikiem oka. Natychmiast jednak przeniósł wzrok na ścianę i lekko wzruszył ramionami. Powinna straszliwie się obrazić za to podglądanie, powinna się go bać i nie ufać mu ani za grosz. Dziwne, ale intuicja podpowiadała jej, że nie ma takiej potrzeby. - Panie Rayne - odezwała się szorstko - nie zachowuje się pan jak dżentelmen. - Panno Caldwell - odparł przez ramię. - Dawno, dawno temu miałem nadzieję, że zostanę dżentelmenem. Wychowano mnie na dżentelmena. Niestety, wypadki kilku ostatnich lat zmusiły mnie do dokonania wyboru: albo zostanę dżentelmenem, albo zachowam życie. Wojna to najlepszy sposób, by pozbyć się dżentelmenów. Tylko niewielu zdołało przetrwać. A z drugiej strony łajdacy... - Och, zamilcz! - wykrzyknęła, wpatrując się w niego z mieszaniną konsternacji i przerażenia. Zadawała sobie pytanie, czy mówi szczerze. - Są rzeczy, z których nie powinno się żartować. - Zgadzam się, aczkolwiek nie uważam, by należała do nich wojna. A może jesteś zdania, że powinno się ją zapamiętać jako słuszne przedsięwzięcie? Jeśli tak, to jest was wielu. Strona zwycięska zawsze z

czułością wspomina wojnę i zręcznie ją usprawiedliwia. Lucy nie miała pojęcia, co o tym myśleć. Czujnie podążyła za Heathem do łazienki na piętrze, uważając, by nawet przypadkiem go nie dotknąć. Owalna wanna z cynkowanego żelaza lśniła czystością, a w kącie, niczym wierny strażnik, stała muszla klozetowa. Jakże zmyślnie urządzone i nowoczesne było to niewielkie pomieszczenie! - Chciałabym wziąć kąpiel - oznajmiła Lucy, patrząc na krany z brązu, które połyskiwały zapraszająco. - Nie, dopóki masz gorączkę. - W domu jest ciepło, a ja się czuję... - Po pięciu minutach będziesz słaba jak niemowlę i bardzo wątpię, czy chciałabyś, żebym tu wpadł i ratował cię przed utonięciem, chociaż ja z całą pewnością nie miałbym nic przeciwko temu. - Nie wezmę kąpieli - poinformowała go Lucy krótko, zamykając mu drzwi przed nosem. Cóż za bezwstydnik z niego! Te kpiny to czysta nieprzyzwoitość, jeszcze bardziej naganna niż fakt, że wczoraj w nocy ją rozebrał. W końcu zrobił to, by uchronić Lucy przed zapaleniem płuc, ale teraz żartował z niej sobie tylko dlatego... że to drań! Załatwiwszy najpilniejsze potrzeby, ochlapała twarz wodą i przygładziła długie, splątane włosy. Dość szybko przekonała się, że Heath miał rację - rzeczywiście była osłabiona. Kiedy otworzyła drzwi, momentalnie pojawił się w korytarzu. Błyszczące niebieskie oczy zmierzyły ją od stóp do głów, nie pomijając ani zgrabnych nóg w pozwijanych skarpetach, ani koronek zdobiących pantalony, ani śmiesznie zbyt długiej koszuli. - Proszę, nie patrz tak na mnie - mruknęła. - Wiem, że wyglądam okropnie. - Zanim cię poznałem, słyszałem, że jesteś najśliczniejszą dziewczyną w mieście. Nie miałem pojęcia, że okażesz się jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu widziałem. Lucy z zakłopotaniem spuściła wzrok, niezadowolona z tego jawnego pochlebstwa. - Jesteś okropnym kłamcą. Taka uwaga zmroziłaby Daniela, sprawiła, że popadłby w lodowate milczenie. Heath Rayne tylko się uśmiechnął. - Owszem, bywa, że niekiedy naciągam prawdę, ale nie robię tego, gdy chodzi o ciebie. Podążył za nią do sypialni, leniwie stawiając długie kroki. Lucy czuła jego wzrok na swoich plecach, co sprawiło, że starała się pośpieszyć. - Teraz zamierzam spać - zaczęła, ale jej przerwał: - Najpierw coś zjesz. - Nie jestem głodna. - Koło łóżka są książki, które możesz przejrzeć, kiedy będę przygotowywał śniadanie. Nie przyjmował żadnego sprzeciwu. Lucy z rezygnacją położyła się, splotła dłonie na brzuchu i wpatrywała się w Heatha okrągłymi orzechowymi oczami, kiedy otulał ją kołdrą. - Dziękuję, ale naprawdę nie ma potrzeby, żebyś... - Pod pewnymi względami przypominasz mi kobiety, które znalem w Wirginii. - Wygładził kołdrę i na chwilę znieruchomiał. W jego turkusowych oczach błyszczało rozbawienie. - Słodkie. Może trochę rozpieszczone... i niebywale dobrze wychowane. Naprawdę jesteś taka sztywna i zasadnicza, jaką udajesz, Lucy? Próbowała znaleźć jakąś ripostę na to skandaliczne pytanie. Na próżno, więc tylko obrzuciła go miażdżącym spojrzeniem. Zachichotał i wyszedł z pokoju, nic sobie nie robiąc z jej pogardy. Gorączka minęła po przespanym dniu, ale Heath nadal nie pozwolił Lucy wyjść z łóżka. Na kolację przyniósł jej zupę i chleb. Podczas gdy jadła, siedział w fotelu, wyciągnąwszy przed siebie muskularne nogi, przyglądał się uważnie butom z okrągłymi noskami.

