kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony165 624
  • Obserwuję118
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań76 523

Nekroskop 11 - Wydzial E 1 - Najezdzcy (E-branch - Invaders)

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Nekroskop 11 - Wydzial E 1 - Najezdzcy (E-branch - Invaders).pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Necroskop
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 22 osób, 18 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 378 stron)

najeźdźcy brian lumley Tłumaczenie: Robert Palusiński vis-à-vis etiuda Kraków 2006

Tytuł oryginału : Necroscope : Invaders Copyright © by Brian Lumley, 1999

Dla Dave'a McDougle, Ralpha Jessie, Robba Coutinho, Monte Z. Ogle, Sarah Fitton i Heather Allen, przyjaciół i czytelników, którzy od dawna obcują z moimi książkami, co, mam nadzieję, potrwa jeszcze długo...

Zawartość CZĘŚĆ PIERWSZA: Jak.............................................................................................12 I Zobacz stfora .........................................................................................................13 II Mroczni mieszkańcy ............................................................................................23 III Pożar...................................................................................................................33 IV Zabawki i duchy................................................................................................. 44 V Historia Jake'a .....................................................................................................55 VI Dalszy ciąg historii Jake'a.................................................................................. 64 VII Jeszcze więcej gadżetów i duchów ....................................................................74 VIII Pan Miller i kłopoty ze snami ......................................................................... 84 CZĘŚĆ DRUGA: Dlaczego......................................................................................... 96 I Regresja.................................................................................................................97 II Akta wampirów..................................................................................................106 III Historia Lidesciego........................................................................................... 116 IV Dalszy ciąg historii Lardisa...............................................................................125 V Historia Traska...................................................................................................133 VI Odejście Zek...................................................................................................... 141 VII Kostnica........................................................................................................... 151 VIII Spotkanie umysłów........................................................................................ 161 CZĘŚĆ TRZECIA: Początek .....................................................................................174 I Przemyślenia ....................................................................................................... 175 II Historia Koratha................................................................................................188 III Malinari ............................................................................................................198 IV Ciemni Lordowie z Krainy Gwiazd..................................................................208 V Ciemna Lady i jeszcze ciemniejszy Lord............................................................215 VI Ocaleni ............................................................................................................. 220 VII Wojna Nathana .............................................................................................. 232 VIII Synchroniczność ........................................................................................... 242 IX Znowu synchroniczność ...................................................................................254

X Dylematy, sny i mowa umarłych........................................................................265 XI Psychiczny smog!..............................................................................................276 CZĘŚĆ CZWARTA: Piekło....................................................................................... 287 I Wampiry............................................................................................................. 288 II Sen i gra słów ....................................................................................................300 III Cisza..................................................................................................................313 IV ...przed burzą ................................................................................................... 326 V Szturm ............................................................................................................... 339 VI Pułapka! ............................................................................................................354

Prolog Jethro Manchester zbudował w Xanadu kopułę rozkoszy, a właściwie kasyno o nazwie „Kopuła Rozkoszy”. Jednak miało to miejsce przed laty i od tego czasu szczęście odwróciło się od Manchestera. Obecnie zarówno kasyno, jak i ośrodek sportów górskich w Xanadu należał do Arystotelesa Milana. Nowy właściciel postanowił wprowadzić pewne zmiany w wyglądzie budynków. Kasyno faktycznie było wielką kopułą wykonaną ze szkła i chromu zlokalizowaną na płaskowyżu w australijskich górach Macphersona. Choć zaszło już słońce, to prace nad przystosowaniem Xanadu do wizji nowego właściciela nie ustawały. Za kilka dni miało nastąpić otwarcie obiektu. Na samym szczycie kopuły mieściły się prywatne apartamenty Milana, który osobiście doglądał przebiegu prac. Jednak obecność Milana przeszkadzała Derekowi Hinchowi, a właściwie go denerwowała. Hinch był malarzem i dekoratorem wnętrz, jednak powoli zaczynał się czuć bardziej jak robotnik pracujący na wysokościach. Wewnątrz kopuły nie było tak źle... upadek nie groził poważnymi obrażeniami, gdyby popełnił klasyczną pomyłkę związaną z chęcią cofnięcia się o kilka kroków w celu podziwiania swojej pracy. Jednak na zewnątrz odległość od ziemi wynosiła jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp, a to budziło niepokój. Dzięki Bogu prace na zewnątrz zostały już zakończone. Ale żeby na czarno? Malować okna na czarno, i to po obu stronach? To nie miało żadnego sensu. Mr Milan musiał być jakimś ekscentrykiem, trochę pomylonym, tyle że strasznie nadzianym, a przez to potężnym. Do tego ta muzyka... pokręcona, przerażająca, niekończąca się muzyka! Na końcu długiego, skręcającego pod niewielkim kątem baru pokrytego mahoniową sklejką stała świecąca, stara szafa grająca. Kiedy Milan nie miał nic do roboty, siadał z drinkiem w ręku w fotelu obok szafy i słuchał muzyki... tych samych melodii czy piosenek, albo muzyki, i trwało to bez końca. Hinch siłą rzeczy był także zmuszony do słuchania, co doprowadzało go do obłędu! Nie chodzi o to, że Hinch nie lubił swojej pracy, bardzo chętnie ją wykonywał i to zlecenie bardzo mu odpowiadało, ale konieczność słuchania każdego kawałka po trzydzieści

