kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony172 136
  • Obserwuję120
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań78 193

Caine Rachel - Wampiry z Morganville 06 - Godzina łowów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Caine Rachel - Wampiry z Morganville 06 - Godzina łowów.pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Wampiry z Morganville
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 191 stron)

RACHEL CAINE GODZINA ŁOWÓW

ROZDZIAŁ 1 Wszystkiego najlepszego, skarbie! W blasku siedemnastu świeczek na torcie urodzinowym Claire jej matka wyglądała na szczęśliwą, a na jej twarzy gościł wymuszony uśmiech, na który pani Danvers siliła się za często. Taki sam uśmiech pojawiał się na ustach innych mieszkańców Morganville. Ludzie uśmiechali się, bo musieli. Teraz zaś nadeszła pora, by Claire się uśmiechnęła. - Dziękuję, mamo. - Uśmiech nie był przekonujący. Pochyliła się nad tortem i zdmuchnęła świeczki. Siedemnaście płomyków zamigotało i zgasło. - Chciałabym... Nie miała śmiałości o nic prosić i juŜ to sprawiło, Ŝe ogarnęły ją gniew i Ŝal. Nie takie urodziny planowała. Chciała urządzić imprezę w Domu Glassów, świętować z przyjaciółmi. Michael grałby na gitarze, a ona widziałaby jego trochę nieobecny, cudowny uśmiech, który pojawiał się, kiedy pochłaniała go muzyka. Eve upiekłaby, prawdopodobnie mało zjadliwy, tort w kształcie nietoperza, ozdobiła lukrem i czarnymi świeczkami. A Shane... Shane byłby... Na myśl o Shanie ścisnęło ją w gardle, a do oczu napłynęły łzy. Tęskniła za nim. Nie, tęskniła to mało powiedziane. Potrzebowała go. Ale Shane siedział w celi ze swoim ojcem, durnym łowcą wampirów. WciąŜ jeszcze nie mogła pogodzić się z myślą, Ŝe Morganville - zwykłe teksańskie miasteczko - było we władzy wampirów. Łatwiej jej jednak było uwierzyć w to niŜ w prawdopodobieństwo, Ŝe Frank Collins mógłby poprawić ich sytuację. W końcu poznała go osobiście. Bishop - nowy władca Morganville - obmyślał dla Franka i Shane'a jakąś spektakularną egzekucję, co najwyraźniej było tradycyjnym sposobem pozbywania się ludzi o wzniosłych ideałach. Nikt nie zadał sobie trudu, by zapoznać ją ze szczegółami, za co, jak sądziła, powinna być wdzięczna. Egzekucja będzie z pewnością ociekać okrucieństwem rodem ze średniowiecza. Claire nie mogła temu zapobiec. Po co słuŜyć złu, skoro nie ma się z tego Ŝadnych korzyści, nie moŜna nawet ocalić przyjaciół? Sługus zła. Claire nie lubiła myśleć o sobie w ten sposób, ale Eve tak ją nazwała gdy

widziały się ostatni raz. I oczywiście, jak zwykle, Eve miała rację. Kawałek tortu - waniliowego, z waniliowym lukrem i pastelową posypką (dokładne przeciwieństwo tego, jaki upiekłaby Eve) - wylądował przed nią na talerzyku z odświętnego kompletu mamy. Mama zrobiła tort samą nawet lukier; nie uznawała gotowców. Musiał być pyszny, ale Claire z góry wiedziała Ŝe nie ma to znaczenia. Tort Eve smakowałby okropnie, zafarbowałby jej zęby i język na czarno, ale Claire rozkoszowałaby się kaŜdym jego kęsem. Wzięła widelczyk, przełknęła łzy i zabrała się do urodzinowego ciasta. Wymamrotała: - Pyszne, mamo! - Usta miała pełne ciasta, które smakowało... smutkiem. Jej tato usiadł przy stole i teŜ poczęstował się kawałkiem tortu. - Wszystkiego najlepszego, Claire. Masz jakieś plany na resztę dnia? Miała plany. Mnóstwo planów. WyobraŜała sobie tę imprezę wielokrotnie i za kaŜdym razem po imprezie ona i Shane zostawali sami. CóŜ, była sama. On teŜ. Tyle Ŝe w całkiem innych miejscach. Claire przełknęła, ale nie podniosła wzroku znad talerza. JuŜ miała odpowiedzieć zgodnie z prawdą: nie. Nie miała Ŝadnych planów. Jednak myśl o tym, Ŝe miałaby spędzić cały dzień z rodzicami, mającymi przeraŜone spojrzenia i uśmiechającymi się smutno, była nie do zniesienia. - Powinnam... iść do laboratorium. Myrnin mnie potrzebuje. Myrnin był jej szefem, jej szefem wampirem, a ona go nienawidziła. Nie zawsze tak było, ale zdradził ją o jeden raz za duŜo i to było straszne: oddał ją, Michaela i Shane'a w ręce ich największego wroga tylko dlatego, Ŝe było mu tak łatwiej, niŜ okazać im lojalność, kiedy zrobiło się cięŜko. Niemal słyszała pełny ironii głos Shane'a: PrzecieŜ to wampir. Czego się spodziewałaś? Zachowania fair, jak sądziła. I moŜe właśnie dlatego wyszła na idiotkę, bo przecieŜ zdrowie psychiczne nie było mocną stroną wampirów, a Myrnina w szczególności. Po tym wszystkim najchętniej odmówiłaby dalszej pracy dla niego... tyle Ŝe nie mogła odmówić zrobienia niczego, co Bishop zlecił jej osobiście. Magia: Claire nie wierzyła w magię, jej zdaniem była to po prostu dziedzina nauki, która nie została jeszcze w pełni zbadaną co było jednak nieprzyjemnie bliskie standardowej definicji. Nie lubiła myśleć o chwili, w której zamieniła się - jak bez ogródek ujęła to Eve - w sługusa złą bo obawiała się, w swoich najgorszych koszmarach, Ŝe dokonała niewłaściwego

wyboru. Kiedy sięgała po szklankę coli, długi rękaw koszuli odsłonił jej przedramię i ujawnił to, co zrobił jej Bishop: tatuaŜ niebieskim tuszem, który się poruszał. Robiło jej się niedobrze, kiedy patrzyła jak tatuaŜ wije się pod jej skórą. Coś takiego jak magia nie istnieje. Nie istnieje. Claire opuściła rękaw, Ŝeby zasłonić tatuaŜ - nie przed rodzicami; oni nie mogli zobaczyć, co się dzieje z jej ręką Rysunek widziała tylko ona i wampiry. Pomyślała, Ŝe trochę zbladł od dnia, w którym Bishop go zrobił, ale moŜe były to tylko jej poboŜne Ŝyczenia. Jeśli bardzo zblaknie, moŜe przestanie działać. Przestanie zmuszać ją do wypełniania rozkazów Bishopa. Nie istniał jednak sposób na to, Ŝeby mogła się dowiedzieć, czy działanie tatuaŜu słabnie, chyba Ŝe zdecydowałaby się zaryzykować sprzeciwienie się Bishopowi. Co było tylko odrobinę mniej niebezpieczne od kąpieli w basenie z rekinami, z ciałem wysmarowanym rybim tłuszczem i z wypisanymi słowami: „Zjedz mnie”. Przetrząsnęła bibliotekę Myrnina w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby jej podpowiedzieć, co zrobił jej Bishop i jak moŜna się tego pozbyć, ale nawet jeśli były jakieś informacje na ten temat, Myrnin ukrył je zbyt dobrze, Ŝeby mogła je znaleźć. Dla twojego własnego dobra, jak zapewne by jej powiedział, a ona by w to nie uwierzyła. JuŜ nie. Myrnin robił tylko to, co było dobre dla niego, inni go nie obchodzili. Przynajmniej wiedziała, jak wpływał na nią tatuaŜ - zmuszał ją do posłuszeństwa Bishopowi. To nie magia, powtórzyła sobie po raz tysięczny tego dnia. To nie magia, bo coś takiego jak magia nie istnieje. Wszystko ma swoje wyjaśnienie. MoŜemy po prostu jeszcze tego nie rozumieć, ale ten tatuaŜ rządzi się swoimi prawami i musi być sposób na to, Ŝeby się go pozbyć. Claire ponownie nasunęła rękaw na rysunek na skórze, a jej palce musnęły złotą bransoletkę, którą ciągle nosiła. Bransoletkę Amelie z wygrawerowanym symbolem ekswładczyni Morganville. Przed przybyciem Bishopa był to symbol Ochrony... Oznaczał, Ŝe Claire zobowiązana była płacić Amelie podatki, zwykle w postaci usług lub oddawanej krwi, a w zamian za to Amelie - i inne wampiry - miały ją dobrze traktować. W pewnym sensie była to mafia, tyle Ŝe z kłami. Nie zawsze wszystko dobrze działało, ale na pewno było lepsze niŜ włóczenie się po Morganville w charakterze darmowej przekąski. Teraz jednak bransoletka nie dawała juŜ ochrony. Od wielu tygodni Claire nie miała Ŝadnych wieści od Amelie i wyglądało na to, Ŝe wszyscy jej sprzymierzeńcy zaginęli w wojnie z Bishopem. Najbardziej wpływowe wampiry z Morganville ukrywały się, a moŜe nawet nie Ŝyły... lub teŜ znajdowały się w rękach Bishopa i zostały pozbawione wolnej woli.

