kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony171 331
  • Obserwuję119
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań77 959

Nekroskop 10 - Odrodzenie (Necroscope - The Lost Years II - Resurgence)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Nekroskop 10 - Odrodzenie (Necroscope - The Lost Years II - Resurgence).pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Necroskop
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 451 stron)

NEKROSKOP 10 Brian Lumley Odrodzenie Tytuł oryginału: The Lost Years vol. II Tłumaczenie: Stefan Baranowski

Dla Sylwii Starshine - której zawdzięczam pewną fascynującą informację - jako podziękowanie i w dowód dozgonnej wdzięczności.

STRACONE LATA Streszczenie Harry Keogh jest młodym człowiekiem w ciele kogoś innego: jego umysł ożywił martwe ciało Aleca Kyle'a. Ostatnio musiał do tego przywyknąć - do owego dziwnego uczucia i nowego wyglądu zewnętrznego - co stanowiłoby wystarczający problem nawet bez dodatkowych komplikacji wynikających z faktu, że teraz był Harrym Keoghiem. Harry bowiem to Nekroskop, czyli człowiek, obdarzony zdolnością komunikowania się ze zmarłymi, którzy spoczywają w grobach! A ponadto, wykorzystując formuły dawno nieżyjącego matematyka i astronoma, Augusta Ferdynanda Möbiusa, Harry poznał sekret natychmiastowych podróży w czasie i przestrzeni. Sekret teleportacji. Ale od czasu „śmierci" i metamorfozy, problemy Nekroskopa nie miały końca. Jego żona Brenda, w wyniku urazu spowodowanego dawnymi wydarzeniami i wobec perspektywy życia w towarzystwie „kogoś obcego", zabrała ich dziecko i znikła z powierzchni ziemi. Agenci Wydziału E - brytyjskiej agencji szpiegów umysłu z siedzibą w Londynie, dla której pracował Harry - nie zdołali jej odnaleźć i pomimo swych niezwykłych zdolności Harry także nie miał pojęcia, jak ją zlokalizować, chociaż może... Wiedział, że zdolności syna co najmniej dorównują jego własnym. Możliwe, że dziecko zabrało matkę i gdzieś ją ukryło. Ale gdzie? Ażeby się całkowicie poświęcić poszukiwaniom, Harry opuścił Wydział E i powrócił do swego domu pod Bonnyrig koło Edynburga. Jednak bez jego wiedzy Darcy Clarke, szef wydziału E, podjął pewne kroki, aby mieć pewność, że wyjątkowe zdolności Nekroskopa nie zostaną wykorzystane przez jakieś wrogie siły. Ponieważ brytyjski Wydział E nie jest jedyną parapsychologiczną organizacją szpiegowską na świecie: Chiny i Związek Sowiecki od dawna prowadziły podobne badania i powołały podobne tajne agencje. Clarke po prostu nie mógł pozwolić, aby Harry chodził, gdzie chciał, i narażał się na ryzyko podjęcia współpracy z jakąś agencją szpiegowską czy organizacją o charakterze kryminalnym. W istocie żona i dziecko Nekroskopa mogły zostać porwane przez taką właśnie organizację! Dlatego, zanim Harry opuścił Wydział E, Clarke kazał go uśpić, zahipnotyzować i wprowadzić do jego umysłu rozkazy, które uniemożliwią ujawnienie czy zdradzenie komukolwiek swych zdolności.

Miało to miejsce trzy i pół roku temu. Pod pewnymi względami plan Clarke'a wyszedł Harry'emu na dobre, jednak był także źródłem dodatkowych komplikacji, jeśli chodzi o pogodzenie się z jego osobliwą sytuacją... W Szkocji, osamotniony i dręczony przez koszmary - tkwiące w nim nadal „echa" świadomości Aleca Kyle'a i niewytłumaczalne przebłyski przyszłych zdarzeń - Harry nawiązał „romantyczną" znajomość z Bonnie Jean Mirlu, „upartą dziewczyną", która pomogła mu wydobyć się z kłopotów w Londynie. Zatrudniając kilka ładnych panienek, B.J. prowadziła winiarnię w obskurnej dzielnicy Edynburga. Ale winiarnia była tylko przykrywką, a B.J. Mirlu była naprawdę kimś więcej. W rzeczywistości była liczącą dwieście lat wampirzycą, która przez całe życie pilnowała pradawnego okropieństwa pochodzącego z potwornego świata równoległego. Tym okropieństwem - jej panem - był Radu Lykan, który miał kryjówkę w grupie niedostępnych jaskiń w górach Cairngorms. Pozostając w stanie pozornej śmierci - trwającej już od sześciu stuleci - Radu był Wampyrem! Pierwsze Wampyry wygnano do naszego świata prawie dwa tysiące lat temu. Było ich czterech: Nonari Wielgus Ferenczy, bracia Drakulowie i Radu Lykan - wilkołak. Przywlekli ze sobą krwawe waśnie, ciągnące się od kilkuset lat. Jednak nasz świat był inny. Zamieszkiwały go niezliczone plemiona wojowników, które wiodły ze sobą krwawe wojny, a Wampyry mogły łatwo się w nie wplątać i zginąć. Wojny te niczym nie przypominały wojen z ich własnego świata, gdzie ich jedynym wrogiem byli oni sami! Na początku nie potrafili się przystosować; były takie chwile, gdy groziło im zupełne wyniszczenie, zanim nie zrozumiały złotej zasady sztuki przetrwania, tej mianowicie, że długowieczność jest równoznaczna z anonimowością. Potem stopniowo zaczęli wtapiać się w otoczenie. Dzięki zdolnościom metamorficznym nie było im trudno grać role ludzi; w końcu we własnym świecie też byli ludźmi, zanim stali się Wampyrami! Teraz musieli znów powrócić do ludzkiej postaci, znaleźć zajęcie najlepiej odpowiadające swym umiejętnościom i wykorzystać je dla założenia baz w tym nowym dla nich świecie. I tak wygnani lordowie Wampyrów poszli własnymi drogami. Nie kwapili się do pomnażania swojej rasy; starannie wybierali swych potomków i mieli niewielu prawdziwych synów krwi. Osiedlili się głównie w odległych zakątkach świata i trzymali się z dala od spraw zwykłych ludzi. Bracia Drakulowie wznieśli swoje reduty (albo zamczyska) w Transylwanii, gdzie w ciągu dziewięciuset lat zostali potężnymi bojarami. Nonari Ferenczy uciekł przed Radu Lykanem na wschód; zmienił nazwisko, został obywatelem Rzymu, a w końcu gubernatorem małej prowincji nad Morzem Czarnym. Z urodziwymi niewolnicami spłodził synów,