lub czterdzieści razy z rzędu przez siedem kolejnych nocy przekraczała jego możliwości. Dzięki Bogu robota miała się już ku końcowi! No i te noce! Diabli nadali! Czy naprawdę nie można było pracować za dnia? Do diabła! Czy Milan, podobnie jak inni pokręceni milionerzy, nie mógł spać w nocy? No i psiakrew dlaczego musiał wysłuchiwać tej piekielnej muzyki właśnie podczas pracy? Co on tam teraz puszczał? Różne melodie zlewały się w głowie Hincha w jedną kakofonię. Nie bardzo wiedząc, co w danej chwili jest grane, Hinch potrafił przewidzieć następny kawałek. Pan piękny-bogaty-popierdoleniec Milan włączał kolejne utwory według pewnego porządku. Dla Hincha był to jednak porządek wynikający z nieporządku, coś zbyt zagmatwanego, jak na sposób pojmowania Hincha. Aha, ten pamiętam - „Taniec Zorby”! Bazuki, szybkie bicie w bębny i Anthony pieprzony Quinn tańczący na plaży! Grecki kawałek, który był równie stary jak maszyneria, która przywracała go do życia. Jeden z tych utworów, które nigdy nie umierają. Gdyby to zależało od Hincha, to uśmierciłby ten kawałek natychmiast! Kiedy tylko skończyła się melodia, Hinch bez cienia wątpliwości wiedział, co będzie następne. Był to blues z domieszką country and western, i ze słowami zbyt trudnymi do zrozumienia dla Hincha... miłe w odbiorze, nawet kojące w pewnej mierze... o ile nie musiałbyś tego wysłuchiwać dziesiątki razy w ciągu wieczora! Jakiś stary Murzyn śpiewający o swoim cierpieniu. Jednak dla Hincha cierpienie polegało na konieczności wysłuchiwania tego bez końca. - Więc nie podoba się panu moja muzyka, panie Hinch? - odezwał się niski, ale łagodny głos. Było w nim coś z mruczenia, ale niezbyt podobnego do mruczenia kota. Z drugiej strony ruchy Milana miały kocie cechy. Chwytając swoimi długimi palcami szklankę z drinkiem, przeszedł kilka kroków od baru i podszedł do otwartego okna, aby popatrzeć w ciemność nocy. Gdyby go nie zamalowano na czarno - pomyślał Hinch - to nie trzeba by otwierać tego pieprzonego okna! Zresztą i tak tam nie ma na co patrzeć. Na głos zaś odpowiedział: - Czyżbym coś mówił o muzyce? Często przy pracy mówię do siebie. Ale to nic ważnego. - Kurwa, oczywiście, że to coś ważnego! Mam już kompletnie dosyć ciebie, twojej zasranej muzyki, popieprzonego Xanadu i tej piekielnej czarnej farby! Z wysokości dwunastu stóp spojrzał w dół na Milana. Stał na przesuwanym rusztowaniu i właśnie kończył zamalowywać ostatnią kwaterę okna. No i skończone: cała wewnętrzna powierzchnia, każda stopa kwadratowa setek stóp kwadratowych szkła, na

które najpierw trzeba było nałożyć podkład, potem pomalować na czarno, a w końcu pokryć warstwą lakieru poliuretanowego, która stanowiła dodatkowe zabezpieczenie. Podwójnie zasrana robota! - Może za mało panu zapłaciłem? - odezwał się Milan, z chwilą gdy Hinch odłożył rolkę, wytarł ręce i zabierał się do schodzenia na dół. - Wynagrodzenie jest OK - odparł Hinch. Miał sześć stóp wzrostu, ale i tak musiał trochę podnieść głowę, żeby spojrzeć na twarz swego pracodawcy. - I chciałbym je zaraz otrzymać. Za całość pracy. - Skoro wynagrodzenie ci się podoba - powiedział Milan - to może chodzi ci o muzykę. A może chodzi ci o mnie? Czy ci się coś we mnie nie podoba? Kiedy mówił, Hinch uważnie się mu przyglądał. Arystoteles Milan był człowiekiem tego pokroju, że trzeba było spojrzeć na niego co najmniej dwa razy. Na pierwszy rzut oka mógł mieć czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Trudno było definitywnie określić wiek, ponieważ jego spojrzenie nosiło cechy pozaczasowe. Prawdopodobnie miał sześćdziesiątkę, ale szprycował się drogimi małpimi hormonami czy czymś w tym rodzaju. Coś płynęło w jego żyłach, coś, co utrzymywało go w dobrej formie. Bogaty drań! Czy był kimś obcym? Nie trzeba było znać jego nazwiska, aby stwierdzić, że był Włochem z domieszką krwi greckiej. Miał długie, kruczo-czarne włosy zaczesane do tyłu, co uwydatniało wysokie czoło. Był przystojny; w typie śródziemnomorskim, który przyciąga do siebie stada kobiet. Hinch domyślał się, że sypialnia Milana roiła się od wszelkiego rodzaju młodych, pięknych, zepsutych niewiast. Miał mięsiste uszy i trochę dziwny nos, trochę zbyt płaski, jakby natura zanadto go cofnęła. No i nozdrza były zbyt duże. Także łuki brwiowe wznoszące się ponad zapadniętymi, czarnymi oczami... oczami, które najbardziej zadziwiały w wyglądzie Milana. Niby czarne jak atrament, a jednak budziły wątpliwości, ponieważ patrząc na nie pod kątem, można było dostrzec złote albo żółte przebłyski. Oczy sprawiały, że Milan był podobny do drapieżnego ptaka. Czy był przystojny? Być może Hinch się mylił. Był to raczej rodzaj magnetyzmu, coś dziwnego i obcego. Czy był typem śródziemnomorskim? Jego trupio blada karnacja i krwistoczerwone usta nie pasowały do tego obrazu. Ten Milan był kimś szczególnym. Rodzajem zagadki. Kimś nieznanym o nieustalonym pochodzeniu. - Zapłacę po zakończeniu pracy - zagrzmiał niskim głosem Milan. - A robota jeszcze nie jest skończona.

- Co? - Hinch zmierzył go wzrokiem. Jednak trudno było kogoś takiego po prostu mierzyć. Milan był zbyt pewny siebie, a może zbyt pewny swoich śmierdzących pieniędzy? Hinch zauważył jednak, że pomimo góry zawszonych milionów w starciu wręcz dałby sobie z nim radę. Hinch był silnym, brutalnym zabijaką, zwycięzcą kilkunastu turniejów bokserskich. Milan zaś miał dłonie pianisty, a paluszki jak panienka! Hm! Hinch gotów był się założyć o wszystko, że Milan nigdy nie poczuł pięści na swoim obrzydliwym nosie. Milan przekrzywił nieco głowę, spojrzał z zaciekawieniem i powiedział: - Najpierw poszło o muzykę, później problemy z pracą w nocy, teraz... teraz sprawa osobista, i to do tego stopnia, że obrażasz mnie, a nawet śmiesz mierzyć swą siłę z moją. Niczym jakiś przeciwnik... tak jakbyś w ogóle mógł się ze mną mierzyć. A może to tylko zazdrość? Hinch zorientował się nagle, że choć pomyślał właśnie o tym, to w istocie nigdy nie wypowiedział żadnej z tych myśli. Nawet tej o muzyce! Czy to było tak oczywiste? Był już jednak zmęczony. Zmienił więc temat i zapytał: - To co z tą pracą do dokończenia? Mam nadzieję, że nie próbujesz się wymigać od zapłaty, co? - Sposób, w jaki to wypowiedział, a właściwie jak warknął, wyraźnie pokazywał, co może grozić w wypadku nie wypłacenia umówionej kwoty. - Absolutnie nie - odpowiedział Milan. - Zapłata to jest coś, co na pewno cię nie ominie. Dostaniesz ją bez wątpienia. Ale na zewnątrz, trochę na lewo od tego otwartego okna, jest nie pomalowane miejsce. I to mi sprawia cierpienie, nie mogę sobie poradzić z nadmiarem słońca. Moje oczy i skóra są zbyt delikatne. Tak więc światło może przejść poprzez okno, ale nie może dotrzeć do mnie. Musisz dokończyć pracę. Tak się umawialiśmy, panie Hinch. Niech Bóg się nad tobą zmiłuje, popierdoleńcu! - pomyślał Hinch. Skierował się w stronę okna, ostrożnie się przez nie wychylił i spojrzał w lewo. - Bóg? - odezwał się Milan, stojąc tuż za nim. - Twój bóg, panie Hinch? Hm, jeśli istnieje coś takiego - a jego sfera wpływów jest równie szeroka, jak pan przypuszcza - to mogę założyć, że zmiłował się nade mną dość dawno temu. - Co? - powiedział Hinch, zaskoczony nagłą zmianą głosu Milana. Milan zbliżył się i szczupłymi palcami mocno chwycił Hincha za rękę. Przysunął się jeszcze bardziej i z twarzą odległą zaledwie o kilka cali, z uśmiechem na ustach syknął: - Raczej nie przejmujesz się pan wyższymi sprawami, nieprawdaż, panie Hinch? Przejmujesz się niebiosami jeszcze mniej niż mną lub moją muzyką.