Wyglądało na to, Ŝe w miarę upływu czasu działo się tak coraz częściej. Bishop uznał, Ŝe zabijanie opozycji przysparza mu znacznie więcej problemów niŜ przeciąganie jej na swoją stronę. Dokładnie tak, jak zrobił w jej przypadku, choć była chyba jedynym człowiekiem, względem którego zadał sobie tyle fatygi, by przejąć nad nim bezpośrednią kontrolę. Ogólnie nie miał dobrej opinii o ludziach. Claire skończyła jeść tort, a potem rozpakowała prezenty urodzinowe, które rodzice połoŜyli na stole. Paczka od taty - zapakowana przez mamę, sądząc po jej wyglądzie - zawierała ładny srebrny łańcuszek z delikatnym serduszkiem. W paczce od mamy kryła się sukienka - Claire nigdy nie nosiła sukienek - o kolorze i kroju, w których, Claire była o tym przekonana, przy jej drobnej figurze będzie jej zupełnie nie do twarzy. Ucałowała jednak rodziców, podziękowała im, obiecała, Ŝe później przymierzy sukienkę i załoŜyła łańcuszek od taty, podczas gdy mama zniknęła w kuchni, Ŝeby schować resztę tortu do lodówki. Claire załoŜyła wisiorek na krzyŜyk, który dostała od Shane'a. - Poczekaj - odezwał się tata, chcąc jej pomóc. – Odepnę ten drugi. - Nie! - nakryła wisiorek od Shane'a ręką i cofnęła się z szeroko rozwartymi oczami, czym wyraźnie zraniła i zdziwiła tatę. - Przepraszam. Ja... nigdy go nie zdejmuję. To... prezent. Od razu zrozumiał. - Ach. Od tego chłopaka? Kiwnęła głową, a w oczach znów zapiekły ją gorące łzy. Tata otworzył ramiona i przytulił ją na chwilę mocno, a potem szepnął: - Wszystko będzie dobrze, skarbie. Nie płacz. - Nie będzie - odpowiedziała smutno. - A przynajmniej dopóki sami o to nie zadbamy, tato. Naprawdę tego nie rozumiesz? Musimy coś zrobić! Odsunął ją od siebie na długość ramienia i popatrzył na nią uwaŜnie zmęczonymi, przygaszonymi oczami. Od jakiegoś czasu zdrowie mu szwankowało i Claire martwiła się coraz bardziej. Dlaczego nie zostawili moich rodziców w spokoju? Po co ich tu przywlekli, w sam środek tego koszmaru? Wcześniej wszystko było w porządku - no, moŜe nie w porządku, ale panował względny spokój. Kiedy przyjechała na Texas Prairie University na studia, zamieszkała w akademiku, ale musiała się wynieść, bo było tam bardzo niebezpiecznie, i trafiła do Domu Glassów, do Eve, Shane'a i Michaela. Mama i tata Ŝyli spokojnie, nieświadomi istnienia wampirów, daleko od Morganville.

Amelie jednak uznała, Ŝe ich obecność w mieście pomoŜe jej skuteczniej kontrolować Claire. Teraz rodzice mieszkali w Morganville. Znaleźli się w pułapce. Tak samo jak Claire. - Chcieliśmy wyjechać, kochanie. Pewnego dnia wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy, ale silnik zgasł na obrzeŜach miasta. - Tata uśmiechnął się słabo. - Wydaje mi się, Ŝe Bishop nie chciał, Ŝebyśmy wyjeŜdŜali. Claire ucieszyła się, Ŝe przynajmniej próbowali, ale zaraz potem ogarnęło ją przeraŜenie. - Tato! Proszę, nie próbujcie więcej. Jeśli wampiry was złapią poza granicami miasta... - Nikt nie wyjeŜdŜał z Morganville bez zezwolenia; pilnowała tego cała armia straŜników, jednak prawie nikt nie próbował uciekać, bo wiadomo było, Ŝe wampiry nie znały litości, kiedy ścigały ludzi. Ojciec wziął jej twarz w dłonie i spojrzał na nią z taką miłością, Ŝe serce jej pękało. - Claire, myślisz, Ŝe zdołasz wziąć na siebie odpowiedzialność za cały świat, ale to nieprawda. Nie chcę, Ŝebyś mieszała się w wojnę między wampirami. Jesteś za młoda. Uśmiechnęła się do niego smutno. - JuŜ na to za późno. Poza tym, tato, nie jestem juŜ dzieckiem, mam siedemnaście lat, czego dowodzi liczba świeczek na torcie. Ojciec pocałował ją w czoło. - Wiem, ale dla mnie zawsze pozostaniesz małą dziewczynką, która płacze nad rozbitym kolanem. - Nie zawstydzaj mnie. Patrzył, jak Claire bawi się krzyŜykiem od Shane'a. - Idziesz do laboratorium? - Co? A, tak. Wiedział, Ŝe kłamie, była tego pewna, i przez chwilę sądziła, Ŝe jej to wypomni. Jednak powiedział tylko: - Proszę, powiedz mi tylko, Ŝe nie wybierasz się ratować swojego chłopaka. Znowu. Nakryła jego ręce swoimi. - Tato, nie mów, Ŝe jestem za młoda. Wiem, co czuję do Shane'a. - Tego nie mówię. Próbuję ci powiedzieć, Ŝe zakochiwanie się teraz w jakimkolwiek chłopaku w tym mieście jest niebezpieczne. Zakochiwanie się w tym konkretnym chłopaku to samobójstwo. Słowo daję.

- Nie zrobię nic głupiego - obiecała. Nie była jednak pewna, czy zdoła dotrzymać obietnicy. Z radością zrobiłaby coś głupiego, gdyby tylko zapewniło jej to krótką chwilę z Shane'em. - Tato, muszę juŜ iść. Dziękuję za łańcuszek. Wpatrywał się w nią tak uporczywie, Ŝe przez chwilę myślała, iŜ zamknie ją w pokoju albo coś w tym rodzaju. Problem oczywiście nie w tym, Ŝe nie znalazłaby drogi ucieczki, ale w tym, Ŝe nie chciała, Ŝeby z jej powodu czuł się jeszcze gorzej. W końcu westchnął i pokręcił głową. - Nie ma za co, kochanie. Wszystkiego najlepszego. UwaŜaj na siebie. Stała przez chwilę w miejscu i patrzyła, jak grzebie w urodzinowym torcie. Nie miał ochoty na ciasto. Ciągle chudł i postarzał się od zeszłego roku. Uchwycił jej spojrzenie. - Claire, czuję się dobrze. Nie rób takiej miny. - Jakiej miny? Nie dal się nabrać. - Miny: „mój tatuś jest chory i czuję się winna, Ŝe wy chodzę”. - A, tej. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Przepraszam. Mama uwijała się w kuchni jak w ukropie. Kiedy Claire odkładała talerze do zlewu, jej matka trajkotała jak karabin maszynowy: o sukience, o tym, Ŝe po prostu wie, Ŝe Claire będzie w niej ślicznie wyglądać, i Ŝe naprawdę powinni zaplanować na ten tydzień wyjście do restauracji, Ŝeby świętować jej urodziny. Potem zaczęła mówić o nowych znajomych z klubu karcianego, w którym rodzice grali w brydŜa i w remika, a czasem odwaŜał i się nawet na pokera. Mówiła o wszystkim, tylko nie o tym, co się działo w mieście. Morganville wyglądało zwyczajnie, ale nie było zwyczajnym miastem. Przypadkowi turyści przyjeŜdŜali i odjeŜdŜali i niczego nie zauwaŜali; nawet większość studentów trzymała się wyłącznie kampusu uniwersyteckiego i nie miała pojęcia co się dzieje poza uniwersytetem - władze uczelni o to zadbały. Dla ludzi, którzy tu Ŝyli, dla stałych mieszkańców, Morganville było obozem jenieckim, w którym wszyscy byli więźniami, ale za bardzo się bali, Ŝeby mówić o tym publicznie. Claire słuchała, a jej cierpliwość naciągała się jak guma, która zaraz mogła się zerwać, przerwała więc w końcu matce, wtrącając pospiesznie: - Dzięki. I: - Niedługo wrócę; kocham cię, mamo. Jej matka przerwała i zacisnęła mocno powieki. - Claire - powiedziała zupełnie innym tonem, szczerym: - Nie chcę, Ŝebyś dziś wychodziła. Chciałabym, Ŝebyś została w domu. Proszę.

