kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony172 136
  • Obserwuję120
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań78 193

Huntington Geoffrey - Kruczy Dwór 01 - Czarodzieje Skrzydła Nocy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :646.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Huntington Geoffrey - Kruczy Dwór 01 - Czarodzieje Skrzydła Nocy.pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Kruczy Dwór
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Geoffrey Huntington – Kruczy Dwór 1. „Czarodzieje Skrzydła Nocy” Prolog Potwory w szafie Ted March nazywa to Otchłanią, „To” jest szafą jego syna – zwyczajną szafą, jakich wiele, z przesuwanymi drzwiami z klonowego drewna, w której sześcioletni chłopiec wiesza koszule i zostawia tenisówki, na dnie której piętrzy się sterta pluszowych zwierzątek. Szafą, która na pierwszy rzut oka wydaje się niczym nie różnić od innych, znajdujących się w pokojach innych małych chłopców, w schludnych domkach stojących przy tej ulicy. Tylko że z szafy Devona Marcha spoglądają na niego z ciemności zielone ślepia. - Tatusiu – pyta chłopiec – co tam jest? Ted March nazywa to Otchłanią, jednak tylko wtedy, kiedy Devon go nie słyszy. Ted chce, żeby chłopiec, którego wychowuje jak własnego syna, dorastał jak wszystkie inne dzieci – żeby prawda o jego przeszłości nie uniemożliwiła mu normalnego życia. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że będzie najlepiej, jeśli Devon nie dowie się prawdy, tak więc Ted zabrał dzieciaka daleko od jego miejsca urodzenia, aby uchronić go przed jego dziedzictwem – i nie wyjaśniał, dlaczego szafa jest wrotami piekieł. - Tatusiu! – woła Devon, pokazując palcem. – Tam są oczy! Istotnie, są tam. Do tej pory Ted zdołał jakoś trzymać demony w ryzach. Złapał kilka tych, które wypełzły z szafy niczym węże, przeczołgały się po podłodze sypialni i zaczaiły pod łóżkiem. Wyłapał je i rozdeptał, odsyłając z powrotem tam, skąd przybyły. Dotychczas były to małe stwory – głupie, podobne do gadów, łatwe do schwytania starymi jak świat metodami, których nauczył Teda ojciec, znający starożytną, magiczną sztukę Opiekunów. - Tatusiu! – woła Devon. – Coś się tam porusza! Chłopiec jeszcze niczego nie widział, ale słyszał, jak szepczą i syczą po nocach, a ich skradające się kroki w Otchłani nieraz budziły go z głębokiego snu. W takich chwilach wołał Teda, który nauczył się sypiać czujnie, wypatrując i nasłuchując oznak niebezpieczeństwa. Przeprowadzka nic by nie dała: demony przybyły tu za nimi z Biedy i z pewnością wytropiłyby ich wszędzie, dokądkolwiek by uciekli. Te stwory poszukują Devona i desperacko usiłują go dopaść. On bowiem jest czarodziejem Skrzydła Nocy. Jest także sześcioletnim chłopcem i boi się jak każdy sześciolatek obudzony w środku nocy. I chociaż ojciec bardzo chce go uspokoić, z pewnością nie zamierza go okłamywać. Nie powiem dziecku, że te dźwięki zrodziły się tylko w jego wyobraźni, nie będzie twierdził, że to syczenie i drapanie w jego szafie to tylko złudzenie. - Tatusiu, patrz! – woła znowu Devon, tym razem głośniej. – Te oczy się poruszają! Ma rację. Ted March stoi i spogląda w ciemne wnętrze szafy syna. Czuje duszący żar, pulsującą obecność. Zielone i przekrwione ślepia mrugają złowrogo, raz, a potem drugi, nad stertą tenisówek i pluszowych zwierzątek. - Nie mogą cię skrzywdzić, Devonie – szepcze Ted do syna. – Zapamiętaj to. Cokolwiek się stanie. Jesteś silniejszy od nich. - Ale ja się boję! – woła malec. No tak, w tym rzecz. One nie są w stanie go zranić, ale mogą go przestraszyć. I to bardzo, przynajmniej dopóki jest małym chłopcem. Kiedy Szaleniec otworzył Otchłań w Kruczym Dworze, demony wydostały się na wolność i Ted aż nazbyt dobrze wie, że kiedy sześć lat temu zamknięto portal, niektóre pozostały w tym świecie. Podążyły za nimi, przebywając

setki mil, po czym zaszyły się głęboko w szafie Devona, tworząc nową Otchłań, zamieszkując w ich domu niczym szczury w piwnicy. Ted obserwuje powiększające się w mroku ślepia. Demon się budzi. Wyczuwa ich obecność i z namysłem mruży ślepia. Teraz Ted słyszy jego oddech, syczący jak para uchodząca z uszkodzonej chłodnicy. - Cofnij się, Devonie. – mówi. Chłopiec kuli się ze strachu obok łóżka. Ojciec stoi twarzą do szafy. Demon w środku porusza się i wyciąga długą rękę, podobną do ludzkiej, tylko ze szponami zamiast palców. Ted pospiesznie rozgląda się wokół i dostrzega kij bejsbolowy Devona. Chwyta go i unosi nad głowę. - Mocą Skrzydła Nocy, rozkazuję ci iść precz! – krzyczy i z całej siły uderza kijem w wyciągniętą rękę demona. Ryk bólu i wściekłości wstrząsa pokojem. Devon kurczowo łapie się słupka łóżka, szeroko otwierając oczy z przestrachu. Zakrywa uszy rękami, gdy demon znów ryczy, nie cofając się przed atakującym ojcem, lecz wyłażąc z szafy. Na światło. Ted krzywi się z obrzydzenia. Widział już wiele demonów. Za młodu, na moczarach Anglii, walczył z setkami tych stworów, odsyłając je dziesiątkami z powrotem do Otchłani. Ich wygląd nieodmiennie budził obrzydzenie. Ten demon – wysoki i chudy, ociekający śluzem i ropą, mający kły i pazury – jest szczególnie paskudny. - Precz, ty piekielny pomiocie! – krzyczy Ted, z całej siły kopiąc potwora w brzuch. Demon ryczy i jego dziwnie podobną do ludzkiej twarz wykrzywia grymas bólu i wściekłości. Gwałtownie potrząsa długimi włosami, porastającymi jego łeb i ciało, chłoszcząc nimi twarz Teda i wypełniając jego nozdrza odorem rozkładu. - Nie możesz nic zrobić Devonowi! – woła Ted. – On jest silniejszy od tego i dobrze o tym wiesz. Stwór przysiada na zadzie, jakby szykował się do skoku. Jednak zamiast tego nagłym machnięciem szponiastego łapska uderza Teda w twarz, raniąc go do krwi. - Tatusiu! – krzyczy Devon. Ted rzuca się na potwora. Chwyta go wpół i przewraca, wpychając z powrotem do szafy. Ryk demona znowu wstrząsa pokojem., jak małe trzęsienie ziemi. Modele dinozaurów i samochodzików spadają z półek, a regał się wywraca i wideokasety z Batmanem rozsypują się na podłodze. Rozwścieczony demon ciska Tedem przez całą szerokość pokoju. Ted mocno uderza o ścianę i zsuwa się po niej na podłogę. Siedzi ogłuszony i bezradny, a demon powoli zbliża się do niego. - Tatusiu! – krzyczy Devon. Stwór powoli kroczy po podłodze z twardych desek. Devon z płaczem patrzy, jak zbliża się do jego ojca, wysuwając długi czerwony jęzor i oblizuje ostre kły. Później ta scena będzie się wydawała sennym koszmarem, lecz w tym momencie przerażony chłopiec jest pewien, że bestia zaraz pożre jego ojca, a później i jego. - Nie! – krzyczy. Tylko tyle: zwyczajne „nie” i stwór się odwraca, patrząc na niego tymi okropnymi ślepiami. - Nie! – ponownie woła Devon i instynktownie wyciąga rękę. Jesteś silniejszy od nich – zawsze mówił mu ojciec. - Nie! – rozkazująco powtarza Devon. Demon ryczy. Devon przygryza wargę i stara się skoncentrować. - Idź precz! – woła i machnięciem ręki odrzuca demona, który przelatuje przez pokój i wpada z powrotem do szafy. Drzwi zasuwają się za nim z głośnym trzaskiem i nagle w pokoju robi się cicho. - Tatusiu? – pyta cichutko Devon.

Ted March otwiera oczy. Nie ma demona. Ani duszącego żaru. Podnosi wzrok i widzi stojącego nad nim synka. Uśmiecha się. Devon jest jeszcze mały, ale pod pewnymi względami całkiem dorosły. - Tatusiu, nic ci się nie stało? – pyta z oczami pełnymi łez. - Nic mi nie jest, Devonie. – mówi Ted i rozchyla ramiona. Syn wpada w nie z ulgą. – Jesteś silnym chłopcem, Devonie. Silniejszym niż one. Przytula chłopca do piersi. Czuje, jak mocno bije mu serce, jak drży jego ciało. Tak, Devon jest silniejszy od nich, ale nie tak przebiegły. Wykorzystają to. Ten demon był niezdarny, ale są inne., zręczniejsze od niego, i Ted wie, że znów spróbują. A Szaleniec… Ted ani przez chwilę nie wierzy, że odszedł na dobre. Ojciec, nauczyciel, ale przede wszystkim Opiekun – Ted March ślubował oddać życie za małego Devona. Teraz ponownie poprzysięga w duchu, że nikt go nie skrzywdzi, że będzie wiódł życie zwyczajnego chłopca, wolne od koszmarów związanych z jego dziedzictwem. Ted wie, że niełatwo dotrzymać takiego ślubowania, kiedy potwory w szafie są rzeczywistością. Osiem lat później 1. Bieda Przez jedną długą chwilę żałosne wycie jakiegoś zwierza w oddali zagłusza świst wiatru. Devon March wysiada z autobusu, w jednej ręce taszcząc ciężką walizkę, a drugą trzymając w kieszeni medalik świętego Antoniego, ściskając go tak mocno, że krawędź wbija mu się w dłoń. Nawet w ten wilgotny, wietrzny i zimny październikowy wieczór wyczuwa żar i energię, którą umiał rozpoznawać od dziecka. One tam są, myśli. W mroku. Obserwują mnie, jak zawsze. Za jego plecami kierowca zamyka drzwi i autobus z piskiem odjeżdża w noc. Dworzec pogrąża się w ciemnościach i tylko jesienny księżyc oświetla drogę. Poza Devonem jeszcze tylko jedna osoba wysiadła z autobusu. Kroki tego idącego przed nim mężczyzny teraz odbijają się głośnym echem po pustym dworcu. Deszcze jeszcze nie pada, ale Devon już go wyczuwa w podmuchach wiatru o słonej wilgoci ciągnącej znad morza. Pan McBride zapowiedział, że tak będzie. „Inaczej dlaczego nazwaliby to miejsce Biedą?” Devon wchodzi na parking i rozgląda się. Obiecali wysłać po niego samochód. Może się tylko spóźniają, może autobus przyjechał kilka minut za wcześnie. Jednak gdy Devon tak patrzy na migoczące w świetle księżyca, poruszane wiatrem cienie, nagle ogarniają go złe przeczucia. Spodziewał się, że te stwory podążą tu za nim, że nie pozwolą mu uciec. Natomiast nie oczekiwał takiego gorąca, niezbicie świadczącego o tym, że są blisko. Od chwili, gdy wysiadł z autobusu, ten żar jest o wiele silniejszy niż kiedykolwiek w Nowym Jorku. To miejsce kryje odpowiedzi, mówi mu wewnętrzny Głos. Dlatego ojciec cię tutaj przysłał. W oddali przetacza się grom. Co powiedziała mu ta staruszka w autobusie? Nie znajdziesz tam nikogo oprócz duchów. - Przepraszam – słyszy głos, przerywający mu te rozmyślania. Devon odwraca się. Na pustym parkingu stoi mężczyzna – ten sam, który przed chwilą wysiadł razem z nim z autobusu. - Czekasz na samochód? - Tak – odpowiada Devon. – Ktoś miał tu po mnie przyjechać. Mężczyzna taszczy walizkę podobną do tej, którą trzyma Devon. Wygląda na trzydziestolatka, jest wysoki, przystojny i ciemnowłosy.