- Krew by to zalała... - Hinch spojrzał w oczy, które bynajmniej nie były już czarne, ale całkowicie czerwone i świeciły niczym latarnie! - Krew? - powtórzył za nim Milan głosem, który aż bulgotał z żądzy. Dyszał gorącym oddechem wprost w twarz Hincha. - O taaaaak! Ale nie twoja krew, nie tym razem, panie Hinch. Twoja krew nie jest tego godna. Nie jesteś tego wart! - Jezus Maria! - wysapał Hinch, głos uwiązł mu w gardle, bezskutecznie próbował się cofnąć. - A wołaj, kogo ci się podoba. - Milan nie przestawał dociskać go do krawędzi okna, kierując jednocześnie drugą rękę w stronę karku Hincha. - Nikt i nic ci już nie pomoże. - Jesteś popierdolonym obłąkańcem! - szarpnął się Hinch, próbując się wyrwać. Jednak uchwyt Milana był niewiarygodnie silny. - A ty jesteś... niczym! - powiedział Milan, próbując się uśmiechnąć, albo raczej można powiedzieć, że coś zagościło na jego twarzy. Hinch zobaczył to, ale nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył: wargi odwinęły się do tyłu, zsuwając się z wydłużających się szczęk, zęby zaczęły się wydłużać, a nos odwinął się do tyłu, uwydatniając powiększone, obwąchujące, wielkie nozdrza. Z kącika ust Milana skapywała krew. Milan uwolnił rękę Hincha, zacisnął pięść i od dołu uderzył go pod żebra. Cios podniósł Hincha w powietrze. Jednocześnie Milan pchnął go do przodu i Hinch, tracąc równowagę, zaczął spadać z rusztowania. Hinch poleciał, lecz niezbyt daleko. Jeden poziom niżej zahaczył o barierkę i zawisnął częściowo na brzuchu. W tej chwili otwarte okno znajdowało się jakieś siedem, osiem stóp ponad nim. Hinch słyszał, jak Milan przeklina. Starając się stanąć na nogach, dostrzegł nad sobą potworną twarz! Milan z szybkością błyskawicy oderwał się od okna i zeskoczył na kołyszące się rusztowanie. Jego intencje były oczywiste. W chwili lądowania Hinch wymierzył mu kopniaka w krocze, jednak Milan chwycił go za stopę, przekręcił i złamał mu nogę w kostce, a następnie sięgnął długą ręką do gardła mężczyzny. Podniósł Hincha i przerzucił go przez barierkę. Hinch spadał. Wyglądał tak, jakby starał się czegoś złapać w trakcie lotu. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że Milan coś jeszcze do niego mówi. Jednak nie był w stanie rozróżnić, czy słyszał głos, czy tylko szept rozbrzmiewający wewnątrz jego głowy.

- Oto twoja zapłata - szepnął szalony głos. - Zapłata za zniewagę. Chciałeś, to masz! Uderzając głową o podłogę, Hinch umarł, jeszcze zanim ból mógłby dotrzeć do jego świadomości. Czaszka rozbiła się tak jak jajko zrzucone z wysoka i tak jak w wypadku jajka wnętrzności czaszki zbryzgały posadzkę pomieszczenia. Straszna twarz na górze nie przestawała się uśmiechać... stopniowo przybierając ludzką twarz Arystotelesa Milana. W końcu Milan wzruszył ramionami i mruknął pod nosem: - Chciałeś, to masz! Następnie wrócił do słuchania muzyki w samotności, gdzie żadna myśl z zewnątrz nie zakłócała mu więcej odbioru w tym bardzo dziwnym miejscu... Miejscowa gazeta opisała później nieszczęśliwy wypadek, jaki wydarzył się przy remoncie kopuły. Poinformowano także o wielkiej hojności Milana, który pokrył wszelkie wydatki związane z pogrzebem, a także złożył spory datek na ręce wdowy po Dereku Hinchu...

CZĘŚĆ PIERWSZA: Jak

I Zobacz stfora Było gorąco jak diabli. Muchy wielkości paznokcia popełniały samobójstwo, uderzając w przednią szybę samochodu. Ostatnie oznaki cywilizacji zostały sto pięćdziesiąt mil za nimi. - No no - odezwał się Jake Cutter, ścierając palcami pot z czoła i strzepując palce za oknem specjalnie przystosowanego land-rovera. Dach samochodu był zdjęty, a okna opuszczone, jednak gorący wiatr, który szarpał australijskimi kapeluszami o szerokim rondzie i naciągał tasiemki pod brodą, wcale nie dawał ochłody. Wydawało się, że ciągle zmierzają do środka paleniska. Rozciągająca się przed nimi droga, która właściwie była udeptanym szlakiem, wiła się jak smuga dymu na tle pustego, bezustannie rozszerzającego się krajobrazu. Za samochodem ciągnął się długi na milę ogon z kurzu i spalin. - To już twoje piąte „no, no” - odpowiedziała Liz Merrick. - Czy tak objawia się twoja gadatliwość? - A niby co mam powiedzieć? - nawet na nią nie popatrzył, chociaż większość mężczyzn nie mogłaby powstrzymać się od spojrzenia. - Czyż nie jest gorąco? Pewnie z czterdzieści stopni! Więcej nie potrafię powiedzieć, bo nie dam rady szerzej otworzyć ust. Liz skrzywiła się. - Zastanawiam się, gdzie do diabła oni mieszkają? Chyba jest jeszcze dosyć daleko, co? - Słońce zaczyna zachodzić. Za jakieś pół godziny ochłodzi się. Zimno na pewno nie będzie, ale będzie można oddychać bez ryzyka usmażenia płuc - zauważył Jake. Odwróciła głowę, żeby popatrzeć na niego. Miał kanciastą twarz, mocne ręce trzymały kierownicę. Jake zupełnie zignorował jej spojrzenie. Wolał trzymać ją na dystans. Ona zaś pomyślała: - Rzeczywiście jesteśmy dziwną parą! Nagle podskoczyli na nierówności, co spowodowało, że Liz wróciła myślami na ziemię, natomiast jej ciało podskoczyło osiem cali do góry. - Jedź ostrożniej! - wyrzuciła z siebie Liz.