Claire zatrzymała się w drzwiach. - Nie mogę, mamo. W tej sytuacji nie mogę być tylko obserwatorem. Jeśli ty chcesz nim być, zrozumiem to, ale nie tak mnie wychowałaś. Mama Claire stłukła talerz. Rozbiła go o zlew na kilkanaście ostrych kawałków, które rozsypały się po blacie i podłodze. - Wszystko w porządku - powiedziała Claire i szybko pobierała skorupy z podłogi, a potem zgarnęła resztę z blatu. - Mamo, wszystko w porządku. Nie boję się. Mama się roześmiała. Był to ostry, histeryczny śmiech, który przeraził Claire nie na Ŝarty. - Nie? A ja tak, Claire. Boję się tak, jak nigdy dotąd w całym moim Ŝyciu. Nie idź. Nie dziś. Proszę, zostań w domu. Claire zamarła na moment, a potem odetchnęła głęboko i wyrzuciła potłuczoną porcelanę do kubła. - Przepraszam, ale naprawdę muszę to zrobić - powiedziała. - Mamo... - To idź. - Jej matka odwróciła się do zlewu i wzięła kolejny talerz, który zanurzyła w mydlinach i zaczęła szorować z wyjątkową zajadliwością jakby zamierzała zetrzeć z niego róŜowe róŜyczki. Claire wycofała się do swojego pokoju, włoŜyła sukienkę do szafy i wzięła wysłuŜony plecak. Kiedy wychodziła, jej wzrok padł na zdjęcie przyklejone do lustra. Zdjęcie zrobione w Domu Glassów: Shane, Eve, ona sama i Michael złapani w półuśmiechu. To było ich jedyne wspólne zdjęcie, jakie miała. Cieszyła się, Ŝe byli na nim tacy szczęśliwi, nawet jeśli było trochę prześwietlone i mało ostre. Te głupie aparaty w telefonach komórkowych. Pod wpływem impulsu chwyciła zdjęcie i wcisnęła je do plecaka. Pokój wyglądał tak, jakby czas się zatrzymał - mama zachowała wszystkie jej rzeczy ze szkoły średniej, wszystkie pluszowe maskotki, plakaty i pamiętniki w cukierkowych kolorach. Karty z pokemonami i zestaw małego chemika. Przyklejone do sufitu fosforyzujące gwiazdy i planety. Wszystkie dyplomy, medale i nagrody. Wszystko to wydawało się teraz takie odległe, jakby naleŜało do kogoś innego. Kogoś, na kogo nie czekała błyskotliwa kariera sługusa zła i kto nie był na zawsze uwięziony w Morganville. Z wyjątkiem rodziców, zdjęcie było naprawdę jedyną rzeczą w całym domu, której by jej brakowało, gdyby miała tu nigdy nie wrócić. I to było, dość nieoczekiwanie, trochę smutne. Claire stała w progu przez dłuŜszą chwilę, spoglądając na swoją przeszłość, a potem

zamknęła drzwi i wyszła gotowa na to, co miała jej przynieść przyszłość.

ROZDZIAŁ 2 Morganville nie wyglądało jakoś inaczej niŜ wtedy, gdy Claire przyjechała do miasta, co wydało jej się naprawdę bardzo, bardzo dziwne. Ostatecznie, skoro władzę przejęły siły zła, moŜna by sądzić, Ŝe ten fakt odciśnie jakiś widoczny ślad. śycie jednak toczyło się nadal: ludzie chodzili do pracy i do szkoły, odwiedzali wypoŜyczalnie filmów wideo, wstępowali na drinka do barów. Jedyna róŜnica polegała na tym, Ŝe po zmroku nikt nie chodził w pojedynkę. Nawet wampiry, o ile jej było wiadomo. O zmroku Bishop polował. Jednak rozsądni mieszkańcy Morganville nigdy nie wychodzili z domu po zmierzchu, jeśli nie musieli. Instynkt. Claire spojrzała na zegarek. Była jedenasta rano. Wcale nie musiała iść do laboratorium, tak naprawdę było to ostatnie miejsce, w którym chciałaby się dziś znaleźć. Nie chciała się widzieć ze swoim niby - szefem Myrninem i wysłuchiwać jego rozwlekłych pokręconych wywodów i pytań, dlaczego jest na niego taka wściekła. Wiedział, dlaczego jest wściekła. Nie był aŜ tak szurnięty. Jej tato zgadł. Miała zamiar pomóc Shane'owi. Pierwszy krok: spotkać się z burmistrzem Morganville, Richardem Morrellem. Claire nie miała samochodu, ale Morgarnville nie było wielkim miastem, a ona lubiła spacerować. Pogoda wciąŜ była ładna - było juŜ trochę chłodno, nawet w ciągu dnia, ale raczej rześko niŜ zimno. W zachodnim Teksasie tak właśnie wygląda zima, przynajmniej do czasu nadejścia burz śnieŜnych. Nadeszła jesień, coraz więcej liści zmieniało kolor z zielonego na Ŝółty. Słyszała, Ŝe w innych częściach kraju jesień jest piękna, ale tutaj stanowiła krótka przerwę między skwarnym latem a mroźną zimą. Na ulicy przyciągała spojrzenia przechodniów. Nie lubiła tego i nie była do tego przyzwyczajona; zawsze naleŜała do Wielkiej Anonimowej Armii Dziwaków, wyróŜniała się tylko wtedy, gdy trzeba było wykazać się wiedzą. Wyglądała przeciętnie - za niska, za chuda, za mała - dziwnie się więc czuła, kiedy ludzie zerkali na nią albo gapili się otwarcie. Rozeszła się juŜ fama, Ŝe jest dziewczyną na posyłki Bishopa. Tak naprawdę zmuszał ją tylko do przekazywania swoich rozkazów. A potem działy się złe rzeczy. Taki przymus, podczas gdy wciąŜ nosiła bransoletkę Amelie, był w mniemaniu Bishopa dobrym Ŝartem. Wszystkie te spojrzenia sprawiały, Ŝe spacer wydawał się dłuŜszy, niŜ był w

rzeczywistości. Kiedy wbiegła po schodach do tymczasowego gabinetu Richarda - gabinet jego ojca został zmieciony przez tornado - zaczęła się zastanawiać, czy miasto mianowało Richarda na burmistrza tylko dlatego, Ŝeby nie zmieniać tabliczek. Jego ojciec, pierwszy burmistrz Morrell, jeden z tych dobrych teksańskich chłopców, z szerokim uśmiechem i małymi oczkami, zmarł podczas burzy, a teraz jego syn urzędował w zniszczonym sklepie, a papierowa wywieszka w oknie informowała: „Richard Moorell, pełniący obowiązki burmistrza”. Mogła się załoŜyć, Ŝe nie był zachwycony swoją nową pracą. Zbyt duŜo się działo. Kiedy Claire otwierała drzwi, zabrzęczał dzwonek. Oczy powoli przyzwyczaiły się do panującego w środku półmroku. Przypuszczała, Ŝe Richard kazał przyciemnić światła, Ŝeby okazać względy odwiedzającym go wampirom - z tego samego powodu kazał zaciemnić duŜe szyby od ulicy. Przez to wszystko jednak mały obskurny pokoik przypominał jej jaskinię: jaskinię z brzydką tapetą i tanią, cienką wykładziną. Kiedy Claire zamknęła za sobą drzwi, asystentka Richarda podniosła wzrok i się uśmiechnęła. - Cześć, Claire - powiedziała. Nora Harris była ładną kobietą około pięćdziesiątki, zwykle nosiła ciemne kostiumy, a jej głos przypominał ciepłą polewę czekoladową. - Przyszłaś zobaczyć się z burmistrzem, skarbie? Claire przytaknęła i rozejrzała się po pomieszczeniu. Nie była jedyną osobą, która zjawiła się tu dzisiaj; w poczekalni siedziało trzech starszych męŜczyzn i jeden dziwacznie wyglądający dzieciak ubrany w koszulkę liceum Morganville High, z nadrukiem szkolnej maskotki: węŜa z obnaŜonymi kłami. Spojrzał na nią szeroko rozwartymi oczami, wyraźnie przestraszony, a ona uśmiechnęła się do niego, Ŝeby go uspokoić. Dziwnie się czuła w roli osoby, której inni się boją. śaden z dorosłych nie patrzył na nią otwarcie, ale czuła, Ŝe przyglądają się jej badawczo kątem oka. - Dziś mamy juŜ komplet, Claire - ciągnęła Nora i kiwnęła w kierunku poczekalni. - Dam mu znać, Ŝe przyszłaś. Spróbujemy jakoś cię wcisnąć. - MoŜe wejść przede mną - powiedział jeden z męŜczyzn. Pozostali popatrzyli na niego, a on wzruszył ramionami. - Trochę uprzejmości nikomu nie zaszkodzi. Nie chodziło jednak o uprzejmość; Claire dobrze o tym wiedziała. Chodziło wyłącznie o podlizanie się dziewczynie, która pośredniczyła między Bishopem a społecznością ludzi. Teraz była waŜna. Nienawidziła tego.