- No cóż – mówi. – Nie wyobrażam sobie mniej gościnnego miejsca na czekanie. Podwieźć cię do miasta? - Na pewno po mnie przyjadą – mówi mu Devon. Mężczyzna wzrusza ramionami. - W porządku. Po prostu nie chciałem, żeby złapał cię tu deszcz. Devon obserwuje go. Mężczyzna zmierza w kierunku swojego samochodu – srebrzystego porsche zaparkowanego kilka metrów dalej. To jedyny pojazd na tym parkingu. Ten człowiek wie. On wie, po co tu przyjechałeś. Głos przemawia do niego tak jak zwykle: cicho, z przekonaniem, z głębi umysłu. Jest niepodobny do innych jego myśli: tych wyraźnych i zdecydowanych wypowiedzi Devon nie może uznać za swoje własne. On wie, powtarza Głos. Nie pozwól mu odejść. Devon nie ma pojęcia, co ten człowiek może wiedzieć, ale jedno jest pewne: jeśli chce tu znaleźć jakieś odpowiedzi, powinien słuchać głosu. Ten jeszcze nigdy go nie zawiódł. - Ej! – woła. Jednak gwałtowny podmuch wiatru zagłusza jego słowa. - Hej! Proszę pana! – woła ponownie, tym razem głośniej. Mężczyzna nie słyszy go, otwiera drzwiczki i siada za kierownicą. Devon słyszy kaszlnięcie zapłonu. Zapalają się reflektory samochodu. Nie ma czasu, myśli Devon. Nie zauważy mnie, jeśli spróbuję go dogonić. Jest tylko jeden sposób. Modli się w duchu, żeby okazał się skuteczny. Koncentruje się. Samochód zaczyna się cofać. Devon zamyka oczy. Skupia się jeszcze bardziej. I nagle drzwiczki samochodu otwierają się na oścież. - Co do…? – krzyczy mężczyzna. Mocno trzymając walizkę, Devon biegnie w kierunku samochodu. - Hej! – woła. Mężczyzna wychyla się z otwartych drzwi, w końcu zauważając nadbiegającego Devona. Najwyraźniej jednak bardziej interesuje go stan zawiasów drzwiczek niż biegnący do niego chłopiec. - Hej – mówi lekko zasapany Devon. – Czy pańska propozycja podwiezienia jest nadal aktualna? Mężczyzna spogląda na niego i znów ze zdziwieniem na drzwiczki wozu. - Och, tak – odpowiada. – Pewnie, chłopcze. Wskakuj. - Dobry z pana człowiek – mówi z promiennym uśmiechem Devon. Owszem, przytakuje Głos. Człowiek znający odpowiedzi. Odpowiedzi, po które Devon przyjechał do Biedy. Devon March ma czternaście lat. Nie jest taki jak inni chłopcy. Przekonał się o tym już w wieku czterech lat, kiedy siłą woli udało mu się unieść w powietrzu psa, Maksa. Gdy pewnego razu Devon brał udział w sztafecie ze swym najlepszym przyjacielem Tommym, przebiegł przez plac zabaw, zanim którykolwiek z pozostałych chłopców zdołał wystartować. Stawał oko w oko z demonami – tak blisko, że mógł zajrzeć w ich rozdęte nozdrza i zobaczyć gęste włosy i resztę. Nie sądzi, żeby wielu jego rówieśników mogło się tym pochwalić. Nie, on nie jest taki jak inni chłopcy. Wcale nie. - Masz dar – powtarzał mu od małego ojciec. – Potrafisz robić rzeczy, których inni nie umieją. Rzeczy, których ludzie nie mogliby pojąć. I których mogliby się bać. - Dlaczego tatusiu? Dlaczego potrafię robić takie rzeczy? - Nie ma znaczenia dlaczego, Devonie. Musisz jedynie wiedzieć, że cała moc ostatecznie pochodzi od dobra i dopóki będziesz ją wykorzystywał do poszukiwania światła, zawsze będziesz silniejszy od tego, co kryje się w mroku.

Tak więc trzymali to w tajemnicy. Devon dorastał, wiedząc, że jest inny, ale nie znając powodu. Ojciec obiecał mu, że pewnego dnia pozna swoje przeznaczenie. Jednak do tego czasu powinien ufać siłom dobra. - Nazywaj to Bogiem, tak jak robi to wielu – powiedział mu ojciec niedługo przed śmiercią. – Nazywaj to wyższą istotą, duchem Wszechświata, siłą natury. To jest tym wszystkim. Jest światłem w tobie. W ostatnich tygodniach życia ojciec zaczął mówić takim zagadkami, a Devon siedział przy nim i usiłował je rozwiązać. Jednak próbując zrozumieć ich sens, zupełnie się pogubił, a potem ojciec umarł i pozostawił go bez odpowiedzi. - Mówisz, że dokąd jedziesz? – zapytała go staruszka siedząca obok niego w autobusie. - Do Biedy – powtórzył Devon. – To na wybrzeżu Rhode Island, w pobliżu Newport. - Wiem, gdzie to jest – powiedziała, szeroko otwierając oczy i usta. – Nie znajdziesz tam nikogo oprócz duchów. Do tej chwili staruszka okazywała mu sympatię. Spytała, skąd pochodzi, a on powiedział, że spod Nowego Jorku, z miasteczka Coles Junction. Gawędzili sobie i patrzyli na migające za oknami, wielobarwne listowie Nowej Anglii. Kiedy jednak podał jej cel swej podróży, staruszka dziwnie się nastroszyła i zamilkła. - Duchy? – zapytał Devon. – Jakie duchy? - Znam te strony – ostrzegła. – To nie miejsce dla młodego człowieka. Trzymaj się od nich z daleka. Devon roześmiał się. - No cóż, wezmę pod uwagę pani ostrzeżenia, ale… Otóż, mój ojciec umarł i oddał mnie pod opiekę starego przyjaciela, który właśnie tam mieszka. Rozumie pani, że nie mam żadnego wyboru. Potrząsnęła głową. - Nie wysiadaj z autobusu. Zostań na swoim fotelu i zaczekaj, aż zawróci i pojedzie z powrotem. – Spojrzała na niego. Oczy miała wyblakłe i zapadnięte, ale błyszczące energią, której nie spodziewał się w nich zobaczyć. – Krążą legendy – powiedziała z naciskiem. Zacisnął dłoń na medaliku świętego Antoniego. - Jakie legendy? – zapytał. - O duchach – odparła ściszonym głosem kobieta. – Mówię prawdę, mój drogi chłopcze. Znajdziesz tam tylko duchy. Och, wy, młodzi, myślicie, że to bzdury. Wy, z tym waszym rapem i słuchawkami na uszach, jesteście głusi na otaczający was świat. Nie miała racji, przynajmniej jeśli chodzi o Devona. On wiedział, że pewnych spraw po prostu nie można wytłumaczyć, że istnieje… no, inna rzeczywistość. Kiedy był mały i bał się potworów z szafy, ojciec nie uspokajał go zapewnieniami, że takie stworzenia nie istnieją. Czy mógłby tak mówić, skoro Devon już w wieku sześciu lat był świadkiem tego, jak jeden z nich próbował odgryźć im obu głowy? Ojciec dodawał mu otuchy, powtarzając, że Devon jest silniejszy od każdego demona, że ma wielką i niezwykłą moc. Istotnie była ona niezwykła, gdyż objawiała się irytująco rzadko i niespodziewanie. W kryzysowych sytuacjach – na przykład gdy demony wdzierały się do jego sypialni lub kiedy ojciec o mało nie spadł z drabiny przy malowaniu domu – moc Devona okazywała się niezawodna. W takich chwilach Devon zawsze ratował sytuację. Kiedy jednak próbował zaimponować dziewczynie, podnosząc coś siłą woli… Zapomnij o podobnych pomysłach. Jego moc wydawała się obdarzona własną wolą, i czasem zanikała, a przy innych okazjach pojawiała się bez ostrzeżenia. Tak jak tamtego dnia w sklepie Woolwortha, gdy miała zaledwie pięć lat i tak bardzo chciał mieć Transformera. Samochodzik po prostu uniósł się z półki, przeleciał przejściem między regałami i wpadł do tornistra Devona. Nie ukradł go. Ten model po prostu p o l e c i a ł za nim. Ojciec był bardzo zdziwiony, kiedy wrócił do domu, ale zaakceptował – a raczej u w i e r z y ł – w wyjaśnienie Devona.

Albo jak wtedy, kiedy pani Grayson ukarała go za rozmowy w czasie lekcji. Była paskudną krową, pomarszczoną staruchą, znienawidzoną przez wszystkich. Nakazała Devonowi, żeby odwrócił swoją ławkę i usiadł tyłem do tablicy. Udręczony Devon, który nienawidził się wyróżniać spośród reszty klasy, gorąco zapragnął nie być jedynym ukaranym w taki sposób. I nagle wszystkie ławki w klasie także się odwróciły. Ta wstrętna pani Grayson o mało nie dostała zawału przy tablicy. Nie licząc jednak tej mocy i demonów – choć trzeba przyznać, że to istotne wyjątki – Devon niczym nie różni się od innych chłopców w jego wieku. A przynajmniej taki był, zanim go tutaj wysłano: bawił się z kolegami, słuchał muzyki, grał w gry komputerowe. Był dobrym uczniem i miał wielu przyjaciół. Może nie był najpopularniejszym chłopcem w szkole, ale z pewnością lubianym. Wszystko zmieniło się przed niespełna miesiącem, kiedy umarł ojciec. Ted March miał w sierpniu atak serca i od tej pory był przykuty do łóżka. - Wyzdrowiejesz, tato – upierał się Devon. Ojciec tylko się uśmiechnął. - Jestem bardzo, bardzo starym człowiekiem, Devonie. Niewiele zostało mi czasu. - Tato, jesteś dopiero po pięćdziesiątce. – Uważnie spojrzał na ojca. – To jeszcze nie starość. Ojciec tylko się uśmiechnął i zamknął oczy. Przetrwał jeszcze miesiąc. Próbował walczyć, ale nie miał już sił. Devon znalazł go pewnego ranka, zaraz po tym, jak słońce wyłoniło się zza horyzontu. Ojciec umarł spokojnie, we śnie – sam. Devon po prostu siedział przez godzinę przy łóżku, gładząc jego zimną dłoń i pozwalając łzom spływać po policzkach. Dopiero potem zadzwonił do pana McBride’a, adwokata ojca, i przekazał mu wiadomość. Jak szybko wszystko się zmieniło. Praktycznie jedyną pamiątką po dawnym życiu, jaka mu pozostała, był ojcowski medalik świętego Antoniego. Niegdyś pobrzękiwał wraz z monetami w kieszeni ojca, zawsze w zasięgu ręki. Ojciec nazywał go talizmanem. Kiedy Devon zapytał go, co to jest talizman, ojciec tylko się uśmiechnął. - Powiedzmy, że to amulet, który przynosi mi szczęście. Teraz Devon trzyma w dłoni ten medalik i czuje się silniejszy, czuje więź z ojcem, którego brakuje mu bardziej, niż potrafi to wyrazić. Wciąż budzi się, nie pamiętając o wszystkim, co wydarzyło się w ciągu kilku ostatnich tygodni: pogrzebu, prawników, czytania testamentu – a przede wszystkim wyznania, którym ojciec zaskoczył go na łożu śmierci. Devon nadal budzi się, myśląc, że wszystko jest tak jak dawniej: ojciec smaży w kuchni jajka na bekonie, Max niecierpliwie sapie w przedpokoju, jego najlepszy kolega Tommy i najlepsza koleżanka Suze czekają na niego na przystanku autobusowym. Zaraz jednak przypomina sobie wszystko: ojciec nie żyje, Max zamieszkał u Tommy’ego, dawni koledzy i koleżanki są daleko, a na domiar wszystkiego o j c i e c nie był j e g o p r a w d z i wym o j c e m. A d o p t o w a ł Devona. Powiedział mu o tym przed śmiercią. Devonowi jeszcze trudniej było pogodzić się z tym niż z faktem, że ojciec nie żyje. - Chociaż nie jesteśmy jednej krwi – powiedział mu ojciec cichym i słabym głosem, podparty poduszkami – zawsze pamiętaj o tym, że kochałem cię jak syna. Devon nie zdołał nic odpowiedzieć. - Posyłam cię do pewnej rodziny na Rhode Island. Zaufaj mi, Devonie. Oni będą wiedzieli, co dla ciebie najlepsze. - Tato, dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? Ojciec uśmiechnął się smutno. - Tak było najlepiej, Devonie. Wiem, że proszę o zbyt wiele, mówiąc, żebyś mi zaufał, ale zrobisz to, prawda?

