Najserdeczniejsze życzenia dla moich absolwentów MIT, a w
szczególności dla kochanej Sarah Vega, która przedstawiła mnie Jack’owi
Florey’owi i pomogła uchwycić niepowtarzalny urok tej szkoły. Wszystkie
błędy należą do niej. Nie, to nie prawda. Mam na myśli to, że biorę
wszystko na siebie. Ta książka nie mogła być możliwa, bez miłości,
wparcia i zachęcenia wielu ludzi, ale w szczególności Sarah Weiss, Janet
Cadsawan i NiNi Burkart. Dziękuję, drogie panie.
Rządzicie. Jak zawsze.
Wprowadzenie.
Morganville, leżące w Teksasie nie jest takie jak większość miast. Och,
jest małe, zapuszczone, w większości zwyczajne, ale jest jedna rzecz, są
tutaj – hmm, nie bądźmy nieśmiali w stosunku do tego. Wampiry. Kierują
miastem. I do tej pory były niekwestionowaną klasą sprawującą władzę.
Ale teraz Claire odizolowała ten mały, sabatowy świat Morganville i
zrobiła sobie przerwę od wampirów, by podążyć za swoim marzeniem
studiowania w nowej, prestiżowej szkole. Zostawienie za sobą miasta
wydaje się być nowy startem, ale Claire wie, że problemy podążą za nią,
gdziekolwiek nie pójdzie.
Mówiąc o zabójczym programie… mogłaby chcieć wrócić do czegoś tak
prostego, jak zasady w Morganville.
Claire
Bilbord na krańcu granicy Morganville nie zmienił się odkąd Claire po
raz pierwszy przejechała obok niego, w drodze do miasta w wieku
kruchych szesnastu lat. To wydawało się, jak w poprzednim życiu, ale
proszę, był tu ten sam, stary znak, wyblakły i skrzypiący na pustynnym
wietrze. Był z lat pięćdziesiątych, dwudziestego wieku (biały, oczywiście)
a obok niego znajdował się szkielet samochodu, tak wielki, jak łódź,
wpatrujący się w zachód słońca. WITAJCIE W MORGANVILLE.
NIGDY NIE BĘDZIECIE CHCIELI STĄD WYJECHAĆ.
A ona właśnie to robiła. Wyjeżdżała. Naprawdę wyjeżdżała.
Powaga tej sytuacji stała się nagle niewyobrażalna i bilbord rozpłynął się w
impresjonistyczne kłębowisko, kiedy łzy napłynęły do jej oczu. Nie mogła
złapać oddechu. Nie muszę jechać, pomyślała. Mogę się zawrócić, wrócić
do domu, gdzie jestem bezpieczna… ponieważ jakkolwiek szalone i
niebezpieczne było Morganville, przynajmniej nauczyła się w nim żyć. Jak
się zaklimatyzować, przeżyć, a nawet wyciągnąć z niego jakieś korzyści.
Ono słało się, echm, domem. Spokojnym. A tam na zewnątrz… nie miała
pewności, kim mogłaby być.
Najwyższy czas, by się tego dowiedzieć, powiedziała bardziej dojrzała
część niej.
Najpierw musisz zobaczyć świat, zanim poddasz się i zostaniesz tu na stałe.
Przypuszczała, iż była to prawda. Czy Amisze nie wysyłali swoje dzieci do
świata na 1
rumspringę, by mogły posmakować życia i podjąć poważną
decyzję, czy zechcą zostać w ich społeczeństwie lub nie? Więc, być może
ona była na w pewnym rodzaju wampirzej rumsprindze?
1
Rumspringa to okres odkrywania zewnętrznego świata. Dokument "Devil’s playground" (Diabelski plac zabaw), Lucy
Walker, opowiada właśnie o tym interesującym zjawisku, którego uczestnikami są nastoletni członkowie wspólnoty. Każdy
amisz z Pensylwanii wraz z nadejściem szesnastych urodzin ma możliwość sprawdzić, jak wygląda życie z dala od rodziny i
obowiązujących dotychczas reguł. Okres takiej próby trwa od kilku miesięcy do kilku lat. Proces ma na celu dostarczyć małej
dawki świata zewnętrznego. Wszystko po to, by po przyjęciu chrztu i ślubowaniu wierności Kościołowi, amisz pozbawiony
był pokus i mógł szczęśliwie kontynuować życie we wspólnocie. (źr. onet.pl)
Ponieważ to było to, co opuszczała, nawet jeśli nie była kategorycznie
jedną z tych, które były nadużyte względem osocza… wampirza
społeczność, praktycznie w tym wszystkim była do nich podobna:
chronienie ich, zarabianie pieniędzy dla nich, oddawanie im swojej krwi.
W zamian za to, przynajmniej teoretycznie, wampiry chroniły miasto i
ludzi się w nim znajdujących. Rzecz jasna, to nie zawsze tak działało. Ale
zaskakujące było to, że przez większość czasu, to jednak dawało radę. I
pomyślała, że przez te wszystkie rzeczy, które uspokoiły się w teraz w
mieście, Założycielka Amelie, która ponownie wróciła do władzy, może
zdziałać dużo dobrego. I była przy zdrowych zmysłach. A to działało już
na plus.
-Zakłopotana? – Ten głos sprawił, że z trudem zaczęła łapać oddech i
odwróciła się, próbując odpędzić łzy, ponieważ właściwie zapomniała, że
tam stał. Nie Shane. Wyszła wcześnie, zanim jej chłopak się obudził;
właściwie wymknęła się przed świtem, więc mogła tym samym uniknąć
pożegnań, które jak wiedziała, połamałyby jej serce na kawałki. A teraz
stała tutaj, ze swoimi walizkami i wypchanym plecakiem i z Myrninem.
Jej wampirzy szef – jeżeli można by nazwać zawodem, bycie szalonym
naukowcem – stał obok niej przy wielkim, czarnym sedanie, którego
okazjonalnie – bardzo okazjonalnie, dzięki Bogu – prowadził. (Nie był
zbyt dobrym kierowcą. Zrozumiane.) Dla odmiany nie wystroił się
szaleńczo dzisiejszego ranka. Porzucił hawajskie koszule i rozlazłe
kapelusze w domu i zamiast tego wyglądał, jak gdyby wyszedł z
osiemnastowiecznego dramatu - bryczesy były schowane w czarne buty,
kamizelka z satyny byłą w kolorze żółtego- złota, a płaszcz założony na
niej miał ogony. Upiął nawet swoje normalnie roztrzepane, czarne włosy
sięgające mu do ramion, w kucyk z tyłu głowy.
Wampiry, w odróżnieniu do ludzi, mogły stać perfekcyjnie nieruchomo i
teraz wyglądał zupełnie jak wyrzeźbiony posąg… alabastrowy i hebanowy
i złoty.
-Nie, nie jestem zakłopotana, - powiedziała, zaalarmowana tym, że
zastanawiała się zbyt długo, by mu odpowiedzieć. Odrobinę zadrżała.
Tutaj, na pustyni, w nocy, było lodowato- zimno, mimo to miło ocieplało
się w trakcie dnia. Do tej pory mnie już tu nie będzie, zdała sobie sprawę.
Ale Morganville będzie stało i bez niej. To wydawało się… dziwne.
-Jestem zaskoczony, że nie przywiozłaś ze sobą swoich przyjaciół, by się z
nimi pożegnać, - zaoferował Myrnin. Brzmiał rozważnie, jak gdyby więcej
niż pewny, co wymaga od niego etykieta tej sytuacji. – Z pewnością jest to
powszechne, że powinni cię odprowadzić przed taką podróżą?
-Nie dbam o to, czy tak jest, - powiedziała. Kłębowisko – ciernista,
szkieletowa kula złożona z paskudnych, połamanych gałązek – przemknęła
obok niej, a ona ominęła ją. I zaorała się w plątaninie swoich
poprzedników, ulokowanych pod bilbordem. – Nie chcę żeby płakali.
Sama nie chcę płakać. Ja po prostu – spójrz, to jest wystarczająco trudne,
ok.? Proszę nie rób tego.
Ramiona Myrnina podniosły się w chwilowym wzruszeniu. Po raz
pierwszy, kiedy odwrócił swoją głowę, zobaczyła, że związał swój kucyk
wielką kokardą. Pasowała do jego obecnego stroju i było to dziwne, że tak
mu się przyglądała. Wygląda jak Mozart, pomyślała – albo przynajmniej,
tak jak był ubrany Mozart na tych wszystkich obrazach, które widziała.
-To musiało być łatwiejsze, kiedy ludzie się tak ubieralni, - powiedziała. –
Bycie wampirem. Ludzie nakładali na twarze tonę pudru, czyż nie? Więc
nie wyróżniałeś się tak bardzo.
-Nie tylko swoje twarze, - powiedział. – Swoje peruki również pudrowali.
Ktoś mógł się udławić arsenem i talkiem. Nie mogę sobie wyobrazić, jak
niedobre było to dla płuc, ale robiono to dla mody. Przynajmniej kobiety
nie chwiały się na pięciocalowych obcasach, stale narażając się na
połamanie swoich kości. – Zamilknął na chwilę, po czym powiedział, - Co
ułatwiało życie wampirom to, to że żyły przy świetle świeczki, lampy
nocnej – to sprawiało, że wszyscy wyglądali zdrowiej, nawet ci chorzy. Te
ostre światła teraz, które preferujesz… ech. Ciężko. Słyszałem, że kilku
wampirów korzystało z tych salonów, które opalają spray’em, tylko po to,
by uzyskać odpowiedni ton skóry.
Niemalże zaśmiała się na tą myśl, na widok tak hardcorowego wampira,
jak Olivier – srogiego i nieustraszonego – stojącego w 2
Speedo, by dać się
pomalować. Ale Olivier również opuścił Morganville… skazany na
wygnanie, teraz, z rozkazu Amelie, po której stronie stał, odkąd Claire po
raz pierwszy pojawiła się w mieście. To prawdopodobnie była dobra rzecz,
ale Claire było go szkoda, odrobinę. Zdradził Założycielkę, ale nie celowo
– i nie miał wyboru.
Mimo to, jeżeli jakikolwiek wampir miałby przetrwać w świecie ludzi, to
byłby to Olivier. Jest mądry, bezwzględny i większości bezduszny. W
większości.
-W dalszym ciągu możesz zmienić zdanie, - powiedział Myrnin. Stał
perfekcyjnie nieruchomo, nie licząc wiatru, który rozdmuchiwał jego
ubrania i kokardę na jego kucyku; nie próbował spotkać jej wzroku. –
Wiesz, że nie musisz wyjeżdżać. Nikt nie chce, żebyś jechała, naprawdę.
-Wiem. – To było wszystko, o czym rozmyślała godzinami. Nie spała, a
całe jej ciało bolało z napięcia nerwowego. – Nie jesteś jedyną osobą, która
mi to mówiła.
2
Speedo – marka kąpielówek; (przyp. Tłum)
Shane, dla przykładu. Mimo to, był pod tym względem cichy i delikatny.
To nie było tak, że była na niego zła – broń Boże – ale potrzebowała,
desperacko, by upewnić się, że ufa jej, tak bardzo jak ona jemu. Kochała
go, dlatego strasznie trudno było jej zrobić to wszystko. Potrzebowała go.
Ale nawalił i to porządnie, wierząc w wielkie kłamstwo, które powiedział o
niej ich wróg. Naprawdę wierzył, że zdradzała go za jego plecami, z jego
najlepszym przyjacielem, Michaelem.