- Nie będę długo - zapewniła. Nawet na nią nie popatrzył. - Powiadomię burmistrza, Ŝe przyszłaś - powiedziała Nora. - Panie Golder, wejdzie pan zaraz po Claire. Pan Golder, który odstąpił swoje miejsce Claire, kiwnął potakująco głową. Był ogorzałym od słońca męŜczyzną, jego skóra przypominała podniszczone buty, a oczy miały kolor brudnego lodu. Claire nie znała go, ale on posłał jej wymuszony uśmiech, kiedy go mijała. Nie odwzajemniła go. Nie miała ochoty udawać. Zapukała z wahaniem do drzwi i uchyliła je, zaglądając przez szparę, jakby obawiała się przyłapać Richarda na czymś jakby to ująć, mało oficjalnym. Ale on siedział za biurkiem i przeglądał teczkę z dokumentami. - Claire - zamknął teczkę - jak się masz? - Wstał i podał jej rękę, a potem obydwoje usiedli. Tak bardzo przywykła do widu ku Richarda w starannie odprasowanym mundurze policyjnym, Ŝe nadal czuła się dziwnie, kiedy widziała go w garniturze: dziś miał na sobie ładny popielaty garnitur w prąŜki i niebieski kra wat. Richard był młody, przypuszczała, Ŝe nie miał jeszcze trzydziestki, ale ubierał się jak ktoś dwa razy starszy. To ich łączyło, pomyślała. Ona teŜ nie czuła się teraz tak, jakby miała siedemnaście lat. - W porządku - skłamała. - Jakoś się trzymam. Przyszłam, Ŝeby... - Wiem, o co chcesz prosić - przerwał jej Richard. - Odpowiedź wciąŜ brzmi „nie”, Claire. - Sprawiał wraŜenie, jak by było mu z tego powodu przykro, ale był nieugięty. Claire nie spodziewała się, Ŝe z miejsca usłyszy odmowę. Richard zwykle najpierw jej wysłuchiwał. - Pięć minut - nie dawała za wygraną. - Proszę. Czy nie zasłuŜyłam na to? - ZasłuŜyłaś. Ale to wciąŜ nie ode mnie zaleŜy. Jeśli chcesz dostać pozwolenie na widzenie z Shane'em, musisz iść do Bishopa. Robię, co mogę, Ŝeby zapewnić Shane'owi bezpieczeństwo. Chciałbym, Ŝebyś o tym wiedziała. - Wiem i jestem ci za to wdzięczna. Naprawdę - zapewniła z rezygnacją. Z jakiegoś powodu miała nadzieję, Ŝe się uda, mimo Ŝe wiedziała, Ŝe nie ma takiej moŜliwości, zwłaszcza dziś. Wpatrywała się w swoje dłonie na kolanach. - Jak on się trzyma? - Shane? - Richard zaśmiał się lekko. - A jak myślisz? Jest wściekły. Zły na cały świat. KaŜda minuta to dla niego tortura, zwłaszcza Ŝe został zamknięty ze swoim ojcem. - Ale widziałeś go? - Wpadam do niego - powiedział Richard. - Jak dotąd Bishop nie uznał za stosowne

ukrócić mi smyczy i zakazać odwiedzin więźniów, jeśli jednak będę próbował cię tam wprowadzić... - Rozumiem. - Naprawdę rozumiała, ale wciąŜ była przy bita. - Czy pyta... - Shane pyta o ciebie codziennie - uprzedził ją Richard. - KaŜdego dnia. Ten chłopak chyba naprawdę cię kocha. I nigdy bym nie pomyślał, Ŝe powiem to o Shanie Collinsie. Palce zaczęły jej drŜeć, a ona zacisnęła pięści, Ŝeby drŜenie ustało. - Dziś są moje urodziny. - Nie miała pojęcia, dlaczego to powiedziała, ale wydawało jej się, Ŝe ma to sens. śe jest to waŜne. Podniosła wzrok i zobaczyła, Ŝe zaskoczyła go tym i Ŝe na chwilę odjęło mu mowę. - śyczenia wszystkiego najlepszego nie są chyba najwłaściwsze w tej chwili - westchnął. - A więc, skończyłaś siedem naście lat? Jesteś juŜ wystarczająco dorosła, Ŝeby wiedzieć, Ŝe zakochałaś się po uszy. Claire, wracaj do domu. Spędź ten dzień z rodzicami albo spotkaj się z przyjaciółmi. UwaŜaj na siebie. - Nie. Chcę się zobaczyć z Shane'em. Pokręcił głową. - Naprawdę nie sądzę, Ŝeby to był dobry pomysł. Miał dobre intencje; wiedziała o tym. Wyszedł zza biurka i połoŜył jej rękę na ramieniu, jakby chciał ją objąć, a potem odprowadził do drzwi. Nie poddam się, pomyślała, ale nie wypowiedziała tych słów na głos, bo wiedziała, Ŝe Richard tego nie pochwali. - Idź do domu - powtórzył i kiwnął na męŜczyznę, który przepuścił Claire. - Panie Golder? Proszę wejść. Chodzi o po datki, zgadza się? - śycie w tym mieście cholernie droŜeje - warknął pan Golder. - Ja nie mam aŜ tyle krwi. - Claire podniosła plecak i wyszła, Ŝeby spróbować w inny sposób uzyskać moŜliwość spotkania z Shane'em. Oczywiście był to znacznie bardziej niebezpieczny sposób. Próbowała sobie to wyperswadować, ale ostatecznie skierowała się do ostatniego miejsca, w jakim chciała się znaleźć - na plac ZałoŜycielki, do części miasta zamieszkiwanej przez wampiry. W świetle dnia miejsce to wydawało się wyludnione; zwykli ludzie się tu nie zapuszczali, nawet wtedy, gdy słońce było wysoko na niebie, mimo Ŝe był to park miejski. Przechadzały się tam patrole policyjne i mogłaby przysiąc, Ŝe czasem między drzewami lub w ciemnych wnętrzach wielkich, przestronnych budynków, które stały naprzeciw parkowego placu, przemykają jakieś postaci. Nie byli to jednak ludzie. Claire wlokła się ze spuszczoną głową. Wpatrywała się w brudne czubki swoich