którzy osiedlili się w głębi mrocznych gór na wschodzie, dokąd azjatyccy najeźdźcy bali się zapuszczać. W zasadzie rody Drakulów i Ferenczych pozostawały w ukryciu; ich członkowie pragnęli, aby legendy pochodzące z dawnych czasów, gdy mieszkali nad Dunajem i na porosłych lasem wzgórzach - przerażające legendy o wysysających krew bestiach i sadzących susami ludziach-wilkach - zostały zapomniane w wyniku wielu krwawych wojen, jakie przetoczyły się przez te strony. I na ogół o nich zapomniano. Ale jeśli chodzi o Radu Lykana, tkwiący w nim wilk sprawiał, że miał prawdziwie dziką naturę. Na początku Radu ignorował zasady, jakimi kierowali się pozostali lordowie - nie ukrywał się, lecz działał otwarcie, został najemnikiem i brał udział w rozmaitych bezeceństwach. I czynił to z niebywałym entuzjazmem. A kiedy pozostali lordowie Wampyrów już się gdzieś „urządzili", Radu i jego banda zostali zwykłymi rabusiami, w ogóle się nie kryjąc i nie dbając o anonimowość; pragnęli tylko zagrabić, ile się da. Walczyli jako najemnicy dla własnych korzyści - oraz dla czystej przyjemności! - pod wodzą watażków, których umiejętności bitewne były bardzo różne, ale znacznie przewyższały umiejętności jakiegokolwiek lorda Wampyrów w świecie, z którego pochodził Radu. W ten sposób stał się przebiegłym wojownikiem. Ale w końcu, w wyniku ludzkiej zdrady, Radu zrozumiał, że czas się wycofać. Powróciwszy do Rumunii, postanowił się przyczaić w górskiej kryjówce. Musiał jednak znaleźć jakiś sposób, aby przeżyć, a jedynym sposobem, jaki znał, była krew, która stanowi życie. Dlatego zbudował zamczysko i ustanowił się wojewodą, obrońcą wieśniaków zamieszkujących wschodnie połacie Karpat. Ale Drakulowie, którzy od dawna panowali w zachodniej części Karpat, przejrzeli jego plany. Napadli na niego, chcąc go zabić i zniszczyć jego siedzibę. Radu był wtedy nieobecny, ale kiedy wrócił i ujrzał, co się stało... wiedział, kto jest za to odpowiedzialny. Nic nie mógł na to poradzić; jego banda została zdziesiątkowana, a on sam nie dysponował wystarczającą siłą liczebną, aby móc stawić opór. Jednak Drakulowie ukazali swoje prawdziwe oblicze i odtąd Radu już wiedział, jak sprawy stoją. W rzeczywistości wiedział to od zawsze, ale było to w istocie wyraźne wypowiedzenie wojny. Krwawej wojny! Od tej chwili, w ciągu wielu stuleci, nie można było się spodziewać litości ze strony żadnych rywalizujących ze sobą frakcji Wampyrów. Rody Drakulów i Ferenczych, ich potomkowie i niewolnicy, Radu i jego banda stanowili rozległy trójkąt wzajemnej wrogości i nienawiści, znacznie przewyższającej namiętności rozpalające zwykłych ludzi. Od czasu do czasu się ze sobą kontaktowali - choć zazwyczaj roztropnie unikali się nawzajem - ale we właściwym miejscu i we właściwym czasie... ...Musi popłynąć krew!

Utrzymując niski stan liczebny swojej drużyny i uczestnicząc w licznych wielkich bitwach dawnego świata, Radu kontynuował karierę najemnika. Kiedy tylko mógł, wracał do Rumunii, którą uważał za swego rodzaju dom. Wiedział jednak, że Drakulowie nadal panują w górach, a jego najgorsi wrogowie, Ferenczy, wciąż są poza granicami kraju. Prosił swą księżycową panią, aby mógł się wreszcie z nimi spotkać i naprawić krzywdy, które mu wyrządzili. I w jakimś sensie - choć nie całkiem tak, jakby sobie tego życzył - jego błagania w końcu zostały wysłuchane... Mijał czas; świat ulegał zmianom; ze wschodu nadciągnęli nowi wrogowie, pustosząc kraj. Tym razem nie były to zwycięskie hordy Mongołów, ale szczury! Do Europy zawitała Czarna Śmierć, od której ginęli zarówno zwykli ludzie, jak i wampiry. W świecie wampirów istniała tylko jedna ludzka choroba, której Wampyry się lękały: trąd, który niszczył ich metamorficzne ciało szybciej, niż tkwiąca w nich pijawka była w stanie je naprawić. A teraz, w tym obcym świecie, pojawiła się jeszcze jedna taka choroba. Wydawało się to groteskowe i ironiczne: tam, gdzie Wampyry były największymi pasożytami, zaraza była przenoszona przez najmniejsze możliwe istoty - pchły, które żerowały na azjatyckich szczurach! Ostatni z Drakulów (Egon, oryginał z Krainy Gwiazd) w okresie pochodu Czarnej Śmierci mieszkał w Polsce, której prawie nie dotknęła zaraza. A jeśli chodzi o pozostałych Ferenczych, co najmniej jeden z nich zdołał przetrwać czas zarazy na jakiejś wyspie, bo w owym czasie stanowili potęgę na obszarze Morza Śródziemnego. Ale Radu Lykan był zawsze najemnikiem, poszukiwaczem przygód i wędrowcem. I zaraza go w końcu dopadła. Uciekając na zachód z ogarniętej paniką i nękanej przez zarazę Europy, Radu został zaatakowany, odniósł poważne rany i zaraził się. Przeciążony wyczerpującym trybem życia i walką z chorobą krwi, jego pasożyt zaczął tracić siły. W czasie gdy on i ci z jego drużyny, którzy ocaleli, dotarli do Szkocji, był skrajnie wyczerpany i pozostało mu tylko jedno wyjście. Od dawna wiedział o konserwującym, a zapewne i leczniczym działaniu żywicy. Teraz musiał szukać ucieczki w żywicznym „grobie"; musiał zanurzyć się w wielkiej kadzi wypełnionej żywicą i pokładać nadzieję w nieustępliwości swojej pijawki. Uwolniony od części spoczywającego na nim brzemienia pasożyt będzie mógł najpierw sam się wyleczyć, a potem zająć się swym żywicielem. I będzie miał na to mnóstwo czasu. Radu posiadał umiejętność odmienną od mentalizmu; potrafił mianowicie czytać w przyszłości, którą widział w swych snach. Jednak czytanie w przyszłości jest rzeczą niepewną. Zdarzenia mogą w rzeczywistości przebiegać niezupełnie tak, jak wyglądają w snach. Ale było coś, co Radu "zobaczył" bardzo wyraźnie: jego „sen" miał trwać ponad sześćset lat! Najpierw był to dla niego potężny cios, ale kiedy siły zaczęły go opuszczać, pogodził się z tą myślą. Przygotował sobie

kryjówkę wysoko w górach Cairngorms i wyznaczył obserwatorów; kiedy wszystko było gotowe, zanurzył się w żywicy... To było dawno temu. Minęły stulecia i nadszedł właściwy czas, czas jego powrotu. Musiał jedynie poczekać na przybycie pewnej tajemniczej istoty - Człowieka-o-Dwu-Twarzach - który, jak wynikało ze snu, miał się pojawić tuż przed jego odrodzeniem. A B.J. Mirlu właśnie zwróciła jego uwagę na kogoś takiego; był nim Nekroskop Harry Keogh. Radu porozumiewał się z B.J. drogą telepatyczną z głębi kadzi z żywicą ze swej kryjówki w górach. Kiedy się nim zajmowała, rozmawiał z nią, jakby stali obok siebie. Kazał jej przedstawić sobie Harry'ego przy najbliższej sposobności. Pragnął poznać jego umysł, przekonać się, czy jest to istotnie człowiek z jego snów o przyszłości. Ale Radu był nie tylko powodowany ciekawością. Ponieważ jego umysł w zasadzie „odłączył się" od ciała wskutek długiego okresu pozornej śmierci, nie mógł być pewien, że jego ciało zachowało sprawność i że pijawka pokonała chorobę. Jednakże nawet w najgorszym z możliwych scenariuszy wierzył, że się zdoła odrodzić w wyniku „przeniesienia" umysłu w ciało Harry'ego Keogha. W takim wypadku tożsamość Keogha zostałaby całkowicie „podmieniona" i Harry stałby się Radu! Bonnie Jean znała plan Radu i była w kropce. Wkrótce sama miała zostać Wampyrem - o ile dotąd to nie nastąpiło - i miałaby Harry'ego tylko dla siebie. Jednak na razie była we władzy Radu, podobnie jak Nekroskop był w jej władzy. Musiała być posłuszna swemu panu, choć każdy nerw jej ciała głośno się temu sprzeciwiał. Może gdyby znała historię Harry'ego, jego ezoteryczne zdolności, zmieniłaby zdanie. Ale nie znała jej, bo oprócz tego, że B.J. była prawdziwą czarodziejką i pod tym względem ustępowała tylko samemu Radu, Wydział E dotarł do Nekroskopa jako pierwszy. W wyniku dwukrotnego zastosowania hipnozy nie wolno mu było ujawniać swoich zdolności. Z drugiej strony zdolności hipnotyczne Radu były innego rodzaju. Możliwe, że będzie w stanie wniknąć do umysłu Harry'ego. W rzeczywistości to właśnie musi uczynić, aby osiągnąć swój cel! W ten sposób sekrety Harry'ego mogą jednak zostać odkryte... Radu nie był jedynym Wielkim Wampirem, który przetrwał owe burzliwe stulecia. Był jedynym pierwotnym wampirem, lecz nie ostatnim. Na tybetańskim płaskowyżu Tingri żył Daham Drakesh, samozwańczy arcykapłan klasztoru, w którym zorganizował armię wampirów- niewolników. Rzekomo współpracował z jednostką parapsychologiczną chińskiej Czerwonej Armii, stacjonującą w Chungking. Ale na terenie tak opustoszałym i niedostępnym jak Dach Świata, Drakesh był w istocie pozostawiony samemu sobie. Wiedział, że Radu Lykan wciąż „żyje" i że