Sama potrzebowała pomyśleć, jak się czuła z tym rozczarowaniem, ale
wszystko o czym teraz mogła myśleć, było to jak bardzo chciała poczuć
jego ciepłe, silne ramiona owijające się wokół niej, jego ciało ochraniające
ją przed chłodem. Jak bardzo potrzebowała jeszcze jednego pocałunku,
jeszcze jednego szeptu, jeszcze jednego… wszystkiego.
-Świat tam, na zewnątrz, nie jest taki jak tutaj, - powiedział Myrnin. –
Wiem, że nie było ci tutaj łatwo – i sam byłem znaczącą częścią twoich
wyzwań. Ale Claire, wiem coś o świecie – przebywałem tam przez setki lat
i mimo tego, że technologia się zmieniła, ludzie nie różnią się tak bardzo
teraz, od tych kiedyś. Boją się i wykorzystują ten strach, by usprawiedliwić
swoje poczynania – w czymkolwiek, czy w kradzieży czy nienawiści,
przemocy albo morderstwie. Ludzie zawiązują więzi w rodziny i grupy, dla
własnego bezpieczeństwa, a obcy… obcy zawsze są narażeni na ryzyko.
Miał rację. Kiedy przyjechała do Morganville, była obca i narażona na
niebezpieczeństwo… dopóki nie odnalazła własnej grupy, rodziny,
swojego miejsca.
Claire wzięła głęboki wdech. Kopnęła piasek i powiedziała:
-W takim razie znajdę swoją grupę, tam dokąd jadę. Wiesz, że mogę to
zrobić. Tak było tutaj.
-Tutaj, jesteś wyjątkowa, - powiedział. – Tam, kto wie? Mogą cię nie
docenić tak bardzo, jak my doceniamy ciebie.
Wkroczył na jej czuły punkt… strach przed nie-byciem najlepszą. Przed
byciem po prostu… zwyczajną, jak cała reszta. Zawsze tak ciężko
pracowała, by górować, pracując nad pasją, która była bliska strachu;
uczęszczanie na 3
Instytut Technologiczny w Massachusetts, był Świętym
Grallem tej pogoni, jak również potęgował ryzyko.
Co jeśli nie była wystarczająco dobra? Co, jeśli wszyscy byli szybsi, lepsi,
mądrzejsi, silniejsi? Nie mogła nawalić.
Nie mogła.
-Dam sobie radę, - powiedziała i zmusiła się do pewnego uśmiechu. –
Mogę to zrobić.
3
Massachusetts Institute of Technology (MIT) – dalej ta nazwa na pewno będzie pojawiała się pod tym skrótem; (przyp.
Tłum.)
Westchnął, po czym wzruszył ramionami.
-Tak. Tak, wyobrażam sobie, że możesz, - powiedział. – Chciałbym po
prostu, żeby było inaczej. Wolałbym, żebyś została tutaj, bezpieczna.
-Bezpieczna! – Wybuchnęła śmiechem, co sprawiło, że spojrzał na nią
zranionym wzrokiem… ale naprawdę, to było absurdalne. Nic w
Morganville, Teskasie nie było rzeczywiście bezpieczne… to wymagało
wampira, by nawet zasugerować coś takiego.
-Ja… nieważne. Może bycie bezpieczną, nie jest najlepszą rzeczą przez
cały czas. Muszę się upewnić kim tam jestem, Myrnin. Muszę być Claire,
przez jakiś czas i odnaleźć kim jestem, głęboko w środku. Nie częścią
czegoś innego, to jest coś więcej – jestem tego pewna. – Albo kimś innym.
Ponieważ to nie był tylko Shane, to był również Myrnin.
Spojrzał wprost na nią, tymi swoimi ciemnymi oczami, które wyglądały
tak ludzko i jednocześnie, tak bardzo nimi nie były. Widziały tak wiele –
lat generacji, wszystkich rodzajów horrorów i śmierci, geniuszu i piękna. I
teraz to pokazywały.
-Będę z tobą tęsknił, Claire. Wiesz o tym.
-Wiem, - powiedziała i nie mogła odwrócić swojego wzroku. Chciała tego,
ale spojrzenie Myrnina przyciągało ją jak magnes. – Też będę za tobą
tęskniła.
Podleciał do niej i uścisnął ją, nagle i w niezręczny sposób; był zbyt silny i
zbyt szybki, co spowodowało, że pisnęła z zaskoczenia, kiedy jej ciało
pamiętało, jak to jest mieć kły zbliżające się ku jej szyi… ale po tym zaraz
go nie było, cofał się do tyłu, odwracając się ku horyzontowi, który
malował się różem na niebie, gdzie widać było pagórki i muśnięcia
pustyni. Wiatr był zimny i nabierał prędkości.
-Powinieneś już iść, - powiedziała Claire i przejęła kontrolę nad swoim
walącym sercem, w jakiś sposób. – Moi rodzice są w drodze. Będą tutaj
lada chwila.
-Bardzo słaba eskorta. Będę się modlił zostawiając ciebie tutaj w
ciemności, przygotowującej się na wszystko, - powiedział. - Autostrada i
w ogóle to wszystko.
-Myrnin, nie było tutaj żadnych autostrad od przynajmniej setek lat. Albo
więcej.
-Złodzieje w takim razie. Seryjni mordercy. Współczesne straszydło pod
łóżkiem, tak? Źli mężczyźni czyhający w ciemności byli zawsze i zawsze
będą. – Przez jego twarz przemknął uśmiech, który był niepokojący
poprzez super- długie kły, ale w dalszym ciągu niespokojnie rzucał okiem
na horyzont. Myrnin był stary; nie stanąłby w płomieniach, kiedy
wzeszłoby słońce, ale byłby niewygodnie przypalony. – Myślę, że jesteś
zaznajomiona z tym pojęciem.
-Więcej niż trochę, - westchnęła i rzuciła okiem na światła samochodu
zmierzające z zabójczą prędkością pod pióropuszem dalekiego wzgórza.
Mama i tata. Czuła pewien strumień podniecenia, który był szybko
przytłumiony wielką falą smutku i tęsknoty. To uczucie było inne od tego,
jak sobie je wyobrażała, opuszczenie Morganville… opuszczenie jej
przyjaciół. Opuszczenie Shane’a. – Nadjeżdżają. Powinieneś iść.
-Nie powinienem cię odprowadzić?
-W takim stroju?
Myrnin spojrzał w dół, na siebie, zawiedziony.
-Jest niemalże formalny!
-Kiedy imprezujesz z Beethovenem może, ale dzisiaj wyglądasz, jak ktoś
wybierający się na bal przebierańców.
-Więc powinienem w zamian założyć do tego zwyczajną, dzienną koszulę?
Claire niemalże się uśmiechnęła, na pomysł jego ubranego w krzykliwą,
hawajską koszulę i bryczesy włożone w kozaki.
-Boże broń. Wyglądasz świetnie. Po prostu… nieodpowiednia erą. Idź już,
dam sobie radę, ok.?
Spojrzał na samochód, zbliżający się z dużą prędkością ku nim i w końcu
skinął głową.
-W porządku, - powiedział. – Profesor Anderson będzie na ciebie
oczekiwać. Nie zapominaj, że możesz użyć telefonu, by do mnie
zadzwonić.
Wyglądał niemalże dumnie, że zapamiętał to – nowoczesna tech nie była
jego najmocniejszym atutem – i Claire walczyła, by nie przewrócić
oczami.
-Nie zapomnę, - powiedziała. – Lepiej wsiadaj do swojego samochodu.
Wschodzi słońce, nie chcę, żebyś się poparzył.
Tak było. Mogła zobaczyć jego gorące końce, wyrastające za wzgórzem od
wschodu, a niebo nad nimi zmieniło się z ciemnego na niebiesko-
fioletowe. W kilka minut, zaświta światło dzienne i Myrnin będzie musiał
znaleźć się w ukryciu.
Skinął do niej głową i dał jej formalny, antyczny skłon, który wyglądał
dziwnie perfekcyjnie w tym stroju.
-Bądź ostrożna, - powiedział. – Nie wszystkie niebezpieczeństwa mają
wampirze kły. Albo wampirzą przewidywalność. – Poruszał się szybko do
miejsca kierowcy swojego samochodu, otworzył drzwi, po czym zawahał
się sekundę dłużej, by powiedzieć, - Będę za tobą bardzo mocno tęsknił,
Claire.
Zatrzasnął drzwi i odpalił silnik zanim mogła odpowiedzieć:
-Ja też będę za tobą tęskniła, Myrnin. – I już go nie było, rycząc z
powrotem w stronę miasta Morganville i łamiąc wszelkie przepisy…
Przeszybował obok kolejnego samochodu, mijającego go, który jechał o
wiele za szybko, od strony Morganville. Podwózka Claire w dalszym ciągu
była kilka mil dalej, zmierzając w jej stronę od zewnątrz… z kolei ten
samochód wyjeżdżał z miasta.
I znała ten samochód, nazbyt dobrze.
Wielki, czarny karawan zatrzymał się z piskiem opon, zaraz przy granicy
bilbordu. Właściwie, zarzuciło go, kiedy hamował i drzwi od strony
pasażera otworzyły się, z taką prędkością, że Claire była zdziwiona, iż się
nie połamały… a jej chłopak Shane, pędził zmierzając w jej stronę,
niemalże biegnąc.
-Nie, - wymamrotał i otoczył ją ramionami. – Nie możesz odejść w taki
sposób.
Cała zesztywniała na chwilę, z szoku i strachu, że nadchodzi ten ból, ale
potem znajome linie i struktury jego ciała sprawiły, że zrelaksowała się w
jego ramionach. Dwie połówki, pasujące do siebie, jakby były odlane,
pomimo faktu, że górował nad nią. I całowała go, albo on całował ją i było
to dzikie i gorące, nie licząc agonalnego i łamiącego serca bólu i kiedy w
końcu zatrzymali się, żeby wziąć powietrze, oparła swoje czoło o jego
klatkę piersiową. Mogła poczuć jak szybko oddycha, słyszeć jego zbyt
głośne bicie serca. To moja wina, pomyślała. Krzywdzę go i to moja wina.
Ale wiedziała, że nie myliła się co do tego. Kochała Shane’a, kochała go z
taką pewnością, jak to, że wzejdzie słońce, ale również wiedziała, że musi
zobaczyć ją od innej strony – jak również ona sama musiała zobaczyć
siebie z innej perspektywy, jeśli zamierzali to przetrwać. Kiedy po raz
pierwszy go spotkała była bezsilna, bezbronna, a teraz musiała udowodnić,
że nie tylko mu dorównuje, ale jest też równie niezależna od niego.
Czy się to mu – albo jej – podobało lub nie.
Po drugiej stronie, w samochodzie, Michael wysiadł od strony pasażera i
opierał się teraz o błotnik; wydawał się skłonny, by poczekać, ale również
rzucał wzrokiem na horyzont, gdzie słońce szybko się wznosiło. Za kilka
chwil będzie skąpany w świetle dziennym i jak dla tak młodego wampira,
nie był to dobry pomysł.
Claire położyła dłoń na policzku Shane’a w niemej obietnicy i zaczęła
zmierzać ku Michaelowi, by otoczyć go ramionami w uścisku. W cienkim,
strumyku światła, wydawał się wyglądać ponownie jak człowiek – skóra
była zaróżowiona, oczy bezdennie czyste i niebieskie, przypominające
letnie niebo.
Pocałował ją w policzek i przytulił z ostrożną siłą.
