Podziękowania
Chciałbym podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do
powstania tej książki. Oto oni: Przede wszystkim moja cudowna i
mądra córka Jenna, która razem ze mną dosłownie i w przenośni
przemierza drogę Alana. Jesteś wspaniałym towarzyszem podróży,
kochanie - prawdziwym pielgrzymem. Dziękuję ci za pomoc. Bez
ciebie nie osiągnąłbym zamierzonego celu.
Moja ukochana żona Keri. Jestem ci wdzięczny za wsparcie,
przyjaźń, dobroć i mądrość oraz za miłość, jaką mi niezmiennie
okazujesz. Jak dobrze, że mam ciebie przy boku.
Laurie Liss - moja przyjaciółka, powierniczka, tajna agentka.
Dziękuję wszystkim moim przyjaciołom z Simon & Schuster.
Carolyn Reidy. Za pilnowanie porządku oraz za wsparcie okazywane
mi od tak wielu lat przy wszystkich książkach. Podziękowań będzie
znacznie więcej. Jonathan Karp. Lubię z tobą pracować, Jon. Dziękuję
ci za zainteresowanie tą serią oraz twój wkład i twórczą inwencję.
Moja nowa redaktor Trish Todd. Dzięki, Trish. Mam nadzieję na
długie lata współpracy. Umiesz skutecznie podnieść na duchu.
(Dziękuję również
Molly, twojej nadzwyczajnej asystentce, za to, że jest tak niezwykle
kompetentna, pogodna i niezawodna). Oraz Gypsy da Silva.
Uwielbiam cię, Gypsy. Musimy znowu zaliczyć Little Brazil.
Mike Noble i Noriko Okabe z działu nagrań Simon & Schuster.
Dzięki wam maraton nagraniowy jest możliwy do przeżycia.
Mój personel: Diane Glad, Heather McVey, Barry Evans, Karen
Christoffersen oraz Lisa Johnson.
Personel i zarząd the Christmas Box House.
Ponadto kilkoro moich przyjaciół, którzy w tym roku odegrali ważną
rolę w moim życiu. Karen Roylance. Glenn Beck. Kevin Balfe. Shelli
Tripp. Judy Bangerter. Patrice Archibald. Uczniowie ze szkoły średniej
w Riverton - brawo, Silver Rush!
Oraz, jak zawsze, moi drodzy czytelnicy. Dziękuję wam za lojalność i
dobroć. To dzięki wam dzieją się magiczne rzeczy.
Mojemu starszemu bratu Dave'owi.
Nie przestajesz być dla mnie wzorem.
Gdy idziesz przez piekło, nie zatrzymuj się.
Winston Churchill
Prolog
Ostatniej nocy śniło mi się, że przyszła do mnie McKale.
„Gdzie jesteś?" - zapytała. „W Dakocie Południowej"
-odpowiedziałem. Patrzyła na mnie bez słowa i zrozumiałem,
że nie chodziło jej o położenie geograficzne. „Nie wiem"
-stwierdziłem. „Nie zatrzymuj się - powiedziała. - Idź dalej". Z
dziennika Alana Christoffersena
Gdy kilka lat temu szedłem przez centrum handlowe w Seattle,
kobieta sprzedająca bilety lotnicze po obniżonej cenie zawołała do
mnie:
- Przepraszam, jeśli ma pan chwilę, mogę pomóc panu zaoszczędzić
prawie połowę kosztów podróży.
- Dziękuję - odpowiedziałem grzecznie - ale nie jestem
zainteresowany.
Niezrażona zapytała:
- Gdyby mógł pan udać się w podróż do każdego miejsca na świecie,
gdzie chciałby się pan znaleźć?
Zatrzymałem się i spojrzałem na nią.
- W domu.
Odwróciłem się i odszedłem.
Przypuszczam, że gorszego kandydata do przemierzenia w poprzek
całego kraju nie bylibyście w stanie znaleźć. Nigdy nie dręczyło mnie,
jak napisał Steinbeck, „pragnienie przebywania w innym miejscu".
Co nie oznacza, że nigdy nie podróżowałem. Mam za sobą niejedną
podróż, czego dowodem są pieczątki w paszporcie. Widziałem Wielki
Mur Chiński, Ermitaż w Rosji i rzymskie katakumby. Prawdą jednak
jest, że nie odbyłem tych podróży z własnej inicjatywy. Moja żona,
McKale, chciała zwiedzać świat, a ja chciałem widzieć ją szczęśliwą.
Właściwie zależało mi, aby po prostu ją widzieć, więc godziłem się na
jej propozycje. Zagraniczne krajobrazy stanowiły jedynie inne tła dla
jej postaci.
McKale. Nie ma dnia, bym za nią nie tęsknił. Możliwe że jestem
skrytym domatorem, jednak życie nauczyło mnie, że dom to nigdy nie
był budynek. Dom to była McKale. W dniu, w którym ona umarła,
utraciłem dom.
Aż do chwili, w której utraciłem McKale, wiodłem życie kłamcy. Nie
mówię tego jedynie dlatego, że pracowałem w reklamie (choć z tego
powodu zaliczam się do zawodowych kłamców). Jak na ironię byłem
denerwująco uczciwy w drobnych sprawach. Na przykład kiedyś
dziewczyna w McDonaldzie w okienku dla zmotoryzowanych wydała
mi dziesięć centów za dużo, więc poszedłem je oddać. Dopuszczałem
się
jednak oszustwa w sprawach największej wagi. Powtarzałem sobie,
że McKale i ja będziemy razem aż do późnej starości - że mamy
zagwarantowane wspólne życie do momentu, aż wyczerpie się nasz
ziemski czas, podobnie jak mleko, które ma określoną datę ważności.
Możliwe, że pewna doza samooszukiwania się jest nam potrzebna, aby
żyło się nam lżej. Jednak bez względu na to, co sobie wmawiamy, nic
nie zmieni prawdy: fundamenty naszego życia stoją w piasku.
Do wiadomości tych, którzy dopiero teraz przyłączają się do mojej
wędrówki: McKale, moja żona, którą pokochałem już w dzieciństwie,
spadła z konia, złamała kręgosłup i została sparaliżowana od pasa w
dół. Cztery tygodnie później zmarła wskutek powikłań. W czasie gdy
się nią opiekowałem, Kyle Craig, mój partner biznesowy, ukradł mi
klientów. Doprowadził mnie tym do ruiny finansowej i w rezultacie do
utraty domu z powodu długu hipotecznego oraz do przejęcia moich
samochodów przez komorników.
Po stracie żony, firmy, domu i samochodów chciałem odebrać sobie
życie. Nie zrobiłem tego jednak. Spakowałem kilka rzeczy,
pożegnałem się z Seattle i rozpocząłem wędrówkę do najdalszego
miejsca na mapie, do którego można dojść na piechotę: Key West na
Florydzie.
Myślę, że gdybym był całkowicie uczciwy wobec samego siebie (a
jak już stwierdziłem, nie jestem), musiałbym przyznać, że w gruncie
rzeczy wcale nie idę na Florydę. Key West jest dla mnie tak samo obce
jak którekolwiek z miast, przez które do tej pory przeszedłem. Idę, aby
dowiedzieć się, co może mi jeszcze przynieść życie. Szukam nadziei.
Nadziei na to, że nadal warto żyć, oraz nadziei na łaskę pogodzenia się
z brakiem tego, bez czego muszę żyć.
Prawdopodobnie odnosi się to do nas wszystkich. Z całą pewnością
nie jestem jedynym, który pragnie doznać takiej łaski. W trakcie mojej
wędrówki spotkałem ludzi podobnie jak ja poszukujących nadziei. Na
przykład starszy pan, Polak, w Mitchell w Dakocie Południowej, który
mnie przyjął pod swój dach, na przykład młoda matka, u której się za-
trzymałem w Sidney w Iowa, na przykład starszy mężczyzna, którego
poznałem w Hannibal, chodzący po cmentarzach w poszukiwaniu
swojej żony, oraz kobieta, którą zobaczyłem, wychodząc z hotelu w
Custer w Dakocie Południowej. Ta opowieść jest również o nich.
A zatem jeszcze raz zapraszam do wspólnej wędrówki.