Jake kiwnął głową, ale nie było w tym przeprosin, raczej brak obecności. Odwrócił głowę, by spojrzeć na nią, a właściwie, jak zauważyła Liz, poza nią - na zachód, gdzie równolegle do drogi widać było rząd czerwonych wzgórz. Nawet z daleka widać było, że wyżłobiono w nich dziury. To samo można było powiedzieć o otaczającej ich pustyni oraz o tej pożal się Boże drodze. - To byłe kopalnie. Kopalnie złota - powiedział Jake. - Złota? - Liz starała się ponownie znaleźć wygodną pozycję na fotelu. - Hm! - pomyślała. - Tak jakbym w ogóle przedtem wygodniej siedziała. - Znaleziono kilka samorodków w okolicy i wybuchła niewielka gorączka złota, ale niewiele więcej wydobyto - powiedział Jake. - Możliwe, że jest tu jeszcze trochę złota, ale najpierw musisz tutaj przeżyć, żeby coś wykopać. Ale to nie jest tego warte... - Ponieważ nawet bez tego wrednego El Nino było to piekielnie niegościnne miejsce do życia - dokończyła za niego. - Właśnie - Jake w końcu popatrzył na nią. - Niezłe miejsce na spędzanie miodowego miesiąca. Nie powinnam się na to zgodzić - zażartowała. - Taa! - odpowiedział. Mrużąc oczy, skierował uwagę na owalne wzgórza, których szczyty stykały się ze złotą krawędzią słońca. - Mamy niski poziom paliwa - Liz dotknęła paznokciem wskaźnika. - Czy na pewno jest tutaj jakaś stacja benzynowa? - Zgodnie z mapą powinna być gdzieś blisko. Tylko ten potworny gorąc, zły stan drogi, zachód słońca i napięte nerwy sprawiały, że od czasu do czasu ulegała zdenerwowaniu. Co do Jake'a... no cóż, niewiele mogłaby o nim powiedzieć. Trudno było zauważyć, czy on w ogóle ma jakieś nerwy. - Stacja benzynowa? - spojrzał na nią ponownie. - Musi gdzieś tu być. Służy lokalnej społeczności. W tej okolicy mieszka około 0,9 osoby na obszarze stu mil kwadratowych! - Sarkazm Jake'a nie był skierowany w stronę Liz, dotyczył raczej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Co więcej, Liz odkryła w jego głosie coś nowego. Być może nie był całkowicie pozbawiony nerwów. Jednak jego brak poczucia humoru był irytujący. - Aż tylu? Naprawdę? - Przez chwilę miała ochotę przyłączyć się do chłodu Jake'a... ale tylko przez chwilę. Jednak zaraz wzruszyła ramionami. - Skąd ona by się tu wzięła? Chodzi mi o stację. - To pozostałość po gorączce złota - odpowiedział. - Rząd australijski dotuje takie miejsca, inaczej by nie przetrwały. To takie oazy, stacje dla przypadkowego wędrowca. Nie oczekuj zbyt wiele. Może butelkę ciepłego piwa - no i sam ją otwieraj... tak, wiem, że o tym

wiesz - żadnego pożywienia, a jeśli zechcesz iść do toalety, to lepiej, żebyś się załatwiła, zanim tam dotrzemy. Jakąś milę przed nimi droga znikała: był to rodzaj optycznego złudzenia, podobnie jak drgające powietrze. W miarę jak wzgórza robiły się coraz wyższe, droga zaczynała wspinać się do góry, ale w stosunku do wzgórz wyglądało na to, że poruszają się po równej powierzchni. Jednak dźwięk silnika dowodził czego innego: land-rover pracował teraz ciężej. Minęła kolejna minuta i znaleźli się na szczycie wzniesienia. Jake zatrzymał samochód, oboje wysiedli i podreptali w przeciwnych kierunkach. Jake wrócił pierwszy. Kiedy Liz wróciła, stał w otwartych drzwiach i patrzył przez lornetkę na drogę przed nimi. - Widzisz coś? - spytała, jednocześnie podziwiając Jake'a stojącego na jednej nodze. Jego wąskie pośladki i biodra opinały jeansy. Jednak reszta ciała nie była wąska. Był wysoki, mniej więcej sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, i miał długie nogi oraz ręce. Ciemnobrązowe włosy pasowały do brązowych oczu. Miał smukłą twarz i zapadnięte policzki. Może mógłby się lepiej odżywiać... jednak z drugiej strony dodatkowe kilogramy na pewno by go spowolniły. Miał wąskie, nawet okrutne wargi. Kiedy się uśmiechał, to nie można było mieć pewności, czy to na pewno jest wyraz poczucia humoru. Jego włosy były długie jak lwia grzywa i trzymał je związane z tyłu. Miał kanciastą szczękę, z lekko widoczną blizną po lewej stronie. Jego nos był złamany, co przypominało Liz nosy Indian amerykańskich. Miał szerokie ramiona i choć był szczupły, to pod brązową skórą widać było napęczniałe bicepsy. Co do ud, to Liz także wyobrażała sobie... - Stacja benzynowa - odpowiedział. - Na poboczu jest znak z napisem „Stacja przy starej kopalni”. Na prawo jest droga do dystrybutorów... a właściwie dystrybutora. A to co? Jeszcze jeden znak z napisem... co? - Zmarszczył czoło. - No co? - spytała Liz. - Z napisem „Zobacz stwora” - odpowiedział Jake. - Tyle że napisali s-t-f-o-r-a. Ha! Stfora... - pokręcił głową. - W okolicy nie widać żadnej szkoły - zauważyła Liz. Następnie przyłożyła dłoń do lewego policzka i zasłaniając się od promieni zachodzącego słońca, dodała: - Masz niezły wzrok. Te literki muszą być malutkie, nawet patrząc przez lornetkę. - To konieczność w wypadku snajpera - mruknął. - Musi mieć wzrok sto na sto. - Ale ty nie jesteś snajperem, nie jesteś też innym zabójcą. Już nie - przerwała raptownie, z chwilą gdy zdała sobie sprawę z tego, że może być w błędzie. Jednak teraz to na pewno co innego.