-Naprawdę nie myślałaś, że puścimy cię bez pożegnania, czyż nie?
-Nie, - powiedziała.
Pocałował ją w czoło, bardzo delikatnie.
-Wróć bezpieczna i wróć niedługo, - wyszeptał do niej. – Kochamy cię.
-Ja was też, Michael, - powiedziała i cofnęła się. – Lepiej wsiądź do
środka.
Skinął głową i wycofał się z powrotem do samochodu na tylnie siedzenie –
wampirze samochody lepiej chroniły je, niż jakikolwiek ludzki samochód i
mogły zabezpieczyć je przed srogim słońcem teksańskiego dnia – po czym
nadeszła kolej Eve.
Żona Michaela nie miała czasu, by odpowiednio się ubrać; wyglądała
dokładnie tak, jakby wyskoczyła z łóżka w jej dole od piżamy z
kreskówkowymi nietoperzami i moro topie oraz umalowanymi na czarno,
rozbałaganionymi włosami, teraz związanymi w supełek z tyłu głowy. W
dalszym ciągu miała na policzkach ślady po poduszce i bez jej gotyckiego
makijażu, wyglądała zabawnie młodo. Również miała na sobie króliczo-
wampirze kapcie. Myrnin dał każdemu z nich po parze na Boże
Narodzenie odkąd wszyscy uznali, że są przezabawne i kiedy Eve
pomaszerowała w stronę Claire, usta królików na jej kapciach zaczęły
kłapać, świecąc swoimi czerwonymi językami i zatapiając swoje zęby w
ziemię.
Żadnego wyjściowego stroju, ale Eve nie cackała się.
-Hej, - powiedziała i zatrzymała się kilka stóp od niej, krzyżując ramiona.
– Więc. Znajdujemy się w tym miejscu.
-Tja, - powiedziała Claire. – Ja po prostu… nie mogłam…
-Obudzić kobiety i pożegnać się? Jezu, Claire Misiu, nie zostawiłaś nawet
notatki! Jak mogłaś to zrobić?
Nie było na to żadnej obrony. To była prawda. Wymyśliła sobie, że
pożegnanie na dobranoc, będzie również tym ostatecznym, ale teraz…
teraz wiedziała, że oni tak nie myśleli. Shane z udręką jej to powiedział,
tak samo łzy Eve, błyszczące w jej oczach.
Claire ruszyła do przodu, a Eve rozkrzyżowała ręce, na wypadek, gdyby
chciała ją przytulić.
-Idiotka, - powiedziała Eve. – Palant. 4
Przegrany. Więc zamierzałaś tak po
prostu uciec, po ciemku… i zostawić nas… i… - Teraz płakała i Claire
poczuła ciepłe łzy na jej ramieniu, przemaczające jej sweter. – I mogliśmy
cię nigdy więcej nie zobaczyć i kocham cię, Claire, jesteś jak moja
młodsza siostra i…
-Wrócę, - powiedziała Claire. Zawiesiła się na niej zawzięcie, kiedy Eve
dała temu wszystkiemu ujście. – Obiecuję, wrócę. Nie pozbędziesz się
mnie tak łatwo.
4
Org. Loser –po raz kolejny twierdzę, że nie ma dobrego polskiego tłumaczenia na to, ale wiecie o co chodzi ;)
-Nie chcę się ciebie pozbywać! – Eve uderzyła Claire w plecy swoimi
zaciśniętymi pięściami, ale delikatnie, nie używając przy tym siły. – Boże!
Była tylko jedna rzecz, którą mogła zrobić i to pozwolić się jej wypłakać,
więc Claire to zrobiła, próbując odgonić swoje własne łzy. To właśnie
dlatego chciała się wymknąć… nie dlatego, że ich nie kochała, ale
ponieważ pożegnania były tak bolesne.
Minivan jej rodziców dojechał do znaku, zatrzymując się na poboczu i
Claire usłyszała, że silnik wyłącza się. Poklepała kilka razy Eve po
plecach, zanim jej przyjaciółka drżąc skinęła głową i cofnęła się.
-Witaj, pączuszku, - powiedział ojciec Claire i uśmiechnął się przez okno
po stronie kierowcy. Wyglądał na zmęczonego, pomyślała i zdziwiła się,
jak wiele siwych włosów wyrosło na jego głowie. Nie wyglądał dobrze,
mimo że jej matka zapewniała ją, że czuje się o wiele lepiej. – Gotowa do
drogi?
-Prawie, - powiedziała. – Dasz mi chwilkę?
-Nie śpiesz się. – Wyglądał, jakby rozumiał, ale to było zdecydowanie
Ojcowskie Spojrzenie, którym zrównał Shane’a – dezaprobata, nie-zbyt-
dobry i oszacowanie od góry do dołu.
Shane nie zwrócił uwagi, a nawet jeśli, prawdopodobnie nie dbał o to, w
tej chwili. Zmniejszył dystans między nimi, kiedy Claire ruszyła w jego
stronę i mimo, że nie otoczył jej swoimi ramionami, uczucie uścisku
tłoczyło się wokół niej.
Bezpieczna. Bezpieczna, z nim.
-Nie podoba mi się to, - powiedział. – Nie lubię wiedzy, że nie możesz mi
wybaczyć, Claire. Proszę, powiedziałem, że jest mi przykro, co chcesz
żebym zrobił? Błagał? Zrobię to. Jeśli chcesz klęknę tu i teraz, przed
twoim ojcem…
-Nie! – wymamrotała. – Nie, to nie… nie jestem zła, naprawdę, nie jestem.
Ale potrzebuję tego. Ja potrzebuję tego. Nie proszę o nic dla siebie, ale to
chodzi o mnie, Shane. To nie będzie długo trwało, ale da nam trochę czasu,
by – by zobaczyć czy naprawdę jesteśmy tak silni osobno, jak razem.
Jak również potrzebowała, żeby zrozumiał, iż nawalił, a ona nie może być
jedną z tych 5
dziewczyn traktowanych jak szmaty… gotowe by im
wybaczyć, kiedy zrobią coś niewybaczalnego. Nie ufał jej słowu. Wierzył
– pomimo tego, że ją znał – że umawiała się za jego plecami z Michaelem,
co właściwie nigdy nie miało miejsca. Tak samo, dlatego nie mogła się
zgodzić na szybkie, łatwe przeprosiny. Nawet tutaj, na kolanach, przed jej
ojcem, co mogło być najbardziej ekstremalnym wyczynem, jaki mógł jej
5
Wiem, że głupio to brzmi, ale inaczej się chyba nie da: doormat girls; szczerze - nie spotkałam się z tym
wcześniej;
ofiarować. Łzy ponownie zapychały jej gardło i kiedy zobaczyła, jak
poważnie o tym mówił, sięgnęła i złapała jego dłonie. Wielkie ręce z
bliznami na kostkach od walk; jak również bardzo delikatne, kiedy się to
liczyło. Dłonie, które kochała, szczególnie gdy, tak jak teraz, wzniosły się,
by dotknąć jej palących policzków, otulając je chłodem. Jego kciuki
delikatnie rysowały po jej kościach policzkowych i przycisnął ją bliżej,
szepcząc jej do ucha:
-Tak bardzo cię przepraszam, Claire. Proszę. Proszę nie wyjeżdżaj.
-Ja… - Zamknęła swoje oczy, ponieważ poczuła, że kręci się jej w głowie,
a było to spowodowane napięciem jego czekania i nawet głęboki wdech
nic nie pomógł. – Shane, muszę jechać. Muszę. To nie oznacza, że cię nie
kocham, albo że nie wrócę.
Otworzyła swoje oczy i spotkała jego przestraszone, zdesperowane
spojrzenie.
-Powiedziałam, że któregoś dnia za ciebie wyjdę. W dalszym ciągu tego
chcę, jeśli ty również.
To równocześnie obudziło w nim zażarty uśmiech.
-Och, chcę tego. Możemy to zrobić nawet jutro, jeśli…
-Wiem, - powiedziała. – Ale nie mogę. Jeszcze nie teraz.
Puścił ją, ale nie cofnął się do tyłu; wziął ją za dłonie i podniósł do swoich
ust, by je pocałować, obie na raz. Zadrżała od ciepła jego ust i pożądania
na jego twarzy, którego nie było słychać w jego głosie.
-Jeśli będziesz mnie potrzebować… - powiedział i zatrzymał się z małym,
gorzkim uśmiechem. – Ale prawdopodobnie nie będziesz.
W ciszy złapała za swój telefon.
-Numer szybkiego wybierania.
-Zadzwoń dzisiaj do mnie, - powiedział. –Dzwoń do mnie każdego dnia.
-Będę, - obiecała. – Shane…
-Wiem, - powiedział. – Spójrz, ja też nie lubię pożegnań. Ale czasami,
potrzebujemy ich, żeby po prostu przetrwać.
Miał to na myśli i to sprawiło, że stała osłupiała nie mogąc nic powiedzieć
i wszystko o czym mogła teraz myśleć to, żeby jeszcze raz, delikatnie go
pocałować. To była obietnica i miała to na myśli całym swoim sercem i
duszą.
Po czym odeszła w stronę, gdzie leżały jej walizki i pomogła zapakować je
do bagażnika minivanu.
Shane ruszył się, by pomóc, ale zniechęciła go potrząsając głową; musiała
zrobić to sama. Bała się, że się ugnie i wróci z powrotem do domu w
Morganville, do mieszkania, które z nimi dzieliła, jeśli teraz nie ruszyły w
swoją drogę.
To nie zabrało dużo czasu, by zmienić jej życie. Może około dziesięciu
minut. Z porannym słońcem błyszczącym na złoto, ponad bilbordem, gdzie
stał Shane otaczając ramionami Eve, obok karawanu, w którym
bezpiecznie ukrywał się Michael na tylnim siedzeniu, włożyła swój plecak
do środka, zamknęła drzwi i pomachała. Odmachali jej.
I później w jakiś sposób znajdowała się na miejscu pasażera, przypięta
pasem, mimo iż nie pamiętała, że to robiła, a minivan przyspieszał w
stronę północy, z dala od Morganville.
Z dala od wszystkiego, co zostawiała za sobą.
Obróciła się na siedzeniu patrząc jak Eve i Shane znikają z jej widoku,
przez odległość.
W końcu nie mogła nawet zobaczyć bilbordu, więc obróciła swoją twarz
do przodu i wzięła głęboki, roztrzęsiony wdech. Nie będę płakać, mówiła
sobie. Nie będę.
I ostatecznie przyszło jej na myśl zadać oczywiste pytanie jej ojcu.
-Gdzie jest mama?
-Spotka nas na lotnisku. Dobrze się czujesz, dziecko? – zapytał jej ojciec.
Ciągle patrzył się na drogę i jego głos był neutralny, ale wyciągnął swoją
prawą dłoń, a ona przyjęła ją. – Moja dziewczynka. Daje sobie radę.
Pamiętam jak przywiozłem cię tutaj, wiesz, do szkoły. Wydawałaś się o
wiele mniejsza w tedy, kochanie i bardziej podatna na zranienie. Spójrz na
siebie teraz – wyglądasz jak urocza, pewna siebie, młoda kobieta. Jestem z
ciebie bardzo dumny. I wiem, że było to dla ciebie trudne.
Nie czuła się uroczo, albo pewnie, albo jak kobieta w tej chwili. Jedyną
rzeczą, jaką mogła sobie przypisać to: młoda i niewyobrażalnie przegrana.