Rozdział 1
Nigdy nie wiadomo, co nas spotka na nowej drodze, Z dziennika
Alana Christoffersena
Custer w Dakocie Południowej to małe, schludne miasteczko
turystyczne w pobliżu Mount Rushmore oraz pomnika Szalonego
Konia. Spędziłem w Custer dwa dni, odzyskując formę po długiej i
psychicznie wyczerpującej wędrówce przez wschodnie Wyoming. W
niedzielę byłem gotowy, by ruszyć w dalszą drogę. Majowy ranek był
chłodny. Wstałem o wschodzie słońca, wziąłem prysznic i ogoliłem
się. Zdawałem sobie sprawę, że to sytuacja tymczasowa i już wkrótce
będę musiał obejść się bez hotelowych luksusów. W najbliższych
tygodniach, idąc przez jałowe, puste tereny Dakoty Południowej, nie
będę miał ani miękkiego łóżka, ani gorącej wody.
Rozłożyłem na łóżku mapę i studiowałem ją przez kilka minut,
wytyczając trasę palcem. Gdy już byłem zdecydowany, zaznaczyłem ją
długopisem. Mój następny cel był oddalony o dwa tysiące
dziewięćdziesiąt dwa kilometry: Memphis w Tennessee, a wcześniej
St. Louis. Postanowiłem z Custer iść na południe do międzystanowej
I-90, potem kierować się
na wschód przez Dakotę Południową, przez tereny pustynne, około
sześciuset pięćdziesięciu kilometrów do Sioux Falls.
Poprzedniego dnia wieczorem wyprałem pięć par skarpetek w
hotelowej umywalce. Wszystkie były zszarzałe, przetarte i nadawały
się do wyrzucenia. Niestety, były również nadal wilgotne. Wrzuciłem
je do worka na rzeczy do prania na sucho, który wziąłem z hotelowej
szafy, i załadowałem do plecaka. Włożyłem na stopy zapocone
skarpetki, w których chodziłem poprzedniego dnia, zawiązałem
sznurowadła i skierowałem się do wyjścia z hotelu.
Gdy szedłem przez hotelowy hol, zauważyłem kobietę siedzącą na
jednym z krzeseł przy recepcji. Była siwa, jednak wyglądała zbyt
młodo, aby mieć aż tyle siwych włosów. Miała na sobie długi płaszcz z
czarnej wełny, a wokół szyi ciemno-wiśniową apaszkę. Była piękna,
albo kiedyś taka była, i coś w jej wyglądzie przykuło mój wzrok. Było
w niej coś znajomego. O dziwo, ona również przypatrywała mi się z
podobną intensywnością. Gdy znalazłem się parę kroków od niej,
powiedziała:
- Alan.
Zatrzymałem się.
- Słucham?
- Alan Christoffersen?
Przypatrując się jej twarzy, byłem pewien, że już się spotkaliśmy,
jednak nie potrafiłem sobie przypomnieć gdzie.
- Tak - odpowiedziałem. Wtedy zrozumiałem, kim jest.
Zanim zdążyłem wydobyć z siebie głos, powiedziała:
- Poszukuję pana od tygodni.
Rozdział 2
Są nazwiska, na przykład Benedict Arnold czy Adolf Hitler, które stały
się synonimami zła i funkcjonują bardziej jako przymiotniki niż nazwy
własne. Dla mnie synonimem zła jest imię Pamela.
Z dziennika Alana Christoffersena
Kobieta była matką McKale. - Pamela - powiedziałem.
Imię to zawsze wymawiałem, czując ból lub złość - zwykle oba te
uczucia jednocześnie - w czasach, gdy byłem chłopcem, a nawet gdy
już dorosłem, było dla mnie symbolem wszystkiego, co najgorsze na
świecie. Pamela była powodem największego cierpienia McKale -
wieczną zadrą w jej sercu. Z oczywistych względów nie poznałem jej
natychmiast. Widziałem ją tylko raz, krótko, na pogrzebie McKale, i
powiedziałem jej to, co zawsze zamierzałem jej powiedzieć.
- Czego pani chce? - zapytałem.
- Miałam nadzieję, że porozmawiamy.
- O czym?
Przełknęła nerwowo ślinę.
- O wszystkim.
- O wszystkim - powtórzyłem. Pokręciłem głową.
- Nie. Nie mamy o czym rozmawiać.
Była poruszona, ale nieszczególnie zdziwiona moją reakcją.
- Nie mam ci tego za złe, ale przebyłam bardzo długą drogę...
Patrzyłem na nią przez chwilę, po czym uniosłem plecak.
- Ja też mam za sobą daleką drogę. Odwróciłem się od niej i
wyszedłem z hotelu.
W Custer roiło się od turystów, na ulicach panował duży ruch,
chodnikami wzdłuż Mount Rushmore Road ciągnęły tłumy tych,
którzy przyjechali zobaczyć pomnik. Zaplanowałem, że tego dnia
przejdę około trzydziestu dwóch kilometrów, więc powinienem był
najpierw zjeść śniadanie, muszę jednak przyznać, że widok Pameli
nieco odebrał mi apetyt.
Nie mogłem uwierzyć, że mnie szukała. O czym mogłaby chcieć ze
mną rozmawiać? Po przejściu niecałych stu metrów od hotelu
obejrzałem się za siebie. Ku memu przerażeniu zobaczyłem, że Pamela
idzie za mną w pewnej odległości po tej samej stronie ulicy. Na głowie
miała daszek chroniący oczy przed słońcem oraz wielką różową torbę
przewieszoną przez ramię. Przeszedłszy kilkanaście metrów,
zobaczyłem Songbird Cafe - restaurację, którą polecił mi recepcjonista
w hotelu.
Lokal był mały i zatłoczony. Właśnie siadałem przy okrągłym stoliku
w rogu, do którego przyprowadziła mnie kelnerka, gdy rozległ się
dzwonek nad drzwiami i weszła Pamela. Czekając na miejsce, obiema
rękami ściskała torbę i rzucała mi ukradkowe spojrzenia. Na szczęście
kelnerka zaprowadziła ją do stolika po przeciwnej stronie sali.
Ucieszyłem się,
że nie podeszła do mnie. Gdyby to zrobiła, wstałbym i wyszedł z
restauracji.
Zjadłem śniadanie - dużą stertę naleśników na maślance oraz dwa
jajka sadzone z trzema plastrami dobrze wysmażonego boczku i
filiżankę kawy. Zapłaciłem rachunek, zarzuciłem ciężki plecak na
ramię i wyszedłem. Pamela nadal siedziała przy stoliku i popijała
kawę. Czułem, jak odprowadza mnie spojrzenie jej ciemnych oczu.
Przeszedłem na drugą stronę ulicy i ruszyłem z powrotem w kierunku
hotelu, mijając kilka przecznic. W środku miasta skręciłem na północ,
w drogę numer szesnaście prowadzącą do pomnika Szalonego Konia.
Z Custer do autostrady I-90 można się dostać również innymi drogami,
jednak autostrada numer 16 biegła w pobliżu pomnika, co, nawet jeśli
nie oznaczało krótszej trasy, wydało mi się bardziej interesujące.
Gdy dotarłem na szczyt wzgórza wznoszącego się nad Custer,
obejrzałem się, aby popatrzeć na miasto. Trudno mi było w to
uwierzyć, ale w odległości około pół kilometra za sobą zobaczyłem
Pamelę, Pokręciłem głową. Czyżby naprawdę zamierzała iść za mną?
Wątpiłem, aby miała tak dobrą kondycję fizyczną, by za mną nadążyć.
Nawet nie miała odpowiednich butów. Jeśli sądziła, że się zatrzymam i
na nią zaczekam, czekało ją wielkie rozczarowanie.
Za Custer pierwszy odcinek drogi liczący około pięciu kilometrów
biegnie prawie cały czas pod górę, więc odległość między mną a
Pamelą szybko się zwiększała i wkrótce straciłem ją z oczu. Przed
upływem pół godziny od wyjścia z Custer nie było jej w polu mojego
widzenia. Przyszło mi do głowy pytanie, co McKale pomyślałaby o tej
sytuacji. Goniła mnie jej matka, za którą ona tęskniła całe życie.