Jake podał jej lornetkę, spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Patrząc przez szkła, Liz dopasowała ostrość, zobaczyła pojedynczy dystrybutor stacji benzynowej i stojący, a raczej chwiejący się przy nim barak, najwyraźniej wzniesiony bezpośrednio na skale. Droga omijała zabudowania i ciągnęła się dalej, znikając na północy. Kiedy Liz patrzyła przez lornetkę, Jake przyglądał się jej. Uznał, że jest to w porządku, gdyż nie wiedziała, że na nią patrzy. To była dziewczyna - nie, kobieta - widok, który koił zmęczony wzrok. Ale Jake Cutter nie mógł patrzeć na nią w taki sposób. Kobieta już była, a po niej nic nie może się pojawić. Nigdy. Jednak gdyby istniała taka możliwość... to mogłaby mieć kształty Liz Merrick. Miała niecałe sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, wąską talię i pełne zaokrąglenia w miejscach, które mogłyby mieć znaczenie. Albo dla kogo miałyby znaczenie. Czarne jak noc włosy były krótko obcięte, „na chłopca”. Nie były to włosy Nataszy, również nogi były całkiem inne. Ale uśmiech Liz... musiał przyznać, że coś było w jej uśmiechu. Coś jak promień światła, promień, którego Jake nie chciałby poznać, ponieważ wiedział, jak szybko światło może zgasnąć. Tak jak światło Nataszy... - Niezbyt zachęcające - zauważyła Liz, z trudem oddychając przez usta. - Słucham? - wrócił na ziemię. - Ten śmietnik. - Tak, to dobre określenie. To pewnie wejście do starej kopalni. Stąd nazwa „Stacja przy starej kopalni”. - Co o tym sądzisz? - spytała, kiedy wsiedli do samochodu. - Najlepiej nic nie sądzić - odpowiedział, a Liz mogła tylko przytaknąć. Przypomniał sobie, jak mało mu powiedziano. Starali się zatem nie myśleć i utrzymując ten stan, toczyli się w dół wzgórza do odległej o ćwierć mili „Stacji przy starej kopalni”... Kiedy zjechali z drogi i skręcili w kierunku baraku, pojawiło się elektryczne światło. Zaczął błyskać i bzyczeć jakiś znak, by w końcu okazać się migoczącym neonem. Przez brudne okna z wnętrza baraku świeciło żółte światło żarówek. W pradawnej rzecznej dolinie, wyschniętej od niepamiętnych czasów, wraz z zachodem słońca ściemniało się bardzo szybko, a nawet gwałtownie. Ochłodziło się, na pewno nie było zimno - nie w sytuacji, gdy pogodę tworzy El Nino - było jednak chłodniej. Kiedy podjechali pod dystrybutor, Jake pomógł Liz włożyć na siebie cienką bluzę safari i sięgnął do wnętrza samochodu po kurtkę dla siebie. Na zachodzie, ponad wzgórzami, wciąż widać było złotą poświatę. Jednak szybko ściemniało

się i wokół zaczynał panować kolor sepii. Na wschodzie można już było zobaczyć błysk pierwszych gwiazd, które pojawiły się ponad czarnymi górami. Jakieś dwadzieścia pięć kroków na prawo od głównego baraku znajdował się mniejszy budynek wkopany częściowo w ziemię. Tablica z napisem „Zobacz Stfora” wskazywała w tamtym kierunku. - Co to za stwór? - zastanawiała się głośno Liz. Jednak tym razem otworzyły się nagle drzwi i stała w nich jakaś postać. Postać udzieliła odpowiedzi na zadane pytanie: - A taki diabelnie śmieszny, zapewniam panią! - po czym właściciel niskiego, grobowego głosu podszedł, pokazując się w całej okazałości. - Trochę już późno, więc jak chce zobaczyć, niech weźmie latarkę. Żarówki się skończyły... albo je napsuł. Światłem się on nie przejmuje, ten koleś, stfór. Czym dla was mogę służyć? Benzyny? Jake pokiwał głową i zsunął kapelusz do tyłu. - Tak, do pełna. - Ach! Jesteście Angolami? Zagubione wymoczki? Co to dalej będzie? - uśmiechnął się szeroko, pokręcił głową. - Tylko żartowałem. Nie przejmujcie się mną. W gruncie rzeczy był to przyjaźnie wyglądający staruszek, raczej nieprzywykły do towarzystwa. Miał małe, świńskie oczka i twarz zarośniętą długą brodą. Kiedy odkręcał korek wlewu paliwa, chude nogi trzęsły się pod nim, jakby za chwilę miał się przewrócić. Starając się dodatkowo upewnić i przeprosić, dodał jeszcze: - Proszę się nie obrażać. - Nie ma sprawy - uśmiechnęła się Liz. Jake podziwiał ją: miała całkowicie niezaangażowany głos turystki. - Czy możemy się czegoś napić? Za nami długa droga w upale, a przed nami jeszcze spory kawał. Jest może piwo? Ma pan piwo, prawda? - Czy kiedykolwiek spotkaliście Australijczyka - (w rzeczywistości powiedział Ostrylczyka) - który nie miałby pod ręką piwa? - starzec znowu szeroko się uśmiechnął, włączył pompę, podał węża Jake'owi, po czym ruszył do baraku, żeby pomóc Liz otworzyć wewnętrzne drzwi. - Niech się pani obsłuży po prostu. Stoją na półkach nad barem. Nie ma za bardzo wyboru. Właściwie tylko Fosters! Moje ulubione. A ponieważ większość piwa wypijam sam, dlatego taki wybór. - Dobrze - powiedziała Liz. - To także moje ulubione. Jake patrzył, jak wchodzą do środka, zmarszczył brwi, trzymając jednocześnie węża w ręce. Zaakceptował coś takiego bez żadnego oporu. Krew by to zalała!