- Mówiłaś, że przyjechałaś dwa dni wcześniej? - Tak - odparła Lucy pomiędzy kolejnymi łyżkami wyśmienitego rosołu. - Ale ojciec o tym nie wie, więc będzie się mnie spodziewał dopiero pojutrze. - Doskonale. Pociąg i tak wcześniej nie przyjedzie. Odwiozę cię do domu, powiemy, że spotkałem cię po drodze, kiedy szłaś do domu. A co z twoim bagażem? - Zgubiłam go, gdy wpadłam do wody. Wymyślę jakąś historyjkę, że zostawiłam walizkę w pociągu. - Westchnęła przygnębiona. - Teraz leży na dnie rzeki. - Nie martw się tak, skarbie. Dlaczego nie uczą tutejszych kobiet, by częściej się uśmiechały? - Wychowano nas w gospodarności. - Lucy wybuchnęła śmiechem, w jej oczach zapaliły się iskierki. - Nie marnujemy naszych uśmiechów na byle co. - Albo dla byle kogo - dodał Heath, przypatrując jej się intensywnie. Wydawał się zafascynowany widokiem Lucy w swoim łóżku, ona tymczasem wróciła do jedzenia. - A dlaczego postanowiłaś wrócić wcześniej? Lucy spojrzała na niego, usta miała pełne jedzenia. W ułamku sekundy jego nastrój uległ zmianie. Ton, którym zadał pytanie, był swobodny, czego nie dało się powiedzieć o jego pełnych ciekawości oczach, i ta obserwacja sprawiła, że poczuła, jak coś ściska ją w gardle. Heath mógł na kilka różnych sposobów utrudnić jej tę sprawę. Miała tylko nadzieję, że nie należy do mężczyzn, którzy wykorzystują sytuację. - Zamierzałam kogoś przeprosić - odparła krótko. - Daniela Colliera? - Tak. Pokłóciłam się z nim, a potem wyjechałam do krewnych w Connecticut i nawet się z nim nie pogodziłam. - Jakie to dziwne, przez wiele dni bez końca rozmyślała o Danielu, a teraz na godzinę lub dwie zupełnie o nim zapomniała. - Musiałam mu powiedzieć, że go przepraszam za tę kłótnię, i chciałam to zrobić jak najszybciej. - Do kłótni trzeba dwojga. Dlaczego nie poczekasz, aż on cię przeprosi? - Och, ale powinnam to zrobić pierwsza, bo zawsze zaczynam sprzeczkę. Odkąd byliśmy dziećmi. - No tak, tego się należało domyślać - odparł Heath z uśmiechem. - Ha, podejrzewam, że raz-dwa wybaczy ci wszystko, jeśli zrobisz właściwy użytek z tych swoich wielkich oczu. - Zwykle to trwa parę dni - odparła ponuro Lucy. - On jest bardzo poważny, zwraca uwagę na tak wiele spraw. Ale kiedy porozmawiamy i powiem mu, że jest mi przykro, dojdziemy do porozumienia. Będę wiedziała, że mi wybaczył, kiedy weźmie mnie za rękę, a za dzień, dwa o wszystkim zapomni. - Weźmie cię za rękę? - powtórzył ze zdumieniem Heath. - To przecież nie warto się kłócić, jeśli tak ma wyglądać pogodzenie się. A o co właściwie się pokłóciliście? - To nie twoja sprawa - oznajmiła Lucy, urażona tą krytyką jej relacji z Danielem. - Gdybyś go poznał, zrozumiałbyś, że to człowiek honoru. Jest spokojny i troskliwy, a to oznacza, że jego uczucia są głębsze niż tych, co głośno się nimi chełpią! - Tak, tak, wiem, cicha woda brzegi rwie. Powiedz mi, planujecie ślub w najbliższej przyszłości? - O tak. Jeszcze nie ustaliliśmy daty, ale jesteśmy zaręczeni od trzech lat i oboje się zgadzamy, że czas na... - Od trzech lat? Jesteście zaręczeni od końca wojny? - Nie musisz powtarzać wszystkiego, co mówię! - Niewiarygodne - mruknął Heath. - Powiem jedno, wy, ludzie z Północy, rzeczywiście jesteście inną rasą. Nie wiem, co gorsze: to, że on tak długo czeka, czy to, że ty się na to zgadzasz. - Czekaliśmy, aż Daniel będzie miał dość pieniędzy, żeby kupić ładny dom i utrzymać rodzinę. On myśli o naszej przyszłości. Pragnie ofiarować mi wszystko, co najlepsze. - A nie boi się, że pojawi się ktoś inny i sprzątnie mu cię sprzed nosa?

- Nikomu to się nie uda. - W głosie Lucy dźwięczała szczerość. - Nie chcę nikogo oprócz Daniela. - Nie wątpię, że oboje w to wierzycie, ale szanse są marne, skoro ciągniecie to przez trzy... - Skończyłam zupę - przerwała ostro Lucy, podając mu tacę. - Możesz ją zabrać. Heath zamknął usta i wziął tacę, choć w jego oczach dostrzegła iskierki tłumionego śmiechu. W progu spojrzał na nią jeszcze i mrugnął znacząco, a Lucy ze smutkiem uświadomiła sobie, że ten człowiek świetnie się bawi jej kosztem, kpi z niej i wyśmiewa jej upartą dumę. Nazajutrz Lucy wyjrzała przez okno i ku swojej wielkiej uldze przekonała się, że dzień jest bezchmurny i słoneczny. - Dzień dobry. Odwróciła się i uśmiechnęła do Heatha. Stał oparty o drzwi, wodząc wzrokiem po jej ciele. Gdy dotarł do szczupłych kostek i bosych stóp, posłał jej mroczne, zirytowane spojrzenie, a Lucy odkryła, że nawet w gniewie jest przystojny. - Dzień dobry - odparła. - Do stu diabłów, co ty wyprawiasz, dlaczego biegasz boso po pokoju? Czmychnęła do łóżka, poszukała skarpet i śpiesznie je wciągnęła. - Nie ma potrzeby używać takiego języka. - Chcesz się rozchorować? Uśmiechnęła się słodko, lekceważąc jego rozdrażnienie. - Na pewno się nie rozchoruję. Jestem całkowicie zdrowa i jutro wracam do domu. Wyglądałam tylko przez okno. - A więc dlatego jesteś taka szczęśliwa. Nie możesz się doczekać, kiedy wreszcie przeprosisz swojego narzeczonego. Jak smakuje upokorzenie, Lucindo, jest słodkie czy cierpkie? - Wielki kawałek wcale by ci nie zaszkodził. Heath z ociąganiem odwzajemnił jej uśmiech. - Pewnie