Mniej więcej sześć kilometrów za Custer dotarłem do miejsca, w
którym od autostrady odchodzi droga o nazwie Avenue of the Chiefs.
Wciąż byłem (i zawsze będę) zauroczony dziełem Korczaka
Ziółkowskiego, więc zboczyłem z trasy i podszedłem do wejścia do
parku. Opłata za wstęp wynosi dziesięć dolarów, a ja nie miałem czasu
ani chęci, aby dojść do pomnika, więc jedynie zatrzymałem się przy
wejściu i podziwiałem monument z oddali. Zastanawiałem się, czy
potężna rzeźba zostanie ukończona za mojego życia. Miałem taką
nadzieję. Byłem pewien, że nawet jako starzec chciałbym ponownie
tam przyjechać i zobaczyć ukończone dzieło. Nagle poczułem ukłucie
w sercu. Myśl o starzeniu się bez McKale napełniła mnie uczuciem
dojmującego osamotnienia. Wróciłem do autostrady i ruszyłem w dal-
szą wędrówkę.
Droga za Szalonym Koniem biegnie dość stromo w dół. Pobocza są
szerokie, a przy szosie stoi zaledwie kilka budynków, znajduje się tam
między innymi siedziba firmy oferującej loty helikopterem do
pomników.
Zatrzymałem się w Pennington County i zjadłem lunch, który miałem
w plecaku. Mój posiłek składał się z jabłka, batonu z granoli oraz lekko
zgniecionej kanapki z szynką i serem, którą kupiłem poprzedniego dnia
w sklepie spożywczym w Custer.
Gdy jadłem, znowu zacząłem myśleć o Pameli - i odżył mój gniew.
Byłem ciekaw, jak daleko zdołała zajść, zanim zawróciła. Ciekawiło
mnie również, jak mnie znalazła. Po kilku minutach zaniechałem
rozważań o Pameli. Myśl o tym, że ta kobieta za mną idzie, napawała
mnie obrzydzeniem. Skończyłem jeść i wróciłem na szlak.
Przez kilka następnych godzin szedłem w warunkach idealnych dla
pieszej wędrówki - gładkie, nowe drogi z czarnym asfaltem, szerokie
pobocza, czyste powietrze oraz piękna górska sceneria - coś, co
zacząłem bardziej cenić po długiej wędrówce przez pustkowia
wschodniego Wyoming.
Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, gdy usłyszałem chrzęst
żwiru pod kołami zatrzymującego się samochodu. Odwróciwszy się,
ujrzałem starego turkusowego chevroleta pikapa z częścią mieszkalną
w tym samym kolorze. Pojazd zatrzymał się około piętnastu metrów
ode mnie. Otworzyły się drzwi od strony pasażera i z samochodu
wysiadła Pamela. Powiedziała coś do kierowcy, po czym zarzuciła
torbę na ramię i zaczęła iść w moim kierunku. Jęknąłem. Jest tak samo
nieustępliwa jak McKale, pomyślałem. Możliwe, że nieustępliwość
jest dziedziczna. Gdy McKale czegoś chciała, nie przestawała o to
zabiegać, dopóki tego nie dostała.
Gdy pikap odjechał, Pamela zawołała:
- Alan, musimy porozmawiać.
- Nie, nie musimy - odkrzyknąłem, nie patrząc na nią, -Zostaw mnie
w spokoju.
Przyspieszyłem kroku. Gdy godzinę później dotarłem do Hill City,
Pameli nie było w zasięgu mojego wzroku.
Rozdział 3
Nie wiem, czy duchy i upiory istnieję, i wcale mnie to nie obchodzi.
Zbyt wielu rzeczy nie rozumiem w świecie, w którym żyję, abym miał się
przejmować światem, w którym jeszcze nie byłem.
Z dziennika Alana Christoffersena
W krótkim okresie swojego największego rozkwitu Hill City było
nazywane Heli City, piekielnym miastem lub „jedną milą piekła", jako
że pomiędzy kościołami stojącymi na jego krańcach znajdowało się
piętnaście barów. Hill City powstało w czasie obchodów stulecia
istnienia USA w 1876 i pierwotnie było miastem górniczym, drugim z
kolei założonym w Black Hills.
Hill City znajduje się mniej więcej trzydzieści kilometrów od Custer,
a droga w większości prowadzi w dół, co może wydawać się
ułatwieniem dla piechura, jednak marsz po obniżającym się terenie
spowodował u mnie dotkliwy ból kolan. Wraz Z zapadającym
zmierzchem zacząłem rozglądać się za noclegiem.
Przy głównej ulicy Hill City natknąłem się na hotel o nazwie Alpine
Inn, uroczy budynek w bawarskim stylu
z werandą wykładaną deskami, kryty dachówką. Nad schodkami
wejściowymi znajdował się następujący napis:
Wspaniale kwatery w europejskim stylu
Wszedłem do pustego baru zastawionego małymi, okrągłymi
stolikami. Po lewej stronie sali zobaczyłem drzwi prowadzące do
restauracji, która, ku memu zdziwieniu, była zatłoczona. Przy wejściu
do restauracji znajdowała się recepcja. Zza kontuaru z drewna orzecha
włoskiego przypatrywała mi się kobieta. Gdy podszedłem,
uśmiechnęła się.
- Dobry wieczór - powiedziała.
- Chciałbym rzucić okiem na jadłospis.
- Nie ma potrzeby - oznajmiła. - Mamy w ofercie tylko jedno danie. A
właściwie dwa. Filet mignon, mały lub duży.
W pierwszej chwili pomyślałem, że żartuje, jednak jej mina
świadczyła o tym, że mówi poważnie.
- Naprawdę?
Kiwnęła głową potwierdzająco.
- Wiem, to nietypowe, prawda?
Pierwszy raz trafiłem do takiej restauracji, ale sądząc po tym, jak
wielki panował w niej tłok, najwyraźniej dobrze tam karmiono.
- Poproszę filet mignon - powiedziałem.
- Świetny wybór — stwierdziła. - Proszę tędy. Zaprowadziła mnie do
małego stolika przy tylnej ścianie
sali. Na podpórce na stoliku znajdowały się papierowe karty dań, co,
zważywszy na ograniczony wybór oferowanych potraw, wydało mi się
trochę dziwne.
Po chwili podeszła do mnie kelnerka, wysoka kobieta prawdo-
podobnie w moim wieku, o blond włosach i z wydatnym nosem.
- Jestem Heidi - przedstawiła się. - Duży czy mały?
- Duży.
Jak można się było spodziewać, niczego nie zapisała w swoim
bloczku.
- Podać coś do picia? - zapytała.
- Macie sok?
- Jabłkowy, pomarańczowy i żurawinowy.
- Poproszę jabłkowy. Można prosić o wymieszanie go z
żurawinowym?
- Jasne. Jeden żurawinowo-jabłkowy.
- I trochę wody z lodem.
- Oczywiście.
Zanim odeszła, zapytałem:
- Wie pani może, czy w hotelu są wolne pokoje?
- Nie wiem, ale sprawdzę.
Po minucie wróciła z moim sokiem.
- Proszę. Zapytałam o pokoje. Niestety dzisiaj ani jeden nie jest
wolny. Mamy tylko cztery pokoje.
Stropiłem się. Liczyłem, że przenocuję w tym hotelu.
- Wie pani może, czy gdzieś w pobliżu mógłbym znaleźć nocleg?
Myślała przez chwilę.
- Wydaje mi się, że niecały kilometr stąd na północ jest pensjonat.
Holly coś tam. Zdaje się, że Holly Inn.
- Przy autostradzie? Skinęła głową potwierdzająco.
- Jeśli pójdzie pan na północ, na pewno pan trafi.
- Dziękuję. Zajrzę tam, jak skończę jeść.
Moje danie zostało przyrządzone w bardzo krótkim czasie -jeszcze
jedna zaleta ograniczonego jadłospisu. Filet mignon podano mi z
ćwiartką główki sałaty z dressingiem ranch domowej roboty oraz
teksańskim tostem z masłem.
- Życzy pan sobie czegoś jeszcze? - zapytała Heidi.
- Nie - odrzekłem. - Zawsze tu u was taki ruch?