Później... tylko że nalewanie paliwa do żarłocznego rovera wydaje się trwać wieczność. Zatem Jake nalał tylko trzy czwarte baku, odłożył węża na dystrybutor i starając się zachować niewzruszony wyraz twarzy, ruszył do baraku śladem starego i Liz. Był wściekły na siebie, że stracił ją z oczu, choćby to trwało tylko chwilę. Spojrzała na niego tuż przed odejściem. Jej zielone oczy były troszkę zbyt wąskie, zanadto zaniepokojone. W środku jednak nie było tak źle, jak przypuszczał. Lub jak mogłoby być. Pustynny pył przykleił się od zewnątrz do okien, co przyciemniło światło i stwarzało mroczne wrażenie dla osoby patrzącej z zewnątrz. Ale w środku: mogła to być typowa stacja benzynowa znajdująca się w interiorze milion mil donikąd. Takie było pierwsze wrażenie Jake'a. Za bar służyła deska położona na dwóch beczkach. Za siedzenia służyły mniejsze beczki. Liz siedziała na jednej z nich, a stary podał jej zamknięte piwo, które trzymała w ręce. Musiała zapytać go o to, czy był tu sam, i teraz prawdopodobnie odpowiadał: - Sam? Ja? Nie, nie całkiem. A poza tym lubię być sam ze sobą. Kilku chłopaków mi pomaga. Teraz ich nie ma. Nie jest tak źle. No i jakiś dzień temu przejeżdżała tędy ciężarówka. - Ciężarówka? - zdziwiła się Liz. - Tutaj? Stary pokiwał głową. - Cholera wie, dokąd jechali! No właśnie! Wy dokąd jedziecie? Czego tutaj szukacie? Jake rozejrzał się po pomieszczeniu, podszedł do baru i poprosił o piwo... Stary, nie czekając na odpowiedź Liz, sięgnął po butelkę i podał Jake'owi. - Szybko się uwinąłeś! - powiedział. - Tylko dolewałeś? Tak szybko nie dałoby się napełnić całego baku. - Tak - odparł Jake. Wstrząsnął butelką i z wprawą popchnął kapsel kciukiem. Następnie zmienił temat, pozwalając, by ciepłe piwo pieniło się. - Nie masz w puszkach? - Podał butelkę Liz, wziął jej butelkę i powtórzył trick z podobnym rezultatem. Piwo miało sporo gazu. Butelki miały swój wiek, ale nikt ich wcześniej nie otwierał. - Puszki? Nie lubię - odpowiedział stary. - To tylko nowoczesne gówno! W butelkach jest lepsze. - Po czym odwrócił się do Liz. - Co mówiłaś? - Nic - odpowiedziała - to ty mówiłeś. Pytałeś, co tutaj robimy. - No właśnie - nalegał. - Potrafisz zachować tajemnicę? - uśmiechnęła się. Wzruszył chudymi ramionami, usiadł na beczce, mówiąc:

- A niby komu mam powiedzieć? - Odwiedziliśmy krewnych w Wilunie i postanowiliśmy się pobrać. No i przyjechaliśmy tutaj, bo nie chcieliśmy, żeby nas ktoś znalazł. - Co ty powiesz? Miesiąc miodowy! Uciekliście i nie zostawiliście żadnego namiaru? Bez kontaktu, zupełnie sami na pustyni Gibsona. Ho, ho! Co za miejsce na miesiąc miodowy... - Dokładnie to samo mu mówiłam - zgodziła się z nim Liz, oskarżycielsko pokazując palcem na Jake'a. - Wybieramy się na północ, chcemy zobaczyć jeziora i... - Jeziora? - przerwał mu stary, marszcząc brwi. Chcecie zwiedzić jeziora? - Z zastanowieniem pokiwał głową i mruknął: - Wielkie rozczarowanie was czeka. - Tak? - Jake uniósł ze zdziwienia brwi do góry. Ale stary tylko się głośno roześmiał, waląc ręką w udo. - Jeziorowe rozczarowanie! - naśmiewał się. - Jeziora na północy. Niech mnie szlag! Jeziora powiadacie? Cha, cha! Samo błoto i sól. Nic więcej nie zostało. - No i dzikie zwierzęta! - zaprotestowała Liz. - Ano, to też - powiedział. - Co mnie to zresztą obchodzi. Mam tutaj w końcu własne dzikie zwierzęta. - Stwora? - zainteresował się Jake. - Właśnie, to on - stary pokiwał głową. - Chcecie go zobaczyć? Jake nie był już tak bardzo zainteresowany starym. Chciał jednak lepiej przyjrzeć się barakowi, a raczej temu, co było za nim czy też pod nim. Liz potrafiła wyczuć jego ciekawość, choćby nie wiadomo jak bardzo chciał ją ukryć przed starym. Ponadto wiedziała, że i tak muszą sprawdzić to miejsce, więc postanowiła coś zrobić. Poza tym stary nie wyglądał na kogoś, kto mógłby stanowić zagrożenie. - Chciałabym go zobaczyć - powiedziała. - Co to za tajemnica? No i co to za stwór? Może to tylko jakiś zmutowany pies dingo, coś, co ma przyciągnąć podróżnych? - następnie zwróciła się do swojego partnera: - A co z tobą, Jake? Pójdziesz ze mną zobaczyć tę rzecz? Jake pokręcił głową i pociągnął z butelki. - Nie, dzięki. Ale jak chcesz zobaczyć jakiegoś parchatego kundla, to proszę bardzo. - Wypowiedzenie tych słów sporo go kosztowało. Niech to diabli! Mieli się nie rozdzielać. Miał nadzieję, że Liz wiedziała, co robi. W końcu zajmowała się tymi sprawami dłużej od niego. I to także wkurzało Jake'a; fakt, że ona tu dowodziła.

- Latarka - powiedział stary, biorąc z półki ciężką, oblaną gumą latarkę i wręczając ją Liz. - Będziesz jej potrzebować. Trzymam go z dala od słońca, bo by mu zaszkodziło na oczy. Tam za barakiem jest już ciemno, a tam gdzie klatka, jest jeszcze ciemniej. Kiedy niepewnie rozglądała się dookoła i nie ruszała się, stary przechylił głowę i powiedział: - Och, po prostu idź za znakami, to wszystko. Liz spojrzała na niego, ścisnęła latarkę i odpowiedziała: - Chcesz, żebym poszła tam sama? - Ciężko się tam zgubić! - odparł. Ale po chwili podniósł się i odsunął od baru. - To ze starości. Nie chce mi się już chodzić. Ale ma pani rację, taka niewiasta nie powinna sama błąkać się w ciemnościach. Proszę trzymać się za mną, panienko. Za starym Bruce'em. - I poszli. Jake wyjął z kieszeni pager i włączył. Gdy Liz znajdzie się w opałach, wystarczy, że naciśnie przycisk i Jake będzie wiedział o kłopotach... i na odwrót. W tej grze było wielce możliwe, że on także wykona niewłaściwy ruch. Tak sobie myślał, w chwili gdy odchodził od baru i przechodził za kurtynę zawieszoną pod sufitem. Z łatwością i niezwykle szybko znalazł się w kopalnianym chodniku, w czymś, co było bardzo niezwykłe... Liz szła za starym (Bruce? Chyba większość Australijczyków ma tak na imię - pomyślała. - Chyba ich tu tylu, co Johnów w Londynie) w kierunku mniejszego baraku, który zdawał się wyrastać wprost ze skały. Było już całkiem ciemno, a latarka nie miała zbyt dobrych baterii. Właściwie baterie były na wyczerpaniu. Oczywiście stary raczej się tym nie przejmował, ponieważ był w końcu u siebie. Jednak Liz się tym przejmowała. I chociaż szła za Bruce'em powoli i ostrożnie - przede wszystkim po to, żeby Jake mógł się dobrze rozejrzeć po okolicy - to faktycznie dwa razy się potknęła; raz o spory kamień, a innym razem wpadając do dołka. Pewnie i tak by się potykała, żeby zwolnić marsz, tak więc kończące się baterie były niezłym pretekstem. - Jesteśmy na miejscu - powiedział stary, przekręcając klucz w zgrzytającym zamku i otwierając drzwi. Dalej były jeszcze jedne drzwi. Bruce, o ile faktycznie miał tak na imię, sięgnął do nich niezwykle długą ręką i popchnął je, a drugą popchnął Liz, aby weszła do środka. Rozpoznała ten szczególny zapach. Było to coś pierwotnego, coś, co spoczywa w genetycznych pokładach pamięci każdego człowieka: zdolność do rozpoznania legowiska drapieżnika. Ale są zapachy i