- Oczywiście, tato. – Devon poczuł, jak łzy cisną mu się do oczu i spływają, gorące i piekące ciurkiem po policzkach. – Tato, ty nie możesz umrzeć. Proszę. Nie zostawiaj mnie. Demony mogą wrócić. A ja wciąż nie rozumiem dlaczego. - Jesteś silniejszy od każdego z nich. Pamiętaj o tym. - Ale dlaczego taki jestem, tato? Powiedziałeś, że pewnego dnia zrozumiem. Nie możesz umrzeć, nie wyjawiając mi prawdy. Proszę, tato! Czy to, że taki jestem, ma coś wspólnego z tym, k i m jestem? Z moimi prawdziwymi rodzicami? Ojciec próbował odpowiedzieć, ale nie zdołał. Zamknął oczy i opadł na poduszki. W nocy umarł. Po odczytaniu testamentu prawnik ojca, stary pan McBride, oznajmił Devonowi, że opiekę nad nim przejmuje niejaka pani Amanda Muir Crandall, mieszkająca na odległym i skalistym wybrzeżu Rhode Island, w miejscu zwanym Biedą. Nie znajdziesz tam nikogo oprócz duchów. Och, ale to twoje duchy, mówi mu Głos w jego głowie. Staruszka w autobusie do końca podróży zachowywała się z rezerwą. Devon skupił uwagę na przesuwających się za oknem widokach. Dzień dobiegał końca. Granat nieba, przez cały dzień grożącego deszczem, przeszedł w wilgotny fiolet, jak na amatorskiej akwareli. Mgła usiała kroplami wilgoci okno i spoglądając w nie, Devon coraz dotkliwiej odczuł swoją samotność. - Jesteś już prawie mężczyzną – powiedział mu pan McBride, który podwiózł go na dworzec i nawet nie zaczekał, aż przyjedzie autobus. Tak, prawie mężczyzną, myśli Devon. Już dawno temu utracił niewinność = dokładnie wtedy, kiedy pierwszy raz ślepia w szafie okazały się prawdziwe – ale w tym autobusie czuł się wciąż bardzo mały i samotny. Tato… Patrząc na odbicie w szybie, usiłuje przypomnieć sobie twarz ojca. Jak mogę im stawić czoło bez ciebie? Jak mam się nauczyć wszystkiego, co powinienem wiedzieć? Jak się dowiedzieć, kim naprawdę jestem? Z trzaskiem pioruna niebiosa nagle otwierają swe podwoje. Ziemia natychmiast zaczyna dudnić, bombardowana deszczem. Devon pospiesznie wskakuje do porsche i siada obok mężczyzny, który zapewne zna odpowiedzi na jego pytania. -Jestem Rolfe Montaigne – mówi mężczyzna, wyciągając rękę i ściskając dłoń Devona. - Devon March – odpowiada chłopiec. Krople deszczu bębnią o dach samochodu, jak setki stepujących na wyścigi tancerzy. W suchym wnętrzu Devon czuje zapach skórzanej tapicerki, miękki fotel zdaje się brać go w swe objęcia. Żar znikł, napięcie ustąpiło. Opiera głowę o podgłówek i zamyka oczy. Montaigne włącza wycieraczki, które ze świstem zaczynają przesuwać się po szybie. Wrzuca wsteczny bieg i patrząc przez ramię, znów cofa porsche. - Wygląda na to, że zdążyliśmy w samą porę – mówi. – Podobno dzisiejsza noc będzie naprawdę paskudna. Nie wiesz, co to burza, dopóki nie widziałeś jej w Biedzie. - Pewnie dlatego tak nazywa się to miejsce? - Owszem, ale nie tylko dlatego. – Montaigne wyjeżdża na szosę. – Dokąd się wybierasz? Devon otwiera oczy i patrzy na niego. - Do domu zwanego Kruczym Dworem. Wie pan, gdzie to jest? Może mnie pan tam podrzucić? - Czy wiem? – Montaigne obrzuca go przenikliwym spojrzeniem. – Chłopcze, nie zawiózłbym cię do Kruczego Dworu, nawet gdybym miał samochód obwieszony wiankami czosnku i krucyfiks na desce rozdzielczej. Devon uśmiecha się.

- Zatem nie? - Po co tam jedziesz? – pyta Montaigne. Devon nie jest pewien, czy powinien odpowiedzieć na to pytanie. - No cóż, jeśli nie chce pan tam jechać… Montaigne potrząsa głową i uśmiecha się krzywo. - Podwiozę cię tylko do Przełęczy Borgo. Tam złapiesz taksówkę. - Bardzo zabawne. – mówi Devon. – Rozumiem aluzję. Czytałem Drakulę. Przełęcz Borgo. Czosnek. Czyżby w Kruczym Dworze mieszkały wampiry? Co to za miejsce? Dlaczego wszyscy się go boją? - To noc Walpurgii – mówi ze śmiechem Montaigne, żartobliwie żegnając się wolną ręką. Mruga do Devona. – Nosferatu. - Nie przestraszy mnie pan. - Nie? – pyta Rolfe, uśmiechając się do niego, błyskając białymi zębami w półmroku. – Na pewno? Devon obraca głowę. Może powinien się bać. Może ten facet zna odpowiedzi dlatego, że sprzymierzył się z demonami. Jednak Głos milczy, nie podsuwając żadnego wyjaśnienia. Devon spogląda na spływające wodą ulice, zniekształcone przez zalaną deszczem szybę. Za nią wszystko jest rzeką poprzecinanych cieniami błękitów, czerwieni i żółci, rzucanych przez opętańcze jasne neony wystaw. W samochodzie zapada cisza, przerywana tylko świstem wycieraczek i bębnieniem deszczu. Szosa biegnie nad jakimś dużym lustrem wody i Devon wyczuwa silnie wiejący wiatr. Z mapy wie, że Bieda znajduje się na końcu długiego skalnego półwyspu, wychodzącego w niespokojne wody w miejscu, gdzie Rhode Island Sound spotyka się z Atlantykiem. Wiatr i deszcz smagają szyby samochodu. Devon znów słyszy cichy śmiech pana McBride’a. Jak sądzisz, dlaczego nazywają to Biedą? Devon obserwuje rozkołysane smugi reflektorów porsche, które przecinają burzowy mrok wijącej się przed nimi drogi, ukazując tylko nieprzyjazne pustkowie, rozpościerające się po obu jej stronach. - Wprawdzie to nie moja sprawa – mówi Montaigne, przerywając niezręczną ciszę – ale czy zabawisz w Kruczym Dworze długo? - Raczej tak. – Devon zerka na niego i postanawia wyznać prawdę. – Zostanę tam dłużej. Mam tam zamieszkać. - Zamieszkać? Chcesz tam mieszkać? Devon kiwa głową. - Ojciec właśnie zmarł i moją opiekunką została kobieta, która mieszka w Kruczym Dworze. Pani Crandall. Nie musi mówić nic więcej. Teraz wstrzyma się z ujawnianiem dalszych informacji i zobaczy, co miał na myśli Głos, twierdząc, że ten człowiek zna odpowiedzi. Montaigne zerka na niego, ale zaraz z powrotem spogląda na drogę. Deszcze siecze jeszcze mocniej. - Jesteś jej krewnym? – pyta. - Nic o tym nie wiem. Ojciec powiedział mi tylko, że ona będzie wiedziała, co dla mnie najlepsze. - Niezwykłe. – Montaigne zdaje się przetrawiać tę informację. – Naprawdę bardzo niezwykłe. Podjechali do czerwonego światła, jakby pływającego w morzu ciemności za przednią szybą. Samochód stanął, a Montaigne spojrzał na chłopca. - Przykro mi z powodu twojego ojca – mówi. Devon odwraca głowę. Nie jest w stanie odpowiedzieć. - Wiem jak to jest – ciągnie Montaigne. – Straciłem ojca kiedy miałem osiem lat.

Zmienia się światło. Przejeżdżają przez coś, co wygląda na centrum jakiejś wioski. Sklepiki o ścianach z białych desek, przeważnie zamknięte na głucho po zakończeniu sezonu. - Zatem dlaczego uważa pan to za niezwykłe? – pyta Devon. – Zna pan mieszkańców Kruczego Dworu? Montaigne uśmiecha się. Wycieraczki piszczą jak rozzłoszczone mewy. - Och, tak – odpowiada cicho. – Znam ich. Bardzo dobrze. Devon wychwytuje sarkastyczny ton jego głosu. - Zatem może znał pan mojego ojca – mówi. – Teda Marcha. Montaigne zastanawia się. - Nie, przykro mi. Niemal całe życie mieszkam tutaj, nie licząc tych kilku lat, kiedy szukałem szczęścia w szerokim świecie. Raczej nie przypominam sobie takiego nazwiska. Ted March. – Uśmiecha się. – Jednak Amanda Muir Crandall ma wiele sekretów. Jeśli twój ojciec powiedział, że ją zna, nie wątpię w jego słowa. Mężczyzna znów spogląda na Devona. Jego oczy są głęboko osadzone, zielone i błyszczące, nawet w tym ciemnym wnętrzu samochodu. On wie, ponownie mówi Devonowi Głos. Tylko co wie? Devon nie podejrzewa Montaigne’a o kłamstwo, ale za jego słowami niewątpliwie kryje się jakaś historia, która z pewnością mogłaby wiele wyjaśnić. Kim Devon jest, jak zdobył taką moc. Rolfe Montaigne ma w sobie coś niepokojącego, ale Devon nie potrafi powiedzieć co. Z pewnością w tym samochodzie nie czuje żaru ani złowrogiego napięcia sygnalizującego obecność demonów. - Skąd zna pan panią Crandall? – pyta. - Jestem jej starym znajomym – mówi Rolfe. – Nie zapomnij jej ode mnie pozdrowić. Devon wie, że to bzdura. Ufa swojemu instynktowi. Tata nazywał to „wrażliwością” i próbowali czytać nawzajem w swoich myślach. Devonowi czasem się to udawało. Wołał „ciasto czekoladowe”, a ojciec przyznawał, że właśnie myślał o deserze. Samochód rozpryskuje wodę, przejeżdżając przez głęboką kałużę, ale Rolfe Montaigne zdaje się tego nie zauważać. - Będziesz musiał się przenieść do tutejszej szkoły – zauważa. - Tak. To pewnie będzie najgorsze. Nienawidzę być nowym. - W której jesteś klasie? - W drugiej. Montaigne kiwa głową. - Rozmawiałeś z panią Crandall przed przyjazdem tutaj? - Nie – mówi Devon. – Zrobił to adwokat mojego ojca. W ogóle się z nią nie kontaktowałem. Wiem, że ma córkę w moim wieku. - Och, tak. Cecily. – Montaigne uśmiecha się. – A ponadto bratanka. Z pewnością słyszałeś o Alexandrze. - Nie – przyznaje Devon. - Ma osiem lat. – Montaigne spogląda na niego. Znów błyska w mroku białymi zębami. – Lubisz dzieci? - Pewnie. Montaigne śmieje się. - Kiedy poznasz małego Alexandra, może zmienisz zdanie. Skręca i zjeżdża z drogi na podjazd przed dużym białym domem. Napis namalowany gotykiem na zawieszonej przed nim tablicy głosi: Niespokojna Przystan