Ale i tak się uśmiechnęła, przełknęła z powrotem łzy i kiedy jej głos był
ustatkowany zapytała go, jak daje sobie radę w pracy i co mówił lekarz o
stanie jego serca i tysiące małych rzeczy, które wymyśliła z miłości.
Rozmawiali całą drogę do Midland.
Ku zaskoczeniu Claire, to nie tylko jej matka czekała na lotnisku. To była
impreza. Kiedy weszła do środka z jej tatą ciągnącym jej dwie walizki,
natychmiastowo zauważyła ogromny, różowy banner mówiący
GRATULACJE!, i ogromną kępę balonów, które trzymała w dłoni. I tłum.
Dopingujący tłum.
Nie wiedziała tak naprawdę na co się patrzy… i wtedy twarze zaczęły się
wyostrzać. Jej nauczyciele ze szkoły średniej – Pani Street, Pani East, Pan
Popp, Pani Shelton… jej ulubieni. I jej koledzy z klasy, przynajmniej
dziesiątka. Część z nich była przyjaciółmi, ale takimi zwykłymi; a
większość dopiero co skończyła szkołę, jak zgadywała, odkąd wszyscy
byli mniej więcej w jej wieku. Była przed nimi dwa albo trzy lata, dzięki
testom z kluczowych przedmiotów.
Nie tęskniła za nimi, ale i tak było miło ich zobaczyć – a tym samym
dziwnie, niczym uczestnictwo w śnie, gdzie wszystko z przeszłości nagle
stawało się teraźniejszością, rzucając wszystko na haczyk. To było dziwne
i zabawne i cudowne i kiedy wszyscy ją przytulali i klepali po ramieniu,
przechodząc od jednej do drugiej osoby w oszałamiającym tańcu, czuła
jakby wszyscy na lotnisku gapili się na nią, zastanawiając się o co do
cholery chodzi. Kiedy złapała w końcu oddech, poczuła nagle bolesne
uczucie, bo wiedziała kogo tu brakowało: Shane’a. Eve. Michaela.
Myrnina. Może nawet Amelie i Oliviera i pół tuzina innych osób, których
znała – jednakże niezapowiedzianie – zaczęła żałować, że nie jest tutaj by
to zobaczyć. Myrnin byłby przeszczęśliwy. Złapałby garść babeczek z tacy
i poncz z chłodnicy i patrząc na czerwony kolor słodkiego płynu
powiedziałby, że wygląda jak wybitnie rozcieńczona krew… a Shane ze
znużeniem zagroziłby, że dźgnie go kołkiem. Eve głosowałaby za
korzyściami. A Michael po prostu by się śmiał.
I nagle było tego dla niej za dużo i jednocześnie za mało.
Lotnisko w Midland nie przywykło do świętowania, ale wyglądało na to,
że przysporzyło uśmiechów na twarzach ochroniarzy, a nawet
zblazowanym, zmęczonym biznesmenom z ich mocno zmaltretowanymi
walizkami. Claire miała na sobie nowe, limonowo- zielone i fioletowe
ubrania w kropeczki. Nie była pewna, czy nie był to zbyt dziwaczny
zestaw, ale przynajmniej nie straciłaby ich.
Impreza była krótka – piętnasto-minutowa i następnie ojciec Claire zaczął
radośnie przypominać ludziom, że musi ona jeszcze złapać samolot. A jej
mama mocno ją uściskała, kiedy pierwsi goście zaczęli uciekać i
powiedziała:
-Dobrze cię widzieć, kochanie. Nawet tylko na chwilę. – Odciągnęła Claire
z powrotem do długości ramion i dała jej kontrolujące od góry do dołu
spojrzenie. – Wyglądasz odrobinę chudo, słoneczko. Czy odżywiasz się
dobrze?
-Tak, mamo, jem. Nie martw się. Kiedy będę już w Bostonie, przybędzie
mi kilka funtów w pierwszym tygodniu pobytu, od tych wszystkich
przekąsek, barów z jedzeniem i pizzy.
-Właściwie i tak, powinnaś przytyć z dziesięć funtów. - Nerwowo
przeczesała włosy Claire, poprawiając je wokół jej twarzy. – Och,
kochanie, powinnaś też je trochę skrócić. Dobrze. Obiecaj mi – czy masz
wszystko, czego potrzebujesz? Potrzebujesz prześcieradeł, albo ręczników,
albo…
-Wszystko będzie ok, mamo, - powiedziała Claire i złapała ją za ręce. –
Dam sobie radę.
Matka wzięła głęboki, konwulsyjny oddech i puściła je zanim skinęła
głową.
-Wiem, - powiedziała. – Mimo to prawdopodobnie potrzebujesz ubrań.
Zawsze ich potrzebujesz.
To była stara śpiewka. Mama poprawiła swoje włosy, była umalowana, a
sweter oraz buty, które na sobie miała, pasowały do siebie idealnie. Jej
matka zawsze posiadała lepszy zmysł stylu niż Claire i to było to, co
zawsze widziała jako społeczny defekt. Z kolei Claire nie. Domyśliła się
tego, kiedy była gotowa, by dbać o takie rzeczy, że powinna. Ale teraz,
wygodny styl dziewczyny – kujona: szeroka kurtka i jeansy, były
wszystkim tym, czego potrzebowała.
-Mam wystarczająco ubrań, - powiedziała Claire. Część z nich dała jej
Eve, która wykręcała oczami na nędzną naturę szafy Claire i ofiarowała jej
rzeczy, które były – przynajmniej w standardzie Eve – wystarczająco
skromne.
-A pieniądze? Wystarczy ci pieniędzy?
-Tak. – Miała pieniądze. Dostawała pensję od Morganville, jako asystentka
Myrnina i nawet miała kartę kredytową, którą, jak zapewniała Amelie,
może jej użyć, gdziekolwiek na świecie. I była błyszcząca. – Szczerze,
mamo, jest ok.
-Wiem, kochanie. Zawsze dajesz sobie radę. – Jej matka westchnęła i
złapała ją w nagle przestraszonym uścisku, który pachniał pudrem i
perfumami. – Nie możesz się doczekać, żeby ponownie zobaczyć
Elizabeth?
Przyjaciółka z liceum, Elizabeth przeniosła się również do Cambridge, ale
uczęszczała do innej szkoły niż MIT. Ale szczerze, poza wymienianiem się
mailami i telefonami i poruszaniem gwałtownych planów przez ostatnie
kilka dni, tak naprawdę nie wiedziała nic więcej o Elizabeth.
W dzisiejszych czasach dwa lata rozłąki, to życiowa przepaść.
W dalszym ciągu pamiętała uczucie przypływu ekscytacji i osłupienia,
kiedy otwierała jej pierwszego maila. Twoi rodzice powiedzieli mi, że
przeprowadzasz się do miasta, pisała Elizabeth. NIE MOŻESZ zamieszkać
w akademiku!!!! Wynajmuję miejsce. Chcesz dołączyć? PROSZĘ PROSZĘ
PROSZĘ? W porządku, to była Elizabeth; prawdopodobnie skakała w górę
i w dół, nie mogąc usiedzieć na miejscu, kiedy pisała proszę. I nie było
żadnego powodu, żeby tego nie zaakceptować.
Nie licząc tej chwili, gdzie Claire czuła się chora na żołądku.
Może powinnam po prostu zostać w akademiku. Ale nie miała w nim zbyt
dużego szczęścia, kiedy uczęszczała na TPU.
Matka dostrzegła jej milczenie.
-Och, kochanie. Nie pododoba mi się to, że tak daleko wyjeżdżasz, ale
jestem taka dumna z twoich osiągnięć. Wiem, że to tylko początek tych
wielki rzeczy dla ciebie.
Nagle, to była bardzo dziwna myśl. Zrobiła tak wiele rzeczy przez te
ostatnie kilka lat w Morganville, że sama myśl, że mogłoby być ich
więcej… ehm. To po prostu wydawało się nieprawdopodobne.
Tak samo jak to, że miała wsiąść do samolotu i odlecieć do Dallas, a
później złapać kolejny do Bostonu.
Była w Dallas tylko raz … z Michaelem i Eve. Z Shane’em. I pamiętała
każdą sekundę z tego słodkiego, pięknego i dzikiego weekendu, gdzie ich
dwoje dopiero co zaczęło odkrywać siebie nawzajem w nowy, osobisty
sposób. To było… to było magiczne, w jej pamięci.
Wracanie do Dallas bez niego wydawało się przeciwieństwem magii. To
wydawało się złowieszczym znakiem klątwy.
Jej tata pomógł sprawdzić bagaże do Bostonu, a ona zaczęła się
denerwować pokazaniem swojego dowodu do identyfikacji biletów, a
później – nagle – znowu nadszedł czas pożegnań. Ciężkich. Otoczyła
ramionami szyję ojca i przytuliła go, tak że nie mógł złapać oddechu i
pocałowała go w oba policzki, co sprawiło, że był zaskoczony i
szczęśliwy; zazwyczaj była bardziej powściągliwa niż to. To samo
powtórzyła na swojej matce i oboje udawali, że nie zauważyli jak chwiejne
były ich głosy, kiedy mówili te wszystkie zwyczajne i czułe rzeczy.
Po czym stała w bramce i zostawiała ostatecznie swoją przeszłość za sobą,
a to było trochę więcej niż przerażające. Jestem sama. Zabawne. Po tym
wszystkim co przeszła przez ostatnie kilka lat – życie i śmierć oraz
wszystkie etapy między nimi. Strata i miłość. Ból serca i radość. Ale w
większości niebezpieczeństwo, stałe i nieprzerwalne niebezpieczeństwo…
…Mimo to, jej ręka całkowicie się trzęsła, kiedy wręczała agentowi TSA
swój dowód oraz bilet i zaczęła szaleńczo się zastanawiać, czy usunęła
wszystkie zwyczajne środki pozwalające na przeżycie w Morganville –
azotan srebra, kołki, ostrza, całą wytwórnię. Co jeśli coś przeoczyła? Co
jeśli…
-Panienko? Co to ma być? – Umundurowany funkcjonariusz wzniósł swoje
brwi na nią i oddał jej dowód.
Och. Jej dowód z Morganville. Złapała nie za ten, co trzeba i rumieniąc się
wyłowiła w zamian prawo jazdy.
-Przepraszam, - powiedziała. Uch… karta biblioteczna.
Na szczęście nie czytał tekstu i tylko wzruszył ramionami, badając jej
twarz na tyle długo, by zdenerwowała się jeszcze bardziej, aż w końcu
odmachał, żeby poszła.
Jej buty ciężko się zdejmowały – czego nie planowała – jak również tego,
że musiała zdjąć bluzę. Jej plecak, dzięki Bogu, przeszedł bez problemu
przez skanery, po czym bez tchu z ulgą łapała za wszystkie jej rzeczy, po
drugiej stronie barierek. Claire przeszła boso do jakiś krzesełek, założyła
bluzę i buty, włożyła z powrotem do portfela swój dowód (odkładając
kartę Morganville bezpiecznie do tylniej kieszonki, by uniknąć chaosu co
do jej legitymacji wydawanej przez państwo) po czym, w końcu,
zatrzymała się na chwilę, by pozwolić całemu ogromowi wydarzeń ujść z
niej. Była zobowiązana. Sprawdzona. Bagaże zmierzały do samolotu. Jej
ojciec miał wysłać resztę jej książek do jej nowego mieszkania.