nie. - A mnie wcale by nie zaszkodziła długa, miła kąpiel - dodała Lucy z nadzieją. - Pewnie w tej sprawie też masz rację. - Wyjął świeżą koszulę i podał Lucy, przesadnie uważając, by nie dotknąć jej palców. - Tylko pomyśl - powiedziała wesoło. - Jutro w nocy nie będziesz musiał spać w salonie. Odzyskasz wreszcie swoje łóżko. - Wcale mi nie przeszkadza, że śpisz w mojej sypialni. Posłała mu karcące spojrzenie, po czym odwróciła się plecami do jego niewinnego uśmiechu i wyszła z pokoju. Heath ruszył na dół i dołożył drew do ognia, pilnując, by w pokojach było naprawdę ciepło, podczas gdy Lucy rozkoszowała się kąpielą i myła włosy. Kiedy wróciła do salonu, zaróżowiona i wilgotna, nie poświęcił jej nawet przelotnego spojrzenia, tylko od razu posadził ją w fotelu przed kominkiem i okrył kołdrami. Pokój wypełniony był światłem i czuło się w nim dziwną atmosferę bliskości. Lucy rozdzieliła splątane pasma włosów palcami, potem uczesała je grzebieniem, a Heath pochylał się nad stosem zniszczonych gazet. Lucy nie dostrzegła, jak często rzucał jej ukradkowe spojrzenia. Przyglądał się jej dyskretnie, zachwycony jej pięknymi włosami i delikatną cerą połyskującą w słońcu. Chociaż znał wiele kobiet, żadna nie była tak słodka, tak bezbronna, tak ufna jak Lucy Caldwell. Odznaczała się dziwną kombinacją słodyczy i silnego ducha, a także niewinności, która równocześnie pociągała go i odpychała. Jej marzenia pozostały nietknięte. Jego marzenia zaś, a w każdym razie to, co z nich ocalało, leżały rozbite na kawałki, pozostały tylko słowa wydrukowane w starych gazetach, które

zachował. Trzymał je i czasami czytał, by nie zapomnieć. Nigdy nie zapomni lekcji z ostatnich pięciu lat, nigdy nie pozwoli sobie na powtórne popełnienie tego samego błędu. - Co czytasz? - Zaciekawiony głos Lucy wdarł się w jego myśli. - Stary numer „Intelligencera" z Atlanty - odparł od razu. - O oblężeniu miasta. - Ojej, a czemu tak cię to interesuje? Heath uśmiechnął się sucho. - Ze względu na błędy. Weźmy na przykład relację z odwrotu Johnstona spod Chattahoochee. Reporter pisze, że oddziały „wycofały się w prawidłowym szyku". - Pokręcił głową i prychnął. - Ja tam byłem. Służyłem pod Johnstonem. Nie wycofaliśmy się w szyku, uciekaliśmy ile sił w nogach, depcząc jedni po drugich, byle tylko uratować skórę. - Byłeś u Johnstona? A Daniel służył pod Shermanem w tamtej kampanii! - Zapewne stanęliśmy twarzą w twarz. Założę się, że był jednym z tych dra... z żołnierzy, którzy zmiażdżyli nas swoimi manewrami oskrzydlającymi. - Dlaczego czytasz te błędne opisy w gazetach? - Wypatrywanie pomyłek to moje hobby, sprawdzam, jak gazety relacjonowały różne sprawy, jaką miały politykę. Na ogół można się więcej dowiedzieć, obserwując rzeczy zrobione źle niż dobrze. A wszyscy wiedzą, że w czasie wojny prasa narobiła wiele zła, i to po obu stronach. - Usiadł na chodniku przy kominku i podał jej gazetę. - Popatrz na tę stronę - sama retoryka. Retoryka zamiast faktów. Gdybym ja był wydawcą... - Umilkł nagle. - Tak? - ponagliła go Lucy, kiedy milczenie Heatha się przedłużało. - Gdybyś ty kierował gazetą, jak byś postępował? Niewykluczone, że z początku realizowałbyś własne plany, ale pewnie wcześniej czy później musiałbyś się ugiąć przed politykami i pisać pod ich dyktando... - Cóż za cynizm. - W oczach Heatha błysnęło rozbawienie. - Wcale nie. Tak się dzieje tutaj, w Massachussetts. Odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. - Ja bym tak nie postępował, niezależnie od tego, co robiliby inni. Gdybym był szefem gazety, nie zgodziłbym się zostać niczyją marionetką i szedłbym własnym kursem, zamiast słuchać czyichś poleceń. Większość wydawców pozwala, by inni, zwłaszcza politycy, rządzili gazetą. A gazety tutaj są tak samo złe jak wszędzie indziej: zbyt miękkie, zbyt tendencyjne, zbyt... uległe. Mało kto ma na tyle mocny kręgosłup, by nie bać się nastąpić paru osobom na odciski, wydrukować prawdę bez utopienia jej w powodzi wielkich słów, które odbierają ostrość. - Ale czy zawsze drukowałbyś prawdę, gdybyś był wydawcą? Nawet gdyby ci się nie podobała? - Cholera, pewnie, że tak. - Nie sądzę. Może na początku, ale z czasem byłaby to twoja wersja prawdy, tak jak w przypadku wszystkich innych właścicieli gazet. - Ach, ale ja nie jestem taki jak oni - odparł, ubawiony jej ożywieniem. - Nie kłaniałbym się do tego stopnia subskrybentom, żeby szpadla nie nazwać szpadlem. Mam niewiele uprzedzeń... - Oprócz tego, że nienawidzisz Jankesów. - Och, to trochę za mocno powiedziane. Jeśli dobrze się zastanowić, to w sumie nie czuję do nich nienawiści. Wręcz przeciwnie, jest tu kilka osób, do których mógłbym się naprawdę przywiązać. - Zaśmiał się, a Lucy z nagłym zainteresowaniem utkwiła wzrok w płomieniach. - Powiedz mi - zaczęła, wciąż na niego nie patrząc - pracowałeś jako dziennikarz? Bo wygląda mi na to, że tak. - Podczas wojny pisałem relacje do „Registera", a także dla kilku innych gazet. Zwykle zmieniałem gazetę, kiedy wydawcy mieli zbyt ciężką rękę. Nic skuteczniej nie doprowadza dziennikarza do

