kanclerzyk33

  • Dokumenty701
  • Odsłony170 551
  • Obserwuję95
  • Rozmiar dokumentów935.4 MB
  • Ilość pobrań96 874

Evans Richard Paul - Najcenniejszy dar

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Evans Richard Paul - Najcenniejszy dar.pdf

kanclerzyk33 Prywatne EBooki Alinka autorzy Paul Richard Evans
Użytkownik kanclerzyk33 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 73 osób, 46 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 101 stron)

R I C H A R D PAUL EVANS Najcenniejszy dar tłumaczenie Hanna de Broekere

Żadna mała dziewczynka nie potrafi zatrzymać swojego świata, aby na mnie zaczekał. Natalie Merchant

ROZDZIAŁ PIERWSZY D O M W D O W Y

liwe, że wyczerpały się juz moje pomysły. A może po prostu zaczynają mnie męczyć sceptycy, którzy kry­ tykują moją opowieść z taką samą zaciętością, z jaką uczeń szkoły średniej dźga znieczuloną żabę, aby usta­ lić, jak funkcjonuje jej organizm, i w końcu uśmierca biedne stworzenie. Bez względu na to, co mną powo­ duje, uważam, że wraz z każdym mijającym Bożym Narodzeniem opowieść o bożonarodzeniowej skrzyn­ ce jest coraz rzadziej opowiadana, a coraz bardziej po­ trzebna. Dlatego spisuję ją teraz dla wszystkich przy­ szłych pokoleń, aby uwierzyły w nią lub ją odrzuciły wedle własnego uznania. Ja wiem, że jest prawdziwa. Jest to przecież moja opowieść. Niektórzy moi znajomi, zwłaszcza ci obdarze­ ni romantyczną naturą, spekulowali, że ozdobna Co prawda, że robię się coraz starszy, i moż-

skrzynka została zrobiona przez samego Świętego Mikołaja z pnia pierwszego drzewka bożonarodze­ niowego przyniesionego do domu w śnieżny gru­ dniowy dzień dawno, dawno temu. Inni wierzą, że została zręcznie wyrzeźbiona i wygładzona z kawał­ ka drewna odłupanego od krzyża, na którym Jezus dał ostateczny dowód swojej miłości do wszystkich ludzi. Moja żona Keri twierdzi, że o magicznej sile tej skrzyni nie stanowi jej fizyczna forma, a wyłącz­ nie przedmioty, które są chronione jej mosiężny­ mi zawiasami w kształcie ostrokrzewu i srebrnymi sprzączkami. Niezależnie od tego, jaka jest prawda o źródle magii skrzynki, dla mnie zawsze cenne będą dwie rzeczy: to, że skrzynka jest pusta, oraz wspo­ mnienie chwili, gdy mnie odnalazła. Urodziłem się i dorastałem w cieniu ośnieżonych gór Wasatch we wschodniej części doliny Salt Lake. Dwa miesiące przed moimi czternastymi urodzina­ mi ojciec stracił pracę. Sprzedaliśmy dom i przenieś­ liśmy się do cieplejszego i obiecującego lepsze życie klimatu południowej Kalifornii. Tam, rozczarowany

brakiem śniegu, wyczekiwałem zielonego Bożego Narodzenia niemal z taką samą niecierpliwością jak właściciele miejscowych sklepów. Poza jedną krótką chwilą sławy, której zaznałem jako odtwórca głównej roli w szkolnym musicalu, moje nastoletnie lata były spokojne i ważne jedynie dla mnie samego. Po ukoń­ czeniu szkoły średniej zapisałem się do college'u. Ucząc się biznesu, nauczyłem się życia; poznałem, pokochałem i poślubiłem brązowooką studentkę wy­ działu projektowania, która przed upływem piętna­ stu miesięcy od naszej ceremonii ślubnej wydała na świat ponadtrzykilogramową dziewczynkę — nadaliś­ my jej imię Jenna. Ani Keri, ani mnie nie zależało na mieszkaniu w dużym, zatłoczonym mieście, więc gdy kilka ty­ godni przed obroną mojego dyplomu dowiedzie­ liśmy się, że istnieje szansa na założenie własnej firmy w moim rodzinnym mieście, skwapliwie sko­ rzystaliśmy z możliwości powrotu do rozrzedzo­ nego powietrza i białych zim moich rodzinnych stron. Jako że rozkręcenie interesu pochłonęło pra­ wie wszystkie nasze oszczędności, a pierwsze do­ chody, aczkolwiek obiecujące, dalekie były od wyso­ kich, nauczyliśmy się gospodarności i oszczędności.