Była tutaj zdana na samą siebie. Całkowicie, absolutnie i totalnie zdana na
siebie, zmierzając do nowego świata bez Shane’a i jej rodziców. Nawet bez
wrogów. Nikt o nią nie dbał. Ludzie mijali ją, ignorując jej obecność.
Claire siedziała przez chwilę w ciszy, przyjmując to i dostosowując się do
rzeczywistości poza Morganville, że poza nim była tylko średnio ładną
osiemnastolatką zmierzającą na studia, niczym tysiące innych dziewcząt,
które widziała po drodze. W ogóle nie będąc kimś specjalnym.
To było, pomyślała, kiedy podniosła swój plecak i zaczęła kroczyć do
wyjściowej bramki, najbardziej przerażającą rzeczą, którą kiedykolwiek
robiła i najbardziej wyzwalającą zarazem.
Ironiczne.
Najserdeczniejsze życzenia dla moich absolwentów MIT, a w szczególności dla kochanej Sarah Vega, która przedstawiła mnie Jack’owi Florey’owi i pomogła uchwycić niepowtarzalny urok tej szkoły. Wszystkie błędy należą do niej. Nie, to nie prawda. Mam na myśli to, że biorę wszystko na siebie. Ta książka nie mogła być możliwa, bez miłości, wparcia i zachęcenia wielu ludzi, ale w szczególności Sarah Weiss, Janet Cadsawan i NiNi Burkart. Dziękuję, drogie panie. Rządzicie. Jak zawsze. Wprowadzenie. Morganville, leżące w Teksasie nie jest takie jak większość miast. Och, jest małe, zapuszczone, w większości zwyczajne, ale jest jedna rzecz, są tutaj – hmm, nie bądźmy nieśmiali w stosunku do tego. Wampiry. Kierują miastem. I do tej pory były niekwestionowaną klasą sprawującą władzę. Ale teraz Claire odizolowała ten mały, sabatowy świat Morganville i zrobiła sobie przerwę od wampirów, by podążyć za swoim marzeniem studiowania w nowej, prestiżowej szkole. Zostawienie za sobą miasta wydaje się być nowy startem, ale Claire wie, że problemy podążą za nią, gdziekolwiek nie pójdzie. Mówiąc o zabójczym programie… mogłaby chcieć wrócić do czegoś tak prostego, jak zasady w Morganville.
Claire Bilbord na krańcu granicy Morganville nie zmienił się odkąd Claire po raz pierwszy przejechała obok niego, w drodze do miasta w wieku kruchych szesnastu lat. To wydawało się, jak w poprzednim życiu, ale proszę, był tu ten sam, stary znak, wyblakły i skrzypiący na pustynnym wietrze. Był z lat pięćdziesiątych, dwudziestego wieku (biały, oczywiście) a obok niego znajdował się szkielet samochodu, tak wielki, jak łódź, wpatrujący się w zachód słońca. WITAJCIE W MORGANVILLE. NIGDY NIE BĘDZIECIE CHCIELI STĄD WYJECHAĆ. A ona właśnie to robiła. Wyjeżdżała. Naprawdę wyjeżdżała. Powaga tej sytuacji stała się nagle niewyobrażalna i bilbord rozpłynął się w impresjonistyczne kłębowisko, kiedy łzy napłynęły do jej oczu. Nie mogła złapać oddechu. Nie muszę jechać, pomyślała. Mogę się zawrócić, wrócić do domu, gdzie jestem bezpieczna… ponieważ jakkolwiek szalone i niebezpieczne było Morganville, przynajmniej nauczyła się w nim żyć. Jak się zaklimatyzować, przeżyć, a nawet wyciągnąć z niego jakieś korzyści. Ono słało się, echm, domem. Spokojnym. A tam na zewnątrz… nie miała pewności, kim mogłaby być. Najwyższy czas, by się tego dowiedzieć, powiedziała bardziej dojrzała część niej. Najpierw musisz zobaczyć świat, zanim poddasz się i zostaniesz tu na stałe. Przypuszczała, iż była to prawda. Czy Amisze nie wysyłali swoje dzieci do świata na 1 rumspringę, by mogły posmakować życia i podjąć poważną decyzję, czy zechcą zostać w ich społeczeństwie lub nie? Więc, być może ona była na w pewnym rodzaju wampirzej rumsprindze? 1 Rumspringa to okres odkrywania zewnętrznego świata. Dokument "Devil’s playground" (Diabelski plac zabaw), Lucy Walker, opowiada właśnie o tym interesującym zjawisku, którego uczestnikami są nastoletni członkowie wspólnoty. Każdy amisz z Pensylwanii wraz z nadejściem szesnastych urodzin ma możliwość sprawdzić, jak wygląda życie z dala od rodziny i obowiązujących dotychczas reguł. Okres takiej próby trwa od kilku miesięcy do kilku lat. Proces ma na celu dostarczyć małej dawki świata zewnętrznego. Wszystko po to, by po przyjęciu chrztu i ślubowaniu wierności Kościołowi, amisz pozbawiony był pokus i mógł szczęśliwie kontynuować życie we wspólnocie. (źr. onet.pl)
Ponieważ to było to, co opuszczała, nawet jeśli nie była kategorycznie jedną z tych, które były nadużyte względem osocza… wampirza społeczność, praktycznie w tym wszystkim była do nich podobna: chronienie ich, zarabianie pieniędzy dla nich, oddawanie im swojej krwi. W zamian za to, przynajmniej teoretycznie, wampiry chroniły miasto i ludzi się w nim znajdujących. Rzecz jasna, to nie zawsze tak działało. Ale zaskakujące było to, że przez większość czasu, to jednak dawało radę. I pomyślała, że przez te wszystkie rzeczy, które uspokoiły się w teraz w mieście, Założycielka Amelie, która ponownie wróciła do władzy, może zdziałać dużo dobrego. I była przy zdrowych zmysłach. A to działało już na plus. -Zakłopotana? – Ten głos sprawił, że z trudem zaczęła łapać oddech i odwróciła się, próbując odpędzić łzy, ponieważ właściwie zapomniała, że tam stał. Nie Shane. Wyszła wcześnie, zanim jej chłopak się obudził; właściwie wymknęła się przed świtem, więc mogła tym samym uniknąć pożegnań, które jak wiedziała, połamałyby jej serce na kawałki. A teraz stała tutaj, ze swoimi walizkami i wypchanym plecakiem i z Myrninem. Jej wampirzy szef – jeżeli można by nazwać zawodem, bycie szalonym naukowcem – stał obok niej przy wielkim, czarnym sedanie, którego okazjonalnie – bardzo okazjonalnie, dzięki Bogu – prowadził. (Nie był zbyt dobrym kierowcą. Zrozumiane.) Dla odmiany nie wystroił się szaleńczo dzisiejszego ranka. Porzucił hawajskie koszule i rozlazłe kapelusze w domu i zamiast tego wyglądał, jak gdyby wyszedł z osiemnastowiecznego dramatu - bryczesy były schowane w czarne buty, kamizelka z satyny byłą w kolorze żółtego- złota, a płaszcz założony na niej miał ogony. Upiął nawet swoje normalnie roztrzepane, czarne włosy sięgające mu do ramion, w kucyk z tyłu głowy. Wampiry, w odróżnieniu do ludzi, mogły stać perfekcyjnie nieruchomo i teraz wyglądał zupełnie jak wyrzeźbiony posąg… alabastrowy i hebanowy i złoty. -Nie, nie jestem zakłopotana, - powiedziała, zaalarmowana tym, że zastanawiała się zbyt długo, by mu odpowiedzieć. Odrobinę zadrżała. Tutaj, na pustyni, w nocy, było lodowato- zimno, mimo to miło ocieplało się w trakcie dnia. Do tej pory mnie już tu nie będzie, zdała sobie sprawę. Ale Morganville będzie stało i bez niej. To wydawało się… dziwne. -Jestem zaskoczony, że nie przywiozłaś ze sobą swoich przyjaciół, by się z nimi pożegnać, - zaoferował Myrnin. Brzmiał rozważnie, jak gdyby więcej niż pewny, co wymaga od niego etykieta tej sytuacji. – Z pewnością jest to powszechne, że powinni cię odprowadzić przed taką podróżą? -Nie dbam o to, czy tak jest, - powiedziała. Kłębowisko – ciernista, szkieletowa kula złożona z paskudnych, połamanych gałązek – przemknęła
obok niej, a ona ominęła ją. I zaorała się w plątaninie swoich poprzedników, ulokowanych pod bilbordem. – Nie chcę żeby płakali. Sama nie chcę płakać. Ja po prostu – spójrz, to jest wystarczająco trudne, ok.? Proszę nie rób tego. Ramiona Myrnina podniosły się w chwilowym wzruszeniu. Po raz pierwszy, kiedy odwrócił swoją głowę, zobaczyła, że związał swój kucyk wielką kokardą. Pasowała do jego obecnego stroju i było to dziwne, że tak mu się przyglądała. Wygląda jak Mozart, pomyślała – albo przynajmniej, tak jak był ubrany Mozart na tych wszystkich obrazach, które widziała. -To musiało być łatwiejsze, kiedy ludzie się tak ubieralni, - powiedziała. – Bycie wampirem. Ludzie nakładali na twarze tonę pudru, czyż nie? Więc nie wyróżniałeś się tak bardzo. -Nie tylko swoje twarze, - powiedział. – Swoje peruki również pudrowali. Ktoś mógł się udławić arsenem i talkiem. Nie mogę sobie wyobrazić, jak niedobre było to dla płuc, ale robiono to dla mody. Przynajmniej kobiety nie chwiały się na pięciocalowych obcasach, stale narażając się na połamanie swoich kości. – Zamilknął na chwilę, po czym powiedział, - Co ułatwiało życie wampirom to, to że żyły przy świetle świeczki, lampy nocnej – to sprawiało, że wszyscy wyglądali zdrowiej, nawet ci chorzy. Te ostre światła teraz, które preferujesz… ech. Ciężko. Słyszałem, że kilku wampirów korzystało z tych salonów, które opalają spray’em, tylko po to, by uzyskać odpowiedni ton skóry. Niemalże zaśmiała się na tą myśl, na widok tak hardcorowego wampira, jak Olivier – srogiego i nieustraszonego – stojącego w 2 Speedo, by dać się pomalować. Ale Olivier również opuścił Morganville… skazany na wygnanie, teraz, z rozkazu Amelie, po której stronie stał, odkąd Claire po raz pierwszy pojawiła się w mieście. To prawdopodobnie była dobra rzecz, ale Claire było go szkoda, odrobinę. Zdradził Założycielkę, ale nie celowo – i nie miał wyboru. Mimo to, jeżeli jakikolwiek wampir miałby przetrwać w świecie ludzi, to byłby to Olivier. Jest mądry, bezwzględny i większości bezduszny. W większości. -W dalszym ciągu możesz zmienić zdanie, - powiedział Myrnin. Stał perfekcyjnie nieruchomo, nie licząc wiatru, który rozdmuchiwał jego ubrania i kokardę na jego kucyku; nie próbował spotkać jej wzroku. – Wiesz, że nie musisz wyjeżdżać. Nikt nie chce, żebyś jechała, naprawdę. -Wiem. – To było wszystko, o czym rozmyślała godzinami. Nie spała, a całe jej ciało bolało z napięcia nerwowego. – Nie jesteś jedyną osobą, która mi to mówiła. 2 Speedo – marka kąpielówek; (przyp. Tłum)
Shane, dla przykładu. Mimo to, był pod tym względem cichy i delikatny. To nie było tak, że była na niego zła – broń Boże – ale potrzebowała, desperacko, by upewnić się, że ufa jej, tak bardzo jak ona jemu. Kochała go, dlatego strasznie trudno było jej zrobić to wszystko. Potrzebowała go. Ale nawalił i to porządnie, wierząc w wielkie kłamstwo, które powiedział o niej ich wróg. Naprawdę wierzył, że zdradzała go za jego plecami, z jego najlepszym przyjacielem, Michaelem. Sama potrzebowała pomyśleć, jak się czuła z tym rozczarowaniem, ale wszystko o czym teraz mogła myśleć, było to jak bardzo chciała poczuć jego ciepłe, silne ramiona owijające się wokół niej, jego ciało ochraniające ją przed chłodem. Jak bardzo potrzebowała jeszcze jednego pocałunku, jeszcze jednego szeptu, jeszcze jednego… wszystkiego. -Świat tam, na zewnątrz, nie jest taki jak tutaj, - powiedział Myrnin. – Wiem, że nie było ci tutaj łatwo – i sam byłem znaczącą częścią twoich wyzwań. Ale Claire, wiem coś o świecie – przebywałem tam przez setki lat i mimo tego, że technologia się zmieniła, ludzie nie różnią się tak bardzo teraz, od tych kiedyś. Boją się i wykorzystują ten strach, by usprawiedliwić swoje poczynania – w czymkolwiek, czy w kradzieży czy nienawiści, przemocy albo morderstwie. Ludzie zawiązują więzi w rodziny i grupy, dla własnego bezpieczeństwa, a obcy… obcy zawsze są narażeni na ryzyko. Miał rację. Kiedy przyjechała do Morganville, była obca i narażona na niebezpieczeństwo… dopóki nie odnalazła własnej grupy, rodziny, swojego miejsca. Claire wzięła głęboki wdech. Kopnęła piasek i powiedziała: -W takim razie znajdę swoją grupę, tam dokąd jadę. Wiesz, że mogę to zrobić. Tak było tutaj. -Tutaj, jesteś wyjątkowa, - powiedział. – Tam, kto wie? Mogą cię nie docenić tak bardzo, jak my doceniamy ciebie. Wkroczył na jej czuły punkt… strach przed nie-byciem najlepszą. Przed byciem po prostu… zwyczajną, jak cała reszta. Zawsze tak ciężko pracowała, by górować, pracując nad pasją, która była bliska strachu; uczęszczanie na 3 Instytut Technologiczny w Massachusetts, był Świętym Grallem tej pogoni, jak również potęgował ryzyko. Co jeśli nie była wystarczająco dobra? Co, jeśli wszyscy byli szybsi, lepsi, mądrzejsi, silniejsi? Nie mogła nawalić. Nie mogła. -Dam sobie radę, - powiedziała i zmusiła się do pewnego uśmiechu. – Mogę to zrobić. 3 Massachusetts Institute of Technology (MIT) – dalej ta nazwa na pewno będzie pojawiała się pod tym skrótem; (przyp. Tłum.)