- Przez cały rok. W hotelu też. Mamy ładne pokoje. - Na jej ustach
zadrgał figlarny uśmiech. - Nawiedzone, ale ładne.
- Nawiedzone?
- Tak, ale chyba nie powinnam panu o tym mówić.
- Skąd wiadomo, że są nawiedzone? Widziała pani kiedyś ducha?
- Ja nie, ale jedna z koleżanek kelnerek mówiła, że widziała.
- I pani jej uwierzyła?
- Nigdy wcześniej nie przyłapałam jej na kłamstwie. Poza tym nie
chodzi o to, co powiedziała, ale jak to powiedziała. To się zdarzyło w
piątek wieczorem. W restauracji jak zwykle był duży ruch. Koleżanka
poszła do toalety dla pracowników, która znajduje się za kuchnią. Gdy
myła ręce, spojrzała w lustro. Zobaczyła, że tuż za nią stoi kobieta
ubrana w osiemnastowieczny strój. Wszyscy usłyszeliśmy okropny
wrzask koleżanki.
Pobiegłam zobaczyć, co się stało. Koleżanka była blada i cała się
trzęsła. Wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć. Natychmiast odeszła z
pracy. A ja przejęłam jej stoliki. Od tamtego zdarzenia ani razu tu nie
zajrzała. - Heidi patrzyła na mnie, ciekawa mojej reakcji. - No ale ja tu
opowiadam,
a panu stygnie kolacja. Więcej o hotelu można przeczytać na
odwrocie jadłospisu. Bon appétit.
Odkroiłem kawałek steku i wziąłem do ust. Mięso było przyrządzone
po mistrzowsku i tak miękkie, że gdybym zechciał, mógłbym kroić je
widelcem. Zjadłszy kilka kęsów, wziąłem do ręki kartę dań. Na
ostatniej stronie wydrukowano historię hotelu. Jedząc, zacząłem ją
czytać.
Hill City powstało w miejscu wydobywania złota ze złóż
okruchowych w czasach gorączki złota. Okres świetności miasta trwał
jednak krótko i poszukiwacze przenieśli się w inne rejony, a w mieście
pozostało jedynie dwóch mieszkańców - mężczyzna i jego pies.
W 1883 roku odkryto złoża cyny i miasto przeżyło kolejny boom.
Angielska firma wydobywcza zainwestowała miliony w Harney Peak
Tin Mining, Milling and Manufacturing Company. Firma ta
wybudowała gospodę, nadając jej nazwę Harney Peak Hotel jako
luksusowej rezydencji dla kadry kierowniczej. Podobnie jak w
przypadku złota złoża cyny również wkrótce się skończyły i miasto
ponownie opustoszało. Dopiero Mount Rushmore spowodowała
złotodajny napływ turystów i ożywienie całej okolicy.
W 1974 roku Niemka o nazwisku Wally Matush (imię wymawiane
jak Volley) kupiła Harney Peak Hotel i zmieniła jego nazwę na Alpine
Inn. Odwiedziny duchów były już wtedy częstym zjawiskiem, a nowe
kierownictwo chętnie informowało, że w hotelu straszy. Przed śmiercią
Wally poprosiła nawet, aby pochowano ją pod hotelem, aby po śmierci
mogła chodzić po pokojach i korytarzach wraz z innymi duchami.
Czytając o duchach prześladujących gości hotelowych, zacząłem
myśleć o Pameli. Byłem ciekaw, co się z nią stało po
tym, jak zostawiłem ją daleko w tyle. Po raz pierwszy od kiedy mnie
zagadnęła, na tyle opanowałem gniew, że byłem w stanie obiektywnie
ocenić swoje nastawienie. Oprócz złości targały mną jeszcze inne,
sprzeczne uczucia. Część mnie uważała, że już sama rozmowa z
Pamelą była zdradą wobec McKale. Inna część, możliwe że ta bardziej
kulturalna, podpowiadała mi, że należałoby przynajmniej pozwolić jej
powiedzieć to, co pragnęła powiedzieć, skoro przebyła tak daleką
drogę.
Postanowiłem jednak zlekceważyć te rozterki. Słusznie czy nie, nie
miałem najmniejszego zamiaru rozmawiać z Pamelą. Jeśli cierpiała, to
niech tak zostanie. Sama była sobie winna. McKale nic jej nie
zawdzięczała. Ja też nie miałem wobec niej żadnych zobowiązań.
Skończyłem jeść, zapłaciłem rachunek, wziąłem plecak i po wyjściu z
gospody skierowałem się na północ w poszukiwaniu pensjonatu. Po
drodze wstąpiłem do małego sklepu i zaopatrzyłem się w wodę oraz
produkty spożywcze: pop-tarty, jabłka, mieszankę turystyczną, salami,
pomarańcze, batony proteinowe, suszone mięso, bagietkę z twardą
skórką oraz kilka puszek: z zupą, z chili oraz z gulaszem.
Zapytałem kasjerkę, czy wie coś o pensjonacie, ale ku memu
zaskoczeniu nigdy o nim nie słyszała. Nie pojmowałem, jak to
możliwe w tak małym mieście. Wyszedłem ze sklepu i ruszyłem w
drogę, denerwując się, że z powodu ciemności nieświadomie minąłem
pensjonat. Uszedłem półtora kilometra, gdy na poboczu drogi
zobaczyłem tablicę:
The Holly House Pensjonat uzdrowiskowy
Byłem ciekaw, skąd wziął się w nazwie przymiotnik
„uzdrowiskowy", ponieważ miejsce bardziej przypominało dom
Bradych* niż ośrodek dla kuracjuszy. Fasadę budynku oświetlały
reflektory, ukazując ozdoby z liści ostrokrzewu i girlandy.
Obszedłem budynek, po czym zapukałem do bocznych drzwi.
Otworzyła mi kobieta w średnim wieku, która, jak się domyślałem,
była właścicielką „ośrodka uzdrowiskowego".
- Słucham?
- Szukam noclegu. .
- Zapraszam - powiedziała, uśmiechając się szeroko. - Mam na imię
Dawna. Proszę do środka.
Wszedłem do pokoju, który wyglądał jak bawialnią. Na podłodze
leżał ciemnoczerwony dywan, a ściany w kolorze leśnej zieleni były
pokryte oprawionymi w ramki akwarelami o bożonarodzeniowej
tematyce,
- A pan jak ma na imię? - zapytała.
- Alan.
- Miło cię poznać, Alan. Mamy pięć wolnych pokoi oraz domek na
zewnątrz. Oprowadzę cię, a ty mi powiesz, który pokój ci odpowiada,
- Czy pokoje są nawiedzane przez duchy? Spojrzała na mnie z
dziwnym wyrazem twarzy.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Zależy ci na pokoju, w którym straszy?
Uśmiechnąłem się.
* Aluzja do amerykańskiego sitcomu rodzinnego The Brady Bunch
(przyp. tłum.).
- Skądże. Taki bez duchów będzie świetny.
Dawna pokazała mi wszystkie pięć pokoi: pokój westernowy, w
którym ważne miejsce zajmowała replika rewolweru Wyatta Earpa,
pokój USA, apartament dla nowożeńców, pokój harleya (urządzony
niewątpliwie z myślą o corocznych zlotach motocyklowych w Sturgis)
oraz pokój wiktoriański, którego ozdobami były sukienka do chrztu
teściowej Dawny oraz zabytkowy, nadal działający fonograf szafkowy.
Wszystkie pokoje były ładne, ale mnie było obojętne, w którym
przenocuję, więc zdecydowałem się na pokój westernowy ze
względów praktycznych: był najbliżej drzwi wejściowych. Poza tym
spodobała mi się wanna, która była wystarczająco duża, by zmieścił się
w niej nie tylko kowboj, ale również jego koń,
- Świetny wybór - powiedziała Dawna. - Jeśli chodzi o jutrzejsze
śniadanie, to podam moją świąteczną zapiekankę. O której chciałbyś
zjeść?
- Zwykle wcześnie zaczynam dzień - odpowiedziałem, ciesząc się, że
zjem coś świątecznego na śniadanie. - Myślę, Że o siódmej. Może
wcześniej.
- Dopilnuję, żeby śniadanie już na ciebie czekało. Dobrej nocy.