wkrótce powróci nie mniej potężny niż niegdyś. Wysłannicy Drakesha, jego wampiryczni uczniowie, szukali kryjówki Radu, aby go unicestwić, zanim zdoła się odrodzić. Ostatni z rodu Ferenczych bracia bliźniacy cieszyli się podobnym prestiżem jak mafijni bossowie na Sycylii. W rzeczywistości nie byli członkami mafii, ale „doradcami" szefów wszystkich rodzin na całym świecie; służyli także jako doradcy KGB, CIA oraz innych organizacji szpiegowskich. Ich „wyrocznią", źródłem informacji, był całkowicie zmutowany Angelo Ferenczy - prawnuk Nonariego Wielgusa! Mniej więcej trzysta lat temu pasożyt Angela doznał metabolicznej zapaści; jego metamorfizm wymknął się spod kontroli, degradując go do wynaturzonej, obłąkanej istoty, którą zamknięto w jamie wydrążonej pod Le Manse Madonie, wiejskiej rezydencji w górach Sycylii o tej samej nazwie. Jego synowie krwi, Anthony i Francesco, karmili go i wydobywali z niego informacje, dzięki którym pozostawali w branży. Paradoksalnie bowiem wampiryczne zdolności Angela wzrosły niepomiernie w wyniku doznanych zaburzeń; czytał w przyszłości i był jasnowidzem o niebywałej mocy. Ponieważ jednak był Wampyrem i to obłąkanym, jego odpowiedzi rzadko miały charakter bezpośredni: zaciemniał obraz i bawił się słowami, zmuszając swych synów do zgadywania. Jednak ostrzegł ich, że Radu Lykan wkrótce powróci, i powiedział, co zamierza uczynić: odnaleźć ich i zniszczyć! Niedawno zarówno Daham Drakesh jak i bracia Ferenczy postanowili za wszelką cenę odszukać Radu i zabić go w jego kryjówce, zanim się zdoła odrodzić. Znaleźli jego „opiekunkę", B.J. Mirlu i dowiedzieli się, że pomaga jej Harry Keogh. Jednak myśleli, że to Alec Kyle! Wyglądało na to, że swego czasu ten sam Kyle jakoś zdołał się włamać do skarbca Ferenczych w ich posiadłości, która podobno była nie do zdobycia, i ulotnił się z milionami. Daham Drakesh - który ukrywał się nawet przed braćmi Ferenczy - był prowokatorem; wysłał swych popleczników do Szkocji, aby zlikwidowali Bonnie Jean Mirlu i rozpalili zarzewie nienawiści między Radu i braćmi Ferenczy. Ale jego plan nie wypalił; dzięki ochronie, jaką stanowił Nekroskop, B.J. ocalała, a syn krwi Drakesha i jego niewolnik zapłacili życiem. W Le Manse Madonie bracia Ferenczy wpadli we wściekłość z powodu poniesionych strat; uważali, że owo włamanie stanowiło „uderzenie wyprzedzające", zrealizowane przez ludzi Radu, celem wykrycia ich słabych punktów, zanim Radu powróci i wojna wybuchnie na dobre. Ponadto zdali sobie sprawę, że do gry wszedł ktoś trzeci, jeden bowiem z ich niewolników, uśpiony szpieg mieszkający w Szkocji, był świadkiem śmierci wysłanników Drakesha z rąk Harry'ego Keogha. Ale chociaż straty Drakesha były niemałe (i choć niechcący ujawnił, że maczał w tym palce), nadal zamierzał grać rolę prowokatora. Będąc w posiadaniu środków, które spowodowałyby, że nie tylko wampiry, ale całe narody mogły skoczyć sobie do gardeł, ostatni z Drakulów po prostu

czekał na właściwy moment, nie przestając spiskować przeciwko swym pobratymcom i całemu rodzajowi ludzkiemu... a zwłaszcza przeciwko B.J. Mirlu i „Alecowi Kyle". Harry'ego i Bonnie Jean czekały ciężkie czasy, przede wszystkim dlatego, że umysł Nekroskopa znajdował się pod jej kontrolą. Już teraz liczne wydarzenia z przeszłości były jak białe plamy w jego pamięci, jak karty wyrwane z księgi jego życia. Wydarzenia te stanowiły fragment straconych lat...

PROLOG Wśród śniegu czaili się dwaj drapieżcy, ale byli zupełnie różni. Jednym z nich był człowiek, podczas gdy drugi... był Inny. Było w nim wprawdzie coś ludzkiego, jednak było także coś więcej; o wiele więcej. Był pół kobietą, pół Innym. Choć owa Istota tkwiła tu już od pewnego czasu, człowiek był nieświadom jej obecności, ona zaś patrzyła, jak nadaje ostateczny kształt swojej kryjówce. To było coś, co rozumiała całkiem dobrze: wewnętrzny przymus budowy kryjówki, bazy operacyjnej, sekretnego miejsca, które można nazwać swoim własnym. W rzeczywistości Istota znała podobną kryjówkę, daleko na północy, w niedostępnej górskiej twierdzy: kryjówka ta jednak nie należała do niej, lecz do kogoś „wyższego rzędu". Normalnie o tej porze roku, właśnie w tym miesiącu, w tym tak niebezpiecznym okresie, Istota powinna się tam znajdować, zajmując się swym panem, spoczywającym w kryjówce. Ale nie tym razem. Tym razem bowiem zagrożona była jej własna kryjówka, a to oznaczało, że zagrożona była ona sama. Dlatego patrzyła i czekała na właściwy moment, podczas gdy człowiek przygotowywał swoją kryjówkę. Ale są rozmaite kryjówki... Kryjówka tego człowieka miała mieć charakter stały. Stanowiła. .. jamę wykopaną w śniegu, który utworzył zaspę na zboczu pagórka, podobną do tych, jakie budują dla zabawy dzieci; jednak to nie był plac zabaw, a on nie był dzieckiem. Strop był z twardego, zbitego śniegu, który znajdował się na powierzchni zaspy, pokrytej nieustannie sypiącym śniegiem; podłogę także tworzył zbity śnieg, dodatkowo sprasowany wskutek ciężaru kopiącego człowieka. Zagłębienie miało osiem stóp długości, cztery i pół stopy szerokości i trzy i ćwierć stopy głębokości. W najlepszym razie było to kruche, tymczasowe schronienie. Legowisko ludzkiej bestii. Bestia skończyła je budować dziesięć minut temu. W odległości niecałych stu pięćdziesięciu stóp i siedemdziesiąt stóp powyżej, za osłoniętym od wiatru skalistym występem, Istota siedziała i obserwowała - czuła - działanie człowieka. Wiedziała, co już zrobił i co robi właśnie teraz. Jej oczy, dzikie, żółte, przenikliwe oczy o szkarłatnych źrenicach, znacznie bardziej wrażliwe i przebiegłe niż oczy dzikich zwierząt, spoglądały w dół, na śnieżny pagórek i kryjówkę wykopaną u jego podstawy. Istota patrzyła, jak wciąż padający śnieg powoli wygładza kontury zbudowanej przez człowieka kryjówki. Jej przenikliwe oczy widziały słabe, czerwonawe migotanie włączonej latarki, przenikające przez strop oraz światło drugiej latarki, która wypełniała wnętrze kryjówki krwawą poświatą. W końcu wszystko ucichło, ale Istota nadal odbierała swymi wyczulonymi zmysłami ruchy człowieka