Westchnął, po czym wzruszył ramionami. -Tak. Tak, wyobrażam sobie, że możesz, - powiedział. – Chciałbym po prostu, żeby było inaczej. Wolałbym, żebyś została tutaj, bezpieczna. -Bezpieczna! – Wybuchnęła śmiechem, co sprawiło, że spojrzał na nią zranionym wzrokiem… ale naprawdę, to było absurdalne. Nic w Morganville, Teskasie nie było rzeczywiście bezpieczne… to wymagało wampira, by nawet zasugerować coś takiego. -Ja… nieważne. Może bycie bezpieczną, nie jest najlepszą rzeczą przez cały czas. Muszę się upewnić kim tam jestem, Myrnin. Muszę być Claire, przez jakiś czas i odnaleźć kim jestem, głęboko w środku. Nie częścią czegoś innego, to jest coś więcej – jestem tego pewna. – Albo kimś innym. Ponieważ to nie był tylko Shane, to był również Myrnin. Spojrzał wprost na nią, tymi swoimi ciemnymi oczami, które wyglądały tak ludzko i jednocześnie, tak bardzo nimi nie były. Widziały tak wiele – lat generacji, wszystkich rodzajów horrorów i śmierci, geniuszu i piękna. I teraz to pokazywały. -Będę z tobą tęsknił, Claire. Wiesz o tym. -Wiem, - powiedziała i nie mogła odwrócić swojego wzroku. Chciała tego, ale spojrzenie Myrnina przyciągało ją jak magnes. – Też będę za tobą tęskniła. Podleciał do niej i uścisnął ją, nagle i w niezręczny sposób; był zbyt silny i zbyt szybki, co spowodowało, że pisnęła z zaskoczenia, kiedy jej ciało pamiętało, jak to jest mieć kły zbliżające się ku jej szyi… ale po tym zaraz go nie było, cofał się do tyłu, odwracając się ku horyzontowi, który malował się różem na niebie, gdzie widać było pagórki i muśnięcia pustyni. Wiatr był zimny i nabierał prędkości. -Powinieneś już iść, - powiedziała Claire i przejęła kontrolę nad swoim walącym sercem, w jakiś sposób. – Moi rodzice są w drodze. Będą tutaj lada chwila. -Bardzo słaba eskorta. Będę się modlił zostawiając ciebie tutaj w ciemności, przygotowującej się na wszystko, - powiedział. - Autostrada i w ogóle to wszystko. -Myrnin, nie było tutaj żadnych autostrad od przynajmniej setek lat. Albo więcej. -Złodzieje w takim razie. Seryjni mordercy. Współczesne straszydło pod łóżkiem, tak? Źli mężczyźni czyhający w ciemności byli zawsze i zawsze będą. – Przez jego twarz przemknął uśmiech, który był niepokojący poprzez super- długie kły, ale w dalszym ciągu niespokojnie rzucał okiem na horyzont. Myrnin był stary; nie stanąłby w płomieniach, kiedy wzeszłoby słońce, ale byłby niewygodnie przypalony. – Myślę, że jesteś zaznajomiona z tym pojęciem.
-Więcej niż trochę, - westchnęła i rzuciła okiem na światła samochodu zmierzające z zabójczą prędkością pod pióropuszem dalekiego wzgórza. Mama i tata. Czuła pewien strumień podniecenia, który był szybko przytłumiony wielką falą smutku i tęsknoty. To uczucie było inne od tego, jak sobie je wyobrażała, opuszczenie Morganville… opuszczenie jej przyjaciół. Opuszczenie Shane’a. – Nadjeżdżają. Powinieneś iść. -Nie powinienem cię odprowadzić? -W takim stroju? Myrnin spojrzał w dół, na siebie, zawiedziony. -Jest niemalże formalny! -Kiedy imprezujesz z Beethovenem może, ale dzisiaj wyglądasz, jak ktoś wybierający się na bal przebierańców. -Więc powinienem w zamian założyć do tego zwyczajną, dzienną koszulę? Claire niemalże się uśmiechnęła, na pomysł jego ubranego w krzykliwą, hawajską koszulę i bryczesy włożone w kozaki. -Boże broń. Wyglądasz świetnie. Po prostu… nieodpowiednia erą. Idź już, dam sobie radę, ok.? Spojrzał na samochód, zbliżający się z dużą prędkością ku nim i w końcu skinął głową. -W porządku, - powiedział. – Profesor Anderson będzie na ciebie oczekiwać. Nie zapominaj, że możesz użyć telefonu, by do mnie zadzwonić. Wyglądał niemalże dumnie, że zapamiętał to – nowoczesna tech nie była jego najmocniejszym atutem – i Claire walczyła, by nie przewrócić oczami. -Nie zapomnę, - powiedziała. – Lepiej wsiadaj do swojego samochodu. Wschodzi słońce, nie chcę, żebyś się poparzył. Tak było. Mogła zobaczyć jego gorące końce, wyrastające za wzgórzem od wschodu, a niebo nad nimi zmieniło się z ciemnego na niebiesko- fioletowe. W kilka minut, zaświta światło dzienne i Myrnin będzie musiał znaleźć się w ukryciu. Skinął do niej głową i dał jej formalny, antyczny skłon, który wyglądał dziwnie perfekcyjnie w tym stroju. -Bądź ostrożna, - powiedział. – Nie wszystkie niebezpieczeństwa mają wampirze kły. Albo wampirzą przewidywalność. – Poruszał się szybko do miejsca kierowcy swojego samochodu, otworzył drzwi, po czym zawahał się sekundę dłużej, by powiedzieć, - Będę za tobą bardzo mocno tęsknił, Claire. Zatrzasnął drzwi i odpalił silnik zanim mogła odpowiedzieć: -Ja też będę za tobą tęskniła, Myrnin. – I już go nie było, rycząc z powrotem w stronę miasta Morganville i łamiąc wszelkie przepisy…
Przeszybował obok kolejnego samochodu, mijającego go, który jechał o wiele za szybko, od strony Morganville. Podwózka Claire w dalszym ciągu była kilka mil dalej, zmierzając w jej stronę od zewnątrz… z kolei ten samochód wyjeżdżał z miasta. I znała ten samochód, nazbyt dobrze. Wielki, czarny karawan zatrzymał się z piskiem opon, zaraz przy granicy bilbordu. Właściwie, zarzuciło go, kiedy hamował i drzwi od strony pasażera otworzyły się, z taką prędkością, że Claire była zdziwiona, iż się nie połamały… a jej chłopak Shane, pędził zmierzając w jej stronę, niemalże biegnąc. -Nie, - wymamrotał i otoczył ją ramionami. – Nie możesz odejść w taki sposób. Cała zesztywniała na chwilę, z szoku i strachu, że nadchodzi ten ból, ale potem znajome linie i struktury jego ciała sprawiły, że zrelaksowała się w jego ramionach. Dwie połówki, pasujące do siebie, jakby były odlane, pomimo faktu, że górował nad nią. I całowała go, albo on całował ją i było to dzikie i gorące, nie licząc agonalnego i łamiącego serca bólu i kiedy w końcu zatrzymali się, żeby wziąć powietrze, oparła swoje czoło o jego klatkę piersiową. Mogła poczuć jak szybko oddycha, słyszeć jego zbyt głośne bicie serca. To moja wina, pomyślała. Krzywdzę go i to moja wina. Ale wiedziała, że nie myliła się co do tego. Kochała Shane’a, kochała go z taką pewnością, jak to, że wzejdzie słońce, ale również wiedziała, że musi zobaczyć ją od innej strony – jak również ona sama musiała zobaczyć siebie z innej perspektywy, jeśli zamierzali to przetrwać. Kiedy po raz pierwszy go spotkała była bezsilna, bezbronna, a teraz musiała udowodnić, że nie tylko mu dorównuje, ale jest też równie niezależna od niego. Czy się to mu – albo jej – podobało lub nie. Po drugiej stronie, w samochodzie, Michael wysiadł od strony pasażera i opierał się teraz o błotnik; wydawał się skłonny, by poczekać, ale również rzucał wzrokiem na horyzont, gdzie słońce szybko się wznosiło. Za kilka chwil będzie skąpany w świetle dziennym i jak dla tak młodego wampira, nie był to dobry pomysł. Claire położyła dłoń na policzku Shane’a w niemej obietnicy i zaczęła zmierzać ku Michaelowi, by otoczyć go ramionami w uścisku. W cienkim, strumyku światła, wydawał się wyglądać ponownie jak człowiek – skóra była zaróżowiona, oczy bezdennie czyste i niebieskie, przypominające letnie niebo. Pocałował ją w policzek i przytulił z ostrożną siłą. -Naprawdę nie myślałaś, że puścimy cię bez pożegnania, czyż nie? -Nie, - powiedziała. Pocałował ją w czoło, bardzo delikatnie.