Poszedłem do swojego pokoju i włączyłem telewizor, po czym
odkręciłem wodę w wannie z jacuzzi. Telewizor był nastawiony na
kanał, na którym nadawano reality show o ludziach licytujących
zawartość opuszczonych magazynów. Powinni zrobić jeszcze program
o facecie idącym w poprzek kraju, pomyślałem. Dziękuję bardzo.
Wyłączyłem telewizor, rozebrałem się i zanurzyłem w wodzie tak
gorącej, że zaczerwieniła się moja skóra. Wyszedłem z wanny, dopiero
gdy zacząłem zasypiać.
Evans Richard Paul Kręte ścieżki
Podziękowania Chciałbym podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tej książki. Oto oni: Przede wszystkim moja cudowna i mądra córka Jenna, która razem ze mną dosłownie i w przenośni przemierza drogę Alana. Jesteś wspaniałym towarzyszem podróży, kochanie - prawdziwym pielgrzymem. Dziękuję ci za pomoc. Bez ciebie nie osiągnąłbym zamierzonego celu. Moja ukochana żona Keri. Jestem ci wdzięczny za wsparcie, przyjaźń, dobroć i mądrość oraz za miłość, jaką mi niezmiennie okazujesz. Jak dobrze, że mam ciebie przy boku. Laurie Liss - moja przyjaciółka, powierniczka, tajna agentka. Dziękuję wszystkim moim przyjaciołom z Simon & Schuster. Carolyn Reidy. Za pilnowanie porządku oraz za wsparcie okazywane mi od tak wielu lat przy wszystkich książkach. Podziękowań będzie znacznie więcej. Jonathan Karp. Lubię z tobą pracować, Jon. Dziękuję ci za zainteresowanie tą serią oraz twój wkład i twórczą inwencję. Moja nowa redaktor Trish Todd. Dzięki, Trish. Mam nadzieję na długie lata współpracy. Umiesz skutecznie podnieść na duchu. (Dziękuję również
Molly, twojej nadzwyczajnej asystentce, za to, że jest tak niezwykle kompetentna, pogodna i niezawodna). Oraz Gypsy da Silva. Uwielbiam cię, Gypsy. Musimy znowu zaliczyć Little Brazil. Mike Noble i Noriko Okabe z działu nagrań Simon & Schuster. Dzięki wam maraton nagraniowy jest możliwy do przeżycia. Mój personel: Diane Glad, Heather McVey, Barry Evans, Karen Christoffersen oraz Lisa Johnson. Personel i zarząd the Christmas Box House. Ponadto kilkoro moich przyjaciół, którzy w tym roku odegrali ważną rolę w moim życiu. Karen Roylance. Glenn Beck. Kevin Balfe. Shelli Tripp. Judy Bangerter. Patrice Archibald. Uczniowie ze szkoły średniej w Riverton - brawo, Silver Rush! Oraz, jak zawsze, moi drodzy czytelnicy. Dziękuję wam za lojalność i dobroć. To dzięki wam dzieją się magiczne rzeczy.
Mojemu starszemu bratu Dave'owi. Nie przestajesz być dla mnie wzorem.
Gdy idziesz przez piekło, nie zatrzymuj się. Winston Churchill
Prolog Ostatniej nocy śniło mi się, że przyszła do mnie McKale. „Gdzie jesteś?" - zapytała. „W Dakocie Południowej" -odpowiedziałem. Patrzyła na mnie bez słowa i zrozumiałem, że nie chodziło jej o położenie geograficzne. „Nie wiem" -stwierdziłem. „Nie zatrzymuj się - powiedziała. - Idź dalej". Z dziennika Alana Christoffersena Gdy kilka lat temu szedłem przez centrum handlowe w Seattle, kobieta sprzedająca bilety lotnicze po obniżonej cenie zawołała do mnie: - Przepraszam, jeśli ma pan chwilę, mogę pomóc panu zaoszczędzić prawie połowę kosztów podróży. - Dziękuję - odpowiedziałem grzecznie - ale nie jestem zainteresowany. Niezrażona zapytała: - Gdyby mógł pan udać się w podróż do każdego miejsca na świecie, gdzie chciałby się pan znaleźć? Zatrzymałem się i spojrzałem na nią. - W domu. Odwróciłem się i odszedłem.
Przypuszczam, że gorszego kandydata do przemierzenia w poprzek całego kraju nie bylibyście w stanie znaleźć. Nigdy nie dręczyło mnie, jak napisał Steinbeck, „pragnienie przebywania w innym miejscu". Co nie oznacza, że nigdy nie podróżowałem. Mam za sobą niejedną podróż, czego dowodem są pieczątki w paszporcie. Widziałem Wielki Mur Chiński, Ermitaż w Rosji i rzymskie katakumby. Prawdą jednak jest, że nie odbyłem tych podróży z własnej inicjatywy. Moja żona, McKale, chciała zwiedzać świat, a ja chciałem widzieć ją szczęśliwą. Właściwie zależało mi, aby po prostu ją widzieć, więc godziłem się na jej propozycje. Zagraniczne krajobrazy stanowiły jedynie inne tła dla jej postaci. McKale. Nie ma dnia, bym za nią nie tęsknił. Możliwe że jestem skrytym domatorem, jednak życie nauczyło mnie, że dom to nigdy nie był budynek. Dom to była McKale. W dniu, w którym ona umarła, utraciłem dom. Aż do chwili, w której utraciłem McKale, wiodłem życie kłamcy. Nie mówię tego jedynie dlatego, że pracowałem w reklamie (choć z tego powodu zaliczam się do zawodowych kłamców). Jak na ironię byłem denerwująco uczciwy w drobnych sprawach. Na przykład kiedyś dziewczyna w McDonaldzie w okienku dla zmotoryzowanych wydała mi dziesięć centów za dużo, więc poszedłem je oddać. Dopuszczałem się
jednak oszustwa w sprawach największej wagi. Powtarzałem sobie, że McKale i ja będziemy razem aż do późnej starości - że mamy zagwarantowane wspólne życie do momentu, aż wyczerpie się nasz ziemski czas, podobnie jak mleko, które ma określoną datę ważności. Możliwe, że pewna doza samooszukiwania się jest nam potrzebna, aby żyło się nam lżej. Jednak bez względu na to, co sobie wmawiamy, nic nie zmieni prawdy: fundamenty naszego życia stoją w piasku. Do wiadomości tych, którzy dopiero teraz przyłączają się do mojej wędrówki: McKale, moja żona, którą pokochałem już w dzieciństwie, spadła z konia, złamała kręgosłup i została sparaliżowana od pasa w dół. Cztery tygodnie później zmarła wskutek powikłań. W czasie gdy się nią opiekowałem, Kyle Craig, mój partner biznesowy, ukradł mi klientów. Doprowadził mnie tym do ruiny finansowej i w rezultacie do utraty domu z powodu długu hipotecznego oraz do przejęcia moich samochodów przez komorników. Po stracie żony, firmy, domu i samochodów chciałem odebrać sobie życie. Nie zrobiłem tego jednak. Spakowałem kilka rzeczy, pożegnałem się z Seattle i rozpocząłem wędrówkę do najdalszego miejsca na mapie, do którego można dojść na piechotę: Key West na Florydzie. Myślę, że gdybym był całkowicie uczciwy wobec samego siebie (a jak już stwierdziłem, nie jestem), musiałbym przyznać, że w gruncie rzeczy wcale nie idę na Florydę. Key West jest dla mnie tak samo obce jak którekolwiek z miast, przez które do tej pory przeszedłem. Idę, aby dowiedzieć się, co może mi jeszcze przynieść życie. Szukam nadziei. Nadziei na to, że nadal warto żyć, oraz nadziei na łaskę pogodzenia się z brakiem tego, bez czego muszę żyć.
Prawdopodobnie odnosi się to do nas wszystkich. Z całą pewnością nie jestem jedynym, który pragnie doznać takiej łaski. W trakcie mojej wędrówki spotkałem ludzi podobnie jak ja poszukujących nadziei. Na przykład starszy pan, Polak, w Mitchell w Dakocie Południowej, który mnie przyjął pod swój dach, na przykład młoda matka, u której się za- trzymałem w Sidney w Iowa, na przykład starszy mężczyzna, którego poznałem w Hannibal, chodzący po cmentarzach w poszukiwaniu swojej żony, oraz kobieta, którą zobaczyłem, wychodząc z hotelu w Custer w Dakocie Południowej. Ta opowieść jest również o nich. A zatem jeszcze raz zapraszam do wspólnej wędrówki.