W kwestiach finansowych Keri stała się ekspertem od uzyskiwania dużego efektu za niewielkie pieniądze, więc rzadko odczuwaliśmy prawdziwy rozmiar na­ szego ubóstwa. Z wyjątkiem sytuacji mieszkanio­ wej. Nasza trzyosobowa rodzina potrzebowała wię­ cej przestrzeni, niż zapewniało ciasne mieszkanko z jedną sypialnią. Dziecięce łóżeczko, w którym na­ dal spała nasza córeczka, pomimo że miała już pra­ wie cztery lata, z ledwością mieściło się w sypialni i stało o dwa centymetry od naszego łóżka, które już i tak było maksymalnie dosunięte do ściany. Rów­ nie ciasno było w kuchni, w której stało pudło z za­ bawkami Jenny, szafka na przybory krawieckie Keri oraz sterta kartonowych pudeł z jedzeniem w pusz­ kach. Żartowaliśmy, że Keri może szyć i gotować obiad, wcale nie ruszając się z krzesła. Temperatura naszych dyskusji o ciasnocie znacząco wzrosła sie­ dem tygodni przed Bożym Narodzeniem. I właśnie wtedy, gdy byliśmy w stanie gorączkowego napięcia, zaczyna się opowieść o bożonarodzeniowej skrzyn­ ce, a stało się to w czasie śniadania, przy jajkach sa­ dzonych, toście i soku pomarańczowym. — Rzuć tylko okiem na to — powiedziała Keri, wskazując stronę z ogłoszeniami drobnymi.

Starsza pani z dużym domem w Avenues zatrud­ ni małżeństwo do przygotowywania posiłków, lek­ kich prac domowych oraz utrzymywania porządku na zewnątrz. Gwarancja niezależnego mieszkania w miejscu pracy. Wakacje. Mile widziane dzieci/nie­ mowlęta. 445-398. Pani Parkin Uniosłem wzrok znad gazety. — Co o tym myślisz? — zapytała Keri. — Dom jest w Avenues, więc musi być wielki. Stamtąd jest blis­ ko do wypożyczalni, a ja wcale nie miałabym tak dużo dodatkowej pracy. Co to za problem gotować i prać dla jeszcze jednej osoby? — zapytała retorycz­ nie. Sięgnęła po mój tost i ugryzła kawałek. — Ciebie i tak zazwyczaj wieczorami nie ma w domu. Zamyślony odchyliłem się na oparcie krzesła. — Brzmi atrakcyjnie — powiedziałem ostrożnie. — Oczywiście nigdy nie wiadomo, w co się człowiek może władować. Mój brat Mark zamieszkał w sute­ renie u pewnego starszego pana. W środku nocy bu­ dziły go przeraźliwe krzyki. Staruszek wrzeszczał do swojej żony, która nie żyła od prawie dwudziestu lat. Mark za każdym razem prawie umierał ze strachu. W końcu po prostu stamtąd uciekł.