wewnątrz kryjówki, jego końcowe przygotowania. Wiedziała, że człowiek-drapieżca wkrótce zamierza zrealizować swój plan. Wtedy, starając się nie zwracać na siebie uwagi - posuwając się na brzuchu i wzniecając małe, bezgłośne lawinki śniegu - Istota zaczęła schodzić w dół zbocza. Tam, gdzie powierzchnia była nierówna, czołgała się; tam, gdzie warstwa śniegu była cienka, ześlizgiwała się na brzuchu; na pokrytym rumoszem skalnym siodle, między zboczem a pagórkiem, zatrzymała się, przykucnęła i zaczęła nasłuchiwać. Była teraz mniej niż sześćdziesiąt stóp od kryjówki człowieka i tylko dwadzieścia stóp powyżej. Jak dotąd zdolności telepatyczne Istoty nie były zbyt duże - nie można ich było porównać z „mentalizmem" jej pana - ale człowiek, którego śledziła, nie był jej obcy. Dlatego postanowiła podjąć próbę dotarcia do jego umysłu z odległości kilkunastu kroków, przekazując mu następujący komunikat: Otrzymałeś ostrzeżenie. Jeszcze jest czas, żeby je rozważyć. To, co teraz uczynisz, uczynisz z własnej woli, a wynik będzie taki, jak chciałeś. Może coś z tego dotarło do człowieka; wyłączył latarkę, przestał oglądać wyjęte z portfela groteskowo wulgarne fotografie kobiet w lubieżnych pozach, przechylił głowę na bok, zmarszczył brwi i zaczął nasłuchiwać. Ale nic nie było słychać. Jedynie w jego głowie coś się kołatało, jak odległe wspomnienie: To nie dla ciebie. Jeżeli będziesz ją ścigał, znajdziesz się w wielkim niebezpieczeństwie! Nie, to nie było jak wspomnienie, to było wspomnienie, ale skąd? Jakieś dawne myśli? Jakieś przeczucia? Zwykłe ściskanie w gardle, kiedy operacja zbliżała się do końca? Głos... czego, sumienia? Raczej nie! Więc może to jego „dobra" strona (ale czy miał taką?), która mówi mu, że to nie jest nieuniknione? Ale było! Było i musi ją mieć! (Spojrzenie na świecącą tarczę zegarka... 19:30.) Teraz powinna już być w drodze. I on wkrótce ruszy! A potem jej krew... gorący strumień tryskający z jej rozciętego gardła, coraz wolniejszy, jak z wysychającej studni, studni jej życia. Jej gorące piersi stygną, jeszcze jędrne, ale powoli sztywnieją. Twarz ma bladą jak śnieg, a oczy szkliste jak lód ścinający górski potok. Zadrżał. To było okropne... i wspaniałe! Jakby był bogiem ciemności, który panuje nad życiem i śmiercią. Ale nie, bo bóg dysponuje możliwością wyboru, a człowiek nie. A potem... ona musi umrzeć. Jeśli pozwoli jej żyć, zacznie mówić; to byłby koniec. Znaleźliby go, ona by go zidentyfikowała i ukrzyżowaliby go! Nie jak bożego syna, lecz jak zwykłą bestię. Skończyłby nie na krzyżu, lecz w celi, za kratami, uwięziony na zawsze, albo dopóki inni więźniowie nie

uśmierciliby go. Dziwne, jak nawet najbardziej nikczemni i gwałtowni ludzie nienawidzą takich jak on... Był w miejscu, gdzie pracowała. (To dziwne, ale niewiele z tego pamiętał.) Ciemne miejsce, skąpane w czerwonym świetle, jak jego śnieżna kryjówka. Więc tak żyła i tak samo umrze - jak kusicielka. Wszyscy, którzy żyli jak ona, wabiąc i drocząc się, i obiecując rozmaite rzeczy, ale nigdy nie dotrzymując obietnic, wykorzystali swoje szanse. Ona także. A on wykorzystał swoją przybywając tutaj, do miejsca, gdzie pracowała... ale oczywiście musiał to uczynić, aby dowiedzieć się o niej wszystkiego. Był tam dwa lub trzy razy, ale mimo to nic z tego nie zapamiętał, z wyjątkiem tego, że... miejsce było ciemne, oświetlone czerwonym światłem, a napoje podawały ciemnookie dziewczyny, jak Lorelei. Lorelei... stara niemiecka legenda... dziwne skojarzenie. W Hamburgu były podobne miejsca: przyciszona muzyka, przyćmione światła, świat, który zaludniali przestępcy... Był wtedy sierżantem, ale jego stopień nie zapewniał żadnych specjalnych przywilejów wśród dziewcząt z nocnego klubu. Och, ludzie z jego plutonu mieli je - mieli mnóstwo dziwek! - ale żeby je mieć, trzeba było zapłacić. Jakże tego nienawidził: tego, że rzadko pozwalały na drugi raz, nawet za kupę forsy, jaką im dawał. Coś dziwnego miał w oczach... jakiś chłód. Tak, chłód. Bo u innych mężczyzn pożądanie wywoływało gorąco, ale jego podniecał chłód. Pamiętał, jak sześć lat temu, w górach Harzu, podczas zimowej akcji (zanim wyszły na jaw rozmaite nadużycia stopnia i przywilejów, które wystarczyły, aby z obiecującego żołnierza „średniego szczebla" spadł do poziomu bezużytecznego palanta w społeczeństwie, które nie potrzebowało jego umiejętności komandosa), zaszył się na tydzień w pokrytych śniegiem górach, rzekomo po to, aby zdobyć umiejętność przetrwania, a w istocie po to, aby fantazjować o uprawianiu seksu z gorącymi, drżącymi z pożądania, nagimi kobietami. Tam właśnie po raz pierwszy wpadł na ten pomysł: w górach Harzu, w Niemczech... ...Ale śnieg jest taki sam na całym świecie i podobnie kobiety: dobre do pieprzenia, ale poza tym pożytek z nich niewielki. Tylko że mężczyzna nie jest „prawdziwym" mężczyzną, jeśli choć raz nie wykorzystał ciała kobiety; ale tylko wykorzystał, bo posiadanie kobiety na stałe, związane z tym brzemię, bardzo szybko zdegradowałoby go do poziomu podczłowieka! W taki sposób ów mężczyzna, leżący w wykopanej w śniegu kryjówce, pojmował związki między kobietami i mężczyznami - paradoks, w wyniku którego mężczyzna zawsze okazuje się ofiarą. I wydawało mu się, że powinna być jakaś alternatywa. No więc była. Ale ponieważ służyła jedynie potrzebom mniejszości (mianowicie jemu samemu), była nie do przyjęcia dla pozostałych. No to... pieprzyć tych pozostałych! Bardzo by chciał, ale z jego punktu widzenia w społeczeństwie, które go odrzuciło, żyli inni drapieżcy. Zwali

się policjantami, a on był ich ofiarą, czy raczej mógł być, ale był przebiegły i jak dotąd go nie złapali. Chociaż prawie im się udało. Istnieją rozmaite rodzaje drapieżców, znane i nieznane. Nawet wśród znanych jesteś tylko niewiele znaczącym stworzeniem, podczas gdy wśród nieznanych stanowisz drobinkę! Więc się lepiej wycofaj, póki jeszcze możesz... Co? Znów do niego mówi? Wciąż miał ten powtarzający się sen, że prześladuje go coś budzącego grozę. To nie było sumienie, ale tylko i wyłącznie poczucie winy. Bo to on był prześladowcą, kimś budzącym grozę. Otrząsnął się z wrażenia, że śledzą go czyjeś niewidzialne oczy i że ostrzega go jakiś głos, którego nie było. A niedaleko niego Istota, przykucnięta na skraju kamienistego siodła, wyczuwając, że odpycha od siebie jej wspomnienie? jej sugestię? - tak czy owak, wyczuła jego zdecydowanie, determinację, że człowiek-drapieżca zamierza wprowadzić w życie swój plan. Niech więc tak będzie: uczyni to z własnej woli. Za pagórkiem wąska droga była tylko jak czarna wstęga wyrąbana w śniegu. Wykopana przez pług śnieżny, który służył pomocą mieszkańcom okolicznych wiosek, droga została ponownie przetarta dwie godziny temu. Od tego czasu znów pokryła ją warstwa świeżego puchu, spod którego przebijał czarny asfalt pokryty lodem. W tych okolicach podobne warunki nie były czymś niezwykłym; pogoda musiałaby się znacznie pogorszyć, żeby całkowicie zablokować drogi. Zresztą była to tylko droga dojazdowa do niewielkiej osady. Główna szosa z Perth do Dunfermline i Edynburga, wiodąca przez przełęcz na wzgórzach Ochil, leżała półtorej mili dalej. Sama osada, Sma' Auchterbecky, leżała w dolinie między wzgórzami. Prowadziła do niej tylko ta droga; urywała się na drewnianej kładce przerzuconej nad zamarzniętym teraz potokiem. W miejscu gdzie droga się kończyła, widać było czarny prostokąt, który miał dwojakie przeznaczenie: jako miejsce do zawracania i jako parking. Przysadziste, zgarbione sylwetki trzech osłoniętych pokrowcami samochodów - czyli wszystkich pojazdów z tej osady - tkwiły na parkingu jak trzy zamarznięte mamuty rodem z syberyjskiej tundry. Kiedy światło księżyca przeniknęło przez zasłonę chmur, czarny dotąd prostokąt parkingu na chwilę zalśnił bielą. Trwało to tylko przez chwilę - kłębiące się ołowiane chmury znów się zamknęły - ale Istota poczuła, jakby coś dźgnęło ją pod żebra. Po plecach przebiegł jej dreszcz; zahipnotyzowana widokiem księżycowej kuli na chwilę znieruchomiała, czując nagły ucisk w pulsującym gardle. I jednocześnie poczuła dziwne mrowienie w brzuchu. Szkarłatne źrenice jej oczu rozszerzyły się, a z ust zaczęła kapać ślina; uniesioną do góry głowę obróciła w stronę kryjówki człowieka. Całą jej uwagę pochłonęło teraz zagłębienie, w którym kryła się ludzka bestia; mężczyzna leżał na plecach i onanizował się w czerwonym świetle