Rozdział 1 Nigdy nie wiadomo, co nas spotka na nowej drodze, Z dziennika Alana Christoffersena Custer w Dakocie Południowej to małe, schludne miasteczko turystyczne w pobliżu Mount Rushmore oraz pomnika Szalonego Konia. Spędziłem w Custer dwa dni, odzyskując formę po długiej i psychicznie wyczerpującej wędrówce przez wschodnie Wyoming. W niedzielę byłem gotowy, by ruszyć w dalszą drogę. Majowy ranek był chłodny. Wstałem o wschodzie słońca, wziąłem prysznic i ogoliłem się. Zdawałem sobie sprawę, że to sytuacja tymczasowa i już wkrótce będę musiał obejść się bez hotelowych luksusów. W najbliższych tygodniach, idąc przez jałowe, puste tereny Dakoty Południowej, nie będę miał ani miękkiego łóżka, ani gorącej wody. Rozłożyłem na łóżku mapę i studiowałem ją przez kilka minut, wytyczając trasę palcem. Gdy już byłem zdecydowany, zaznaczyłem ją długopisem. Mój następny cel był oddalony o dwa tysiące dziewięćdziesiąt dwa kilometry: Memphis w Tennessee, a wcześniej St. Louis. Postanowiłem z Custer iść na południe do międzystanowej I-90, potem kierować się
na wschód przez Dakotę Południową, przez tereny pustynne, około sześciuset pięćdziesięciu kilometrów do Sioux Falls. Poprzedniego dnia wieczorem wyprałem pięć par skarpetek w hotelowej umywalce. Wszystkie były zszarzałe, przetarte i nadawały się do wyrzucenia. Niestety, były również nadal wilgotne. Wrzuciłem je do worka na rzeczy do prania na sucho, który wziąłem z hotelowej szafy, i załadowałem do plecaka. Włożyłem na stopy zapocone skarpetki, w których chodziłem poprzedniego dnia, zawiązałem sznurowadła i skierowałem się do wyjścia z hotelu. Gdy szedłem przez hotelowy hol, zauważyłem kobietę siedzącą na jednym z krzeseł przy recepcji. Była siwa, jednak wyglądała zbyt młodo, aby mieć aż tyle siwych włosów. Miała na sobie długi płaszcz z czarnej wełny, a wokół szyi ciemno-wiśniową apaszkę. Była piękna, albo kiedyś taka była, i coś w jej wyglądzie przykuło mój wzrok. Było w niej coś znajomego. O dziwo, ona również przypatrywała mi się z podobną intensywnością. Gdy znalazłem się parę kroków od niej, powiedziała: - Alan. Zatrzymałem się. - Słucham? - Alan Christoffersen? Przypatrując się jej twarzy, byłem pewien, że już się spotkaliśmy, jednak nie potrafiłem sobie przypomnieć gdzie. - Tak - odpowiedziałem. Wtedy zrozumiałem, kim jest. Zanim zdążyłem wydobyć z siebie głos, powiedziała: - Poszukuję pana od tygodni.
Rozdział 2 Są nazwiska, na przykład Benedict Arnold czy Adolf Hitler, które stały się synonimami zła i funkcjonują bardziej jako przymiotniki niż nazwy własne. Dla mnie synonimem zła jest imię Pamela. Z dziennika Alana Christoffersena Kobieta była matką McKale. - Pamela - powiedziałem. Imię to zawsze wymawiałem, czując ból lub złość - zwykle oba te uczucia jednocześnie - w czasach, gdy byłem chłopcem, a nawet gdy już dorosłem, było dla mnie symbolem wszystkiego, co najgorsze na świecie. Pamela była powodem największego cierpienia McKale - wieczną zadrą w jej sercu. Z oczywistych względów nie poznałem jej natychmiast. Widziałem ją tylko raz, krótko, na pogrzebie McKale, i powiedziałem jej to, co zawsze zamierzałem jej powiedzieć. - Czego pani chce? - zapytałem. - Miałam nadzieję, że porozmawiamy. - O czym? Przełknęła nerwowo ślinę. - O wszystkim.
- O wszystkim - powtórzyłem. Pokręciłem głową. - Nie. Nie mamy o czym rozmawiać. Była poruszona, ale nieszczególnie zdziwiona moją reakcją. - Nie mam ci tego za złe, ale przebyłam bardzo długą drogę... Patrzyłem na nią przez chwilę, po czym uniosłem plecak. - Ja też mam za sobą daleką drogę. Odwróciłem się od niej i wyszedłem z hotelu. W Custer roiło się od turystów, na ulicach panował duży ruch, chodnikami wzdłuż Mount Rushmore Road ciągnęły tłumy tych, którzy przyjechali zobaczyć pomnik. Zaplanowałem, że tego dnia przejdę około trzydziestu dwóch kilometrów, więc powinienem był najpierw zjeść śniadanie, muszę jednak przyznać, że widok Pameli nieco odebrał mi apetyt. Nie mogłem uwierzyć, że mnie szukała. O czym mogłaby chcieć ze mną rozmawiać? Po przejściu niecałych stu metrów od hotelu obejrzałem się za siebie. Ku memu przerażeniu zobaczyłem, że Pamela idzie za mną w pewnej odległości po tej samej stronie ulicy. Na głowie miała daszek chroniący oczy przed słońcem oraz wielką różową torbę przewieszoną przez ramię. Przeszedłszy kilkanaście metrów, zobaczyłem Songbird Cafe - restaurację, którą polecił mi recepcjonista w hotelu. Lokal był mały i zatłoczony. Właśnie siadałem przy okrągłym stoliku w rogu, do którego przyprowadziła mnie kelnerka, gdy rozległ się dzwonek nad drzwiami i weszła Pamela. Czekając na miejsce, obiema rękami ściskała torbę i rzucała mi ukradkowe spojrzenia. Na szczęście kelnerka zaprowadziła ją do stolika po przeciwnej stronie sali. Ucieszyłem się,
że nie podeszła do mnie. Gdyby to zrobiła, wstałbym i wyszedł z restauracji. Zjadłem śniadanie - dużą stertę naleśników na maślance oraz dwa jajka sadzone z trzema plastrami dobrze wysmażonego boczku i filiżankę kawy. Zapłaciłem rachunek, zarzuciłem ciężki plecak na ramię i wyszedłem. Pamela nadal siedziała przy stoliku i popijała kawę. Czułem, jak odprowadza mnie spojrzenie jej ciemnych oczu. Przeszedłem na drugą stronę ulicy i ruszyłem z powrotem w kierunku hotelu, mijając kilka przecznic. W środku miasta skręciłem na północ, w drogę numer szesnaście prowadzącą do pomnika Szalonego Konia. Z Custer do autostrady I-90 można się dostać również innymi drogami, jednak autostrada numer 16 biegła w pobliżu pomnika, co, nawet jeśli nie oznaczało krótszej trasy, wydało mi się bardziej interesujące. Gdy dotarłem na szczyt wzgórza wznoszącego się nad Custer, obejrzałem się, aby popatrzeć na miasto. Trudno mi było w to uwierzyć, ale w odległości około pół kilometra za sobą zobaczyłem Pamelę, Pokręciłem głową. Czyżby naprawdę zamierzała iść za mną? Wątpiłem, aby miała tak dobrą kondycję fizyczną, by za mną nadążyć. Nawet nie miała odpowiednich butów. Jeśli sądziła, że się zatrzymam i na nią zaczekam, czekało ją wielkie rozczarowanie. Za Custer pierwszy odcinek drogi liczący około pięciu kilometrów biegnie prawie cały czas pod górę, więc odległość między mną a Pamelą szybko się zwiększała i wkrótce straciłem ją z oczu. Przed upływem pół godziny od wyjścia z Custer nie było jej w polu mojego widzenia. Przyszło mi do głowy pytanie, co McKale pomyślałaby o tej sytuacji. Goniła mnie jej matka, za którą ona tęskniła całe życie.