wściekłości niż sytuacja, kiedy szefowie skracają jego relacje niemal do połowy. - Ale pewnie robili to z uzasadnionych powodów. Heath roześmiał się cicho, kręcąc głową, jakby świat postępował zupełnie irracjonalnie, a każdy, kto próbował znaleźć w nim sens, był głupcem. - Tak. Uważali, że dziennikarz powinien dbać o morale czytelników. Wydawcom nie podobały się moje relacje z bitew, mówili, że zwracam uwagę na błędy, że ton relacji jest zbyt ponury, że nie widzę jasnych stron. Szkopuł w tym, że w środku bitwy jakoś nie umiałem znaleźć powodów do optymizmu, zwłaszcza że byłem po stronie przegrywającej. Kiedy znowu się uśmiechnął, Lucy spojrzała na niego z ciekawością, nie potrafiła bowiem zrozumieć jego rozbawienia. Płomienie z kominka nadały włosom Heatha połyskliwą barwę miedzianego złota, sączyły się przez ciemne rzęsy i rzucały długie cienie na opalone policzki. Wyglądał tak niefrasobliwie i czarująco, jakby nigdy nie poznał trudów wojny. Lucy nie potrafiła pojąć, jak po tych wszystkich koszmarach i rozlewie krwi, których bez wątpienia był świadkiem, mógł traktować te sprawy tak beztrosko - świadczyło to o kompletnym braku serca. Wszyscy wokół niej, mówiący o wojnie, zapalali się, biło od nich rozgoryczenie, podniecenie, duma. Lucy zmarszczyła nieznacznie czoło, postanawiając zmienić temat. - „Register" był wielką gazetą, prawda? Musiałeś często publikować. - Dość często. - Masz jakieś numery ze swoimi artykułami? - Prawdę mówiąc, nie. - To wielka szkoda, chętnie bym przeczytała. Używałeś inicjałów czy... - Pisałem pod pseudonimem Rebeliant. Nie mogłem używać inicjałów, ponieważ czasami prezentowałem niepopularne poglądy. Moi koledzy nie potrafili pojąć tego, że nad polem bitwy nie widziałem aniołów ani powiewających złotych chorągwi, tylko ból, rany i upokorzenia. Nawet kiedy wygrywaliśmy bitwę, nie umiałem dostrzec triumfu w całej tej niedoli... choć z drugiej strony może brakuje mi wyobraźni. Lucy popatrzyła na niego z przejęciem. - Podpisywałeś się Rebeliant, naprawdę? - Nie podoba ci się? - Nie o to chodzi... bo wiesz, jednak czytałam niektóre twoje artykuły. Część tutejszych gazet je przedrukowała. Opisałeś klęskę Atlanty lepiej niż ktokolwiek inny. - Cóż, w gruncie rzeczy kroczyłem środkiem drogi, skoro moje relacje publikowano w jankeskiej gazecie. - Nie traktuj tego z takim lekceważeniem. W kółko czytałam to, co napisał Rebeliant - co ty napisałeś. Uchodźcy, dzieci na ulicach, dezerterzy. Nie żartujesz ze mnie, prawda? Nigdy, przenigdy bym ci nie wybaczyła, gdybyś mnie okłamał. - Nie żartuję z ciebie, Lucy. - Rysy jego twarzy nagle stwardniały. - Po zakończeniu wojny napisałeś książkę, to znaczy napisał ją ktoś, kto używał pseudonimu Rebeliant. - To ja. - Wszyscy ją czytali... cóż, ja jeszcze nie, ale na pewno to zrobię. - Bardzo cię proszę. W ostatnim czasie moje honoraria zmalały. Lucy się nie uśmiechnęła. Siedziała, bez słowa wpatrzona w gazetę, którą trzymała w dłoniach. Artykuł o Atlancie był jednym z jej niewielu wyrazistych wspomnień o tamtych pięciu latach. Concord leżał bardzo daleko od linii frontu i Lucy czuła się odseparowana od wojny, o której przypominały jej przede wszystkim nieobecność Daniela i praca w Towarzystwie Pań Wspomagających

Żołnierzy. A potem reporter imieniem Rebeliant opisał bitwy toczące się w Georgii, ludzi masowo uciekających z Marietty, znużenie i rozpacz oblężonej Atlanty. Jego posępne, pełne przygnębienia słowa sprawiły, że Lucy wreszcie zaczęła rozumieć, jakim koszmarem dla Południowców był widok ich świata rozpadającego się na kawałki. Z trudem mogła uwierzyć, że siedzący przy niej mężczyzna jest owym reporterem. - Wszyscy szukaliśmy twoich następnych artykułów - powiedziała. - Byliśmy przekonani, że jeśli napiszesz o kapitulacji, przedrukują to w naszych gazetach. Ale nic nie znaleźliśmy. - Nie było mnie przy kapitulacji. Zostałem ranny pod Harpeth Creek. Wysłano nas na samobójczą misję. Szlachetny ostatni wysiłek, by zwyciężyć. W tamtym czasie uważaliśmy, że nie mamy wiele do stracenia. Większość regimentu zginęła. - Tak się cieszę, że ty przeżyłeś. - W oczach Lucy pojawiły się łzy, choć usiłowała je powstrzymać. Heath spojrzał na nią, zdziwiony drżeniem jej głosu, a potem pokręcił głową i smętnie się uśmiechnął. - Masz zbyt miękkie serce. - Wiem. Daniel powtarza, że nie powinnam płakać z byle jakiego powodu, ale czasami... - Znowu ten Daniel. Nie sądzę, bym kiedykolwiek tak dobrze poznał i tak serdecznie znielubił jakiegoś człowieka, nie widząc go na oczy. Lucy zaśmiała się krótko, z trudem przełykając ślinę. Jego dłoń przykryła jej dłoń, zamykając ją w ciepłym, silnym uścisku. Chociaż Lucy nie zrobiła nic, by go zachęcić, nie odważyła się nawet spojrzeć na niego, jej serce zaczęło bić szybko i lekko. Ogarnął ją niemal przyjemny niepokój. Powoli odwróciła dłoń tak, by spleść palce z jego palcami. Zalała ją fala dziwnej, nieznanej słodyczy. Przecież nie ma nic złego w trzymaniu się za ręce, broniła się w duchu. A jednak jakimś sposobem odczuwanie tak wielkiej przyjemności z dotknięcia ręki innego mężczyzny wydawało się nielojalnością wobec Daniela. Delikatny uścisk na moment przybrał na