latarki, patrząc na pornograficzne fotosy, wyrwane z magazynu. Istota wyczuła jego podniecenie, usłyszała przyśpieszone bicie serca i poczuła, jak krew szybciej krąży mu w żyłach. Ale nie był to punkt kulminacyjny tego, co miał uczynić, a jedynie część. Ostatnia część, kiedy... się przygotowywał. Wszystko było na swoim miejscu i drapieżca był gotów do działania. Brakowało tylko jednego: ofiary, ale ta zbliżała się. Istota musiała uczynić jeszcze jeden, ostatni wysiłek, bo pozwolić na to, by człowiek zaczął działać, mogło na dłuższą metę oznaczać zagrożenie dla niej samej. W rzeczywistości w każdym innym wypadku człowieka tego mogłaby nawet uważać za sprzymierzeńca, za pożyteczną przykrywkę! Ale nie w sytuacji, gdy zagrażał jednemu z jej pobratymców. Przesłała więc kolejny komunikat: Popełniasz błąd. Grozi ci wielkie niebezpieczeństwo! Ale pomimo wszystkich jej wysiłków człowiek nie usłyszał nic, albo jeśli usłyszał cokolwiek, uznał to za kolejne echo swego snu. W ciemności rozświetlonej czerwonym blaskiem... drwiąca Lorelei, epatująca swoją nagością... i budzący grozę prześladowca, nie on sam, ale ktoś inny, czy raczej czyjś głos w jego głowie, który zadaje pytania i domaga się odpowiedzi. Oto, co go naprawdę prześladowało, dręczyło: wrażenie, że mógł był komuś zdradzić swoje najskrytsze myśli. Ale... we śnie? I nieoczekiwanie ten sen znów powrócił. W końcu sobie przypomniał, przynajmniej fragment: Stał na czarnej drodze pośród czarnej nocy i wpatrywał się w czeluść czarnego tunelu wydrążonego w górskim zboczu. Stał znieruchomiały, pozbawiony wszelkiej woli, niezdolny poruszyć choćby jednym mięśniem swego ciała, kiedy coś (pojazd?) zbliżało się do niego, powoli i nieubłaganie. Żółte reflektory świeciły mu prosto w oczy i oślepiały swym blaskiem; czuł się jak zwierzę w pułapce. Potem, z ciemności za oślepiającymi żółtymi światłami, rozległ się głos: - Dlaczego? Zrozumiał sens tego pytania i wiedział, że musi odpowiedzieć. - Bo pragnę jej. - Dla jej ciała? - Tak. - Tylko tego pragniesz? - I jej życia. - Dlaczego? - Nie mogę zostawić śladów. Żadnych śladów. - Śladów? - Chodzi mi o to, że mogłaby mówić. - Robiłeś to już kiedyś... (Ale ponieważ to nie było pytanie, nie musiał odpowiadać.)

- Czy robiłeś to już kiedyś? - Tak. - Jak często? - Trzy razy. - To były morderstwa? - Nie dla samych morderstw, ale ze względu na moje potrzeby... w każdym razie, na początku. - Zabijałeś niewinne kobiety? - Nie były niewinne! Potrząsały pośladkami, kołysały cyckami! Same się o to prosiły! I przez cały czas żółte reflektory rosły, zbliżając się coraz bardziej; a ciemność za nimi i wokół nich stawała się jeszcze ciemniejsza... - Kiedy? - Wkrótce. Kiedy spadnie duży śnieg. - Gdzie? (Wahanie. Nie powinien tego mówić, nawet we śnie, nawet do siebie. Ale nie mógł nie odpowiedzieć.) - Zrobię to tam, gdzie mieszka. - Jak? - Poczekam na nią i zrobię to w śniegu. Długa pauza. - Tak, chcesz zrobić to z własnej woli. Ale ostrzegam cię: ona nie jest dla ciebie. Jeśli będziesz na nią nastawał, znajdziesz się w wielkim niebezpieczeństwie! Ale jeżeli musisz, niech i tak będzie... Wtedy światło reflektorów otoczyło go ze wszystkich stron! A ciemność rozwarła się, jakby chciała go wessać! Dudniące warczenie, ale nie był to warkot silnika. A reflektory... reflektory! Nie żółte, lecz... ...Czerwone? Mężczyzna pokręcił głową i otrząsnął się. Śnił na jawie, wpatrując się w czerwone latarki, które wcisnął w miękkie, śnieżne ściany swojej kryjówki. Wpatrywał się w nie jak zahipnotyzowany. Zahipnotyzowany? Czy ktoś go zahipnotyzował? Zamrugał i prychnął drwiąco. Może tracił zmysły. Może był obłąkany! (Oczywiście był, musiał być niebezpiecznym maniakiem!) Ale to niczego nie zmieniało. Niczego nie zmieniał też jego sen, który już zacierał się w jego wynaturzonym umyśle. Nic się nie zmieniło. Miał ustalony kurs. I zamierzał się go trzymać. Niech tak będzie!

Ukryta w cieniu zbocza Istota zjechała w dół po stoku, ślizgając się na piersi i brzuchu, i zatrzymała się na równej powierzchni. Była teraz zaledwie o jakieś pięćdziesiąt stóp od kryjówki drapieżcy; jego zapach unosił się w ostrym i czystym nocnym powietrzu, które pulsowało w takt jego wibracji. Był silny, tak jak go zapamiętała. Doskonale! A jego wyczucie czasu było bez zarzutu. Mrok nocy przecięły długie światła reflektorów, oświetlając cicho padający śnieg, i pomknęły w kierunku osady ponad zamarzniętym potokiem. Światło rozpraszało się na tańczących w powietrzu płatkach śniegu, zmniejszając jego zasięg; podobnie warkot silnika taksówki tłumił padający bezustannie śnieg. Może to właśnie wyśnił sobie drapieżca: przyjazd taksówki, jej światła i cichy warkot silnika. Wypełzł ze swojej kryjówki, niewidoczny w białym, nylonowym dresie i zapiętej pod szyję parce z naciągniętym na głowę kapturem; twarz miał zakrytą białą pończochą. Tymczasem taksówka zwolniła, zakręciła i zatrzymała się na parkingu; wysiadła z niej kobieta, stając w świetle padającym z okna od strony kierowcy. W głębi wyłożonego futrem kaptura jej płaszcza można było dostrzec owal jej twarzy; grzebała w torebce, aby zapłacić za przejazd. Potem drzwi taksówki zamknęły się z trzaskiem i samochód powoli odjechał, żłobiąc w śniegu głębokie koleiny, i zniknął w obłokach spalin. Mocno przyciskając kołnierz płaszcza dziewczyna ruszyła przez głęboki śnieg w kierunku kładki. Ale zanim się przy niej znalazła... ...Nie wiadomo skąd tuż przed nią pojawił się drapieżca! Jej instynktowny, mimowolny okrzyk pobudził go do działania. Kiedy z oczami rozszerzonymi strachem próbowała odskoczyć, uderzył ją w brzuch. Ze świstem wypuściła z płuc powietrze i zgięła się w pół, a wtedy mężczyzna ponowił cios; tym razem uderzył ją w gardło... ale nie na tyle mocno, by zabić. Jeszcze nie teraz. Krztusząc się, osunęła się na kolana, a jej stopy zaczęły się ślizgać na pokrytej lodem ziemi. Gdyby jej nie złapał, runęłaby jak długa. Chwyciwszy ją prawą ręką pod pachami, a lewą trzymając za włosy, powlókł ją zwijającą się z bólu, w stronę śnieżnego pagórka. Chichotał i nie mógł się powstrzymać - było to jak śmiech małej dziewczynki, który wydobywał mu się z gardła krótkimi seriami, jak chichot podnieconej hieny, jak zew dzikiego psa, biegnącego śladem rannej ofiary. Nie przestając chichotać, wykrzykiwał gardłowym głosem: „Pieprzyć, pieprzyć, pieprzyć!" A jego nabrzmiała męskość pulsowała pod spodniami dresu. Dziewczyna zaczęła dochodzić do siebie. Walczyła, kiedy wlókł ją koło stóp pagórka do swej śnieżnej kryjówki. Zatrzymał się na chwilę, mocno ją ścisnął za gardło, niemal miażdżąc tchawicę, i potrząsnął jej głową, jakby była szmacianą lalką, a kiedy uspokoiła się, wciągnął ją do wnętrza jamy... do wypełnionej czerwonym światłem kryjówki.