zapachy, a ten zapach niczego nie przypominał. A może była to gnijąca mieszanka wielu znanych jej zapachów. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że to nie tylko sam zapach, ale że zaczyna włączać się jej talent. Smród nie dochodził wyłącznie do nozdrzy, docierał także do umysłu! I wtedy zaczęła zastanawiać się, gdzie jest jego źródło, skupiła się na emanacji tego obcego smrodu. Czy to barak tak śmierdział? Może to, co się w nim znajdowało? Może to Bruce tak śmierdział? Z ciemnych głębi poziomego kopalnianego szybu dobiegł jakiś dźwięk. I podobnie jak są pewne znaczące różnice w zapachach, tak też są różnice w dźwiękach. Liz z trudem złapała powietrze, skierowała słabnące światło latarki w głąb tunelu i dostrzegła ruch. Jakaś płynąca, wzbierająca, zbliżająca się ciemność. Coś, co na tle czerni było jeszcze ciemniejsze i przybierało kształt. To coś miało świecące żółte oczy w kształcie oczu bestii, a jednak posiadające inteligencję, nie były całkowicie dzikie, gdyby tak było, to wpatrywałyby się w światło latarki, jak to czyni królik ze światłami samochodu! Jednak przez chwilę popatrzyły. A potem: - Ty! - Liz przełożyła latarkę do lewej ręki, prawą zaś sięgnęła do kieszeni, wyciągając stamtąd małego browninga. Kciukiem odbezpieczyła broń i wycelowała w starego... a raczej w puste miejsce, gdzie był jeszcze przed chwilą. Gdzieś w ciemnościach nocy słyszała odgłos jego kroków i zgrzyt zamka w zamykanych drzwiach! Niech to krew zaleje! Tu się chyba faktycznie krew poleje! Wraz z jej zdolnościami - które zbyt długo ukrywała w intencji zamaskowania celu wizyty - pojawiły się jej najgorsze lęki. Wiedziała, kim jest stfór i co może jej zrobić. Ale nawet w takiej sytuacji nie czuła się całkowicie bezradna. Wciskając latarkę pod pachę, odnalazła biper i nacisnęła przycisk alarmu... i dokładnie w tej samej chwili usłyszała, jak Jake nadaje sygnał pomocy! Szok, jaki wywołał w niej szybki dźwięk „bip! bip! bip!”, sprawił, że omal nie upuściła latarki, jednak jakoś udało się jej nie zgubić. Trzymając razem ręce, skierowała pistolet oraz latarkę przez grube na cal pręty klatki. Kiedy jednak słabe światło latarki oświetliło wnętrze klatki, Liz dostrzegła coś, czego wcześniej nie zauważyła. Klatka miała drzwiczki, które były zamykane na łańcuch z kłódką, tylko że kłódka wisiała wewnątrz klatki! Wiedziała, co musi zrobić: sięgnąć poprzez pręty, pociągnąć za drzwiczki, zamknąć je i zatrzasnąć kłódkę. Praca dla dwóch rąk. Ponownie włożyła latarkę pod pachę, pistolet zaś wsadziła do kieszeni. Czołgając się, drżąc w półmroku, Liz przełożyła drżące dłonie między prętami... mając przez cały czas świadomość, że to coś zbliża się i obserwuje swoimi

oczami w kolorze siarki... zaś biper wciąż brzęczy, wysyłając swój krzyk niczym jakieś przestraszone zwierzątko... aż w końcu niespodziewanie pojawia się koszmarne spostrzeżenie: A jeśli ta rzecz ma klucz do kłódki? W tej samej chwili Liz Merrick poczuła się jak jakieś przerażone zwierzątko - ludzkie zwierzątko. Natomiast rzecz przybliżała się coraz bardziej. Szła ku niej szybem i wcale nie miała cech ludzkich, choć być może kiedyś była człowiekiem. Już prawie do niej sięgała; poczuła gorący smród jej oddechu! Liz zacisnęła mocno oczy i desperacko starała się dosięgnąć kłódki. Już ją otwierała... A to już tu było! Jego twarz, oświetlona żółtym promieniem latarki wciąż tkwiącej pod pachą. To patrzyło na nią! I: - Achhhhhh! - to lub on, stfór, westchnął. - Dziewczyna. A raczej kobieta. Świeżutka. Och, jak bardzo dobrze cię tutaj spotkać! To taka... opatrzność. Achhhhh! - Jego zimne, bardzo zimne dłonie wzięły z jej rąk kłódkę, uwolniły je z łańcucha, sprawiły, że brzęcząc spadł na brudną podłogę...

II Mroczni mieszkańcy W tym samym czasie Jake Cutter przeszedł jakieś sto jardów w głąb łagodnie opadającego szybu. Szyb był niewątpliwe wejściem do starej kopalni; ściany i sklepienie było obudowane drewnem, a na posadzce znajdowały się szyny wąskotorówki. Jake nie martwił się tym, że stara kopalnia może się zawalić. Coś go jednak martwiło. Odkrył, że wolałby być gdzieś indziej lub z kimś innym. Coś, co rzeczywiście powodowało mocne zamieszanie i na dodatek zdarzyło mu się tylko dwa razy w życiu i to w najbardziej ekstremalnych okolicznościach. Takie myśli towarzyszyły Jake'owi Cutterowi w chwili, gdy wąski snop światła kieszonkowej latarki oświetlał pierwszy z kilku bocznych tuneli odchodzących od głównego szybu kopalni. Jak dotąd podłoga pokryta była grubą warstwą kurzu i piachu. Jednak w środku między szynami piach i kurz były odgarnięte na bok tak, jakby wcześniej przechodziło tędy wiele osób. Jednak dokąd miałyby iść te osoby? Zapewne stary właściciel korzystał z tego miejsca jako magazynu. Wskazywały na to poniewierające się kartonowe pudła po wycieraczkach do szyb, różnych rodzajach oleju, świec zapłonowych oraz licznych częściach samochodowych wielu marek. Ciekawe, że można by się spodziewać tylu kartonów raczej bliżej wejścia. Ale było tu bardzo wiele znaków wskazujących na dość niedawną aktywność. Po co ktokolwiek miałby tu wchodzić? Być może byli to jacyś ciekawscy turyści lub badacze starych kopalń? Ale ślady wskazywały, że było ich dość sporo i to całkiem niedawno. Zaczynało wyglądać na to, że mogłoby to być miejsce, w którym pod żadnym pozorem nie powinni się rozdzielać z Liz. Oczywiście znał powody, dla których ruszyli w różnych kierunkach, ale teraz... ...Co to było? Jake zastygł bez ruchu. W bocznym korytarzach od dawna nikt nic nie kopał; prawdopodobnie były to stare szyby, w których górnicy poszukiwali „żyły złota”. W ścianach bocznych tuneli z pewnością było sporo kwarcu. Ale również i tutaj widać było ślady na posadzce - w niektórych