Tablica wściekle kołysze się na wietrze. Opony chrzęszczą na żwirze, zanim samochód się zatrzymuje. - Jesteśmy na miejscu – mówi Montaigne do Devona, posyłając mu dziwny uśmiech. – Przełęcz Borgo. Możesz tu złapać taksówkę, która zawiezie cię do tamtego domu. - Dzięki za pomoc – mówi Devon, obracając się, aby otworzyć drzwi. - Jeszcze nie – mówi Montaigne, po czym nagle i niespodziewanie wyciąga rękę i wciska blokadę drzwi. – Nie tak szybko. Zaskoczony Devon wydaje cichy okrzyk i kuli się na fotelu. Twarz Rolfe’a Montaigne’a znajduje się nie dalej niż dziesięć centymetrów od jego twarzy. Serce wali Devonowi w rytmie deszczu bębniącego o dach samochodu: mocno, szybko, wściekle. Chłopiec spogląda w oczy tego obcego mężczyzny, pierwszego człowieka, którego napotkał, odkąd opuścił bezpieczny świat ojca, przyjaciół, psa i szkoły. - Następnym razem – szepcze groźnie Rolfe Montaigne – powinieneś dwa razy się zastanowić, zanim wsiądziesz do czyjegoś samochodu. Tutaj każdy mógłby ci powiedzieć,, żebyś trzymał się z daleka od Rolfe’a Montaigne’a. Powiedzieliby ci, że Rolfe Montaigne przesiedział pięć lat w więzieniu za to, że zabił młodego chłopca, takiego jak ty. 2. Bieda Niech pan się odsunie – mówi cichym, zduszonym głosem Devon. Rolfe Montaigne uśmiecha się. - Przepraszam, chłopcze – mówi. – Nie chciałem cię przestraszyć. Opada z powrotem na fotel. Devon oddycha z ulgą. Ma zaciśnięte pięści, gotowy bronić się w razie potrzeby. Wygląda jednak na to, że nie będzie musiał. - Jestem pewien, że jednak chciał mnie pan nastraszyć – mówi do Montaigne’a. Mężczyzna spogląda na niego. - Po prostu pomyślałem, że niebawem usłyszysz o mnie różne okropne historie, szczególnie w Kruczym Dworze. Stwierdziłem, że najpierw sam ci o tym powiem. Devon przełyka ślinę. - Czy naprawdę zabił pan…? - Spytaj panią Crandall, to wszystkiego się dowiesz – mówi Montaigne, otwiera drzwiczki samochodu i wysiada. Po chwili otwiera drzwi po stronie Devona, osłaniając go parasolem przed deszczem. – Jestem pewien, że pani Crandall z przyjemnością poda ci wszystkie szczegóły. Devon wytęża wzrok, wpatrując się w wilgotny mrok, usiłując coś zobaczyć. Montaigne wskazuje na burzowe chmury. - Witaj w Biedzie – mówi. Mętne światło, sączące się z okien Niespokojnej Przystani, przedzierają się przez strugi deszczu. Devon i Montaigne spieszą do środka, gdzie mężczyzna strząsa wodę z parasola i bez słowa odchodzi w kierunku stojącej w kącie budki telefonicznej. Lokal jest mroczny, wyłożony ciemnobrązową boazerią, obwieszony sieciami, bojami i kołami ratunkowymi. Deski podłogi są nierówne, wypaczone przez dziesięciolecia kontaktu ze słonym morskim powietrzem. W Sali znajduje się kilka stołów ze stojącymi na nich lampami naftowymi. Pod przeciwległą ścianą siedzi dwóch kościstych staruszków, popijających piwo i palących fajki. Wzdłuż frontowej ściany ciągnie się bar z wysokimi stołkami. Devon zajmuje jeden z nich, przyciągając uwagę barmanki. Jest nią pulchna młoda kobieta o krótko ściętych rudych włosach, z dołeczkiem na brodzie i złotym kolczykiem w lewej brwi. Nie wygląda na dużo starszą od Devona, który jednak podejrzewa, że ona musi mieć co najmniej dwadzieścia jeden lat, skoro pracuje za barem.

- Co ma być? – odzywa się dziewczyna. - Jest gorąca czekolada? – pyta Devon. - Pewnie, mały. – Napełnia mu filiżankę. – Masz. W taką pogodę jak ta nawet… No, znasz resztę. Devon uśmiecha się. - Faktycznie, pogoda jak pod zdechłym psem. - Jesteś nowy w mieście? - Tak – mówi Devon i upija łyk. Czekolada jest dobra. Smaczna i gorąca. – Właśnie przyjechałem. - Skąd? - Z Nowego Jorku. - O, naprawdę? – Nachyla się do niego. – Chłopak z wielkiego miasta. - Nie – mówi Devon. – Z przedmieścia. - Och. – Barmanka splata ręce na piersi. – Co więc sprowadza cię aż tutaj, do Biedy, na sam koniec świata? - Będę tutaj mieszkał. W Kruczym Dworze. Znasz to miejsce? Znów to samo, myśli Devon. Ta mina. Taka sama, jaką zrobiła tamta staruszka w autobusie i jaką widział u Rolfe’a Montaigne’a w samochodzie. - Czy je znam? – śmieje się barmanka. Wszyscy w Biedzie znają Kruczy Dwór. Jak moglibyśmy nie znać? Należy do nich połowa okolicy. - Mówiono mi, że są bardzo bogaci. - Mają więcej pieniędzy niż sam Bóg. – Chwyta ściereczkę i zaczyna wycierać blat. – Muirowie praktycznie zbudowali to miasteczko. Kupili flotę statków rybackich, rozruszali turystykę, wszystko. Prze Muirami nie było tu nic. Każde dziecko zna legendę Kruczego Dworu – wie, że stary Horatio Muir wybudował ten dom na cyplu, a wtedy wszystkie kruki z okolicy zleciały się i zamieszkały tam. - Kruki? - Taa. No wiesz, takie wielkie czarne ptaszyska. Mój dziadek pamięta czasy, kiedy we dworze roiło się od nich. Stąd ta nazwa. Teraz nie ma tam już żadnych kruków, ale to miejsce wciąż jest tak niesamowite, jak tylko można sobie wyobrazić. Devon uśmiecha się. - Mówiono mi, że znajdę tam tylko duchy. Dziewczyna mruga do niego. - Powiedziano ci prawdę. Duchy i kilka stukniętych osób. – Uśmiecha się. – Nawiasem mówiąc, mam na imię Andrea. A ty? - Devon – przedstawia się jej. Wymieniają uścisk dłoni. - Naprawdę będziesz mieszkał w tym domu? Devon uśmiecha się. - Pani Crandall będzie moją opiekunką. Mój ojciec umarł. Tak jakby zapisał mnie jej w testamencie. - Daj spokój – mówi Andrea. – To dziwna starsza pani. Jednak jej córka jest w porządku. Cecily. Czasem tutaj wpada. Jest mniej więcej w twoim wieku. - No, to dobrze. Już zaczynam się obawiać, że tam będzie okropnie. Andrea wzrusza ramionami. - Nie wiem, z jakiego miasteczka przyjechałeś, ale w Biedzie bywa strasznie nudno. No, szczególnie w styczniu, lutym i w marcu. W lecie to co innego. W ziemie jest nas tu niecałe trzy tysiące, ale w szczycie sezonu – od czwartego lipca aż do święta pracy – tłoczy się tu około czterdziestu tysięcy turystów. - Oo.

- No wiesz, myślę, że to przez tę nazwę. Można by pomyśleć, że będzie odstraszała ludzi, ale nie. Każdy chce powiedzieć, że był w Biedzie i wrócił. My, nieszczęśni mieszkańcy, zabijamy się w lecie, usiłując jakoś upchnąć tu wszystkich. Chyba powinniśmy być wdzięczni. Za ich pieniądze żyjemy od września do maja. - W lecie skończę piętnaście lat – mówi jej Devon. – Chciałbym znaleźć jakąś pracę. - Będzie jej tu wiele. W której jesteś klasie? W drugiej? - Tak. W przyszłym tygodniu powinienem pójść do szkoły. Dziwnie jest tak przychodzić do klasy w połowie roku szkolnego. Niespecjalnie mnie to cieszy. - Cecily zajmie się tobą. Ma swój krąg przyjaciół. A szkoła nie jest zła. Skończyłam ją kilka lat temu. Jest fajna, bo zbiorcza. Przynajmniej można poznać dzieciaki spoza Biedy. – Bawi się kolczykiem w brwi. – Zatem sądzisz, że zostaniesz tu na dobre? Devon patrzy w okno. Deszcz bębni o szybę. - Nie wiem. – odpowiada. – Na razie nie mam wyboru. Ale później… Nie kończy. Odkąd przeczytano testament ojca, zastanawiał się, jak długo tutaj zostanie. Trochę buntował się przeciwko porzucaniu Coles Junction i dotychczasowych przyjaciół. A jednocześnie wabiły go słowa Głosu: Tam są odpowiedzi. Możesz się dowiedzieć, kim i jaki jesteś. Tamtej nocy, kilka godzin po śmierci ojca, temperatura w pokoju nagle podskoczyła o dwadzieścia stopni. Pogrążony w żalu Devon nie sądził, że będzie dostatecznie silny, żeby oprzeć się temu atakowi. Jednak był – jak zawsze. Wystarczyło jedno gniewne spojrzenie i machnięcie ręki, aby jego osłona przemknęła przez pokój i zablokowała drzwi. Klamka obróciła się i zagrzechotała, lecz nic nie zdołało wejść do środka. Tutaj są odpowiedzi, mówi mu teraz Głos. A Devon przytakuje: Wiem o tym od chwili, gdy wysiadłem z autobusu. - Ktoś mówił ci już o chłopcu? – pyta Andrea. Devon znów spogląda na nią. - O chłopcu? Och, masz na myśli tego małego z Kruczego Dworu. Andrea kiwa głową. - „Mały” to zwodnicze określenie. Raczej powinieneś powiedzieć „potwór”. Albo „gremlin”. Czy wiesz, za co wyrzucili go ze szkoły, do której chodził w Connecticut? Devon uśmiecha się. - Aż boję się zapytać. Andrea wybucha śmiechem. - Podpalił zasłony w bufecie. W bufecie! Mogłabym zrozumieć, gdyby podpalił zasłony w sypialni wychowawcy albo w pracowni matematycznej, ale w bufecie? Devon kręci głową. - To mi wygląda na ciężki przypadek dziecka, które pragnie zwrócić na siebie uwagę. - Alexander Muir jest niewątpliwie stuknięty. Wcale mnie to nie dziwi, skoro wychował się w tym domu. - Wśród zbyt wielu duchów? – uśmiecha się Devon. Andrea wzrusza ramionami. - Cóż, tak przynajmniej mówią. – Nachyla się do niego. – Jeszcze teraz przy Czarciej Skale można usłyszeć krzyki Emily Muir. To informacja z pierwszej ręki, kolego. Sama je słyszałam. - Oo – mówi Devon. – Krzyki? Czarcia Skała? - Tak. To najwyższy punkt nadmorskich urwisk, na skraju posiadłości Muirów na samym końcu Biedy. Przed czterdziestoma laty Emily Muir rzuciła się tam z klifu. Mówiono, że nakryła męża z inną kobietą. Devon uśmiecha się. - Rozumiem.

- Możesz się śmiać, ale jej mąż to najgorszy ze wszystkich duchów, Jackson Muir. Moi rodzice pamiętają go z czasów, gdy byli dziećmi. Terroryzował całe miasteczko. Mówią, że był czarownikiem. - C z a r o w n i k i e m? Jak wuj Arthur z serialu Bewitched? Rzuca w niego ścierką. - Hej, ja tylko powtarzam to, co mi mówiono. Biedny stary Jackson. Żadnym ze swych zaklęć nie zdołał przywrócić życia pięknej Emily i umarł pogrążony w żalu. - Próbujesz mnie przestraszyć – mówi jej z uśmiechem Devon. Andrea też się uśmiecha. - Udało mi się? - Nie. – Znowu upija łyk czekolady. – Niełatwo mnie przestraszyć. - No cóż, po prostu uważaj na siebie. Pani Crandall to postać żywcem wyjęta z Looney Toons. Wciąż widuję ją w tym jej jaguarze. Pojawia się w którymś z miejscowych sklepów tak poowijana apaszkami, że ledwo widać jej twarz, a potem zawzięcie się targuje o sandałki za dziesięć dolarów. – Andrea nachyla się nad barem. – I wiesz, co jeszcze jest dziwne w tej rodzinie? Mają tylko jednego służącego. J e d n e g o! Możesz to sobie wyobrazić? W takim wielkim domu? No, ja ledwie sobie radzę z utrzymaniem porządku w moim jednym pokoju a oni mają ich pięćdziesiąt. - Pięćdziesiąt pokoi? - Taa. Możesz to sobie wyobrazić? Nie, Devon nie mógł. Był jednak przekonany, że w którymś z tych pięćdziesięciu pokoi znajdzie odpowiedź na pytanie, kim jest i skąd się wzięła jego niezwykła moc. - Jeszcze czekolady? – pyta Andrea. - Nie dzięki – mówi Devon, opróżniając filiżankę. Ogląda się przez ramię. Rolfe Montaigne wciąż stoi przy telefonie. – Czy jest tu drugi telefon, z którego mógłbym skorzystać? Muszę wezwać taksówkę, która zawiezie mnie do Kruczego Dworu. - Nawet nie wysłali po ciebie samochodu? - Mieli to zrobić, ale nikt nie przyjechał. – Devon wyciąga z kieszeni kurtki portfel, wyjmuje dwa dolary i kładzie je na kontuarze. – Podwiózł mnie tu tamten gość. Andrea spogląda na Montaigne’a i krzywi się. - Chyba nie zadajesz się z Rolfe’em Montaigne’em? – pyta. - Nie, on tylko mnie tu podwiózł. Dlaczego pytasz? Nie powinienem się z nim zadawać? – Uważnie patrzy na Andreę. – Powiedział mi, że siedział w więzieniu za morderstwo. Czy to prawda, czy też tylko próbował mnie przestraszyć? Dziewczyna prycha. - Na dziś opowiedziałam ci już dość okropnych historii. Nie każ mi zaczynać nowej. Odchodzi obsłużyć innych klientów – starszego pana i młodą kobietę. Devon przygląda się im, starając się coś wyczuć. Nic. Głos milczy. Żadnego żaru. Ani energii. Devon wie, że w tym miasteczku są ludzie znający prawdę, której szuka. Odnajdzie ich. Opatrzność – czy cokolwiek innego – już skontaktowała go z jednym z nich: tajemniczym Rolfe’em Montaigne’em. - Hej! – woła do niego Andrea., pokazując palcem. – Masz wolny telefon. Devon rozgląda się. Rolfe już wyszedł. Na zewnątrz słychać warkot zapalanego silnika. Przez okna za barem wpada światło reflektorów. - Bez słowa pożegnania – mruczy Devon. Zsuwa się ze stołka i przechodzi przez pomieszczenie. Nad telefonem wisi tabliczka z numerami firm przewozowych. Dzwoni do jednej z nich, podaje gdzie jest, i słyszy, że taksówka będzie za mniej więcej pięć minut. - Wpadaj tu często – mówi mu Andrea, gdy Devon wraca do baru. – Utrzymam cię przy zdrowych zmysłach.