-Wróć bezpieczna i wróć niedługo, - wyszeptał do niej. – Kochamy cię. -Ja was też, Michael, - powiedziała i cofnęła się. – Lepiej wsiądź do środka. Skinął głową i wycofał się z powrotem do samochodu na tylnie siedzenie – wampirze samochody lepiej chroniły je, niż jakikolwiek ludzki samochód i mogły zabezpieczyć je przed srogim słońcem teksańskiego dnia – po czym nadeszła kolej Eve. Żona Michaela nie miała czasu, by odpowiednio się ubrać; wyglądała dokładnie tak, jakby wyskoczyła z łóżka w jej dole od piżamy z kreskówkowymi nietoperzami i moro topie oraz umalowanymi na czarno, rozbałaganionymi włosami, teraz związanymi w supełek z tyłu głowy. W dalszym ciągu miała na policzkach ślady po poduszce i bez jej gotyckiego makijażu, wyglądała zabawnie młodo. Również miała na sobie króliczo- wampirze kapcie. Myrnin dał każdemu z nich po parze na Boże Narodzenie odkąd wszyscy uznali, że są przezabawne i kiedy Eve pomaszerowała w stronę Claire, usta królików na jej kapciach zaczęły kłapać, świecąc swoimi czerwonymi językami i zatapiając swoje zęby w ziemię. Żadnego wyjściowego stroju, ale Eve nie cackała się. -Hej, - powiedziała i zatrzymała się kilka stóp od niej, krzyżując ramiona. – Więc. Znajdujemy się w tym miejscu. -Tja, - powiedziała Claire. – Ja po prostu… nie mogłam… -Obudzić kobiety i pożegnać się? Jezu, Claire Misiu, nie zostawiłaś nawet notatki! Jak mogłaś to zrobić? Nie było na to żadnej obrony. To była prawda. Wymyśliła sobie, że pożegnanie na dobranoc, będzie również tym ostatecznym, ale teraz… teraz wiedziała, że oni tak nie myśleli. Shane z udręką jej to powiedział, tak samo łzy Eve, błyszczące w jej oczach. Claire ruszyła do przodu, a Eve rozkrzyżowała ręce, na wypadek, gdyby chciała ją przytulić. -Idiotka, - powiedziała Eve. – Palant. 4 Przegrany. Więc zamierzałaś tak po prostu uciec, po ciemku… i zostawić nas… i… - Teraz płakała i Claire poczuła ciepłe łzy na jej ramieniu, przemaczające jej sweter. – I mogliśmy cię nigdy więcej nie zobaczyć i kocham cię, Claire, jesteś jak moja młodsza siostra i… -Wrócę, - powiedziała Claire. Zawiesiła się na niej zawzięcie, kiedy Eve dała temu wszystkiemu ujście. – Obiecuję, wrócę. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. 4 Org. Loser –po raz kolejny twierdzę, że nie ma dobrego polskiego tłumaczenia na to, ale wiecie o co chodzi ;)
-Nie chcę się ciebie pozbywać! – Eve uderzyła Claire w plecy swoimi zaciśniętymi pięściami, ale delikatnie, nie używając przy tym siły. – Boże! Była tylko jedna rzecz, którą mogła zrobić i to pozwolić się jej wypłakać, więc Claire to zrobiła, próbując odgonić swoje własne łzy. To właśnie dlatego chciała się wymknąć… nie dlatego, że ich nie kochała, ale ponieważ pożegnania były tak bolesne. Minivan jej rodziców dojechał do znaku, zatrzymując się na poboczu i Claire usłyszała, że silnik wyłącza się. Poklepała kilka razy Eve po plecach, zanim jej przyjaciółka drżąc skinęła głową i cofnęła się. -Witaj, pączuszku, - powiedział ojciec Claire i uśmiechnął się przez okno po stronie kierowcy. Wyglądał na zmęczonego, pomyślała i zdziwiła się, jak wiele siwych włosów wyrosło na jego głowie. Nie wyglądał dobrze, mimo że jej matka zapewniała ją, że czuje się o wiele lepiej. – Gotowa do drogi? -Prawie, - powiedziała. – Dasz mi chwilkę? -Nie śpiesz się. – Wyglądał, jakby rozumiał, ale to było zdecydowanie Ojcowskie Spojrzenie, którym zrównał Shane’a – dezaprobata, nie-zbyt- dobry i oszacowanie od góry do dołu. Shane nie zwrócił uwagi, a nawet jeśli, prawdopodobnie nie dbał o to, w tej chwili. Zmniejszył dystans między nimi, kiedy Claire ruszyła w jego stronę i mimo, że nie otoczył jej swoimi ramionami, uczucie uścisku tłoczyło się wokół niej. Bezpieczna. Bezpieczna, z nim. -Nie podoba mi się to, - powiedział. – Nie lubię wiedzy, że nie możesz mi wybaczyć, Claire. Proszę, powiedziałem, że jest mi przykro, co chcesz żebym zrobił? Błagał? Zrobię to. Jeśli chcesz klęknę tu i teraz, przed twoim ojcem… -Nie! – wymamrotała. – Nie, to nie… nie jestem zła, naprawdę, nie jestem. Ale potrzebuję tego. Ja potrzebuję tego. Nie proszę o nic dla siebie, ale to chodzi o mnie, Shane. To nie będzie długo trwało, ale da nam trochę czasu, by – by zobaczyć czy naprawdę jesteśmy tak silni osobno, jak razem. Jak również potrzebowała, żeby zrozumiał, iż nawalił, a ona nie może być jedną z tych 5 dziewczyn traktowanych jak szmaty… gotowe by im wybaczyć, kiedy zrobią coś niewybaczalnego. Nie ufał jej słowu. Wierzył – pomimo tego, że ją znał – że umawiała się za jego plecami z Michaelem, co właściwie nigdy nie miało miejsca. Tak samo, dlatego nie mogła się zgodzić na szybkie, łatwe przeprosiny. Nawet tutaj, na kolanach, przed jej ojcem, co mogło być najbardziej ekstremalnym wyczynem, jaki mógł jej 5 Wiem, że głupio to brzmi, ale inaczej się chyba nie da: doormat girls; szczerze - nie spotkałam się z tym wcześniej;
ofiarować. Łzy ponownie zapychały jej gardło i kiedy zobaczyła, jak poważnie o tym mówił, sięgnęła i złapała jego dłonie. Wielkie ręce z bliznami na kostkach od walk; jak również bardzo delikatne, kiedy się to liczyło. Dłonie, które kochała, szczególnie gdy, tak jak teraz, wzniosły się, by dotknąć jej palących policzków, otulając je chłodem. Jego kciuki delikatnie rysowały po jej kościach policzkowych i przycisnął ją bliżej, szepcząc jej do ucha: -Tak bardzo cię przepraszam, Claire. Proszę. Proszę nie wyjeżdżaj. -Ja… - Zamknęła swoje oczy, ponieważ poczuła, że kręci się jej w głowie, a było to spowodowane napięciem jego czekania i nawet głęboki wdech nic nie pomógł. – Shane, muszę jechać. Muszę. To nie oznacza, że cię nie kocham, albo że nie wrócę. Otworzyła swoje oczy i spotkała jego przestraszone, zdesperowane spojrzenie. -Powiedziałam, że któregoś dnia za ciebie wyjdę. W dalszym ciągu tego chcę, jeśli ty również. To równocześnie obudziło w nim zażarty uśmiech. -Och, chcę tego. Możemy to zrobić nawet jutro, jeśli… -Wiem, - powiedziała. – Ale nie mogę. Jeszcze nie teraz. Puścił ją, ale nie cofnął się do tyłu; wziął ją za dłonie i podniósł do swoich ust, by je pocałować, obie na raz. Zadrżała od ciepła jego ust i pożądania na jego twarzy, którego nie było słychać w jego głosie. -Jeśli będziesz mnie potrzebować… - powiedział i zatrzymał się z małym, gorzkim uśmiechem. – Ale prawdopodobnie nie będziesz. W ciszy złapała za swój telefon. -Numer szybkiego wybierania. -Zadzwoń dzisiaj do mnie, - powiedział. –Dzwoń do mnie każdego dnia. -Będę, - obiecała. – Shane… -Wiem, - powiedział. – Spójrz, ja też nie lubię pożegnań. Ale czasami, potrzebujemy ich, żeby po prostu przetrwać. Miał to na myśli i to sprawiło, że stała osłupiała nie mogąc nic powiedzieć i wszystko o czym mogła teraz myśleć to, żeby jeszcze raz, delikatnie go pocałować. To była obietnica i miała to na myśli całym swoim sercem i duszą. Po czym odeszła w stronę, gdzie leżały jej walizki i pomogła zapakować je do bagażnika minivanu. Shane ruszył się, by pomóc, ale zniechęciła go potrząsając głową; musiała zrobić to sama. Bała się, że się ugnie i wróci z powrotem do domu w Morganville, do mieszkania, które z nimi dzieliła, jeśli teraz nie ruszyły w swoją drogę.
To nie zabrało dużo czasu, by zmienić jej życie. Może około dziesięciu minut. Z porannym słońcem błyszczącym na złoto, ponad bilbordem, gdzie stał Shane otaczając ramionami Eve, obok karawanu, w którym bezpiecznie ukrywał się Michael na tylnim siedzeniu, włożyła swój plecak do środka, zamknęła drzwi i pomachała. Odmachali jej. I później w jakiś sposób znajdowała się na miejscu pasażera, przypięta pasem, mimo iż nie pamiętała, że to robiła, a minivan przyspieszał w stronę północy, z dala od Morganville. Z dala od wszystkiego, co zostawiała za sobą. Obróciła się na siedzeniu patrząc jak Eve i Shane znikają z jej widoku, przez odległość. W końcu nie mogła nawet zobaczyć bilbordu, więc obróciła swoją twarz do przodu i wzięła głęboki, roztrzęsiony wdech. Nie będę płakać, mówiła sobie. Nie będę. I ostatecznie przyszło jej na myśl zadać oczywiste pytanie jej ojcu. -Gdzie jest mama? -Spotka nas na lotnisku. Dobrze się czujesz, dziecko? – zapytał jej ojciec. Ciągle patrzył się na drogę i jego głos był neutralny, ale wyciągnął swoją prawą dłoń, a ona przyjęła ją. – Moja dziewczynka. Daje sobie radę. Pamiętam jak przywiozłem cię tutaj, wiesz, do szkoły. Wydawałaś się o wiele mniejsza w tedy, kochanie i bardziej podatna na zranienie. Spójrz na siebie teraz – wyglądasz jak urocza, pewna siebie, młoda kobieta. Jestem z ciebie bardzo dumny. I wiem, że było to dla ciebie trudne. Nie czuła się uroczo, albo pewnie, albo jak kobieta w tej chwili. Jedyną rzeczą, jaką mogła sobie przypisać to: młoda i niewyobrażalnie przegrana. Ale i tak się uśmiechnęła, przełknęła z powrotem łzy i kiedy jej głos był ustatkowany zapytała go, jak daje sobie radę w pracy i co mówił lekarz o stanie jego serca i tysiące małych rzeczy, które wymyśliła z miłości. Rozmawiali całą drogę do Midland. Ku zaskoczeniu Claire, to nie tylko jej matka czekała na lotnisku. To była impreza. Kiedy weszła do środka z jej tatą ciągnącym jej dwie walizki, natychmiastowo zauważyła ogromny, różowy banner mówiący GRATULACJE!, i ogromną kępę balonów, które trzymała w dłoni. I tłum. Dopingujący tłum. Nie wiedziała tak naprawdę na co się patrzy… i wtedy twarze zaczęły się wyostrzać. Jej nauczyciele ze szkoły średniej – Pani Street, Pani East, Pan Popp, Pani Shelton… jej ulubieni. I jej koledzy z klasy, przynajmniej dziesiątka. Część z nich była przyjaciółmi, ale takimi zwykłymi; a większość dopiero co skończyła szkołę, jak zgadywała, odkąd wszyscy byli mniej więcej w jej wieku. Była przed nimi dwa albo trzy lata, dzięki testom z kluczowych przedmiotów.