adidasów z czerwonymi sznurówkami. Po chwili poczuła się niemal zahipnotyzowana. Zatrzymała się, kiedy czubki butów dotknęły pierwszego stopnia szerokich marmurowych schodów. Spojrzała w górę - i jeszcze wyŜej - na największy budynek na placu: z wielkimi kolumnami, w stylu staroŜytnych świątyń greckich. Dla wampirów był to odpowiednik ratusza, a w środku... - Po prostu idź - wymruczała do siebie, kiedy wspinała się po schodach. Kiedy znalazła się w cieniu dachu, poczuła dwie rzeczy: ulgę, Ŝe zeszła ze słońca, i klaustrofobię. Zwolniła kroku i przez chwilę chciała zawrócić i posłuchać rady Richarda - po prostu wrócić do domu. Posiedzieć z rodzicami. Być bezpieczną. Udawać, Ŝe wszystko jest normalnie, jak robiła to matka. Wielkie, lśniące drewniane drzwi otworzyły się tuŜ przed nią, a za nimi stała wampirzyca; ukryta przed światłem słonecznym obserwowała ją z najbardziej paskudnym uśmiechem na ustach, jaki Claire widziała. Ysandre, pokazowa, uwodzicielska wampirzyca Bishopa, była piękna i dobrze o tym wiedziała. Przyjęła pozę modelki z Victoria's Secret, jakby w kaŜdej chwili mogła się zacząć niespodziewana sesja fotograficzna. Miała na sobie opięte dŜinsy biodrówki, obcisły czarny top, który odsłaniał duŜo alabastrowej skóry, oraz parę czarnych sandałów na płaskim obcasie. Codzienny ubiór takich zdzir. odgarnęła falę lśniących włosów z twarzy i rozciągnęła usta, umalowane na wyzywającą czerwień w paskudnym uśmiechu. - No, no - powiedziała niskim głosem, słodkim jak owsianka i zatruta melasa. - Popatrzcie, kogo przywiało. Wejdź, malutka Claire. Wypuścisz na dwór cały mrok. Claire miała nadzieję, Ŝe Ysandre zginęła; wydawało jej się to nieuniknione, skoro ostatnim razem, kiedy ją widziała, znajdowała się w rękach Amelie, a ta nie była w łaskawym nastroju. Mimo to Ysandre stała tu przed nią bez jednego zadraśnięcia. Coś musiało pójść zupełnie nie tak, skoro wciąŜ Ŝyła, ale Claire nie miała moŜliwości dowiedzieć się, co to było. Gdyby zapytała, Ysandre sprzedałaby jej jakieś kłamstwo. Claire, nie mając tak naprawdę wyboru, weszła do środka. Trzymała się jak najdalej od tej zdziry i starała się nie napotkać Śmiertelnego Spojrzenia Wampira. Nie była pewna, czy Ysandre ma prawo ją skrzywdzić, ale lepiej nie sprawdzać. - Przyszłaś porozmawiać z panem Bishopem? - spytała Ysandre. - Czy tylko pojęczeć w sprawie swojego Ŝałosnego chłopaka? - Z Bishopem - odpowiedziała Claire. - Tyle Ŝe to nie twoja sprawa, chyba Ŝe zostałaś

zdegradowana do roli sekretarki z kłami. Ysandre zaśmiała się sycząco i zamknęła za nimi drzwi. - No, no, ty teŜ hodujesz sobie zgryźliwy komplecik. W po rządku, właź i spotkaj się z naszym panem i władcą. MoŜe ja teŜ się później z nim zobaczę i zasugeruję mu, Ŝe lepiej wywiązywałabyś się ze swoich obowiązków, gdybyś tyle nie gadała. A najlepiej w ogóle. Claire trudno było odwrócić się plecami do Ysandre, ale to zrobiła. Usłyszała chichot wampirzycy, a po plecach przebiegł jej dreszcz. Poczuła lodowaty dotyk, wzdrygnęła się, odwróciła gwałtownie i zobaczyła blade, zimne palce Ysandre chwytające powietrze w miejscu, w którym przed chwilą znajdowała się szyja Claire. - Gdzie się uczyłaś, jak zachowują się wampiry? - spytała Claire wściekła, Ŝe tak bardzo się boi, bo nienawidziła tego uczucia. - Z filmów? Bo jesteś jedną wielką chodzącą beznadziejną podróbką. I wiesz co? Nie robi to na mnie wraŜenia. Przypatrywały się sobie nawzajem. Uśmiech Ysandre był złośliwy i paskudny, ale Claire nie wiedziała, co innego mogłaby zrobić, więc odwzajemniła jej spojrzenie. Ysandre roześmiała się w końcu lekko i rozpłynęła w mroku. Zniknęła. Claire odetchnęła głęboko i ruszyła swoją drogą - drogą, którą znała aŜ nazbyt dobrze. Wiodła ona wytłumionym, pokrytym wykładziną korytarzem i prowadziła do duŜego okrągłego atrium wyłoŜonego marmurem, a potem skręcała w lewo, w następny korytarz. Bishop zawsze wiedział, kiedy nadchodziła. Kiedy weszła do pokoju, patrzył wprost na nią. Było coś naprawdę niepokojącego w sposobie, w jaki obserwował drzwi, kiedy na nią czekał. Jego wzrok był nieprzyjemny, ale uśmiech był jeszcze gorszy. Pełny satysfakcji i władczy. W rękach trzymał otwartą ksiąŜkę. Rozpoznała ją i włoski zjeŜyły się jej na karku. Skórzana oprawa z wytłoczonym emblematem ZałoŜycielki. Przez tę ksiąŜkę omal nie zginęła w ciągu kilku pierwszych tygodni pobytu w Morgarnville, a wtedy jeszcze, nie wiedziała o jej prawdziwej mocy. Był to manuskrypt, spisany głównie szyfrem Myrnina, zawierający jego wiedzę. Wszystkie tajemnice Morgarnville, które notował dla Amelie. Podawał takie szczegóły o mieście, których nie znała nawet Claire. Pisał o Adzie. Pisał o wszystkim. Były teŜ tam spisane zaklęcia magiczne, jak na przykład to, dzięki któremu powstał tatuaŜ na jej ręce. Nie miała pojęcia, co jeszcze zawiera rękopis, bo sam Myrnin tego nie pamiętał, ale Bishop pragnął tej księgi bardzo, bardzo mocno. Była to dla niego najwaŜniejsza

rzecz w całym Morgarnville, Claire podejrzewała, Ŝe był to tak naprawdę główny powód, dla którego przyjechał do miasta. Bishop zamknął z trzaskiem księgę i wsunął ją do wewnętrznej kieszeni marynarki, w miejscu, w którym ktoś religijny trzymałby Biblię. Pokój, który dla siebie wybrał, był duŜy. Stały w nim solą i krzesła oraz biurko, na podłodze leŜał dywan. Bishop nigdy nie siedział przy biurku. Zawsze stał, tak jak dziś. Trzy inne wampiry siedziały na krzesłach dla gości: Myrnin, Michael Glass i wampir, którego Claire nie rozpoznawała... nie była nawet pewna, czy jest to męŜczyzna, czy kobieta. Rysy bladej twarzy wydawały się kobiece, ale fryzura juŜ nie. Claire skupiła wzrok na nieznajomym, Ŝeby nie patrzeć na Michaela. Jej przyjaciel - bo wciąŜ był jej przyjacielem; nie mógł nic poradzić na to, Ŝe znalazł się w tej sytuacji, i podobnie jak ona unikał jej wzroku. Był wściekły i było mu wstyd, a ona tak bardzo chciała mu pomóc. Chciała powiedzieć mu, Ŝe to nie jego wina, ale on i tak by jej nie uwierzył. Mimo to taka była prawda. Michael nie miał magicznego tatuaŜu na ręce; miał natomiast ślady kłów Bishopa na szyi. WciąŜ miał bliznę na bladej skórze. Ślady kłów Bishopa były jak bransoletka Patrona. - Claire, czy wzywałem cię i zapomniałem po co? - Bishop nie wyglądał na zadowolonego. Serce Claire podskoczyło, jakby uŜył ościenia. - Nie, panie - powiedziała cicho i z szacunkiem. - Przy szłam prosić cię o łaskę. Bishop, który miał dziś na sobie czarny garnitur i białą koszulę, która pamiętała lepsze dni, strzepnął paproch z rękawa. - A zatem odpowiedź brzmi „nie”, bo ja nie bywam łaska wy. Coś jeszcze? Claire oblizała wargi i spróbowała jeszcze raz. - To tylko drobiazg: chciałabym zobaczyć się z Shane'em, panie. Tylko na kilka... - Powiedziałem „nie”, tak samo jak jakieś sto razy wcześniej - warknął Bishop, a ona poczuła, Ŝe od jego gniewu w pokoju aŜ iskrzy. Michael i nieznajomy wampir spojrzeli na nią, a ich oczy błyszczały złowrogo - była pewna, Ŝe w przypadku Michaela działo się tak wbrew jego woli. Myrnin - ubrany w jakieś zniszczone spodnie i surdut ze sklepu z kostiumami oraz kilka sznurów tanich, tandetnych karnawałowych koralików wydawał się po prostu znudzony. Ziewnął, obnaŜając przy tym zabójczo ostre kły. Bishop rzucił jej nieprzyjemne spojrzenie. - Mam juŜ naprawdę dość tych twoich ciągłych próśb, Claire. - Więc moŜe powinieneś się zgodzić, panie, i mieć spokój.