Devon składa obietnicę. Kiedy przed barem rozlega się klakson taksówki, deszcze nieco ustaje. Devon wybiega z baru i siada na tylnym siedzeniu. Taksówkarz jest krępym mężczyzną o ogorzałej twarzy (zapewne w dzień zajmuje się łowieniem ryb) i czarnych, głęboko osadzonych oczach. On tez sprawia wrażenie zdziwionego, kiedy Devon podaje jako cel podróży Kruczy Dwór. W lusterku widać, jak lekko unosi krzaczaste brwi. Mimo to nic nie mówi i jedzie. Księżyc ponownie wyłania się zza ciemnych chmur, jak nieśmiałe dziecko, które wygląda zza drzwi, choć już powinno leżeć w łóżku. Jego blask jest słaby, niepewny. Pojawia się i znika, ale daje wystarczająco dużo światła, żeby ukazać poszarpane skały obok drogi i wzburzone morze na dole. Białe grzywy fal wydają się Devonowi nieznośnie zimne. Chłopiec słucha, jak rozbijają się na plaży. W końcu dostrzega Kruczy Dwór, wznoszący się na tle księżycowej poświaty na szczycie Czarciej Skały. Z początku widać tylko nikły cień, zarys, jakby kontur naszkicowanych dekoracji. - To tam – mówi chrapliwie taksówkarz. - Tak – potwierdza Devon, nie odrywając oczu od tego widoku. - Niewiele mówię ludziom, których wożę – dodaje taksówkarz, zerkając przy tym w lusterko. – A Bóg wie, że widuję takie rzeczy, że powinienem coś powiedzieć. Zabieram pijaków i odwożę ich do żon. Zabieram polityków i zawożę ich do kochanek. Nic nie mówię. Nigdy. Jednak dziś dam ci pewną radę. - Jaką? – pyta Devon. Minęli zakręt nadmorskiej drogi i zaczęli wjeżdżać na wzgórze. Kruczy Dwór wznosił się teraz nad nimi, stercząc na skraju urwiska. - Załatw sprawę, którą przyjechałeś tu załatwić, i wyjedź – mówi taksówkarz. – Nie zadawaj żadnych pytań. Po prostu zrób to, co masz zrobić, i zmykaj. Devon nie odrywa oczu od ciemnej bryły budowli. Tylko w dwóch oknach na parterze pali się światło. Wydaje się nikłe i słabe, jakby bało się przerwać spokój cieniom. Na wschodnim końcu domu ku fioletowo-czarnemu niebu wznosi się wieża. - Obawiam się, że to będzie trudne – wyjaśnia Devon. – Mam tutaj mieszkać. Taksówkarz mruczy: - No cóż, współczuję ci, chłopcze. Kiedyś pracowałem u Edwarda Muira, na jednym z jego statków. Traktował mnie jak niewolnika. Nie pozwól mu na to. Taksówkarz zatrzymuje się na poboczu drogi. Od Kruczego Dworu dzieli ich jeszcze dobrych kilkaset metrów pod górę. - Dlaczego się pan zatrzymał? – pyta Devon. - Dla mnie to koniec drogi. Devon śmieje się. Właściwie wcale go to nie dziwi. Biorąc pod uwagę dotychczasowe wydarzenia tej nocy, mógł się spodziewać czegoś takiego. - A co? – pyta. – Boi się pan, że poszczują pana wilkołakami, jeśli podjedzie pan bliżej? - Możliwe – odpowiada mężczyzna, najzupełniej poważnie. Devon wysiada z taksówki i wyjmuje z niej swoją ciężką walizkę. - Proszę – mówi, podając trzy dolary przez boczne okienko. Jest trochę zły, znużony dziwacznym zachowaniem tych wszystkich ludzi, które grało mu na nerwach. – Niech pan nie szuka napiwku, bo go nie dałem. - Nieważne. Wolałbym, żebyś skorzystał z mojej rady. Taksówka zawraca z piskiem opon i rusza z powrotem drogą, pozostawiając chłopca samego w blasku księżyca, z twarzą mokrą od deszczu. Monotonny huk fal w dole zagłusza warkot nabierającego szybkości samochodu, który zjeżdża ze wzgórza do miasteczka. Devon spogląda na wznoszący się przed nim dom. Zapaliło się następne światło: w najwyższym oknie wieży.

- No – mruczy Devon. – Dwór budzi się do życia. Jednak idąc z mozołem w kierunku budynku, chciałby w to wierzyć. Pogwizduje pod nosem, wesołą melodię odpędzając złe duchy, ściskając w jednej ręce walizkę, a w drugiej ukryty w kieszeni medalik świętego Antoniego. Suze łatwo było przestraszyć. W Coles Junction chodzili razem do kina – Devon, Suze, Tommy i kto jeszcze im akurat towarzyszył. Lubili takie horrory jak Koszmar minionego lata i Krzyk. Przyprawiająca o gęsią skórkę ścieżka dźwiękowa denerwowała Suze i Devon musiał wyciągać w ciemności rękę, żeby uspokajająco uścisnąć jej dłoń. Kiedyś, wracając do domu, poszli na skróty przez krużganki starego kościoła. Korytarz oświetlały tylko żółte lampy na murze, rozmieszczone co kilka metrów. Zdarzało się, że nietoperze utknęły w tym korytarzu i ich piskliwe okrzyki były tylko odrobinę mnij przerażające od łopotu błoniastych skrzydeł o zimne kamienie. Suze usłyszała te dźwięki i rzuciła się do ucieczki, zakrywając rękami włosy i błagając Devona, żeby pobiegł za nią. Jego jednak po prostu zafascynowały te latające gryzonie. Widział ich ślepia: czerwone węgielki w mroku. Devon przypomina sobie, że naprawdę przestraszona Suze zawsze zaczynała mamrotać lub pogwizdywać pod nosem. She’ll be comin’ round the mountain when she comes, she’ll be comin’ round the mountain when she comes… albo Jingle bells, jingle bells, jingle all the way – nawet w najgorętszy dzień lata. Te zabawne piosenki: jakby wymuszona radość małej dziewczynki mogła ukołysać do snu nietoperze, skłonić do posłuszeństwa duchy. A jednak teraz Devon pogwizduje te same melodie. Po raz pierwszy w życiu trochę się boi. Podchodząc do wielkiego domu, czuje narastający żar. W szumie wiatru słyszy głosy: nie doradzający mu Głos, ale inne. Głosy tych ślepi, które spoglądały na niego z ciemnej szafy, odkąd skończył sześć lat. Przystaje nie dalej niż metr przed frontową bramą i spogląda w górę. Przez zardzewiałe żelazne kraty widzi piętrzący się dom. Chmury znikły i ośmielony księżyc zawładnął niebem. Teraz jest dostatecznie jasno, żeby dostrzec fasadę budynku: śliskie od deszczu czarne kamienie, wygładzane przez dziesiątki lat prze morskie wiatry. Drewniane elementy budynku są czarne jak heban – z ciemnego drewna, zaimpregnowanego przez sól. Wszystko jedno, czy są tu kruki czy nie, Devon uznaje, że dom zasługuje na swoją nazwę: jest czarny jak skrzydło kruka. Z okapów domu sterczą monstrualne gargulce, podobne do tych na średniowiecznych katedrach, odrażające i szponiaste stwory. Devon wie, że są one aż nazbyt realne. Kiedy się zbliża, musi walczyć z wiatrem, chłodnym i wilgotnym. Nie zdołasz mnie powstrzymać, myśli. Obojętnie, jak usilnie będziesz próbował. Przyjechałem tutaj, żeby poznać prawdę. Tę prawdę, którą ukrywano przede mną całe życie. Przechodzi przez frontową bramę i idzie długim podjazdem. Ten biegnie łukiem w kierunku głównych drzwi, po czym dalej za dom, ku mniejszym budynkom. Devon maszeruje raźnym krokiem, pomimo silnych podmuchów wiatru. Raźny krok ma dodać mu otuchy, tak samo jak melodia, która wciąż płynie z jego warg: She’ll be comin’ round the mountains when she comes… Ktoś – coś – go obserwuje. Devon jest o tym przekonany. Strzeż się, odzywa się Głos. Devon niemal się spodziewa, że zaraz coś wyskoczy na niego z rosnących wzdłuż podjazdu krzaków, jakieś wściekłe zwierzę o długich kłach i czerwonych ślepiach. Kiedy jednak dostrzega patrzącego, odkrywa że to z pewnością człowiek. Istotnie, z ciemności patrzą na niego oczy. Na szczycie wieży, w księżycowym blasku, widać jakiegoś mężczyznę – a przynajmniej kogoś, kto bacznie obserwuje Devona przez okienko zwieńczonej krenelażem wieży. Devon staje jak wryty i nagle ma wrażenie, że jego ciało traci ciężar, który unosi się i wyparowuje bez śladu. Próbuje skupić wzrok na tym człowieku, lecz ten za każdym razem

zdaje się znikać w mroku. Jakby można go było zobaczyć tylko pod pewnym kątem, jakby istniał nie w tym, a w jakimś innym wymiarze. Jednak na kilka sekund, gdy ich spojrzenia się spotykają, cichną wszystkie dźwięki: rytmiczny łoskot uderzających o skały fal, głośne bicie serca Devona. Wtedy powracają echem słowa napotkanej w autobusie staruszki, płosząc ciszę niczym krzyk mew. - Nie znajdziesz tam nikogo oprócz duchów. 3.Stwory nocy Sam nie wie, jak długo tam stoi, spoglądając na wieżę, ale coś wyrywa go z transu, jakby jakiś niewidzialny hipnotyzer pstryknął palcami. Może to Głos – ale Devon nie jest pewnie, czy naprawdę go słyszał ni co ten mógł mu powiedzieć. Może po prostu zgasło światło w najwyższej komnacie wieży, pogrążając niższe piętra w kompletnej ciemności. A może to deszcz, znowu się wzmagający, oblizujący go swym wilgotnym jęzorem. Devon zbiera siły i pokonuje ostatnie metry dzielące go od budynku. Puka do drzwi wiszącą na nich kołatką z zaśniedziałego mosiądzu. Stukanie odbija się głuchym , trumiennym echem, tak jak się spodziewał. Drzwi Kruczego Dworu nie otwiera mu służący – ten jedyny sługa, o którym mówiła Andrea – ale ktoś, kogo Devon nie oczekiwał. Kobieta jest wysoka, o złocistorudych włosach, uderzająco piękna i w nieokreślonym wieku. Ma władczo uniesioną brodę, bardzo wyraźny profil i długą szyję. Jej włosy są zebrane w gruby francuski warkocz upięty z tyłu głowy. A szyję zdobi pojedynczy sznur pereł. Oczy są duże i szeroko rozstawione. Spogląda nimi bez mrugnięcia na stojącego za progiem Devona. - Pani… Crandall? – pyta chłopiec. - Tak – odpowiada kobieta, nie wyciągając ręki i nie zapraszając go do środka.- A ty jesteś Devon. Wymawia jego imię z celowym naciskiem, ani na chwilę nie odrywając oczu od jego twarzy. - Tak, proszę pani. Jestem Devon March. W końcu kobieta się uśmiecha. - Proszę, wejdź. – Cofa się, wpuszczając go do hallu rezydencji. – Spodziewałam się córki – mówi, zamknąwszy za nim drzwi. – Nie przyjechała z tobą? - Nie, proszę pani. Wziąłem taksówkę. - Taksówkę? – Wygląda na szczerze rozgniewaną. – A przecież wyraźnie mówiłam dziś rano Cecily, żeby wyjechała po ciebie na dworzec z Simonem, naszym szoferem. Nie było ich tam? - Nie, proszę pani. Nie było nikogo. Nic się nie stało. Dzięki temu zwiedziłem po drodze miasteczko i poznałem kilka osób… Kobieta mierzy go ciężkim wzrokiem. Nagle Devon ma wrażenie, że spotkanie z mieszkańcami miasteczka jest ostatnią rzeczą, jakiej życzyłaby sobie podczas pierwszego dnia pobytu w Biedzie. I któż mógł mieć jej to za złe? Opowieści, które słyszał, legendy o duchach, wrogie nastawienie do rodziny Muirów… A teraz był tutaj, w tym legendarnym domostwie, stojąc w miejscu, które niewielu było dane zobaczyć. Devon rozgląda się wokół. Wysokie łukowate sklepienie i wielki witraż w oknie – przedstawiający świętego Jerzego zabijającego smoka – nasuwa na myśl starą kaplicę, a tuziny świec płonących w mosiężnych i cynowych kandelabrach jeszcze pogłębiają to wrażenie. Po prawej znajdują się szerokie kręte schody, wyłożone orientalnym chodnikiem. Podłoga jest z marmuru, ciemnofioletowego i szarego kamienia, błyszczącego, jakby przycięto go i wypolerowano zaledwie wczoraj. Na ciemnych drewnianych ścianach wiszą