Mniej więcej sześć kilometrów za Custer dotarłem do miejsca, w którym od autostrady odchodzi droga o nazwie Avenue of the Chiefs. Wciąż byłem (i zawsze będę) zauroczony dziełem Korczaka Ziółkowskiego, więc zboczyłem z trasy i podszedłem do wejścia do parku. Opłata za wstęp wynosi dziesięć dolarów, a ja nie miałem czasu ani chęci, aby dojść do pomnika, więc jedynie zatrzymałem się przy wejściu i podziwiałem monument z oddali. Zastanawiałem się, czy potężna rzeźba zostanie ukończona za mojego życia. Miałem taką nadzieję. Byłem pewien, że nawet jako starzec chciałbym ponownie tam przyjechać i zobaczyć ukończone dzieło. Nagle poczułem ukłucie w sercu. Myśl o starzeniu się bez McKale napełniła mnie uczuciem dojmującego osamotnienia. Wróciłem do autostrady i ruszyłem w dal- szą wędrówkę. Droga za Szalonym Koniem biegnie dość stromo w dół. Pobocza są szerokie, a przy szosie stoi zaledwie kilka budynków, znajduje się tam między innymi siedziba firmy oferującej loty helikopterem do pomników. Zatrzymałem się w Pennington County i zjadłem lunch, który miałem w plecaku. Mój posiłek składał się z jabłka, batonu z granoli oraz lekko zgniecionej kanapki z szynką i serem, którą kupiłem poprzedniego dnia w sklepie spożywczym w Custer. Gdy jadłem, znowu zacząłem myśleć o Pameli - i odżył mój gniew. Byłem ciekaw, jak daleko zdołała zajść, zanim zawróciła. Ciekawiło mnie również, jak mnie znalazła. Po kilku minutach zaniechałem rozważań o Pameli. Myśl o tym, że ta kobieta za mną idzie, napawała mnie obrzydzeniem. Skończyłem jeść i wróciłem na szlak.
Przez kilka następnych godzin szedłem w warunkach idealnych dla pieszej wędrówki - gładkie, nowe drogi z czarnym asfaltem, szerokie pobocza, czyste powietrze oraz piękna górska sceneria - coś, co zacząłem bardziej cenić po długiej wędrówce przez pustkowia wschodniego Wyoming. Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, gdy usłyszałem chrzęst żwiru pod kołami zatrzymującego się samochodu. Odwróciwszy się, ujrzałem starego turkusowego chevroleta pikapa z częścią mieszkalną w tym samym kolorze. Pojazd zatrzymał się około piętnastu metrów ode mnie. Otworzyły się drzwi od strony pasażera i z samochodu wysiadła Pamela. Powiedziała coś do kierowcy, po czym zarzuciła torbę na ramię i zaczęła iść w moim kierunku. Jęknąłem. Jest tak samo nieustępliwa jak McKale, pomyślałem. Możliwe, że nieustępliwość jest dziedziczna. Gdy McKale czegoś chciała, nie przestawała o to zabiegać, dopóki tego nie dostała. Gdy pikap odjechał, Pamela zawołała: - Alan, musimy porozmawiać. - Nie, nie musimy - odkrzyknąłem, nie patrząc na nią, -Zostaw mnie w spokoju. Przyspieszyłem kroku. Gdy godzinę później dotarłem do Hill City, Pameli nie było w zasięgu mojego wzroku.
Rozdział 3 Nie wiem, czy duchy i upiory istnieję, i wcale mnie to nie obchodzi. Zbyt wielu rzeczy nie rozumiem w świecie, w którym żyję, abym miał się przejmować światem, w którym jeszcze nie byłem. Z dziennika Alana Christoffersena W krótkim okresie swojego największego rozkwitu Hill City było nazywane Heli City, piekielnym miastem lub „jedną milą piekła", jako że pomiędzy kościołami stojącymi na jego krańcach znajdowało się piętnaście barów. Hill City powstało w czasie obchodów stulecia istnienia USA w 1876 i pierwotnie było miastem górniczym, drugim z kolei założonym w Black Hills. Hill City znajduje się mniej więcej trzydzieści kilometrów od Custer, a droga w większości prowadzi w dół, co może wydawać się ułatwieniem dla piechura, jednak marsz po obniżającym się terenie spowodował u mnie dotkliwy ból kolan. Wraz Z zapadającym zmierzchem zacząłem rozglądać się za noclegiem. Przy głównej ulicy Hill City natknąłem się na hotel o nazwie Alpine Inn, uroczy budynek w bawarskim stylu
z werandą wykładaną deskami, kryty dachówką. Nad schodkami wejściowymi znajdował się następujący napis: Wspaniale kwatery w europejskim stylu Wszedłem do pustego baru zastawionego małymi, okrągłymi stolikami. Po lewej stronie sali zobaczyłem drzwi prowadzące do restauracji, która, ku memu zdziwieniu, była zatłoczona. Przy wejściu do restauracji znajdowała się recepcja. Zza kontuaru z drewna orzecha włoskiego przypatrywała mi się kobieta. Gdy podszedłem, uśmiechnęła się. - Dobry wieczór - powiedziała. - Chciałbym rzucić okiem na jadłospis. - Nie ma potrzeby - oznajmiła. - Mamy w ofercie tylko jedno danie. A właściwie dwa. Filet mignon, mały lub duży. W pierwszej chwili pomyślałem, że żartuje, jednak jej mina świadczyła o tym, że mówi poważnie. - Naprawdę? Kiwnęła głową potwierdzająco. - Wiem, to nietypowe, prawda? Pierwszy raz trafiłem do takiej restauracji, ale sądząc po tym, jak wielki panował w niej tłok, najwyraźniej dobrze tam karmiono. - Poproszę filet mignon - powiedziałem. - Świetny wybór — stwierdziła. - Proszę tędy. Zaprowadziła mnie do małego stolika przy tylnej ścianie sali. Na podpórce na stoliku znajdowały się papierowe karty dań, co, zważywszy na ograniczony wybór oferowanych potraw, wydało mi się trochę dziwne.
Po chwili podeszła do mnie kelnerka, wysoka kobieta prawdo- podobnie w moim wieku, o blond włosach i z wydatnym nosem. - Jestem Heidi - przedstawiła się. - Duży czy mały? - Duży. Jak można się było spodziewać, niczego nie zapisała w swoim bloczku. - Podać coś do picia? - zapytała. - Macie sok? - Jabłkowy, pomarańczowy i żurawinowy. - Poproszę jabłkowy. Można prosić o wymieszanie go z żurawinowym? - Jasne. Jeden żurawinowo-jabłkowy. - I trochę wody z lodem. - Oczywiście. Zanim odeszła, zapytałem: - Wie pani może, czy w hotelu są wolne pokoje? - Nie wiem, ale sprawdzę. Po minucie wróciła z moim sokiem. - Proszę. Zapytałam o pokoje. Niestety dzisiaj ani jeden nie jest wolny. Mamy tylko cztery pokoje. Stropiłem się. Liczyłem, że przenocuję w tym hotelu. - Wie pani może, czy gdzieś w pobliżu mógłbym znaleźć nocleg? Myślała przez chwilę. - Wydaje mi się, że niecały kilometr stąd na północ jest pensjonat. Holly coś tam. Zdaje się, że Holly Inn. - Przy autostradzie? Skinęła głową potwierdzająco. - Jeśli pójdzie pan na północ, na pewno pan trafi. - Dziękuję. Zajrzę tam, jak skończę jeść.