sile, a potem Heath cofnął dłoń, pozostawiając Lucy z poczuciem zawodu. - Idę narąbać drewna - powiedział, a ona bez słowa kiwnęła głową, nagle zdezorientowana, bo z jednej strony pragnęła zostać sama, a z drugiej nie chciała pozwolić mu odejść. Rozdział 2 Kąpiel w rzece okazała się większą katastrofą dla sukni podróżnej Lucy niż dla samej dziewczyny. Materiał w niektórych miejscach się skurczył, w innych dziwnie zniekształcił. Na próżno Lucy usiłowała coś zrobić z aksamitnymi warkoczami podtrzymującymi fałdy wierzchniej spódnicy. Kilka razy na nowo zawiązała wstążki z brązowej satyny, ale w żaden sposób nie zdołała zatuszować szkód, jakie wyrządziła woda. Cieszyła się, że peleryna wszystko zakryje, potem postara się dyskretnie wyrzucić suknię. Chociaż ojciec znał sklep w najdrobniejszych szczegółach, z roztargnieniem odnosił się do spraw córki i z pewnością nie zauważy braku jakiegoś stroju. Rankiem pomiędzy Lucy i Heathem panowało pełne namysłu milczenie, milczenie niezwykle zaskakujące, jeśli wziąć pod uwagę, jak łatwo im się wcześniej rozmawiało. Zawiózł ją do wioski małym powozem ciągniętym przez jabłkowitego wałacha. Kiedy zbliżali się do granic Concord, koń jakby zwolnił. - Jesteśmy prawie na miejscu - powiedziała z ociąganiem Lucy, zdając sobie sprawę, że jej dziwna przygoda dobiega końca. Nagle wpadło jej do głowy, że nie omówiła z nim wielu spraw, które przecież należało ustalić. - Heath, poczekaj. Możesz zatrzymać powóz? - Zwrócił na nią oczy, które w świetle dnia połyskiwały chłodem i wydawały się niebiesko-zielone, po czym ściągnął lejce. - Musimy podjąć decyzję - ciągnęła cicho Lucy. - A mianowicie jak się zachowamy wobec siebie, jeśli

spotkamy się w miejscu publicznym. Nie chcę, żebyś traktował mnie jak obcą, nie po tym, co dla mnie zrobiłeś, ale nie mogę okazać, że cię znam! Jego twarz była pusta, cienkiej blizny na skroni nie ukrywały zmarszczki wywołane śmiechem. - Ponieważ jestem rebeliantem? - Nie, oczywiście, że nie. Ponieważ nie zostaliśmy sobie przedstawieni. I w żadnym razie nie mogę z tobą rozmawiać tak jak wczoraj wieczorem. Nigdy więcej. Mam narzeczonego, a ty nie należysz do mężczyzn, z którymi może się przyjaźnić zaręczona kobieta. Nikt tego nie zrozumie, a na pewno nie Daniel. - On na pewno nie - zgodził się Heath i jego cichy głos trochę uspokoił Lucy. Heath to zrozumiał. Uniosła wzrok na jego opaloną twarz i złote włosy. Jakże nie pasował do tutejszego śniegu i lodowatego powietrza. Urodził się, by żyć tam, gdzie świeci słońce i zielenią się pola. Jego leniwe uśmiechy i obcy, melodyjny akcent nigdy nie zostaną tu zaakceptowane. Dlaczego zdecydował się osiedlić tak daleko od domu? - pomyślała. Jakie mógł mieć powody? Lucy nie potrafiła się zmusić, by go o to zapytać. Po raz pierwszy zobaczyła na jego szyi cienką, niemal niedostrzegalną bliznę, która sięgała za kołnierz koszuli. Czy była długa? W jaki sposób powstała? Przypominała ślad na jego skroni. Jakim człowiekiem jest Heath? Wiedziała o nim niewiele, aczkolwiek dość, by dostrzec pokłady doświadczenia i emocje, które krył w sobie, a których nikt nigdy nie będzie w stanie zrozumieć. W przeciwieństwie do Daniela i innych znajomych mężczyzn, raczej ludzi prostych, Heath Rayne wydawał się aż nazbyt skomplikowany, nazbyt... zwodniczy. Była wdzięczna za to, co dla niej zrobił, ale nie łudziła się, że mogliby zostać przyjaciółmi. Nie mieli ze sobą nic wspólnego. Żyli w odrębnych światach. - Nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłeś - oświadczyła z powagą. - Nie jestem w stanie w żaden sposób ci się odwdzięczyć... - Nie zależy mi na twojej dozgonnej wdzięczności - przerwał jej z ironicznym uśmiechem. - Nie bądź taka smutna, skarbie. My wcale się nie żegnamy. - Ależ tak. To właśnie próbuję ci powiedzieć. - Ach, rozumiem. Wybacz mi. Chodzi o to, że my w Wirginii inaczej się żegnamy. W jego niebieskich oczach błysnęły diabelskie ogniki i Lucy uśmiechnęła się, odwracając od niego twarz. - Nie żartuj sobie - odparła kokieteryjnie, wiedząc, że teraz będzie próbował ją skłonić pochlebstwami, by pozwoliła mu na pewną swobodę, a ona z całą pewnością odmówi, choćby nie wiem jak prosił. Jest przecież zaręczona. - Nie żartuję, to poważna sprawa. Nie sądzisz, że jesteś mi winna co najmniej pocałunek? Jak sama zauważyłaś przed chwilą, uratowałem ci życie. Czy Daniel poskąpiłby jednego całusa człowiekowi, który cię uratował? Czy musi się o tym dowiedzieć? Bóg wie, że ja mu nie powiem. Pocałunek to przecież drobiazg, Lucy. - Nigdy nie całowałam nikogo poza Danielem - oznajmiła surowo, choć flirtowanie z Heathem sprawiało jej nieodpartą przyjemność. - Tak, ale założę się, że nie wie, gdzie masz znamię. - Heath uśmiechnął się, widząc jej rumieniec. - Przepraszam, skarbie. Miałaś rację, we mnie niewiele zostało z dżentelmena, prawda? - Prawda. - Więc istotnie nigdy nie całowałaś nikogo poza Danielem? Cóż za rozmowa. Unikając jego oczu, Lucy odwróciła wzrok, czując, jak jej płoną policzki. - W zasadzie tak. Zanim się zaręczyliśmy, całowałam się z paroma chłopcami, ale to nie były prawdziwe pocałunki jak z Danielem.