Kiedy znalazł się w środku, położył ją i ukląkł nad nią. Jęknęła i chwyciła się za gardło, próbując złapać oddech, kiedy ujrzała nad sobą jego wykrzywioną obłąkańczym uśmiechem twarz, zęby i świńskie oczka. Szarpnął zamek błyskawiczny i jej oczom ukazał się jego nabrzmiały członek. Czując, co się stanie za chwilę, rozszerzonymi oczami wpatrywała się w swego prześladowcę. Rozpiął jej płaszcz, a jego dłoń powędrowała do jej bluzki; jednym ruchem zerwał stanik, spod którego wysunęły się jej gorące i drżące piersi. - To dla ciebie! - wykrzyknął, kołysząc sztywnym, pulsującym członkiem. - Ugh! - zakrztusiła się, próbując unieść się na łokciach. Uderzył ją otwartą dłonią - ale niezbyt mocno, po prostu żeby jej uświadomić, kto tu rządzi - a kiedy upadła, sięgnął w dół, chwycił jej krótką spódniczkę i po omacku zaczął ściągać z niej majtki. Boże! Za minutę będzie w niej... będzie gryzł jej cycki... wystrzeli swą spermę! Warto było czekać cały rok na tę gorącą, śliską, małą... ...Jego lubieżny chichot nagle umilkł. Trzymając bowiem ją za szyję i patrząc między jej nogi, spojrzał w kierunku wejścia kryjówki... i tam ktoś był! Rozpoznał tę scenę natychmiast; zapowiedź tego, co nastąpi za chwilę, spadła na niego jak grom, tak że szarpnął się w tył, jak trafiony kulą. Jego sen to już nie był sen! Ciemny tunel i żółte reflektory; tylko że, jak widział to teraz, to nie były reflektory, lecz oczy! Wielkie, żółte, trójkątne oczy, które nieruchomo wpatrywały się w niego. A kiedy odezwał się głos - cichy, trochę warkliwy szkocki akcent, za którym kryła się ogromna siła - to już nie były przytłumione wspomnienia, lecz rzeczywistość! - Zostałeś ostrzeżony, nieprawdaż? Ostrzegałam cię! - Cco...? Cco...? Cco...? - Ostrzegałam cię: ona nie jest dla ciebie. Jeśli będziesz na nią nastawał, znajdziesz się w wielkim niebezpieczeństwie! Tak, ale ty zignorowałeś moje ostrzeżenie! Niech więc tak będzie... - Cco...? Cco...? Cco...? - Po omacku sięgnął po nóż, którego ostrze po chwili zalśniło czerwienią w blasku latarki. Ale Istota, która powoli się do niego zbliżała, w ogóle nie okazywała strachu. Naraz jak gdyby znów znalazł się naprzeciw drapieżcy ze swego snu! Tak jak przedtem stał na czarnej drodze, wpatrując się w czeluść czarnego tunelu, i tak jak przedtem stał znieruchomiały, niezdolny poruszyć choćby jednym mięśniem swego ciała, kiedy coś budzącego grozę zbliżało się do niego, powoli i nieubłaganie. Żółte oczy wpatrywały się w niego nieruchomo, a on stał, zesztywniały ze strachu, gdy ciemność otoczyła go ze wszystkich stron...

To nie był w ogóle sen (teraz to zrozumiał), lecz koszmar! Oczy rozszerzyły się, jakby go obejmując. Ciemność rozwarła się, jakby chciała go wessać. Dudniące warczenie, które nie było warkotem silnika. Ale te oczy - te okropne oczy - teraz nie były już żółte! Twarz, która wychynęła z ciemności, nie należała do człowieka. Była trójkątna. Uszy wysunięte do przodu, w stronę mężczyzny; rozwarta dolna szczęka; wielkie oczy... które teraz lśniły czerwienią. Jak krew! - Cco...? - powiedział mężczyzna; nie zdołał wykrztusić nic więcej. To było jak pisk czy skomlenie, a wtedy dłoń, łapa, czy cokolwiek to było, wysunęła się z tunelu, na chwilę zawisła nad jego nogą jak wielki kosmaty pająk i wbiła się w jego ciało, przebijając materiał i sięgając aż do kości udowej. Wtedy mężczyzna krzyknął i upuścił nóż, próbując złapać się dziewczyny, której w końcu udało się podnieść... teraz siedziała, uśmiechając się do niego! Jej oczy były żółte, tak jak jeszcze przed chwilą oczy Istoty, i wpatrywały się w niego, patrzyły, jak powoli jest wciągany do tunelu; a uszy wydawały się wysuwać do przodu tak jak uszy Istoty, słuchając jego sapania, krzyków i okropnego odgłosu rozszarpywanego ciała, gdy pazury ostre jak brzytwa przecinały je na pół, jak dymiący kawał mięsa. A potem, pośród warczenia i sapania Istoty, dziewczyna mogła tylko wcisnąć się jak najgłębiej w kąt, aby uniknąć ochlapania gorącą krwią. Znając Istotę, wiedziała, jak bardzo niebezpieczna byłaby próba przyłączenia się do uczty. No cóż, trzeba będzie trochę poczekać...

CZĘŚĆ PIERWSZA Śpiący i niemartwi

I Inspektor Ianson prowadzi śledztwo Była dziesiąta rano, ale o tej porze roku i w tym miejscu mogłaby być równie dobrze czwarta po południu. Pod nisko wiszącymi ciężkimi chmurami, w cieniu wzgórz, czas nie miał znaczenia: wszystko było szare... z wyjątkiem tego, co jeszcze niedawno przykrywał śnieg, a teraz leżało osłonięte grubym płótnem, przyniesionym przez miejscową policję. To coś - to, co z tego zostało - nie było jednak szare, jak cały świat wokół, lecz czerwone. Czerwone i poszarpane... - Jakieś zwierzę - powiedział stary Angus McGowan, kiwając głową. - To zrobiło jakieś zwierzę i to duże! - Taak, tak właśnie myślimy - odparł inspektor Ianson. - Zwierzę bez wątpienia. Dlatego wezwaliśmy cię, Angus. Ale teraz rodzi się pytanie: co to za zwierzę? I skąd taka bestia... no, rozumiesz, skąd się tu wzięła? - Co? - Angus McGowan spojrzał na inspektora policji dziwnie. - Tutaj, wśród śniegu? A skąd miałaby się wziąć, człowieku? Ianson wzruszył ramionami i zadygotał, ale nie z zimna. - Skąd? - Zmarszczył brwi, kiedy zastanowił się nad tym, co mógł mieć na myśli jego stary przyjaciel i rywal, po czym znów wzruszył ramionami. - Po prostu skądkolwiek! Może z afrykańskiego veldu? Albo z australijskiego buszu? Z Indii? Ale tu, w Szkocji? A może ta bestia pochodzi z Auld Windy czy samego Edynburga - to przecież zaledwie jakieś siedem czy osiem mil stąd. Ale tu nie ma żadnych lwów, tygrysów czy niedźwiedzi, o ile nie uciekły z zoo! Jak dobrze wiesz, to jeszcze jeden powód, dla którego cię wezwałem. Angus popatrzył na niego swymi załzawionymi oczyma. Uczucie zimna - i, tak jak w wypadku inspektora, może czegoś jeszcze - przeniknęło ciało starego weterynarza. Ale w końcu widok okrutnej i gwałtownej śmierci działa na wszystkich w podobny sposób. Inspektor Ianson był wysokim, mierzącym ponad sześć stój wzrostu mężczyzną, a zarazem był chudy jak tyka. Ale choć nie był już pierwszej młodości, George Ianson był wciąż żwawy i bystry, i aktywny zarówno fizycznie, jak i umysłowo. Zajmował się zabójstwami (często można było usłyszeć, jak narzeka swym oschłym, pozbawionym emocji głosem: „Człowieku, jakże ja nienawidzę tej roboty! To czyste morderstwo!") ale to była jego działka, to należało do jego obowiązków: obszar kształtem przypominający latawiec, ciągnący się ze wschodu na zachód od Edynburga do Glasgow i z północy na południe od Stirling do Dumfries. Poza tym obszarem