Moje danie zostało przyrządzone w bardzo krótkim czasie -jeszcze jedna zaleta ograniczonego jadłospisu. Filet mignon podano mi z ćwiartką główki sałaty z dressingiem ranch domowej roboty oraz teksańskim tostem z masłem. - Życzy pan sobie czegoś jeszcze? - zapytała Heidi. - Nie - odrzekłem. - Zawsze tu u was taki ruch? - Przez cały rok. W hotelu też. Mamy ładne pokoje. - Na jej ustach zadrgał figlarny uśmiech. - Nawiedzone, ale ładne. - Nawiedzone? - Tak, ale chyba nie powinnam panu o tym mówić. - Skąd wiadomo, że są nawiedzone? Widziała pani kiedyś ducha? - Ja nie, ale jedna z koleżanek kelnerek mówiła, że widziała. - I pani jej uwierzyła? - Nigdy wcześniej nie przyłapałam jej na kłamstwie. Poza tym nie chodzi o to, co powiedziała, ale jak to powiedziała. To się zdarzyło w piątek wieczorem. W restauracji jak zwykle był duży ruch. Koleżanka poszła do toalety dla pracowników, która znajduje się za kuchnią. Gdy myła ręce, spojrzała w lustro. Zobaczyła, że tuż za nią stoi kobieta ubrana w osiemnastowieczny strój. Wszyscy usłyszeliśmy okropny wrzask koleżanki. Pobiegłam zobaczyć, co się stało. Koleżanka była blada i cała się trzęsła. Wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć. Natychmiast odeszła z pracy. A ja przejęłam jej stoliki. Od tamtego zdarzenia ani razu tu nie zajrzała. - Heidi patrzyła na mnie, ciekawa mojej reakcji. - No ale ja tu opowiadam,
a panu stygnie kolacja. Więcej o hotelu można przeczytać na odwrocie jadłospisu. Bon appétit. Odkroiłem kawałek steku i wziąłem do ust. Mięso było przyrządzone po mistrzowsku i tak miękkie, że gdybym zechciał, mógłbym kroić je widelcem. Zjadłszy kilka kęsów, wziąłem do ręki kartę dań. Na ostatniej stronie wydrukowano historię hotelu. Jedząc, zacząłem ją czytać. Hill City powstało w miejscu wydobywania złota ze złóż okruchowych w czasach gorączki złota. Okres świetności miasta trwał jednak krótko i poszukiwacze przenieśli się w inne rejony, a w mieście pozostało jedynie dwóch mieszkańców - mężczyzna i jego pies. W 1883 roku odkryto złoża cyny i miasto przeżyło kolejny boom. Angielska firma wydobywcza zainwestowała miliony w Harney Peak Tin Mining, Milling and Manufacturing Company. Firma ta wybudowała gospodę, nadając jej nazwę Harney Peak Hotel jako luksusowej rezydencji dla kadry kierowniczej. Podobnie jak w przypadku złota złoża cyny również wkrótce się skończyły i miasto ponownie opustoszało. Dopiero Mount Rushmore spowodowała złotodajny napływ turystów i ożywienie całej okolicy. W 1974 roku Niemka o nazwisku Wally Matush (imię wymawiane jak Volley) kupiła Harney Peak Hotel i zmieniła jego nazwę na Alpine Inn. Odwiedziny duchów były już wtedy częstym zjawiskiem, a nowe kierownictwo chętnie informowało, że w hotelu straszy. Przed śmiercią Wally poprosiła nawet, aby pochowano ją pod hotelem, aby po śmierci mogła chodzić po pokojach i korytarzach wraz z innymi duchami. Czytając o duchach prześladujących gości hotelowych, zacząłem myśleć o Pameli. Byłem ciekaw, co się z nią stało po
tym, jak zostawiłem ją daleko w tyle. Po raz pierwszy od kiedy mnie zagadnęła, na tyle opanowałem gniew, że byłem w stanie obiektywnie ocenić swoje nastawienie. Oprócz złości targały mną jeszcze inne, sprzeczne uczucia. Część mnie uważała, że już sama rozmowa z Pamelą była zdradą wobec McKale. Inna część, możliwe że ta bardziej kulturalna, podpowiadała mi, że należałoby przynajmniej pozwolić jej powiedzieć to, co pragnęła powiedzieć, skoro przebyła tak daleką drogę. Postanowiłem jednak zlekceważyć te rozterki. Słusznie czy nie, nie miałem najmniejszego zamiaru rozmawiać z Pamelą. Jeśli cierpiała, to niech tak zostanie. Sama była sobie winna. McKale nic jej nie zawdzięczała. Ja też nie miałem wobec niej żadnych zobowiązań. Skończyłem jeść, zapłaciłem rachunek, wziąłem plecak i po wyjściu z gospody skierowałem się na północ w poszukiwaniu pensjonatu. Po drodze wstąpiłem do małego sklepu i zaopatrzyłem się w wodę oraz produkty spożywcze: pop-tarty, jabłka, mieszankę turystyczną, salami, pomarańcze, batony proteinowe, suszone mięso, bagietkę z twardą skórką oraz kilka puszek: z zupą, z chili oraz z gulaszem. Zapytałem kasjerkę, czy wie coś o pensjonacie, ale ku memu zaskoczeniu nigdy o nim nie słyszała. Nie pojmowałem, jak to możliwe w tak małym mieście. Wyszedłem ze sklepu i ruszyłem w drogę, denerwując się, że z powodu ciemności nieświadomie minąłem pensjonat. Uszedłem półtora kilometra, gdy na poboczu drogi zobaczyłem tablicę: The Holly House Pensjonat uzdrowiskowy
Byłem ciekaw, skąd wziął się w nazwie przymiotnik „uzdrowiskowy", ponieważ miejsce bardziej przypominało dom Bradych* niż ośrodek dla kuracjuszy. Fasadę budynku oświetlały reflektory, ukazując ozdoby z liści ostrokrzewu i girlandy. Obszedłem budynek, po czym zapukałem do bocznych drzwi. Otworzyła mi kobieta w średnim wieku, która, jak się domyślałem, była właścicielką „ośrodka uzdrowiskowego". - Słucham? - Szukam noclegu. . - Zapraszam - powiedziała, uśmiechając się szeroko. - Mam na imię Dawna. Proszę do środka. Wszedłem do pokoju, który wyglądał jak bawialnią. Na podłodze leżał ciemnoczerwony dywan, a ściany w kolorze leśnej zieleni były pokryte oprawionymi w ramki akwarelami o bożonarodzeniowej tematyce, - A pan jak ma na imię? - zapytała. - Alan. - Miło cię poznać, Alan. Mamy pięć wolnych pokoi oraz domek na zewnątrz. Oprowadzę cię, a ty mi powiesz, który pokój ci odpowiada, - Czy pokoje są nawiedzane przez duchy? Spojrzała na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. - Nic mi o tym nie wiadomo. Zależy ci na pokoju, w którym straszy? Uśmiechnąłem się. * Aluzja do amerykańskiego sitcomu rodzinnego The Brady Bunch (przyp. tłum.).
- Skądże. Taki bez duchów będzie świetny. Dawna pokazała mi wszystkie pięć pokoi: pokój westernowy, w którym ważne miejsce zajmowała replika rewolweru Wyatta Earpa, pokój USA, apartament dla nowożeńców, pokój harleya (urządzony niewątpliwie z myślą o corocznych zlotach motocyklowych w Sturgis) oraz pokój wiktoriański, którego ozdobami były sukienka do chrztu teściowej Dawny oraz zabytkowy, nadal działający fonograf szafkowy. Wszystkie pokoje były ładne, ale mnie było obojętne, w którym przenocuję, więc zdecydowałem się na pokój westernowy ze względów praktycznych: był najbliżej drzwi wejściowych. Poza tym spodobała mi się wanna, która była wystarczająco duża, by zmieścił się w niej nie tylko kowboj, ale również jego koń, - Świetny wybór - powiedziała Dawna. - Jeśli chodzi o jutrzejsze śniadanie, to podam moją świąteczną zapiekankę. O której chciałbyś zjeść? - Zwykle wcześnie zaczynam dzień - odpowiedziałem, ciesząc się, że zjem coś świątecznego na śniadanie. - Myślę, Że o siódmej. Może wcześniej. - Dopilnuję, żeby śniadanie już na ciebie czekało. Dobrej nocy. Poszedłem do swojego pokoju i włączyłem telewizor, po czym odkręciłem wodę w wannie z jacuzzi. Telewizor był nastawiony na kanał, na którym nadawano reality show o ludziach licytujących zawartość opuszczonych magazynów. Powinni zrobić jeszcze program o facecie idącym w poprzek kraju, pomyślałem. Dziękuję bardzo. Wyłączyłem telewizor, rozebrałem się i zanurzyłem w wodzie tak gorącej, że zaczerwieniła się moja skóra. Wyszedłem z wanny, dopiero gdy zacząłem zasypiać.