Nie tęskniła za nimi, ale i tak było miło ich zobaczyć – a tym samym dziwnie, niczym uczestnictwo w śnie, gdzie wszystko z przeszłości nagle stawało się teraźniejszością, rzucając wszystko na haczyk. To było dziwne i zabawne i cudowne i kiedy wszyscy ją przytulali i klepali po ramieniu, przechodząc od jednej do drugiej osoby w oszałamiającym tańcu, czuła jakby wszyscy na lotnisku gapili się na nią, zastanawiając się o co do cholery chodzi. Kiedy złapała w końcu oddech, poczuła nagle bolesne uczucie, bo wiedziała kogo tu brakowało: Shane’a. Eve. Michaela. Myrnina. Może nawet Amelie i Oliviera i pół tuzina innych osób, których znała – jednakże niezapowiedzianie – zaczęła żałować, że nie jest tutaj by to zobaczyć. Myrnin byłby przeszczęśliwy. Złapałby garść babeczek z tacy i poncz z chłodnicy i patrząc na czerwony kolor słodkiego płynu powiedziałby, że wygląda jak wybitnie rozcieńczona krew… a Shane ze znużeniem zagroziłby, że dźgnie go kołkiem. Eve głosowałaby za korzyściami. A Michael po prostu by się śmiał. I nagle było tego dla niej za dużo i jednocześnie za mało. Lotnisko w Midland nie przywykło do świętowania, ale wyglądało na to, że przysporzyło uśmiechów na twarzach ochroniarzy, a nawet zblazowanym, zmęczonym biznesmenom z ich mocno zmaltretowanymi walizkami. Claire miała na sobie nowe, limonowo- zielone i fioletowe ubrania w kropeczki. Nie była pewna, czy nie był to zbyt dziwaczny zestaw, ale przynajmniej nie straciłaby ich. Impreza była krótka – piętnasto-minutowa i następnie ojciec Claire zaczął radośnie przypominać ludziom, że musi ona jeszcze złapać samolot. A jej mama mocno ją uściskała, kiedy pierwsi goście zaczęli uciekać i powiedziała: -Dobrze cię widzieć, kochanie. Nawet tylko na chwilę. – Odciągnęła Claire z powrotem do długości ramion i dała jej kontrolujące od góry do dołu spojrzenie. – Wyglądasz odrobinę chudo, słoneczko. Czy odżywiasz się dobrze? -Tak, mamo, jem. Nie martw się. Kiedy będę już w Bostonie, przybędzie mi kilka funtów w pierwszym tygodniu pobytu, od tych wszystkich przekąsek, barów z jedzeniem i pizzy. -Właściwie i tak, powinnaś przytyć z dziesięć funtów. - Nerwowo przeczesała włosy Claire, poprawiając je wokół jej twarzy. – Och, kochanie, powinnaś też je trochę skrócić. Dobrze. Obiecaj mi – czy masz wszystko, czego potrzebujesz? Potrzebujesz prześcieradeł, albo ręczników, albo… -Wszystko będzie ok, mamo, - powiedziała Claire i złapała ją za ręce. – Dam sobie radę.
Matka wzięła głęboki, konwulsyjny oddech i puściła je zanim skinęła głową. -Wiem, - powiedziała. – Mimo to prawdopodobnie potrzebujesz ubrań. Zawsze ich potrzebujesz. To była stara śpiewka. Mama poprawiła swoje włosy, była umalowana, a sweter oraz buty, które na sobie miała, pasowały do siebie idealnie. Jej matka zawsze posiadała lepszy zmysł stylu niż Claire i to było to, co zawsze widziała jako społeczny defekt. Z kolei Claire nie. Domyśliła się tego, kiedy była gotowa, by dbać o takie rzeczy, że powinna. Ale teraz, wygodny styl dziewczyny – kujona: szeroka kurtka i jeansy, były wszystkim tym, czego potrzebowała. -Mam wystarczająco ubrań, - powiedziała Claire. Część z nich dała jej Eve, która wykręcała oczami na nędzną naturę szafy Claire i ofiarowała jej rzeczy, które były – przynajmniej w standardzie Eve – wystarczająco skromne. -A pieniądze? Wystarczy ci pieniędzy? -Tak. – Miała pieniądze. Dostawała pensję od Morganville, jako asystentka Myrnina i nawet miała kartę kredytową, którą, jak zapewniała Amelie, może jej użyć, gdziekolwiek na świecie. I była błyszcząca. – Szczerze, mamo, jest ok. -Wiem, kochanie. Zawsze dajesz sobie radę. – Jej matka westchnęła i złapała ją w nagle przestraszonym uścisku, który pachniał pudrem i perfumami. – Nie możesz się doczekać, żeby ponownie zobaczyć Elizabeth? Przyjaciółka z liceum, Elizabeth przeniosła się również do Cambridge, ale uczęszczała do innej szkoły niż MIT. Ale szczerze, poza wymienianiem się mailami i telefonami i poruszaniem gwałtownych planów przez ostatnie kilka dni, tak naprawdę nie wiedziała nic więcej o Elizabeth. W dzisiejszych czasach dwa lata rozłąki, to życiowa przepaść. W dalszym ciągu pamiętała uczucie przypływu ekscytacji i osłupienia, kiedy otwierała jej pierwszego maila. Twoi rodzice powiedzieli mi, że przeprowadzasz się do miasta, pisała Elizabeth. NIE MOŻESZ zamieszkać w akademiku!!!! Wynajmuję miejsce. Chcesz dołączyć? PROSZĘ PROSZĘ PROSZĘ? W porządku, to była Elizabeth; prawdopodobnie skakała w górę i w dół, nie mogąc usiedzieć na miejscu, kiedy pisała proszę. I nie było żadnego powodu, żeby tego nie zaakceptować. Nie licząc tej chwili, gdzie Claire czuła się chora na żołądku. Może powinnam po prostu zostać w akademiku. Ale nie miała w nim zbyt dużego szczęścia, kiedy uczęszczała na TPU. Matka dostrzegła jej milczenie.
-Och, kochanie. Nie pododoba mi się to, że tak daleko wyjeżdżasz, ale jestem taka dumna z twoich osiągnięć. Wiem, że to tylko początek tych wielki rzeczy dla ciebie. Nagle, to była bardzo dziwna myśl. Zrobiła tak wiele rzeczy przez te ostatnie kilka lat w Morganville, że sama myśl, że mogłoby być ich więcej… ehm. To po prostu wydawało się nieprawdopodobne. Tak samo jak to, że miała wsiąść do samolotu i odlecieć do Dallas, a później złapać kolejny do Bostonu. Była w Dallas tylko raz … z Michaelem i Eve. Z Shane’em. I pamiętała każdą sekundę z tego słodkiego, pięknego i dzikiego weekendu, gdzie ich dwoje dopiero co zaczęło odkrywać siebie nawzajem w nowy, osobisty sposób. To było… to było magiczne, w jej pamięci. Wracanie do Dallas bez niego wydawało się przeciwieństwem magii. To wydawało się złowieszczym znakiem klątwy. Jej tata pomógł sprawdzić bagaże do Bostonu, a ona zaczęła się denerwować pokazaniem swojego dowodu do identyfikacji biletów, a później – nagle – znowu nadszedł czas pożegnań. Ciężkich. Otoczyła ramionami szyję ojca i przytuliła go, tak że nie mógł złapać oddechu i pocałowała go w oba policzki, co sprawiło, że był zaskoczony i szczęśliwy; zazwyczaj była bardziej powściągliwa niż to. To samo powtórzyła na swojej matce i oboje udawali, że nie zauważyli jak chwiejne były ich głosy, kiedy mówili te wszystkie zwyczajne i czułe rzeczy. Po czym stała w bramce i zostawiała ostatecznie swoją przeszłość za sobą, a to było trochę więcej niż przerażające. Jestem sama. Zabawne. Po tym wszystkim co przeszła przez ostatnie kilka lat – życie i śmierć oraz wszystkie etapy między nimi. Strata i miłość. Ból serca i radość. Ale w większości niebezpieczeństwo, stałe i nieprzerwalne niebezpieczeństwo… …Mimo to, jej ręka całkowicie się trzęsła, kiedy wręczała agentowi TSA swój dowód oraz bilet i zaczęła szaleńczo się zastanawiać, czy usunęła wszystkie zwyczajne środki pozwalające na przeżycie w Morganville – azotan srebra, kołki, ostrza, całą wytwórnię. Co jeśli coś przeoczyła? Co jeśli… -Panienko? Co to ma być? – Umundurowany funkcjonariusz wzniósł swoje brwi na nią i oddał jej dowód. Och. Jej dowód z Morganville. Złapała nie za ten, co trzeba i rumieniąc się wyłowiła w zamian prawo jazdy. -Przepraszam, - powiedziała. Uch… karta biblioteczna. Na szczęście nie czytał tekstu i tylko wzruszył ramionami, badając jej twarz na tyle długo, by zdenerwowała się jeszcze bardziej, aż w końcu odmachał, żeby poszła.
Jej buty ciężko się zdejmowały – czego nie planowała – jak również tego, że musiała zdjąć bluzę. Jej plecak, dzięki Bogu, przeszedł bez problemu przez skanery, po czym bez tchu z ulgą łapała za wszystkie jej rzeczy, po drugiej stronie barierek. Claire przeszła boso do jakiś krzesełek, założyła bluzę i buty, włożyła z powrotem do portfela swój dowód (odkładając kartę Morganville bezpiecznie do tylniej kieszonki, by uniknąć chaosu co do jej legitymacji wydawanej przez państwo) po czym, w końcu, zatrzymała się na chwilę, by pozwolić całemu ogromowi wydarzeń ujść z niej. Była zobowiązana. Sprawdzona. Bagaże zmierzały do samolotu. Jej ojciec miał wysłać resztę jej książek do jej nowego mieszkania. Była tutaj zdana na samą siebie. Całkowicie, absolutnie i totalnie zdana na siebie, zmierzając do nowego świata bez Shane’a i jej rodziców. Nawet bez wrogów. Nikt o nią nie dbał. Ludzie mijali ją, ignorując jej obecność. Claire siedziała przez chwilę w ciszy, przyjmując to i dostosowując się do rzeczywistości poza Morganville, że poza nim była tylko średnio ładną osiemnastolatką zmierzającą na studia, niczym tysiące innych dziewcząt, które widziała po drodze. W ogóle nie będąc kimś specjalnym. To było, pomyślała, kiedy podniosła swój plecak i zaczęła kroczyć do wyjściowej bramki, najbardziej przerażającą rzeczą, którą kiedykolwiek robiła i najbardziej wyzwalającą zarazem. Ironiczne.