portrety posępnych mężczyzn i kobiet, w których Devon odgaduje przodków Muirów. Zastanawia się, którym z nich jest Jackson. A którą nieszczęsna Emily? - Przepraszam za moją córkę – mówi pani Crandall. - Wszystko w porządku. - Nie, nie w porządku. Nie wiem gdzie ona jest. Pani Crandall zerka na stary szafkowy zegar, który stoi w hallu. Jest kwadrans po dziesiątej. Prostuje się i rusza w kierunku zamkniętych podwójnych drzwi. Suknia z zielonego atłasu opina jej kształtne ciało i sięga do podłogi. - Porozmawiam z nią – obiecuje pani Crandall. – Zostaw tu walizkę. Każę Simonowi wnieść ją na górę. Jak tylko się pojawi. Chodź do salonu, to porozmawiamy. Otwiera drzwi w sposób, który jeszcze bardziej podkreśla jej status wielkiej damy: pociągając za obie klamki jednocześnie i wkraczając do komnaty przez otwarte na oścież podwoje. W salonie ogień płonie w kominku. Przed nim stoi elegancka sofa, pilnowana przez surowego starca z portretu nad gzymsem. Teraz Devon rozumie, dlaczego ludzie mówią szeptem o Kruczym Dworze, dlaczego rodzice Andrei powiedzieli jej, że stary Jackson Muir był czarownikiem. Między książkami na regałach pod ścianą leżą czaszki, co najmniej trzy spreparowane, zmniejszone ludzkie głowy i pół tuzina kryształowych kul. Pod przeciwległą ścianą stoi rycerska zbroja. Pokój wygląda jak pracowania czarodzieja. - Oo – mówi Devon, rozglądając się. – Bombowy pokój. Po lewej stronie duże szklane drzwi z draperiami z grubego materiału ukazują wspaniały widok z Czarciej Skały. W blasku księżyca widać spienione fale, rozbijające się z trzaskiem na skałach w dole. - Tak, chyba tak – przyznaje pani Crandall. – Zarówno mój ojciec jak i dziadek byli podróżnikami i namiętnymi kolekcjonerami. Są tu pamiątki z całego świata. - Godne podziwu – stwierdza Devon, dotykając jednej z czaszek. Czuje mrowienie ręki, jakby przeszedł przez nią prąd. Pospiesznie cofa dłoń. - Usiądź – mówi mu pani Crandall. Siadają przed kominkiem, Devon na sofie, a pani Crandall na dużym miękkim fotelu. Devon instynktownie wyczuwa, że to jej ulubione miejsce, na którym nikomu innemu nie wolno siadać. Z kominka płynie miłe ciepło, rozgrzewające jego ciało, które jakby wchłonęło wilgoć nocy. Przechodzi go dreszcz. Pani Crandall zauważa to i podnosi brwi. - Zimno ci. Chcesz herbaty? - Nie, dziękuję. Teraz, kiedy w końcu znalazłem się pod dachem, nic mi nie będzie. - Ponownie przepraszam. Skarcę Cecily. - Nie, proszę, nie ze względu na mnie. Nie chciałbym, żeby nasza znajomość zaczęła się w tak przykry sposób. Kobieta wzdycha. - Usiłowałam nauczyć Cecily dyscypliny, ale to takie trudne. Ona potrafi być uparta. Rozumiem, że ty będziesz przestrzegał zwyczajów tego domu, Devonie? - No cóż, postaram się. Pani Crandall składa dłonie tak, że dotykają się czubkami palców. Blask z kominka pada na jej twarz i szyję. Devon ponownie zauważa jej niezwykłą urodę. Koncentruje się, próbując sprawdzić, czy Głos coś mu o niej powie, ale Głos milczy. Nie ma tu również żaru i pulsowania energii, które wyczuwał na zewnątrz. Tutaj czuje tylko ciepło bijące z kominka. - Z pewnością chcesz jak najszybciej podjąć naukę w szkole – mówi mu pani Crandall. Devon wzrusza ramionami. - No cóż, nie jest łatwo opuścić szkołę w połowie semestru. Wyobrażam sobie, że podjęcie nauki w nowej będzie jeszcze trudniejsze.

- Prosiłam wychowawcę, żeby pomógł ci w razie potrzeby. Rozmawiałam również z opiekunami i wszystko załatwiłam. Możesz zacząć od poniedziałku. O nic nie musisz się obawiać. Devon śmieje się. - Nie obawiam się – a przynajmniej nie o to. Najtrudniej mi było opuścić starych przyjaciół. Kobieta patrzy na niego z lekkim współczuciem. - Ze smutkiem usłyszałam o śmierci twojego ojca, Devonie – mówi łagodniejszym tonem. – Byliście bardzo zżyci? - Tak, proszę pani. Moja matka umarła, kiedy byłem dzieckiem. Nie pamiętam jej. Tak więc ojciec był całą moja rodziną. Pani Crandall kiwa głową. - Rozumiem. No cóż, chętnie przyjmiemy cię do naszej, jak długo zechcesz z nami pozostać. - Dziękuję pani. – Devon docenia jej uprzejme słowa, za którymi jednak kryje się niewiele uczucia. – Pani Crandall, czy mogę o coś zapytać? - Oczywiście. - Czy taka była umowa między panią a moim ojcem? Gdyby coś mu się stało, miała pani przyjąć mnie pod swój dach? Kobieta spogląda w kierunku kominka. - Szczerze mówiąc nie, Devonie. Zapewne byłam równie zaskoczona jak ty, kiedy pan McBride zadzwonił i powiedział mi o tym. - Zatem mogła pani odmówić. - Mogłam. – Znów spojrzała na niego. – Jednak nie odmówiłam. - Skąd znała pani mojego ojca? Musieliście być dobrymi znajomymi. - Z dawnych czasów. Rozumiem, że twój ojciec nigdy nie wspominał o Kruczym Dworze. Devon przecząco kręci głową. - Nigdy. Nawet na łożu śmierci. Pani Crandall wstaje, podchodzi do kominka i grzeje sobie dłonie przy ogniu. - Myślę, że twój ojciec uważał, że mogę dać ci coś, czego on nie był w stanie ci zapewnić. Sądził, że będzie ci tu dobrze. Devon spogląda na pokój, na antyki, na srebrną zastawę, kryształowy żyrandol zawieszony pod sufitem. - Tak, pewnie tak. Ich domek był mały, zaledwie trzypokojowy: pokoje jego i ojca, salon i kuchnia. Ojciec pracował jako ogrodnik i mechanik, robiąc to, co najlepiej umiał. Pachniał benzyną i świeżo skoszoną trawą, a dłonie zawsze miał ubrudzone ziemią, która wżarła się w pory i pęknięcia skóry. Jeździł starym buickiem, miał tylko jedną sportową marynarkę i chociaż starał się, żeby Devonowi nigdy nie brakowało niczego – jedzenia, ubrań, zabawek – nigdy nie byli na takich wakacjach jak Tommy i jego rodzice, którzy razem jeździli do Disneylandu, na Cape Cod lub Mount Snow na narty. - Jednak są pewne zasady, Devonie – mówi mu pani Crandall – i jak już powiedziałam, oczekuję, że będziesz ich przestrzegał. – Spogląda na niego władczo, jak księżna. – To duży dom, a nas jest tu mało, więc zamknęliśmy wschodnie skrzydło. W żadnym wypadku nie powinieneś próbować tam wchodzić. Rozumiesz? - Tak, proszę pani. - Ponadto moja matka jest chora. Od lat nie opuszcza swojego pokoju. Wolałabym, żebyś na razie nie próbował jej odwiedzać. - W porządku. Kiedy pani Crandall mówi o tych zasadach, Devon czuje lekkie mrowienie w czubkach palców, powoli rozchodzące się dalej i obejmujące całe dłonie. Kiedy oznajmiła mu, że w ty domu są miejsca i osoby, których nie powinien widzieć, wzbudziła jego podejrzenia.

Ponadto Devon nagle uświadamia sobie, że do tej pory nie było mowy o panu C r a n d a l l u, mężu stojącej przed nim kobiety. Devon zastanawia się, ile jeszcze tajemnic skrywa ta rodzina, której członkiem został tak nieoczekiwanie. - Ma pani również bratanka – mówi. – To mały chłopiec, prawda? Pani Crandall spogląda na niego z lekkim zdziwieniem. – Och, mieszkańcy miasteczka naprawdę sporo ci powiedzieli. Co jeszcze ci mówili? - No cóż, jeśli mam być szczery, proszę pani, kilka osób ostrzegało mnie przed przyjściem tutaj. Kobieta uśmiecha się i odwraca twarzą do niego. - Rozumiem. Z pewnością ostrzegali cię przed duchami i dziwnymi, ekscentrycznymi ludźmi, którzy mieszkają w tym domu. - Tak – przyznaje Devon. – Zgadza się. - W miasteczku nazywają mnie czarownicą. Czy ja wygląda na wiedźmę? Devon przyznaje, że nie. - Staraj się nie przejmować plotkami krążącymi w Biedzie – radzi mu pani Crandall. Podchodzi – a raczej płynie – do szklanych drzwi z widokiem na morze. Staje tam, oblana blaskiem księżyca. i Ona wie /i, mówi w końcu Głos. Tak, zgadza się Devon. Ona wie więcej, niż mówi. Czuje mrowienie dłoni, jakby krążył w nich ładunek elektryczny. Ma ochotę chwycić jedną z kryształowych kul i spojrzeć w nią. Czemu nie? – pyta Głos. Należą do ciebie. Ta myśl go zaskakuje. Należą do mnie? Czy to możliwe? Lekko pochyla się na sofie, obserwując panią Crandall. Co ona wie o jego przeszłości? Dlaczego przyprowadziła go tutaj? - Ten dom kryje wiele tajemnic – mówi, jakby odpowiadając na nie zadane przez niego pytanie nie odwracając się twarzą do chłopca. – Tak to jest ze starymi budowlami. W tym domu mieszkały cztery pokolenia Muirów. Każdy z dotychczasowych mieszkańców pozostawił tu swoje sekrety. – Milczy chwilę, po czym dodaje: - Szanujemy je. Nie próbuj ich zgłębić. Pamiętaj o tym, Devonie. Odwraca się i mówi nieco raźniej: - No, ale opowiedz mi o sobie. Chciałabym dowiedzieć się o tobie jak najwięcej, żebyśy mogli zostać przyjaciółmi - Niewiele jest do powiedzenia poza tym, co już pani wie. Devon postanawia nie mówić jej o swojej mocy ani o Głosie. Odebrał zbyt wiele ostrzegawczych sygnałów. Nadal nie jest pewien, czy może jej zaufać. Musi jednak zadać jedno pytanie: - Pani Crandall, czy pani wie, kim był mój prawdziwy ojciec? Jej twarz robi się szara jak popiół. Eleganckie brwi podnoszą się, a wargi rozchylają. Zaraz jednak dochodzi do siebie na tyle, żeby odpowiedzieć: - Nie wiedziała, że Ted nie był twoim ojcem. Dlaczego tak uważasz? - Sam mi to powiedział. Tuż przed śmiercią. Powiedział, że zasługuję na to, żeby znać prawdę. – Devon mruży oczy, patrząc na nią. – Nie wierzę w to, żeby decyzja o wysłaniu mnie tutaj nie miała żadnego związku z moim pochodzeniem. Pani Crandall uśmiecha się. Niepokój, który przed chwilą miała w oczach, już znikł. - Cóż, nie mam pojęcia, jaki mógłby to być związek. - Twierdzi pani, że nie wie, kim jestem i skąd się wziąłem? Ona obrzuca go gniewnym, twardym spojrzeniem. - Właśnie tak twierdzę. – Potem łagodnieje i odwraca wzrok. – Przykro mi, że nie mogę ci pomóc. Nagle słychać ogłuszający huk gromu, jakby piorun uderzył w dach. Deszcz znów zaczyna lać jak z cebra i gasną wszystkie światła.