Bishop pstryknął palcami. Michael zerwał się na równe nogi jak kukiełka pociągnięta za sznurki. W jego oczach kryła się rozpacz, ale nic nie mógł na to poradzić na to, Ŝe spełniał rozkazy Bishopa. - Michael, Shane to twój przyjaciel, prawda? - Tak, mój panie. - Przyprowadź go tutaj. A, i przynieś coś do przykrycia podłogi. Pozbędziemy się tego utrapienia raz na zawsze. Claire krzyknęła: - Nie! - Zrobiła krok naprzód, a Bishop rzucił jej ostre spojrzenie i przygwoździł ją wzrokiem w miejscu. - Proszę! Nie chciałam... Nie rób mu krzywdy! Nie moŜesz tego zrobić! Michael, nie! Nie rób tego! - Nic nie mogę na to poradzić, Claire. Wiesz o tym. Wiedziała. Michael skierował się do drzwi. Widziała juŜ wszystko oczyma wyobraźni, tak wyraźnie jak w jakimś koszmarze: Michael przyprowadza Shane'a, zmusza go, Ŝeby uklęknął, a Bishop... Bishop... - Przepraszam - powiedziała Claire. - Nie będę juŜ o to prosić. Nigdy. Przysięgam. Starszy męŜczyzna uniósł gęste siwe brwi. - O to mi dokładnie chodziło. Pozbędę się chłopaka i będę miał pewność, Ŝe dotrzymasz słowa. - Och, nie bądź taki surowy, staruszku - rzucił Myrnin i przewrócił oczami. - To tylko zakochana nastolatka. Pozwól dziewczynie na odrobinę radości. Koniec końców, to ona będzie cierpieć. Tęsknota po rozstaniu to rozkoszne cierpienie, jak mawiają poeci. Ja tam nic na ten temat nie wiem. Nigdy nie do świadczyłem tego uczucia. - Zrobił dziwną minę. - Ten jeden raz, naprawdę. PrzecieŜ to bez znaczenia. Claire wstrzymała oddech. Nie spodziewała się, Ŝe to akurat Myrnin zabierze głos w obronie Shane'a. Ale dał Bishopowi do myślenia. Bishop kiwnął na Michaela, a ten zatrzymał się w pół kroku. - Michael, zaczekaj - powiedział Bishop. - Claire, mam dla ciebie zadanie, jeśli chcesz, Ŝeby chłopak przeŜył do jutra. Claire zrobiło się niedobrze. - Jakie zadanie? - Dostarczysz przesyłkę. - Bishop podszedł do biurka i otworzył rzeźbioną drewnianą szkatułkę. W środku były papierowe zwitki, związane czerwoną wstąŜką i zapieczętowane woskiem. Wyjął jeden z nich, pozornie przypadkowy, i jej podał. - Co to jest?

- Dobrze wiesz, co to jest. Wiedziała. To wyrok śmierci; widziała juŜ ich zbyt wiele. - Nie mogę... - Mogę ci kazać go zanieść. Jeśli tak zrobię, nie będę się czuł w obowiązku przychylić się do jakiejkolwiek twojej proś by. To najlepszy układ, na jaki moŜesz pójść, moja mała Claire: Ŝycie Shane'a za dostarczenie wiadomości - oznajmił Bishop. - A jeśli odmówisz, poślę kogoś innego, Shane zginie, a ty będziesz miała paskudny dzień. Przełknęła ślinę. - Dlaczego w ogóle dajesz mi szansę? PrzecieŜ kompromis nie jest w twoim stylu. Bishop obnaŜył zęby, ale nie pokazał kłów - mimo Ŝe pozostawały ukryte, wcale nie wydawał się przez to mniej niebezpieczny. - Bo chcę, Ŝebyś zrozumiała swoją rolę w Morganville, Claire. NaleŜysz do mnie. Mogę kazać ci to zrobić, narzucając ci po prostu moją wolę. Zamiast tego pozwalam ci samej pod jąć decyzję. Claire obróciła w palcach zwitek i spojrzała na niego. Przeczytała: „Detektyw Joe Hess”. - Nie moŜesz... - Zastanów się dobrze, zanim coś powiesz - przerwał jej Bishop. - Jeśli chcesz mi mówić, co mogę, a czego nie mogę robić w moim mieście, będą to twoje ostatnie słowa. Claire zamknęła buzię. Bishop się uśmiechnął. - Tak lepiej - powiedział. - Jeśli podjęłaś juŜ decyzję, idź dostarczyć moją wiadomość. Kiedy wrócisz, pozwolę ci zobaczyć się z tym chłopakiem, ten jeden raz. Widzisz, jak dobrze się dogadujemy, jeśli tylko się postaramy? Zwitek ciąŜył w dłoni Claire, mimo Ŝe był to tylko kawałek papieru i wosk. W końcu kiwnęła głową. - A zatem idź - powiedział Bishop. - Im szybciej to załatwisz, tym szybciej znajdziesz się w ramionach ukochanego. Dobra dziewczynka. Michael patrzył na nią. Nie odwaŜyła się spojrzeć mu w oczy; bała się, Ŝe zobaczy w nich gniew, zdradę i zawód. Bycie zmuszonym do roli Ŝołnierza diabła to jedno, decydowanie się na nią, to drugie. Claire szybko wyszła z gabinetu Bishopa. Kiedy wyszła na słońce, juŜ biegła.

ROZDZIAŁ 3 Detektyw Joe Hess. Idąc, Claire wciąŜ obracała zwitek w spoconych dłoniach i zastanawiała się, co by się stało, gdyby wyrzuciła go do kosza na śmieci. Oczywiście Bishop byłby wściekły. I prawdopodobnie Ŝądny krwi - nie Ŝeby przez większość czasu był inny. Poza tym to, co miała dostarczyć, wcale nie musiało oznaczać nic złego. Prawda? MoŜe tylko wyglądało na wyrok śmierci. MoŜe to dekret obwieszczający, Ŝe piątek to dzień jedzenia lodów albo coś w tym rodzaju. Minął ją samochód, a ona poczuła na sobie wzrok kierowcy. Nie ma na co patrzeć, jestem tylko smutnym pionkiem w rękach zła, pomyślała gorzko. ZjeŜdŜaj stąd. Komisariat policji teŜ znajdował się w ratuszu, a cały budynek był teraz w remoncie. Robotnicy usuwali gruz, Ŝeby połoŜyć nowe wsporniki i cegłę. Część, w której mieściło się więzienie i komenda główna policji, nie uległa większym zniszczeniom, więc Claire skierowała się do stanowiska, przy którym siedział oficer dyŜurny. - Do detektywa Joego Hessa - powiedziała. - Proszę. Policjant ledwie na nią spojrzał. - Proszę się wpisać, podać nazwisko i cel wizyty. Sięgnęła po rejestr i pióro, i starannie napisała swoje imię i nazwisko. „Claire Danvers. Mam przesyłkę od pana Bishopa”. W recepcji trochę się działo: kilku pijaków przykuto do drewnianej ławki, gdzieś z tyłu jacyś prawnicy nalewali sobie kawę z duŜego srebrnego dzbanka. Wszyscy ucichli. Nawet pijacy. Oficer dyŜurny spojrzał na nią, a ona zobaczyła zmęczenie i gniew w jego oczach, które po chwili przybrały twardy wyraz. - Usiądź - polecił. - Sprawdzę, czy jest u siebie. Podniósł słuchawkę. Claire nie patrzyła, jak dzwoni. Była zbyt pochłonięta własnym nieszczęściem. Patrzyła na napis na zwitku i Ŝałowała, Ŝe nie wie, co jest w środku - choć gdyby wiedziała, mogłoby to tylko pogorszyć sprawę. Jestem tylko posłańcem. Tak, dzięki temu mogła spać spokojnie. Oficer dyŜurny rozmawiał z kimś cicho, a potem odwiesił słuchawkę, ale nie podszedł z powrotem do okienka. Unika mnie, pomyślała; powoli się do tego przyzwyczajała. Dobrzy ludzie unikali jej, źli - się podlizywali. Przygnębiało ją to. Zaswędział ją tatuaŜ. Podrapała się przez materiał koszuli i wpatrzyła w drzwi. Detektyw Hess pojawił się w nich jakąś minutę później. Uśmiechnął się, kiedy ją zobaczył, a to bolało. Bardzo bolało. Był jednym z pierwszych, którzy jej naprawdę pomogli