- Prawdziwe pocałunki - powtórzył z namysłem. - Nie wiedziałem, że są jeszcze jakieś inne oprócz prawdziwych. - Wiesz, o co mi chodzi. Niekiedy pocałunki nic nie znaczą - w przeciwieństwie do tych prawdziwych. - Nie miałem pojęcia o tym interesującym rozróżnieniu. Popatrz na mnie, Lucy. Ogarnięta mieszaniną konsternacji i podekscytowania Lucy posłuchała go, choć nie rozumiała dlaczego. Tak, Heath zaraz ją pocałuje, a ona nie powinna na to pozwolić, ale nie mogła znaleźć w sobie sił, by mu zabronić. Heath wolno zdjął rękawice, wpatrując się w jej oczy. Jedną opaloną dłoń położył na szyi Lucy, wsuwając palce w kasztanowe włosy, drugą lekko objął jej wąską talię. To bardzo się różniło od delikatnych uścisków Daniela. - Powiedz mi, czy to jest prawdziwe, czy nie. Kiedy zbliżył ku niej twarz, zamknęła oczy, nabierając pośpiesznie powietrza. Z początku jego wargi były suche, ciepłe i nalegające, domagały się czegoś, a Lucy nie wiedziała, jak mu to dać. Zacisnęła dłonie na krawędzi siedzenia i ostrożnie ofiarowała mu pocałunek. Długo po tym, jak pomyślała, że Heath przestanie ją całować, wciąż czuła jego usta na swoich. W dodatku zmusił ją do rozchylenia warg. Z trudem łapiąc powietrze, oparła dłonie na jego szerokiej piersi, by go odepchnąć. Teraz pocałunek stał się gorący i wilgotny, sprawiał, że Lucy dygotała w śmiesznej kombinacji wstrętu i rozkoszy. Zdumiona i przestraszona, poczuła delikatną pieszczotę jego języka, dotykającego jej warg w sposób, o którym nigdy nie śniła. Jego usta płonęły, były głodne. Heath emanował magią, która otuliła jej zmysły. Lucy trzęsła się jak wtedy, gdy po raz pierwszy trzymał ją w objęciach, tylko że w tej chwili powodem nie było zimno, lecz coraz większy wewnętrzny żar. Heath oderwał się od niej, tłumiąc jęk. Na jego twarzy malowało się napięcie. Oszołomiona Lucy spojrzała mu w oczy, serce jej waliło, żołądek się zacisnął. Heath poznał smak jej ust. Myśl, że ktokolwiek chciałby to zrobić, zbijała ją z tropu. A jednocześnie... to nie było nieprzyjemne doznanie. - Nie rób tego z narzeczonym - powiedział Heath. - Będzie cię pytał, gdzie się nauczyłaś tak całować. Lucy odsunęła się gwałtownie na skraj siedzenia i odwróciła głowę. Usta miała nabrzmiałe, wciąż czuła ciepło jego języka na swoim. Za każdym razem, kiedy o tym myślała, ogarniało ją oszołomienie. Jak mogła mu na coś takiego pozwolić? Z wyrzutami sumienia pomyślała o Danielu, który nigdy nie próbował jej tak potraktować. Z Danielem pewnie nigdy nie będą się całowali z rozchylonymi ustami, nawet po ślubie. Jak jej kiedyś powiedział, mężczyzna obejmuje jeden typ kobiet w sposób oznaczający żądzę, a drugi w sposób oznaczający miłość, a ona, Lucy, należała do tych, które obejmuje się z miłością i szacunkiem. - Twoim zdaniem to był prawdziwy pocałunek? - Heath uśmiechnął się ironicznie, kiedy Lucy nie spojrzała na niego. - Dobrze, skarbie, teraz odwiozę cię do domu. Wieczorem przyszedł z wizytą Daniel. Dogodnie dla niego tylko krótki spacer dzielił jego dom od sklepu przy Main Street. Lucy z ojcem mieszkali nad sklepem, odkąd wiele lat temu umarła na suchoty Anne, jej matka. - Będę na dole, muszę spisać towary - oznajmił Lucas Caldwell, z roztargnieniem sprawdzając, czy końcówki jego białych jak śnieg wąsów są starannie zakręcone. Lucy uśmiechnęła się doń z wdzięcznością, widząc, że ojciec oferuje jej kilka minut sam na sam z Danielem. Odprowadziła wzrokiem jego postać do drzwi, które zamknął za sobą z niezwykłą starannością, a potem rzuciła się Danielowi w ramiona. Jaką idealną parę stanowili. Był odpowiedniego wzrostu, na tyle od niej wyższy, by czuła się bezpieczna, ale nie aż tak, by nad nią dominował. Pasowali do siebie jak dwie splecione dłonie. Nawet myśleli tak samo. Daniel był jej najdroższym przyjacielem i Lucy wiedziała, że to się nie zmieni, nawet kiedy zostanie jej mężem.

- Och, jak bardzo za tobą tęskniłam - powiedziała z żarem, unosząc twarz do pocałunku, i zaraz poczuła znajome muśnięcie jego wąsów na górnej wardze. Zawładnął ją niewytłumaczalny impuls i zaczęła rozchylać usta, pragnąc mocniejszego pocałunku, chcąc poznać jego smak. Może w przeszłości Daniel bał się tak ją całować, ponieważ nie chciał jej zawstydzić. Ale choć wargi pulsowały jej z pożądania, on podniósł głowę. - Ja też za tobą tęskniłem - odparł, patrząc na nią z uczuciem. - Myślałem o tym, o czym rozmawialiśmy, zanim wyjechałaś. - Ja też o tym myślałam. Przepraszam, że tak bardzo na ciebie naciskam. - To oczywiste, że pragniesz wyjść za mąż. Rozumiem to, moja droga. Ja tak samo jak ty chcę się ożenić. Niedługo ustalimy datę, przyrzekam. - Powtarzasz to od trzech lat. - Nie możemy się pobrać, dopóki nie będzie mnie stać na zapewnienie ci wszystkiego, na co zasługujesz. - Masz już dość pieniędzy, by kupić nieduży dom. Nie zależy mi na wielkim domu, pragnę tylko, żebyśmy byli razem. Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz zamieszkać tutaj, z moim ojcem albo u twojej rodziny, dopóki nie będziemy mieli dość pieniędzy na kupno czegoś własnego. - To kwestia dumy i to moje ostatnie słowo. - A nie możesz na minutę odłożyć dumy i mnie wysłuchać? Inni mężczyźni mieszkają u swojej rodziny albo u żony, zaczynają od małego domu, a później budują wielki. Nie możesz wybrać jednej z tych możliwości? Nie chcę dłużej tak żyć. - Głos jej się załamał i cicho dodała: - Czuję się taka samotna. Po jego surowej, przystojnej twarzy przemknął wyraz zdziwienia. Daniel położył dłonie na ramionach Lucy. - Jak to możliwe, że jesteś samotna? Przez cały czas otaczają cię ludzie. Widujemy się codziennie, czasami kilka razy na dzień. Chodzimy na tańce i odczyty... - Człowiek może być otoczony przez ludzi i nadal czuć się samotnie. Mam