człowiek mógł zginąć i jego ciało nigdy nie byłoby wystawione na chłodne spojrzenie George'a Iansona. Ale wewnątrz tego obszaru... - Z Afryki? Z Indii? - powtórzył Angus za tyczkowatym inspektorem, po czym jeszcze raz zerknął na leżące na ziemi poskręcane ciało i pokręcił głową przecząco. - Nie, nie, George. To nie był żaden wielki kot. Ani pies... ale coś podobnego do psa, tak! Ianson przyjrzał się uważnie ponuremu staremu Angusowi McGowanowi, którego znał od lat. Żywa karykatura! Typowy „przebiegły stary Szkot", który nigdy z nikim nie podzieli się swą wiedzą, tak jak bogacz nigdy nie podzieli się swym bogactwem. Jego kaprawe szare oczy - oczy jastrzębia, choć zasnute mgłą - widziały wszystko; jego pokryty niebieskimi żyłkami nos był równie wrażliwy jak nos psa tropiącego; wiedza (przez trzydzieści lat był uznanym autorytetem w dziedzinie zoologii) wypełniająca jego mózg była iście encyklopedyczna. Mówiąc po prostu, o ile inspektor był znawcą ludzi - ich sposobów postępowania i myślenia, zwłaszcza w odniesieniu do przestępstw - o tyle Angus był znawcą zwierząt. W owych rzadkich wypadkach, gdy jeden z nich mógł zwrócić się do drugiego o opinię, odwołując się do jego fachowej wiedzy, rodziło się między nimi coś w rodzaju współzawodnictwa, tak samo jak w szachach, w które grywali raz na tydzień w gabinecie inspektora, w jego domu w Dalkeith. I tu także, choć sprawa była poważna, rywalizowali ze sobą, sondując swoje umysły, aby się przekonać, który z nich jest bliższy prawdy. Najlepsze w tym było to, że o ile w szachach może być tylko jeden zwycięzca, o tyle tutaj mogli wygrać obaj. - Coś podobnego do psa? - powtórzył Ianson, patrząc McGowanowi głęboko w oczy. Stary Angus: zaledwie pięć stóp i cztery cale wzrostu, pomarszczony jak zeszłoroczny orzech, ale noszący wysoko głowę, bo pewien swej wiedzy i jakichś tajemnic, które stanowiły o jego pozycji. Kiwając głową i ostrożnie obchodząc połać zakrwawionego śniegu, ukląkł na jedno kolano. Nie miało to wielkiego znaczenia - nie trzeba się już było martwić możliwością zatarcia śladów, bo odpowiedzialni za to ludzie skończyli swoją pracę godzinę temu - ale Angus nie chciał, aby krew tego biedaka poplamiła mu płaszcz. Spoglądając w górę na Iansona, drobny mężczyzna zapewne by się uśmiechnął, gdyby sytuacja była inna. Zamiast tego skrzywił się, podrapał się w nos i odparł: - Można powiedzieć coś w rodzaju psa. Albo może suki. Możliwe, że szarej barwy. Wielki, szary pies. Angus mógł mieć na myśli tylko jedno zwierzę. To niedorzeczne! Tylko że on nigdy nie formułował niedorzecznych sądów. - Z zoo? - Ianson chwycił McGowana za ramię, kiedy ten wstawał. - A może z cyrku? Więc słyszałeś o jakiejś ucieczce? Czy jakieś zwierzę wydostało się na wolność? - Jakieś zwierzę? - Tamten przybrał minę niewiniątka.

- Daj spokój, Angus! - cmoknął inspektor. - Dzikie śnieżne zwierzę, jak wielki, szary pies? Masz pewnie na myśli wilka, prawda? - Mam na myśli, właśnie! - zachichotał tamten, ale po chwili spoważniał. - Nie to, że mam na myśli, George. Chcesz znać moje zdanie? To był wilk! I to jaki! Ale taki, co uciekł z zoo?... - Pokręcił głową, nie tyle odrzucając taki pomysł, co z konsternacją. - Nigdy dotąd nie natknąłem się na zwierzę takich rozmiarów, przynajmniej nie w żadnym zoo w Anglii, Szkocji czy Walii. A jeśli chodzi o cyrk... chyba żartujesz, o tej porze roku? I na pewno nie tutaj! Ale oczywiście nie dam głowy. - Jednak powiedziałeś, że to wilk - zauważył inspektor. - Chyba się z tego nie wycofujesz. - Taak, wilk! - mruknął tamten stanowczo. - Ale jak się tu dostał i skąd pochodzi... - Wzruszył ramionami, zaczął szurać zziębniętymi stopami i chuchnął w dłonie. - Teraz twój ruch, George. Twój ruch. - Mój... Słuchaj, chodźmy już, bo strasznie zimno! – Ianson wzdrygnął się, odetchnął głęboko i zmusił się, żeby przestać myśleć o tej makabrycznej sprawie, żeby uwolnić się od tej chorobliwej fascynacji, przynajmniej na razie. Jeżeli bowiem McGowan miał rację, a tak najprawdopodobniej było, wówczas w ogóle nie powinien zajmować się tą sprawą. Morderstwo, którego sprawcą jest człowiek, to jedno... ale jeśli „sprawcą" jest pies, wilk czy jakieś inne dzikie zwierzę rzeczy mają się zupełnie inaczej: wtedy jest to po prostu nieszczęśliwy wypadek. (A jeśli to był człowiek i pies?) Ale jeśli McGowan się nie myli, powinni wezwać myśliwego z zupełnie konkretnym zadaniem: bezwarunkowo zabić tę bestię! Stary Angus odgadł - przynajmniej częściowo - o czym inspektor myśli, bo szybko powiedział: - Ale najpierw musimy postarać się tego dowieść, a przynajmniej zawęzić zakres poszukiwań. - Wracamy do domu? - Ianson ruszył przed siebie, a jego drobny przyjaciel pośpieszył za nim. Dom, o którym mówił, stanowił fragment malowniczych zabudowań, stojących w odległości około trzystu jardów za kładką. Kiedyś była to duża farma z budynkami gospodarczymi, ale teraz Sma' Auchterbecky stanowiła niewielką osadę u stóp gór. - Chciałbym stąd zadzwonić w parę miejsc - powiedział Angus. - Widzisz linię telefoniczną? - A ja mam jeszcze parę pytań do tej dziewczyny - odparł inspektor, podnosząc kołnierz płaszcza. Popatrzył wokół i ujrzał, że znów zaczęło sypać - z ołowianego nieba powoli padały wielkie płatki śniegu. Prawie nie było wiatru. - Latem to całkiem ładne miejsce - zauważył McGowan. - Ale zimą? Okropne miejsce na śmierć. Ha! I okropna także sama śmierć! - Stali koło siebie przez chwilę, obserwując dolinę