Mamo! Wiatr wwiewa krople deszczu do przedsionka. Frontowe drzwi otwierają się na oścież i wpada przez nie śliczna nastoletnia dziewczyna o ogniście rudych włosach, ubrana w motocyklową kurtkę z czarnej skóry. Za nią idzie wysoki chłopak z ogoloną na łyso głową. Gdyby nie świece, przerwa w dopływie prądu pogrążyłaby salon w ciemnościach. Kiedy jednak wzrok Devona oswoił się z blaskiem świec, może przyjrzeć się wchodzącej i domyśla się, że to Cecily Crandall, która miała odebrać go z dworu. Pani Crandall szybko i bezszelestnie jak kot i przechodzi z salonu do przedsionka. - Cecily! – mówi z wyrzutem. – Gdzie się podziewałaś? Miałaś pojechać z Simonem na dworzec autobusowy po Devona! Tymczasem nie widziałam cię przez cały wieczór. Dziewczyna spogląda matce pod ramię i dostrzega nieznajomego chłopca, stojącego w drzwiach salonu. Devon uśmiecha się nieśmiało. Cecily jęczy. - Och, tak mi przykro, mamo! Naprawdę mi przykro. – Odwraca się do chłopaka z ogoloną głową. Teraz Devon dostrzega kawałek metalu tkwiący w jego nosie. – Och, D.J., wiedziałam, że o czymś zapomniałam! Czy nie mówiłam ci, że o czymś zapomniałam? - Tak, pani Crandall, Cecily mówiła. Ona… - Jeśli nie masz nic przeciwko temu – przerywa mu lodowatym tonem pani Crandall – chciałabym porozmawiać z moją córką w cztery oczy. - No tak, jasne, żaden problem. – Chłopak spogląda niepewnie na Cecily. – Zadzwonię do ciebie rano. Ona kiwa głową, zbywając go, jakby nagle się zmęczyła jego towarzystwem. Nadstawia policzek do pocałunku, ale tak, żeby chłopak nie dotknął go wargami, po czym mija matkę i wchodzi do salonu. D.J. mówi dobranoc pani Crandall i wychodzi. Tymczasem jego dziewczyna zatrzymuje się przed Devonem i uważnie mu się przygląda. - On jest piękny, mamo – mówi, jakby Devon był pieskiem lub obrazem, a nie człowiekiem, który ma oczy i uszy i może usłyszeć jej słowa. – Po prostu cudowny. Uśmiecha się do Devona i wyciąga dłoń światowym gestem, jakiego nie powstydziłaby się jej matka. Devon nie wie, czy ma ją uścisnąć czy pocałować. Wybiera to pierwsze. - Miło mi cię poznać, Cecily. - Och, mnie również, mnie również. – Dziewczyna potrząsa głową i odchodzi, po czym z rozmachem siada na sofie. – Jak sądzicie, długo tym razem nie będzie prądu? To świństwo, bo na HBO jest koncert, który chciałam… - Cecily – mówi jej matka, stając nad nią. – Wyraźnie ci poleciłam, żebyś pojechała z Simonem na dworzec po Devona. Biedny chłopak będzie miał szczęście, jeśli się nie przeziębił. Przyjechał tu taksówką i prawie całkiem przemókł… - Przepraszam, Devonie – odzywa się dziewczyna. – Naprawdę mi przykro. Wynagrodzę ci to. – Mruga do niego. – Obiecuję. - W porządku – mówi Devon. – Cieszę się, że tu jestem. - Powiedziałaś mu o Alexandrze? – pyta nagle Cecily, odwracając się do matki. - Właśnie miałam zamiar – odpowiada pani Crandall. Uśmiecha się do Devona. – Na pewno nie chcesz się napić herbaty? - Nie, dziękuję. Proszę opowiedzieć mi o waszej rodzinie. – Uśmiecha się do Cecily. – Skoro mam być jej członkiem. Dziewczyna ponownie mruga do niego, klepie dłonią sofę, wskazując mu miejsce obok siebie. Devon siada. Pani Crandall wraca na swoje miejsce przy kominku. Wydaje się zastanawiać nad tym, co ma powiedzieć. - Alexander jest… trudnym dzieckiem – zaczyna. – Jego matka przebywa w zakładzie zamkniętym, odkąd chłopiec skończył cztery lata. Ojciec wiele podróżuje i nie ma czasu się nim zajmować. Wysłaliśmy go do szkoły w Connecticut, takiej z internatem. On…nie czuł się

tam dobrze. Stał się zamknięty w sobie, wybuchowy. Coraz gorzej się uczył. I na wiosnę… podłożył ogień. Spogląda na Devona, czeka na jego reakcję. On udaje zdziwienie, podnosząc brwi. - Dzięki Bogu, nikomu nic się nie stało. Jednak wyrządził spore szkody. Oczywiście poproszono go o opuszczenie szkoły. I brat przekazał mi opiekę nad Alexandrem. - Bo przecież mnie udało się tak dobrze wychować – mówi Cecily, trącając łokciem Devona. Pani Crandall nie zwraca na to uwagi. - Nie ma sensu oddawać chłopca do jakiejś szkoły z internatem. On najwyraźniej potrzebuje pomocy. Dlatego postanowiłam zostawić go tutaj. – Patrzy badawczo na Devona. – Mam nadzieję, że zdołasz mu pomóc, Devonie. - Ja? - Tak. Pan McBride przysłał mi wykaz twoich ocen. Jesteś wzorowym uczniem. Może mógłbyś uczyć Alexandra. Być nie tyle jego nauczycielem, ile opiekunem. Starszym bratem, skoro ojciec nie ma dla niego czasu. Sądzę, że męskie towarzystwo może mu posłużyć. Devon zerka na Cecily. Dziewczyna się wzdryga. - No cóż, spróbuję, pani Crandall. - O nic więcej nie proszę. – Kobieta wzdycha. – Wszyscy mamy tu swoje obowiązki. Ten mógłby być jednym z twoich. Chcę mieć pewność, że Alexandrowi nie stanie się nic złego. Że jest bezpieczny. Devon wychwytuje coś w tonie jej głosu. - Czy ktoś mógłby zrobić mu krzywdę, pani Crandall? - Tylko on sam sobie – wtrąca Cecily, wciąż nachylona do Devona – że w tym domu nigdy nie wiadomo, co sobie wyobraził, a co istnieje naprawdę. - No, Cecily – mówi pani Crandall. Jej córka jednak nadal zwraca się do Devona: - Taksówkarz z pewnością ostrzegał cię przed duchami. - No cóż, właściwie… - O których ci mówił? – pyta Cecily. – Na pewno opowiedział ci o starym Jacksonie. To nasz najsławniejszy duch. Czarownik, jak powiadają. Zwykł urządzać naprawdę zwariowane pokazy magiczne dla dzieciaków z miasteczka… - Cecily, przestań – mówi rozkazująco jej matka. Córka nie zwraca na to uwagi. - Jest też żona Jacksona, Emily – tragiczna postać. – Cecily wstaje i wskazuje na portret posępnego mężczyzny w szarym fraku i z obfitymi bokobrodami, smętnie spoglądającego ze złoconej ramy. – A ten tutaj to założyciel naszego rodu, wielki Horatio Muir. W taką burzliwą noc jak ta oni wszyscy, jęcząc, krążą po korytarzach! Pani Crandall wzdycha i podchodzi do okna, jakby rezygnując z prób okiełznania Cecily, najwidoczniej już to znając i wiedząc, że nie zdoła jej powstrzymać. - A tam jest nieszczęsna Emily – mówi Cecily, wskazując palcem. Devon odwraca się. Na przeciwległej ścianie kobieta z portretu spogląda w dal. Jest śliczną, delikatną istotą, ale z jej wielkich oczu emanuje smutek, ledwie skrywany przez biały, wyszywany perełkami welon. - Ten obraz został namalowany z jej ślubnego zdjęcia – mówi z uczuciem pani Crandall. – Zawsze lubiłam go najbardziej. Taka piękna kobieta. I taka smutna historia. Spadła z Czarciej Skały… - Mówiono mi, że skoczyła – wtrąca Devon. - Mieszkańcy miasteczka lubią szukać sensacji w naszych rodzinnych dramatach – oświadcza pani Crandall. Wyraźnie nie ma nic więcej do powiedzenia na ten temat. - Jutro oprowadzę cię po domu – szepcze Cecily. – I podam ci pełne wersje wszystkich legend.

- Jestem pewna, że Devon chciałby się umyć, zobaczyć swój pokój i trochę się przespać – mówi pani Crandall. – Możemy porozmawiać jutro. - Istotnie jestem zmęczony – przyznaje Devon. Wszyscy troje wracają do hallu. Walizka Devona wciąż tam jest. - Simon nie wniósł twojego bagażu na górę – stwierdza pani Crandall. – Gdzie on się podziewa? - Nie widziałam go cały dzień – mówi Cecily. – W przeciwnym razie przypomniałabym sobie, że mamy pojechać po Devona. Pani Crandall marszczy brwi. - Simon to nasz służący, Devonie. Zwykle bardzo sprawny. To nie w jego stylu nie zająć się bagażem gościa. - Wie pani co – mówi Devon – chyba go widziałem. Kiedy szedłem podjazdem, wydawało mi się, że ktoś stoi na wieży. Może to był Simon? - Niemożliwe – odpowiada pani Crandall. – Wieża znajduje się we wschodni skrzydle. A jak już ci mówiłam, ta część domu jest zamknięta od lat. - Jestem pewien, że widziałem jakiegoś człowieka… - Niemożliwe – powtarza z naciskiem pani Crandall. - No cóż, tam było światło. Na pewno widziałem światło w oknie wieży. Jej spojrzenie mówi mu, że wygaduje bzdury. Kobieta uśmiecha się. - Błyskało się – stwierdza. – Światło potrafi się odbijać w najdziwniejszy sposób. Jakby na potwierdzenie jej słów komnatę rozświetla błyskawica, której towarzyszy potworny huk gromu. Cecily śmieje się. - Tutaj przyzwyczaisz się do burz, Devonie – mówi mu. – Czasem trwają przez kilka dni. Istotnie, burza szaleje przez całą noc. Devon sam wnosi bagaż na górę, pożegnawszy panią Crandall w przedsionku. Cecily prowadzi go do pokoju, przestronnego i z dużymi oknami z widokiem na morze. Szerokie łóżko jest już posłane, a na nocnym stoliku pali się świeca. - Przedstawię cię wszystkim moim przyjaciołom w szkole – trajkocze Cecily. – Nie martw się. Poradzisz sobie. Już mówiłam o tobie Anie i Markusowi. Nie mogą się doczekać., kiedy cię poznają. Och, jestem taka szczęśliwa, że w tym domu jest ktoś w moim wieku! – Uśmiecha się do niego. – Jeszcze raz przepraszam, że nie wyjechałam po ciebie na dworzec. Zupełnie wypadło mi to z głowy. - Nic się nie stało – powtarza Devon. – Podwiózł mnie człowiek, który podał się za przyjaciela waszej rodziny. Jednak coś mi powiedziało, że nie powinienem wspominać o tym twojej matce. - Jak się nazywał? - Rolfe Montaigne. Znów huczy grom i burza przypuszcza następny atak. Cecily parska śmiechem, zakrywając dłonią usta. - Co cię tak śmieszy? – pyta Devon. - To, że Rolfe miał czelność podać się za przyjaciela naszej rodziny. Przeczucie cię nie myliło, Devonie. Nie mów mamie, że podwiózł cię Rolfe Montaigne. - Dlaczego? - Ponieważ wykopałaby cię stąd bez namysłu. – Uśmiech. – I uważaj, z kim rozmawiasz. Bieda to naprawdę bardzo małe miasteczko. Z tymi słowami opuszcza pokój. Sen nie przychodzi od razu. Burza wciąż szaleje i tej pierwszej nocy wydaje mu się potwornie silna – przypomina ogromny wir uwięziony nad wioską i atakujący wściekle wszystko i wszystkich. Okiennice Najwyraźniej się otworzyły i z trzaskiem uderzają o mur, wiatr wyje