wrażenie, że nikt mnie nie potrzebuje. Do nikogo nie należę. - Twój ojciec... - Ojciec ma sklep. Sklep i klienci to jego cały świat, tylko na tym mu zależy. Och, wiem, że mnie kocha, ale to nie to samo. A ty masz rodzinę, wielką rodzinę z tyloma braćmi i siostrami, że trudno ich zliczyć. Jesteście sobie bliscy i wzajemnie się wspieracie. - Ty też należysz do mojej rodziny. - Jestem obca - odparła z uporem. - A ja też potrzebuję rodziny. Jestem kobietą, tak wiele mam ci do zaoferowania, a ty nie chcesz mi na to pozwolić... - Zawahała się, po czym mówiła dalej: - Chcę być blisko ciebie, kochać cię tak, jak kobieta kocha męża. Jestem zmęczona pocałunkami na ganku i trzymaniem się za ręce, kiedy nikt nie widzi. Danielowi poczerwieniały uszy, w końcu dotarł do niego sens jej słów. - Lucy, cicho. Nie wiem, o co prosisz. - Pragnę być twoja w sposób, w jaki nigdy nie będę należeć do innego mężczyzny. Nie chcę dłużej czekać, na pewno nie, jeśli zamierzasz odłożyć ślub na kilka kolejnych lat. - Mój Boże. - Puścił ją i zaśmiał się nerwowo. - Lucy, nigdy bym nie przypuszczał, że rozmyślasz o takich sprawach. - Oczywiście, że tak. Wszystkie kobiety o tym myślą, nieważne, czy się do tego przyznają, czy nie. - Ale my nie możemy. Pragnę, byś w naszą noc poślubną była nietknięta. Tak jak powinna być panna młoda. - Zawsze tak bardzo się przejmujesz tym, jak wszystko powinno wyglądać - odparła Lucy ponuro, w jej

oczach gasł płomień desperacji. - A czy myślisz, co jest teraz? Co z moimi uczuciami? - Nie będziesz musiała długo czekać. Ustalimy datę... - Niedługo. Wiem. - Przyrzekam. - Pochylił się, by pocałować ją w czoło. Nagle Lucy zarzuciła mu ręce na szyję i przycisnęła usta do jego warg, wtulając się w niego swoim ciepłym, chętnym ciałem. Daniel na chwilę znieruchomiał zaskoczony, ale zaraz ją objął i zaczął oddawać gorączkowe pocałunki. Lucy zadrżała, przechyliła głowę i jeszcze mocniej do niego przywarła. Czuła jego mocne, wysportowane ciało i napierający, pulsujący kształt, o którym wiedziała, że jest fizycznym dowodem na to, iż Daniel jej pragnie. Momentalnie odsunął się, zaczerwieniony i zażenowany. - Nie teraz - powiedział chrapliwym głosem. - Mówiłem ci, Lucy, musimy poczekać. Po części ucieszyła się, że ma na niego tak wielki wpływ (przynajmniej wiedziała, że nie jest osamotniona w swoim pełnym frustracji pragnieniu), ale też ogarnęło ją rozczarowanie. Kiedy Daniel podjął decyzję, nic nie było w stanie go od niej odwieść. - Dobrze - mruknęła, wpatrując się w podłogę. Wyczuwała jego dezaprobatę i ogarnął ją wstyd. - Musisz się oduczyć impulsywnych zachowań. W chwilach takich jak ta trudno się powstrzymać, żeby cię nie wykorzystać. Ale ja cię szanuję, Lucy, i w ostatecznym rozrachunku będziesz z tego zadowolona. - Pewnie tak. - Ależ naturalnie, że tak. Śnieg z lutowej zamieci nieco stopniał, zaspy koło pozbawionych kory wiązów rosnących wzdłuż Main Street stwardniały. Lucy pomagała ojcu w sklepie, gdzie panował nadzwyczajny tłok, jako że ludzie uzupełniali zapasy uszczuplone podczas śnieżyc, kupowali wszystko, od kawy i herbaty po pszczeli wosk i mydło. Nie miała czasu na rozmyślania o panu Rayne i małym domku na drugim brzegu rzeki, gdzie w tajemnicy przebywała przez dwa dni. Chwilami jednak nieruchomiała, kiedy przychodził jej na myśl jakiś drobiazg dotyczący nieznajomego Południowca, na przykład turkusowa barwa jego oczu, jego ton, gdy mówił do niej „skarbie", a także poczucie humoru, niekiedy ironiczne, innym razem wyrafinowane. Niepokoiło ją, że myśli o nim, kiedy Daniel jest w pobliżu, bo wówczas musiała szybko znaleźć jakieś wytłumaczenie dla nagłych rumieńców albo milczenia. W sobotni poranek Daniel i jego przyjaciele zgromadzili się w sklepie wokół pieca. Rozmawiali, paląc cygara, bardzo teraz modne dzięki generałowi Grantowi, i na nowo przeżywali bitwy, w których brali udział. Lucas Caldwell czyścił szklaną szafkę z nożami, a Lucy pomagała pani Brooks wybrać materiał na codzienną suknię. Po wyjściu zadowolonej klientki dzwonek nad drzwiami zadźwięczał wesoło, obwieszczając przybycie nowej osoby. Lucy, która składała materiały, zwróciła na to uwagę dopiero wtedy, gdy uświadomiła sobie, że Daniel i jego przyjaciele dziwnie ucichli. Zerkając w stronę drzwi, dostrzegła błysk złotych włosów i lśniącą opaloną skórę, a wtedy natychmiast spuściła wzrok. Dłonie jej drżały, kiedy odkładała len na bele innych materiałów. - Dzień dobry, panie Rayne - powiedział Lucas Caldwell. - Przyszedł pan odebrać swoje zamówienie? Nadeszło wczoraj. - Zamówienie i pocztę - padła odpowiedź. Jego ciepły głos, zabarwiony silnym akcentem, tak jak to zapamiętała Lucy, sprawił, że po jej kręgosłupie przebiegł jedwabisty dreszcz. Dyskretnie poprawiła szarfę przy sukni z irlandzkiej popeliny, zawiązaną na wielką kokardę z tyłu, i

wyprostowała końce, tak by opadały prosto po gładkiej wierzchniej spódnicy i dolnej spódnicy w paski. - Lucy, zajmiesz się tym? - zapytał Lucas. - Dzień dobry, panno Caldwell. Zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy, i zobaczyła w nich uśmiech. Czy Heath widział, jak poprawiała szarfę? A jeśli tak, to czy pomyślał, że zrobiła to dla niego? Zarozumiały drań! - Witam, panie Rayne - odrzekła chłodnym tonem. Ręce miała jak z waty, mimo to zdołała z oddzielonych szklanymi ściankami przegródek koło drzwi wyjąć dwa zaadresowane do przybyłego listy. Na jednym widniało kobiece pismo. Opierając się chęci, by dokładniej się przyjrzeć kopercie, podała Heathowi korespondencję. Ich oczy znowu się spotkały i serce zabiło jej mocniej na myśl, że on tu jest, że te dwa dni, które razem spędzili, nie były snem, że oto stoją tu wraz z Danielem w jednym pomieszczeniu. - Dziękuję, panno Caldwell. - Pan