między wzgórzami. Niedaleko nich, na skraju drogi stał policyjny land-rover, radiowóz z kołami zaopatrzonymi w łańcuchy i karetka z szeroko otwartymi drzwiami. Niebieskie światła pojazdów rzucały niesamowity blask na grupkę przestępujących z nogi na nogę i wymachujących rękami umundurowanych policjantów i towarzyszącego im personelu medycznego. Niebiesko-szare gazy spalinowe land-rovera wędrowały spiralnie ku niebu, jakby naśladując dym unoszący się z kominów okolicznych domów. Ianson dał znak, że można zabrać ciało. Następnym jego przystankiem będzie laboratorium medycyny sądowej w Edynburgu, po czym szczątki wylądują w kostnicy. Choć nie będzie tego zbyt wiele. - Okropne miejsce na śmierć? - powtórzył z wyrazem zdziwienia inspektor. - A może to swoisty sposób... sam nie wiem, wymierzenia sprawiedliwości? - Coś w jego głosie spowodowało, że McGowan spojrzał na niego ostro. Czegoś mu nie powiedziano? Och, weterynarz będzie się do końca trzymał zdania, że była to robota wilka. Widział bowiem (i w istocie czuł) dowody, które w jego mniemaniu były bezsporne. Jednak Ianson był przecież policjantem i to naprawdę doskonałym! Tak czy owak, nie ma sensu go naciskać; nie wygląda na to, aby wiedział zbyt wiele, a musi wyjaśnić wiele szczegółów. Przeczucie to jedno, ale trzeba znaleźć dowody. - Sprawiedliwości? - powtórzył Angus. Ton jego głosu dowodził, że ma własne przypuszczenia na ten temat. - Czegoś mi nie powiedziałeś, George? - Nie było to szczególnie zaskakujące; tak zwykle przebiegała ich gra. Ianson uśmiechnął się ponuro. - Och, jeszcze wiele musimy wyjaśnić, Angus... zwłaszcza dzięki tobie! Nie rozwiążemy tej zagadki, dopóki nie poznamy wszystkich szczegółów. - I zanim tamten zdążył zareagować, dodał: - Chodźmy teraz do tego domu. Możemy rozmawiać idąc... - Ja go znam - przyznał Ianson, kiedy przechodzili przez kładkę. - Znasz ofiarę? - Ofiarę, łajdaka, nieważne, jak go nazwiemy - wzruszył ramionami inspektor. - Nazywa się John Moffat. Nie poznałbym jego ciała, któżby to zdołał zrobić? Ale poznałem jego twarz. Tak, to Moffat: główny podejrzany w sprawie morderstwa w Glasgow w ubiegłym roku. Wtedy także zrobił to w śniegu; w parku na przedmieściach, przed świtem. Ten sam modus operandi: wykopał jamę w zaspie, wybrał prostytutkę, która wracała do domu, i zawlókł ją do tej jamy. Zgwałcił ją, a potem zamordował, rozcinając jej gardło od ucha do ucha. Wcześniej widziano go w tym parku. Było poza tym kilka nieprzekonujących śladów... za mało, aby go przygwoździć. - I uszło mu to na sucho - stwierdził McGowan.

- Ale nie tym razem - odparł ponuro Ianson. - Więc jeden jest załatwiony... ale trzeba znaleźć tego drugiego. - Chcesz powiedzieć, że to była... zemsta? Ale to znaczy, że uważasz, iż sprawcą był człowiek. Człowiek i jego wielki pies? Ianson zerknął na niego spod oka. - Może - odparł. - Ale to by przeczyło twojej teorii o wilku. Tamten nie odpowiedział. Wiedział, że Ianson nie wezwałby go, gdyby przynajmniej nie podejrzewał udziału wielkiego zwierzęcia z rodziny psów albo jakiejś innej bestii. Inspektor sam to przyznał. - Ja tylko wiem, że ktoś ochraniał dziewczynę - ciągnął Ianson. - I robił to cholernie skutecznie. Aż za bardzo! - Może to był ktoś, kto znał tę prostytutkę z Glasgow? - Co takiego? A tak, to możliwe. W każdym razie ktoś, kto znał tę dziewczynę. - Tak? Więc były jeszcze inne? Postępujesz nieuczciwie George! - cmoknął McGowan. - Nie mogę grać w ciemno! Muszę znać wszystkie twoje ruchy. - Była co najmniej jeszcze jedna - powiedział Ianson. - W Gleneagles, dwa lata temu, też zimą. - A więc znów w śniegu! I niezbyt daleko stąd. Była prostytutką? - Tak. Znaleźliśmy ją dopiero, kiedy zrobiło się cieplej i nadeszły roztopy. Leżała tam z górą miesiąc. Wszelkie ślady przepadły. Jednak sprawcą mógł być nasz podejrzany, bo znów stwierdzono ten sam modus operandi. Ale oczywiście wtedy go jeszcze nie znaliśmy. Pojawił się na scenie dopiero w związku z morderstwem w Glasgow. - I to już wszystko? - Tak, jeśli chodzi o morderstwa prostytutek... przynajmniej o ile mi wiadomo. Oczywiście mogą być jeszcze inne, o których nie wiemy. Jak dobrze wiesz, czasami ludzie znikają bez śladu. - I spojrzał na niego z ukosa. - Ale jeśli nasz John Moffat nie był powiązany z morderstwem w Gleneagles i jeśli ten, kto go uśmiercił, zabił go z zemsty, to ten nowy zabójca musiał znać tę dziewczynę z Glasgow, prawda? Ianson zmarszczył brwi. - Albo to był ktoś, kto znał Johna Moffata i wiedział, co ten wyprawia - może ktoś, kogo znał? - kto doszedł do wniosku, że czas go zatrzymać. - A więc nie ktoś, kto ochraniał tę właśnie dziewczynę? - Co? - Ianson przerwał i spojrzał na tamtego uważnie. - Kiedy powiedziałem, że ktoś ją

ochraniał, miałem na myśli kogoś, kto akurat znalazł się na miejscu. - Więc nie myślałeś o innego rodzaju ochronie? Że na przykład mógł jej pilnować jej sutener? - Sutener? - No cóż, wygląda na to, że ten facet zabija tylko kurwy, więc ta dziewczyna musi być jedną z nich. Jeżeli tak jest, prawdopodobnie ma swego sutenera. Ktoś - i jego pies? - kto na nią czekał, kiedy ją napadnięto zeszłej nocy! Inspektor poderwał się, a potem wyszczerzył zęby w uśmiechu i złapał tamtego za łokieć. Choć stary Angus wyglądał na słabeusza, sprężystość jego ciała nigdy nie przestawała dziwić Iansona; poczuł, jak pod ubraniem tamtego poruszyły się muskuły, prężąc się pod wpływem nieoczekiwanego uścisku. - Widzisz, jaki z nas wspaniały zespół? - powiedział Ianson. - Może właśnie trafiłeś w sedno! McGowan uwolnił rękę z uścisku i rzekł: - Może. Ale jest tak, jak powiedziałeś: Nie rozwiążemy tej zagadki, dopóki nie poznamy wszystkich szczegółów. - Po czym dodał: - Osobiście nadal jestem zwolennikiem teorii o samotnym wielkim zwierzęciu. Dzikie zwierzę zeszło ze wzgórz, aby zapolować. - Myślałem, że odrzuciliśmy teorię o wilku. - Inspektor zmierzał w kierunku domów. - Nie, to ty ją odrzuciłeś - powiedział McGowan. - Ale ja mam kilka teorii. Widzisz, gdybyś mi nie powiedział o innych morderstwach, albo że ten John Moffat jest podejrzany, nadal bym uważał, że to dzikie zwierzę. W głębi duszy wciąż tak myślę. - Dzikie zwierzę? Jak dawno temu po raz ostatni widziano w Szkocji dzikiego wilka, Angus? - O ile mi wiadomo, dwieście pięćdziesiąt lat temu - odrzekł tamten. - Ale Szkocja jest rozległa i jest tu wiele terenów w pierwotnym stanie. Na całym świecie wilki pojawiają się najpierw na północy, więc dlaczego nie tutaj? - Ponieważ mieszkamy na wyspie, Angus! - Naprawdę? Więc wyjaśnij mi, skąd wzięły się wielkie koty w Dartmoor i rozmaitych innych miejscach. Zabijają owce i są rzeczywiste! - To niesprawdzona informacja - powiedział Ianson. - Sprawdzona! - prychnął McGowan. - Byłem w Devon i w Kornwalii, pamiętasz? Wezwano mnie. Nie, nie widziałem tam tych bestii, ale widziałem, co uczyniły. Wielkie koty, George. Uwierz mi na słowo!