w Morganville - on i jego partner detektyw Lowe dołoŜyli starań, Ŝeby jej pomóc, i to nie raz, ale wiele razy. A ona tak mu się odwdzięczała. Kiedy wstała, zrobiło jej się słabo. - Claire, miło cię widzieć - przywitał się i zabrzmiało to tak, jakby naprawdę tak myślał. Kiedy mijała oficera dyŜurnego, podał jej identyfikator. Przypięła go do koszuli i skierowała się za Joem Hessem do duŜego otwartego pomieszczenia. Jego biurko znajdowało się na tyłach, tuŜ obok identycznego biurka z tabliczką z nazwiskiem jego partnera. Nic specjalnego. Nikt nie trzymał rzeczy osobistych na biurku. Stwierdziła, Ŝe tak jest lepiej, kiedy całymi dniami przesłuchuje się przestępców. Usiadła na krześle przy biurku, a on zajął swoje miejsce, nachylił się i oparł łokcie na kolanach. Miał miły wyraz twarzy i nie próbował jej onieśmielać. Tak naprawdę miała wraŜenie, Ŝe stara się jej ułatwić sprawę. - Jak się czujesz? - spytał. Takie samo pytanie zadał jej Richard Morrell. Zastanawiała się, czy aŜ tak źle wygląda. Pewnie tak. Claire przełknęła ślinę i popatrzyła na swoje ręce i na zwitek, który trzymała w prawej dłoni. Powoli wyciągnęła rękę w jego kierunku. - Przepraszam - powiedziała. - Tak mi... przykro. - Chciała mu wszystko wyjaśnić, ale jakoś nie znalazła dla siebie Ŝadnego usprawiedliwienia. Była tu. Robiła to, co chciał Bishop. Ale tym razem ona sama się na to zdecydowała. Nie moŜna tego w Ŝaden sposób usprawiedliwić. - Nie obwiniaj się. - Detektyw Hess wziął zwitek. - Claire, to nie twoja wina. Wiesz o tym, prawda? Nie moŜesz się winić za to, co robi Bishop, ani za to, co dzieje się w Morganville. Starałaś się jak mogłaś. - Na niewiele się to zdało, co? Przyglądał się jej przez dłuŜszą chwilę, a potem pokręcił głową i zerwał pieczęć. - Jeśli ktokolwiek zawalił, była to Amelie - powiedział. - Teraz trzeba tylko wymyślić, jak przetrwać. Wpłynęliśmy na nieznane wody. Detektyw Hess rozwinął papier i przeczytał wiadomość. Trzymał ręce nieruchomo, a jego twarz pozostała bez wyrazu. Uświadomiła sobie, Ŝe nie chce jej przestraszyć. Nie chce, Ŝeby czuła się winna. OdłoŜył kartkę na biurko. Musiała zadać to pytanie. - Co to jest?

- Nic, czym musiałabyś się niepokoić - powiedział, choć nie mogła to być prawda. - Zrobiłaś, co do ciebie naleŜy, Claire. Idź juŜ teraz. I obiecaj mi... - Zawahał się, a potem otworzył jakąś teczkę, Ŝeby wyglądać na zajętego. - Obiecaj mi, Ŝe nie zrobisz nic głupiego. Nie mogła tego obiecać. Miała wraŜenie, Ŝe od śniadania juŜ zdąŜyła zachować się głupio kilka razy. Ale kiwnęła głową, bo naprawdę niewiele więcej mogła dla niego zrobić. Uśmiechnął się do niej niewesoło. - Przepraszam, Claire, mamy sporo pracy - powiedział. Nie była to prawda, ale postukał ołówkiem w otwartą teczkę. - Mam dziś rozprawę. Leć juŜ. Niedługo się zobaczymy. - Joe... - Idź, Claire. Dziękuję. Chciał ją chronić, widziała to. Chronić przed konsekwencjami tego, co zrobiła. Nie wyobraŜała sobie, jak mu się za to odwdzięczy. Czuła, Ŝe kiedy wychodziła, obserwował ją, ale kiedy się obejrzała, znów był zaczytany w dokumentach. - Hej, Claire? Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Nie będzie płakać. - Dzięki - szepnęła i głos jej się załamał, więc otworzyła drzwi i uciekła przed straszną wiadomością, jaką zostawiła mu na biurku. Była prawie pierwsza, kiedy znalazła się z powrotem w gabinecie Bishopa - nie tyle dlatego, Ŝe miała daleką drogę do pokonania, ale dlatego, Ŝe musiała zatrzymać się, przysiąść i wypłakać swój smutek w samotności, a potem upewnić się, Ŝe starła z siebie wszystkie jego ślady, zanim ruszy dalej. Gdyby tego nie zrobiła, Ysandre nie posiadałaby się z radości. Podobnie Bishop. Claire uznała, Ŝe udało jej się wyglądać na spokojną, bo Ysandre wezwała ją z powrotem do gabinetu. Bishop znajdował się na tym samym miejscu, tyle Ŝe trzeci wampir, ten nieznajomy, zniknął. Michael wciąŜ był na miejscu. Myrnin zajął się budowaniem konstrukcji ze spinaczy i klipsów biurowych, co było jednym z jego mniej szurniętych pomysłów na zabicie czasu. - Wrócił nasz mały geniusz - mruknął Bishop. - I jak detektyw Hess przyjął wieści? - Spokojnie. - Claire nie zamierzała mu się zwierzać, ale nawet ta lakoniczna odpowiedź zdawała się go bawić. Oparł się o biurko i skrzyŜował ramiona, przypatrując się jej z dziwnym uśmieszkiem. - Nic ci nie powiedział, co?

- Nie pytałam. - Morganville to naprawdę kulturalne miejsce. - W ustach Bishopa zabrzmiało to jak obelga. - Świetnie wywiązałaś się ze swoich obowiązków. Ja teŜ, jak przypuszczam, muszę dotrzymać mojej części umowy. - Spojrzał na Myrnina. - To twoja ulubienica. Posprzątaj po niej. Myrnin zasalutował leniwie. - Jak sobie Ŝyczysz, panie. - Wstał z tą gracją właściwą wampirom, która sprawiała, Ŝe Claire czuła się ocięŜała, głupia i powolna, i spojrzał jej w oczy. Jeśli chciał jej coś powiedzieć, nie miała pojęcia co. - Idziemy, dziewczyno. Pan Bishop ma waŜne sprawy do załatwienia. Jakie? - pomyślała. Ćwiczy swój szyderczy śmiech? Inwigiluje sługusów? Myrnin przeszedł przez pokój i zacisnął zimne jak lód palce na jej ręce; pociągnął ją za sobą korytarzem. Odwróciła się i spojrzała na Michaela, ale on nie mógł jej pomóc. Był tak samo w pułapce jak ona. Myrnin zatrzymał się dopiero wtedy, kiedy od Bishopa dzieliły ich dwie pary zamkniętych drzwi i jakiś kilometr korytarza. - Puszczaj! - warknęła Claire i spróbowała się wyrwać. Myrnin spojrzał na jej rękę, wokół której wciąŜ zaciskały się je go blade palce, i uniósł brwi, jakby nie bardzo rozumiał, co robi jego dłoń. Claire szarpnęła się znowu. - Myrnin, puść mnie! Wypuścił ją i zrobił krok do tyłu. Pomyślała, Ŝe przez ułamek sekundy wyglądał na zawiedzionego, ale zaraz potem pojawił się ten jego obłąkańczy uśmiech. - A będziesz grzeczna? - Spojrzała na niego. - No tak. Pewnie nie. W porządku, odpowiedzialność spadnie na ciebie, Claire. Chodź, zaprowadzę cię do twojego chłopaka, skoro najwyraźniej nasz dobroczyńca jest w łaskawym nastroju. Odwrócił się, a poły jego surduta zafurkotały. Znów miał na sobie japonki, a jego stopy były brudne, chociaŜ nie śmierdział zbyt mocno. Kiedy szedł, sznury tanich, połyskujących koralików grzechotały, a kłapanie jego klapek sprawiało, Ŝe był chyba najbar- dziej hałaśliwym wampirem, jakiego Claire kiedykolwiek spotkała. - Bierzesz lekarstwa? - spytała. Myrnin spojrzał na nią przez ramię, a ona kolejny raz nie miała pojęcia, co oznacza to spojrzenie. - Czy to znaczy „nie”? - Myślałem, Ŝe mnie nienawidzisz? - stwierdził. - Jeśli tak jest, nie powinno cię to obchodzić, prawda? Miał rację. Claire zamilkła. Myrnin zaprowadził ją do wielkich drzwi, przed którymi