Rayne - odezwał się nieoczekiwanie Daniel głosem tak innym niż zwykle i do tego stopnia ociekającym pogardą, że przez sekundę wydał jej się obcy - to nasz miejscowy konfederat, Lucy. - Mój narzeczony Daniel Collier - zwróciła się do Heatha, który z zainteresowaniem przyjrzał się Danielowi. - Doprawdy - mruknął ironicznie. Lucy ledwo zdołała powstrzymać uśmiech, ponieważ dokładnie wiedziała, co Heath myśli o Danielu. Miała wrażenie, jakby łączył ich wspólny sekret. Rozbawienie szybko znikło jednak z jej twarzy, gdy podszedł do nich Daniel. - Przyjrzyj się uważnie, Lucy. - Wykrzywił się szyderczo. - Ciągle pytasz o wojnę, którą toczyliśmy z rebeliantami. Oto jeden z tych, co zranili i zabili tak wielu naszych przyjaciół, a chłopców w rodzaju Johnny'ego Sheffielda trzymali tak długo w brudnych więzieniach, aż poumierali na ospę. - Danielu! - Lucy spojrzała na niego zdumiona. To przecież nie może być jej łagodny, delikatny Daniel. Przecież jej ukochany nie znosił się sprzeczać, a teraz próbował sprowokować kłótnię! Z jego piwnych oczu zniknęła wszelka delikatność, bił z nich taki lodowaty gniew, że Lucy intuicyjnie się cofnęła. Przy tym ruchu otarła się o jego ramię, które było twarde jak stal. - Nie przypuszczałbym, że Południowiec sam będzie odbierał zamówienie - powiedział Daniel, patrząc na Heatha. - Dlaczego nie kazałeś zrobić tego jednemu ze swoich czarnuchów? - Ponieważ nigdy nie popierałem niewolnictwa - odparł Heath cicho. Dwaj mężczyźni, siedzący dotąd w fotelach koło pieca, teraz szybko wstali. - Możesz tak mówić - przemówił jeden - ale walczyłeś o niewolnictwo, prawda? Popierałeś je na tyle, by zamordować tysiące porządnych mężczyzn po to tylko, by zachować dawny porządek. - Miałem własne powody, by walczyć. - Jego wirginijski akcent stał się silniejszy, kontrastując ostro z płaskimi głosami z Nowej Anglii. - Przede wszystkim nie podobało mi się, że banda Jankesów mówi mi, co mam robić, skoro nie mają pojęcia... - Lucy, może zejdziesz z panem Rayne'em do piwnicy po szybę, którą zamówił? - odezwał się Lucas Caldwell z miną, która obiecywała solidne kazanie obecnym w sklepie mężczyznom. Jako bystry człowiek interesu nie zamierzał tolerować tego rodzaju nieporozumień w swoim sklepie. Wiedział, że tamci wysłuchają jego słów i je uszanują. Znano go w Concord i szanowano, niemal każdy z mieszkańców winien mu był przysługę. W razie konieczności o tym także im przypomni. Lucy spojrzała ojcu w oczy, zrozumiała jego zamiary i nieznacznie kiwnęła głową. - Nie chcę, żeby została sama z rebeliantem - odezwał się Daniel. - Nie wątpię, że moja córka jest przy nim bezpieczna. Prawda, panie Rayne? - Oczywiście, proszę pana. - W takim razie idź z nim, Lucy.

Lucy poprowadziła Heatha w głąb sklepu, a stamtąd wąskimi schodami do piwnicy. Odchodząc, słyszała ojca: - W moim sklepie, chłopcy, klient traktowany jest z szacunkiem, nieważne, czy to człowiek z Północy, Południowiec, Francuz czy Eskimos, a jeśli nie podoba się wam, jak prowadzę interes, to... Lucy i Heath zeszli na dół i zatrzymali się przed drewnianymi półkami, zapełnionymi owiniętymi w papier pakunkami. Lucy odetchnęła z irytacją. - Przykro mi. Przepraszam za Daniela, za nich wszystkich. Daniel zwykle nie jest... takim... - Nietolerancyjnym, aroganckim dupkiem? - podsunął jej uprzejmie. - Znam ich od dzieciństwa. Żaden nic by ci nie powiedział, gdyby był sam, ale w grupie... - Wiem o tym. I nie będę próbował cię przekonywać, że nie byłoby tak samo, gdyby jeden z nich znalazł się w podobnej sytuacji na Południu. Tylko że tam by go zlinczowano, zanim zdążyłby odpowiedzieć. Spojrzała na niego i jej gniew zaczął znikać. Najwyraźniej Heath wcale się nie zdenerwował, incydent w sklepie spłynął po nim jak woda po gęsi, gdy tymczasem ona się tak tym przejęła! Wzięła głęboki oddech, zmuszając się do spokoju. Nie byłoby z jej strony rzeczą właściwą krytykować Daniela w rozmowie z innym, zwłaszcza z nieznajomym. - Jak się miewasz? - zapytał Heath. - Dobrze. Nawet nie miałam kataru po... wiesz, po czym. Uśmiechnął się do niej, słysząc to mgliste nawiązanie do przygody w rzece. - To dobrze. Nie chcielibyśmy, żeby Daniel się od ciebie zaraził. - Nie. - Doszliście do porozumienia w sprawie, o którą się pokłóciliście? - Cóż, niezupełnie. - Co za szkoda. - Błagam, przestań! - roześmiała się Lucy. - Twoje współczucie mnie przygniata. - Muszę przyznać, że on jest taki, jak się spodziewałem. Ale nie wspomniałaś o jego wąsach. - Bardzo dystyngowane, prawda? - Może też takie zapuszczę. - Nie! - wykrzyknęła Lucy i zaraz się zarumieniła, gdy Heath się roześmiał. - Wedle życzenia. Więc nie przepadasz za wąsami? - Z wyjątkiem wąsów Daniela. - Zaczarował cię, co? A może musiał trochę nad tym popracować? Może po jakimś czasie ktoś inny mógłby sprawić, że też tak bardzo będzie ci na nim zależeć? - Wykluczone. Daniel i ja znamy się od zawsze. My... rośliśmy ze sobą. Nic nie zdoła zerwać takiej więzi. - Nic nie zdoła jej zerwać? Skarbie, przez ostatnie lata nauczyłem się jednej rzeczy: nigdy nie można być niczego pewnym. Spojrzała na niego wymownie, dając mu jasno do zrozumienia, że ta rozmowa staje się zbyt osobista. - Wolałabym, żebyś tak do mnie nie mówił. Uśmiechnął się do niej. - Zaryzykuje pani domysł, która z tych paczek jest moja, panno Caldwell? Lucy bez słowa odwróciła się do półek i stając na palcach, zaczęła zdejmować paczkę z samej góry. Heath stanął za nią i wyjął zapakowaną szybę z niepewnych rąk Lucy. Poczuła na plecach jego twarde, szczupłe ciało i zaraz okręciła się na pięcie. - Nie rób tego - rzuciła gniewnie. - Zostaw mnie w spokoju, rozumiesz? - To nie było zamierzone. Nie mogłem patrzeć, jak się chwiejesz, trzymając szybę, którą zamówiłem