pod okapem starego domu, a błyskawice w regularnych odstępach czasu oświetlają pokój. Devon leży na łożu, czujnie obserwowany przez Muirów z portretów wiszących na ścianach. Za każdym razem gdy zaczyna zasypiać, budzi go grzmot. W jednej z takich chwil, trwającej w mgnienie oka między snem a jawą, widzi postać stojącego przy łożu mężczyzny. Devon natychmiast siada i usiłuje skupić na nim wzrok. - Kto tam? – pyta. Nie ma nikogo. Jednak nagle czuje narastający żar. Rosnące ciśnienie i piskliwe wycie, od którego drży całe jego ciało. Pościel jest mokra od potu. Tak jak w zeszłym roku, przypomina sobie. To ciśnienie. To piskliwe wycie. Najstraszniejsza noc w jego życiu, o której na szczęście prawie udało mu się zapomnieć. Właśnie tak się zaczęła, od żaru i ciśnienia, a skończyła dopiero wtedy, kiedy posiniaczony i zakrwawiony Devon pokonał demona. - Ufaj swoim instynktom – uczył go ojciec. – One pokierują twoim ciałem. Ten stwór był znacznie sprytniejszy od tamtego, który przyszedł do nich przedtem, kiedy Devon miał sześć lat. Ten nie wyskoczył z szafy, mrugając gadzimi ślepiami w mroku, ale najzwyczajniej w świecie wszedł przez drzwi sypialni po postacią ojca Devona. Devon, który właśnie leżał na łóżku i przeglądał komiks, podniósł głowę i zobaczył wchodzącego ojca. Wiedział jednak, że ojciec nigdy nie wchodził do jego pokoju bez pukania, a ponadto właśnie pojechał do sklepu spożywczego na zakupy. - Tato? Stwór rzucił się na niego, błyskając wielkimi żółtymi ślepiami i zaślinionymi kłami, w pośpiechu porzucając przybraną postać. Skoczył na Devona, który instynktownie odparł atak. Pazury potwora rozorały mu ramię i pozostawiły głęboką ranę na udzie, ale Devon zwyciężył, zadając bestii potężny cios w brzuch, który odrzucił ją z powrotem w Otchłań. Otwór przyszedł po niego – sprytniejszy i mądrzejszy od innych – lecz Devon go pokonał. Nie wiedział, że potrafi tak walczyć. Po prostu to zrobił. Znów to samo , uświadamia sobie Devon. Następny. Przyszły tu za mną. Czy też raczej ja znalazłem miejsce, skąd przybywają…Serce zaczyna walić mu jak młotem. Komnata wydaje się wirować. Devon kopnięciem odrzuca pościel i próbuje skupić wzrok, ale przeszkadza mu wirowanie pokoju. Kręci mu się w głowie. Spuszcza nogi z łóżka. Jest gorzej niż ostatnio. Znacznie gorzej. Jeszcze nigdy nie było tak źle. Coś się dzieje. Devon to czuje. Pot oblewa mu czoło i spływa po twarzy. Koszulka lepi mu się do piersi i pod pachami. Devon z trudem wstaje i chwieje się, o mało nie tracąc równowagi. - Jestem… silniejszy… od was… wszystkich – mówi głośno. Głuchy, basowy ryk wstrząsa komnatą. Z początku ledwie go słychać przez szum wiatru, deszczu i gromów, ale szybko przybiera na mocy. Z pewnością słychać go w całym domu. Devon przytrzymuje się słupka łóżka i z całych sił stara się skoncentrować. Może uda mu się zdusić to w zarodku. Często mu się udawało. Zaledwie dwukrotnie stawał z nimi oko w oko. Za każdym innym razem gdy tylko wyczuł rosnące ciśnienie lub dostrzegł w roku ich ślepia, potrafił skupić się i odegnać demony. Jednym machnięciem ręki odpychał je w niebyt lub zatrzaskiwał drzwi szafy. Uciszał natrętne szepty, przeganiał potwory. Jednak nie wtedy, kiedy potwór udający ojca wszedł do jego pokoju. Ten stwór był sprytny i zrobił to bez ostrzeżenia. Devon musiał z nim walczyć, tłuc pięściami i kopać, używając chwytów, o znajomość których nigdy się nie podejrzewał, z zaskakującą i budzącą podziw zręcznością. Tym razem wyczuwał nadchodzącego demona, ale mimo to wiedział, że nie zdoła go powstrzymać. Jeszcze nigdy nie czuł czegoś takiego. Jakie moce zbudził, wchodząc do tego domu?

Ryk narasta i pokój wciąż wiruje. Nagle okno otwiera się ma oścież i burza z całą furią wpada do komnaty. Devon macha ręką, ale nic się nie dzieje. Okno się nie zamyka. Nagle w pokoju rozchodzi się ohydny smród, przypominający odór bagna lub rozkładającego się zwierzęcia. - Kto to? – woła Devon, gdy kolejna błyskawica oświetla pokój. Ryk jest teraz ogłuszający. Devon zakrywa uszy rękami, żeby go nie słyszeć. Źródło ryku pojawia się w oknie: jakaś postać, stwór, coś, czego Devon nigdy nie byłby w stanie sobie wyobrazić. Z początku niewielki, ale szybko rosnący, zbliża się, wyłania z oparów nocy niczym jakiś prehistoryczny ptak. Ma wielkie zielone ślepia i długi dziób pełen ostrych kłów. Jest okryty łuskami. Wyciąga szpony do Devona, wywieszając długi jęzor. - Nie! – krzyczy Devon. – Idź precz! Odejdź ode mnie! Demon ląduje z łoskotem. Dyszy pożądliwie, brodawkowatym jęzorem niemal dotykając podłogi. - Wracaj do piekła – mówi Devon., błyskawicznie kopiąc w łeb stwora. Jak zawsze zaskakuje go szybkość własnych ruchów. Jakby ciało Devona reagowało instynktownie, bez udziału jego woli. Demon z rykiem skacze na niego, rozkładając odrażające skrzydła. Devon odpycha go, ponownie zaskoczony swoją siłą. - Powiedziałem, idź do piekła! Demon ponownie atakuje. Devon znów zadaje mu silny cios. - Jestem silniejszy od ciebie! Wbij to sobie do tępego łba! Demon staje na tylnych łapach i ryczy ze złości. Nie atakuje ponownie. Zamiast tego jednym susem znika w ciemnościach. Ryk cichnie. Komnata przestaje wirować. Temperatura opada. Mrok nocy znów przerywają tylko odgłosy burzy. Devon oddycha z ulgą i czuje, że zaczyna dygotać. Podchodzi do okna. Zamyka je na zasuwkę. Odwraca się i czeka, aż ktoś zapuka do drzwi, żeby zapytać, co – na wielkie nieba lub wszystkie kręgi piekieł – się tu dzieje. Jednak nikt nie puka do drzwi. i Oni nic nie słyszeli i, mówi Głos. i To przyszło po ciebie i nikogo innego i Teraz Devon już wie. To jego obecność w tym domu zwabiła tego stwora z Otchłani. Siły, które prześladowały go od dziecka, są tutaj mocniejsze niż gdziekolwiek indziej. I Oni tu mieszkają, i wyjaśnia mu Głos. - I nie chcą, żebym ja tu mieszkał – mówi do siebie Devon. Z sercem wciąż tłukącym się w piersi siada na brzegu łóżka. i Nie mogę im stawić czoła bez ojca. To zbyt trudne. Nie poradzę sobie sam, bez względu na to ile odpowiedzi mogę tu znaleźć. I Tylko jak ma stąd odejść? Pani Crandall jest teraz jego prawną opiekunką. I dokąd miałby pójść? Czy to powstrzymałoby te stwory przed dalszym pościgiem? Nagle coś przychodzi mu do głowy: i Ojciec nie wysyłałby mnie do tego domu, gdyby uważał, że grozi mi tu jakieś niebezpieczeństwo. Wiedział, że tutaj odkryję prawdę o sobie. - Zawsze pamiętaj, Devonie – rzekł ojciec, kiedy Devon po raz pierwszy naprawdę przestraszył się ślepi w swojej szafie. – Obojętnie, co się zdarzy, obojętnie co zobaczysz, obojętnie, gdzie będziesz. Jesteś silniejszy od nich, ponieważ rozumiesz, że wszelka prawdziwa siła wywodzi się z dobra. Nigdy o tym nie zapominaj. Nigdy. - Nie zapominam, tato – mówi teraz cicho Devon i ciężko wzdycha. Właściwie czuje lekkie uniesienie. Tym razem poradził sobie z tym stworem, nie odnosząc nawet zadrapania. Sam nie jest pewien, jak mu się to udało – ale jest pewny czegos innego: i Naprawdę jestem od nich silniejszy i.

Zapada w sen, z którego później będzie pamiętał szereg obrazów: Kruczy Dwór na tle nocnego nieba, postać spoglądającą nań z wieży, gorący oddech Rolfe’a Montaigne’a, mówiącego: „… za to, że zabił młodego chłopca, takiego jak ty”. W tym śnie Rolfe zapędził go w kąt, pozbawiając możliwości ucieczki. Devon czuje na twarzy jego ciepły oddech, tak samo jak czuł go wcześniej w samochodzie. Oczy mężczyzny, zielone jak ślepia potworów z szafy, mierzą go pałającym spojrzeniem. Devon budzi się. Burza wciąż szaleje i chłopiec spodziewa się następnej potyczki z potworem zza okna. Jednak nie czuje żaru ani wzrostu ciśnienia. Mimo to coś go zbudziło, więc czujnie nasłuchuje. Jest: cichy, monotonny, natarczywy głos, który zdaje się dobiegać z głębi ciemnego pokoju. I Odejdź stąd. Nie jesteś tu mile widziany. Odejdź. I Devon uważnie słucha. Nieustanne bębnienie deszczu i częste pomruki gromów niemal zagłuszają ten głos, który jednak nie przestaje recytować swojej mantry: i Odejdź stąd. Nie jesteś tu mile widziany. Odejdź. I - Nie – głośno mówi Devon. – Nie odejdę. Cich głos, wysoki i kobiecy, powtarza swoje. Devon wyskakuje z łózka. Stojąc blisko drzwi, słyszy dobiegające zza nich słowa: i Odejdź stąd. Nie jesteś tu mile widziany. Odejdź. I W nagłym przypływie gniewu Devon otwiera drzwi i spogląda w mrok. Na korytarzu jest ciemno jak w grobie i równie zimno. Mimo to głos milknie i słychać tylko ulotny szelest skrzydeł – albo szmer umykających kroków, gdy ktoś pędem ucieka po wyłożonym chodnikiem korytarzu. Devon już ma zamknąć drzwi, gdy słyszy inny dźwięk, tym razem dobiegający gdzieś z daleka, gdzieś z głębi domu. Wydaje się, że to czyjś płacz. Devon ostrożnie wychodzi na korytarz. Po omacku odnajduje kontakt i naciska go, ale odkrywa, że nadal nie ma prądu. Wraca do swojego nocnego stolika, po czym szuka świecy i zapałek. Przyświecając sobie wątłym i drżącym płomykiem, Devon podąża w kierunku źródła tych dźwięków. Prowadzą go one na szerokie kręte schody, gdzie na ścianach tańczą przedziwnie powykręcane cienie., gdzie każde skrzypnięcie starych desek zmusza go do zerknięcia przez ramię i sprawdzenia, czy nie skrada się za nim demon. Po cichu przechodzi przez przedsionek i salon, po czym ppo czym wychodzi na korytarz. Na zewnątrz wciąż szaleje burza. Devon przez moment wyobraża sobie, jak teraz ten budynek wygląda dla ludzi patrzących nań z wioski i w świetle kolejnych błyskawic oglądających kontury jego wież na tle czarnego nieba. Tym razem trudno się pomylić. To płacze jakaś kobieta, tak rozpaczliwie, jakby już nie była w stanie znieść swojego okropnego losu. Dźwięki wydają się dochodzić zza zamkniętych drzwi na końcu korytarza. Devon nie jest pewien, ale podejrzewa, że prowadzą one do zamkniętego wschodniego skrzydła. Tak podpowiada mu pamięć, w której zachował się widok górującej nad domem wieży. i W żadnym wypadku nie powinieneś próbować ta wchodzić. Rozumiesz? Waha się, nie chcąc łamać zakazów pani Crandall już pierwszej nocy spędzanej pod jej dachem. Jednak zbyt wiele się już wydarzyło. Coś usiłuje wygnać go z tego domu, a on nie zamierza tego tak zostawić. Przybył tutaj, żeby odkryć prawdę o swoim pochodzeniu. I odkryje ją, nawet jeśli będzie musiał zmagać się z demonami. Przez całe swoje życie obawiał się tego, co czai się w jego szafie lub pod łóżkiem. Jest już zbyt zmęczony i śmierć ojca tylko przyspieszyła decyzję, żeby położyć temu kres. Devon ma nieodparte wrażenie, że ta wieża – na której, cokolwiek by mówiła pani Crandall, on z pewnością widział światło – kryje odpowiedzi, których on szuka. Próbuje otworzyć drzwi, ale są zamknięte. Kobieta wciąż szlocha, a budynkiem wstrząsa najgłośniejszy z dotychczasowych gromów.