straŜ pełnił wampir. Był chyba Azjatą, a teraz jego skóra miała kolor kości słoniowej. Miał długie, zaplecione z tyłu włosy i był niewiele wyŜszy od Claire. Myrnin zamienił ze straŜnikiem kilka słów w języku, który przypominał chiński, i ten otworzył drzwi na ościeŜ. Claire zrobiło się gorąco i zadrŜała. Jeśli zrobili Shane'owi krzywdę... Minęło juŜ tyle czasu. A co jeśli on nie miał ochoty się z nią widzieć? Kolejne drzwi, kolejny straŜnik i znaleźli się w korytarzu z zakratowanymi celami po lewej stronie. Bez okien. Bez światła, z wyjątkiem oślepiających świetlówek pod sufitem. Pierwsza cela była pusta. W drugiej przebywało dwóch męŜczyzn, ale Ŝaden nie był Shane'em. Claire starała się na nich nic patrzeć. Bała się, Ŝe mogła ich znać. W trzeciej celi były dwa wąskie łóŜka polowe oraz toaleta i umywalka. Było tu niemal sterylnie czysto. Na jednym łóŜku spał starszy męŜczyzna z potarganymi, siwymi włosami, a Claire potrzebowała kilku sekund, Ŝeby zorientować się, Ŝe to Frank Collins, tata Shane'a. Zdziwiło ją, Ŝe wygląda tak... krucho. Tak bezbronnie i staro. Shane siedział po turecku na drugim łóŜku. Oderwał wzrok od ksiąŜki, którą czytał. Zacięta mina przypominała jej jego ojca, ale zniknęła natychmiast, kiedy Shane ją zobaczył. Upuścił ksiąŜkę, zerwał się na równe nogi i w sekundę znalazł się przy kratach. Zacisnął na nich dłonie, a oczy błyszczały mu dziko. Kiedy znów je otworzył, zdąŜył się opanować. Prawie. - Cześć - odezwał się Shane tak spokojnie, jakby właśnie na siebie wpadli na korytarzu w Domu Glassów, w ich dziwacznym minibractwie. Jakby od ich rozstania nie minęły całe tygodnie. - Kogo tu widzimy. Wszystkiego najlepszego. Claire zapiekły oczy od łez, ale pohamowała się i zmusiła do uśmiechu. - Dzięki - wydusiła. - Co dla mnie masz? - E... wielki diament. - Shane rozejrzał się dokoła i wzruszył ramionami. - Musiałem go gdzieś tu połoŜyć. Wiesz, jak to jest, całonocne imprezy, skuwasz się, a potem zapominasz, gdzie zostawiłaś swoje rzeczy... Zrobiła krok naprzód i połoŜyła ręce na jego dłoniach. Poczuła, jak przebiegł go dreszcz. Shane westchnął, zamknął oczy i oparł czoło o kraty. - Tak - wyszeptał. - JuŜ się zamykam. Dobry pomysł. Shane puścił kraty i pogłaskał ją po jej miękkich krótkich włosach, a gorący pocałunek niósł w sobie pragnienie, od którego serce Claire zaczęło mocniej bić. Kiedy przestali się całować, Claire wsunęła ręce przez kraty i objęła Shane'a za szyję, a jego dłonie zsunęły się na jej talię.

- Nienawidzę całować cię przez więzienne kraty - jęknął Shane. - Jestem za kontrolą, ale samokontrola znacznie bar dziej mi odpowiada. Claire prawie zapomniała, Ŝe obok stał Myrnin, więc wzdrygnęła się, słysząc jego chichot. - Oto przemówił młody męŜczyzna o niewielkim doświadczeniu - powiedział Myrnin, ziewnął i rozłoŜył się na ławce pod ścianą. Oparł brodę na grzbiecie dłoni. - Cieszcie się niewinnością, póki moŜecie. Shane nie wypuszczał Claire z objęć i wpatrywał się w nią ciemnymi oczami. Zignoruj go, zdawały się mówić. Zostań przy mnie. Tak właśnie zrobiła. - Staram się wydostać cię stąd - szepnęła. - Naprawdę. - Claire, nie wpakuj się tylko w kłopoty. Czekaj, zapomniałem, z kim rozmawiam. W jakie kłopoty juŜ się dziś wpakowałaś? - W Ŝadne. Nie martw się. - Poza martwieniem się, głównie o ciebie, nie mam nic innego do roboty. - Shane wyglądał teraz bardzo powaŜnie i od chylił jej głowę do tyłu, zmuszając, Ŝeby spojrzała mu w oczy. - Claire. Co on kazał ci zrobić? - Martwisz się o mnie? - Roześmiała się krótko, ale w jej śmiechu zabrzmiała panika. - To ty jesteś w więzieniu. - Jakoś przywykłem. Claire, powiedz mi. Proszę. - Nie... nie mogę. - To nie była prawda. Mogła. Tyle Ŝe rozpaczliwie nie chciała. Nie chciała, Ŝeby Shane o tym wiedział. - Jak się trzyma twój ojciec? Shane uniósł lekko brwi. - Ojciec? No cóŜ. Dobrze. Jest po prostu... sama wiesz. Claire uświadomiła sobie, Ŝe tego właśnie się obawiała: Ŝe Shane wszystko ojcu wybaczy. śe Collinsów znów zjednoczy nienawiść do całego Morganville. śe Shane znów dołączy do grona zabójców wampirów. Jeśli tak się stało, Bishop nigdy nie wypuści go z więzienia. Shane wyczytał to wszystko z jej twarzy. - Nie o to chodzi - pokręcił głową. - Trochę tu ciasno. Musimy się jakoś dogadywać, bo inaczej byśmy się pozabijali. Stwierdziliśmy, Ŝe jakoś się dogadamy, to wszystko. - Tak - odezwał się głęboki, chropowaty głos z drugiej pryczy. - To była kupa radości

poznać mojego syna. Jestem taki wzruszony, normalnie oczy mam pełne łez. - Zamknij się, Frank - warknął Shane. - To tak się odzywasz do swojego staruszka? - Frank prze wrócił się na drugi bok, a Claire zobaczyła w jego oczach twardy błysk. - Co tu robi twoja dziewczyna kolaborantka? Ciągle biega na posyłki u wampirów? - Na Boga, tato, zamkniesz się wreszcie? - To tak się dogadujecie? - szepnęła Claire. - A widzisz jakieś połamane kości? - Dobrze powiedziane. - Nie tak sobie wyobraŜała tę chwilę, z wyjątkiem pocałunku. Ale z kolei pocałunek był lepszy, niŜ mogła oczekiwać w najśmielszych marzeniach. - Shane... - Cśś - szepnął i przycisnął usta do jej czoła. - Co u Michaela? - Nie chciała mówić o Michaelu, więc tylko pokręciła głową. Shane z trudem przełknął ślinę. - Ale... Ŝyje? - Zdefiniuj, co znaczy „Ŝyje” w tym mieście - powiedziała Claire. - Wszystko z nim w porządku. On tylko... no wiesz. Nie jest sobą. - Bishop? - Kiwnęła głową. - A Eve? - Pracuje. Nie widziałam się z nią od kilku tygodni. - Eve, jak cała reszta mieszkańców Morganville, traktowała Claire jak zdrajczynie, a Claire naprawdę nie mogła jej za to winić. - Jest naprawdę zdołowana z powodu Michaela. I z twojego, oczywiście. - Nie wątpię - powiedział miękko Shane. Wydawało się, Ŝe przez mgnienie oka się waha. - Czy słyszałaś coś na temat mnie i ojca? Co Bishop dla nas szykuje? Claire pokręciła głową. Nawet gdyby wiedziała - a nie wiedziała - nie powiedziałaby mu. - Nie mówmy o tym, Shane. Tak bardzo mi ciebie brak... Shane znów ją pocałował, a świat rozpłynął się w cudownym wirze gorąca i dzwonów, i dopiero kiedy w końcu z Ŝalem odsunęła się od niego, usłyszała, Ŝe Myrnin klaszcze. - Miłość wszystko zwycięŜy - powiedział. - Jakie to urocze. Claire odwróciła się do niego i poczuła, Ŝe wściekłość wzbiera w niej i zaraz wybuchnie jak wulkan. - Zamknij się! Nawet na nią nie spojrzał. - Shane, chcesz wiedzieć, co dla ciebie zaplanował? Naprawdę chcesz? - Myrnin, nie! Shane wyciągnął ręce przez kraty, chwycił Claire za ramiona i odwrócił ją do siebie.