miejscach były to wyraźne odciski stóp - i kiedy Jake przyglądał się śladom, w jednym z odgałęzień rozległ się odgłos. Było to westchnięcie lub ziewnięcie, tak jakby się ktoś właśnie budził. Jake wiedział, że na dworze, w dolinie znajdującej się na pustyni Gibsona, zapanowała już ciemność. Jednak nie było tak ciemno jak tutaj. Gdzieś tam była Liz razem ze staruchem. Może nie tylko z nim. Ponadto ten australijski akcent był trochę zbyt szorstki, było w nim coś jakby cygańskiego. Jezu! Teraz Jake był pewien, że w bocznych tunelach coś się porusza - na pewno w więcej niż w jednym z nich. To zmusiło go do natychmiastowego działania. Jednak jedyną akcją, jaką mógł podjąć w tym miejscu i czasie, była ucieczka! Za jego plecami w kierunku wyjścia główny tunel łagodnie zakręcał. Ruszając biegiem do wyjścia, Jake oświetlał latarką sufit, starając się uniknąć zderzenia z deskami, które co kilka metrów zwisały z górnej części drewnianej obudowy chodnika. Zmierzając w stronę wyjścia, sięgnął po swój pager, szykując się do wysłania sygnału do Liz. Nie uważał, że znajduje się w bezpośrednim zagrożeniu życia, jednak jeśli Liz nie wiedziała o zagrożeniu, to sygnał pagera mógłby ją uprzedzić o nadchodzącym zagrożeniu. Z drugiej strony nie chciał z niego korzystać, ponieważ odgłos pagera mógłby zaalarmować jakieś istoty znajdujące się w jej pobliżu. Minęło jakieś dwadzieścia sekund i Jake zatrzymał się naprzeciw zasłonki wiszącej w tylnym wejściu do baraku. Za zasłonką pojawił się cień oświetlonej sylwetki mężczyzny. Jake rozpoznał starego właściciela stacji benzynowej. Zgasił latarkę i tuż za słupem przylgnął do ściany, wyciągnął browninga kal. 9 mm i po cichu go odbezpieczył. W samą porę. Mrucząc coś pod nosem, stary wyszedł zza zasłonki i skierował się wprost na Jake'a; w istocie nie mógł iść inną drogą. Jednak w dobiegającym z baraku świetle sposób poruszania się bynajmniej nie miał nic wspólnego ze starym człowiekiem! Szedł sprężystym krokiem młodzieńca, a jego zmącony wzrok nie był już dłużej ukryty wśród sieci zmarszczek i w workowatych powiekach. Zamiast tego jego oczy świeciły dziką żółcią, a ich środek płonął czerwienią niczym ogniem! Jake nie potrzebował już ostrzeżeń ani dowodów. Teraz nie miał żadnych wątpliwości, co to za miejsce i z czym przyszło mu się zmierzyć. Stając w pozycji doświadczonego strzelca, wymierzył uważnie i nacisnął spust. Ale jego cel zobaczył lub wyczuł Jake'a w chwili, gdy ten oddawał strzał. Płynnym ruchem niemal przepłynął na drugą stronę i przylgnął do ściany. Jake, zauważając, że nie

trafił, oddał drugi strzał. Kula odbiła się rykoszetem od ściany szybu, skrzesała iskry i obsypała odłamkami szyję oraz twarz „starego”. Stary otrząsnął się, wyprostował i stanął pośrodku chodnika. Przyłożył rękę do szyi trochę poniżej ucha, spojrzał z zaciekawieniem na palce i stwierdził: - Krew? Tylko tyle: krew. Jednak jego głos już nie należał do starszej osoby, a jego oczy miały całkowicie czerwony kolor. Jake, wiedząc, że nie może sobie pozwolić na niecelny strzał, ruszył do przodu. Za sobą słyszał oznaki aktywności: głośne stąpanie, jakieś głosy odpowiadały na pytania. - To ołów, prawda? - powiedział niskim, zachrypniętym głosem zbliżający się osobnik. - Cha, cha! Śmiało, postrzelaj sobie. Być może zauważysz, że mam zapotrzebowanie na ołów. - A na srebro? - odpowiedział Jake, równocześnie naciskając spust. Wypowiadając te słowa trochę ryzykował, był jednak pewien siebie i swojego celu. I być może w ostatniej chwili wampir zdołał wyczuć, że jego przeciwnik posiada przewagę. Spróbował zatem błyskawicznie się przemieścić, jednak nie zrobił tego dostatecznie szybko. Srebrna kula trafiła go w prawe ramię, obróciła i przygwoździła do ściany. Jego gardło wycharczało: Ach! Ach! Złapał się za ramię i opadł na prawe kolano. Jake przeskoczył obok niego i pobiegł za zasłonkę. Może powinien zostać i dokończyć dzieła. Gdyby był kimś innym, to bez wątpienia dokończyłby, ale mimo zagrożenia Jake ciągle był Jakiem Cutterem, który jeszcze nie osiągnął ostatecznego stopnia desperacji. Wpadł do baru, odrzucił zagradzającą mu drogę opartą na dwóch beczkach deskę i nie zatrzymując się ani na chwilę, wybiegł w ciemność nocy, skręcając w lewo, i popędził w stronę drugiego szybu. Tam zdaniem starego znajdował się stfór i Jake miał nadzieję, że była tam także Liz, w miejscu gdzie ją zostawił ów kłamliwy, spiskujący, nieumarły właściciel tej strasznej posesji. Wchodząc do szybu, sięgnął do kieszeni, żeby uruchomić pager... Zimne ręce tego czegoś na dłoniach Liz... pager bez końca wysyłał piszczącą prośbę o pomoc (a może było to ostrzeżenie, jeśli tak, to spóźnione)... i ta rzecz podobna do najgorszego koszmaru uśmiechała się do niej zza prętów. Ale równie dobrze pręty mogły być z papieru, ponieważ drzwi klatki wciąż były uchylone.