Keri patrzyła na mnie z niedowierzaniem. — No dobrze, w ogłoszeniu mowa o niezależnym mieszkaniu — przyznałem. — Pamiętaj, że idzie zima i w tym pełnym przecią­ gów domu nasze rachunki za ogrzewanie gwałtownie wzrosną, a ja nie wiem, skąd weźmiemy na to pienią­ dze. Gdybyśmy wprowadzili się do tej pani, to nawet moglibyśmy trochę odłożyć — przekonywała Keri. Trudno było nie zgodzić się z taką argumentacją, zresztą wcale nie zamierzałem się jej przeciwstawiać. Podobnie jak Keri z radością zgodziłbym się na każ­ dą zmianę, która pomogłaby nam uwolnić się od tego ciasnego i zimnego mieszkania, które w tam­ tym czasie zajmowaliśmy. Kilka minut później Keri zadzwoniła pod podany numer, aby sprawdzić, czy mieszkanie jest nadal wolne, a dowiedziawszy się, że jest, umówiła nas na spotkanie z właścicielką tego samego wieczoru. Udało mi się wyjść z pracy wcześ­ niej i postępując zgodnie ze wskazówkami podanymi Keri przez rozmówcę, przejechaliśmy przez jaskrawo oświetlone centrum i skierowaliśmy się do okolonej drzewami ulicy prowadzącej do podnóży Avenues. Dom pani Parkin był imponującą wiktoriań­ ską budowlą z czerwonej cegły, bogato zdobioną

drewnianymi elementami w kolorze kremowo-ma- linowym i zwieńczoną ciemnozielonymi gontami. Znajdujące się po zachodniej stronie domu okno wykuszowe podpierało balkon na pierwszym piętrze. Balkon, podobnie jak weranda na parterze, rozcią­ gał się wzdłuż frontu domu, a osłaniający go daszek wspierały ogromne, ozdobnie toczone dźwigary. Pod okapem biegł złocony fryz. Drewno było świeżo od­ malowane i dobrze zakonserwowane. W centralnej części dachu, pośród strzelistych iglic z kutego że­ laza wznosił się masywny ceglany komin. Fundamen­ ty domu otaczała misterna krata, ukryta tu i ówdzie za równo przyciętymi zimozielonymi krzewami. Po­ środku kamiennego podjazdu stała fontanna z czar­ nego marmuru wypełniona zamarzniętą wodą. Pod­ jazd był otoczony ośnieżonym murem oporowym. Zaparkowałem samochód blisko wejścia. Po schod­ kach weszliśmy na werandę i stanęliśmy przed po­ dwójnymi drzwiami. Były pięknie rzeźbione, z szyb­ kami z wytrawionego szkła o zawiłym kwiatowym wzorze. Gdy nacisnąłem dzwonek, ukazał się nam mężczyzna. — Dzień dobry, zapewne państwo Evansowie? — Tak, to my — potwierdziłem.

— MaryAnne państwa oczekuje. Proszę wejść. Przestąpiliśmy próg i przeszliśmy przez drugie, równie wspaniałe drzwi prowadzące do holu o mar­ murowej posadzce. Z doświadczenia wiedziałem, że stare domy mają swoiste zapachy, nie zawsze przy­ jemne, ale na pewno wyraźne. Ten dom nie był w tej kwestii wyjątkiem, choć jego zapach był w miarę przyjemną kombinacją cynamonu i nafty. Udaliśmy się szerokim korytarzem, na którego ścianach wisiały rzędy kinkietów, niegdyś na naftę, obecnie elektrycz­ nych, rzucających przyćmione światło. — MaryAnne jest w salonie — oznajmił mężczyzna. Salon znajdował się na końcu korytarza i wcho­ dziło się do niego przez kunsztowną ościeżnicę z wiśniowego drewna. Gdy weszliśmy do pokoju, zza okrągłego stołu z palisandru o marmurowym blacie powitała nas zadbana siwowłosa kobieta. Jej strój był tak samo kunsztowny i rokokowy jak oto­ czenie, w którym się znajdowała. — Dzień dobry — powiedziała serdecznym to­ nem. — Jestem MaryAnne Parkin. Cieszę się, że przy­ jechaliście. Proszę, usiądźcie. Zajęliśmy miejsca przy stole urzeczeni pięknem i przepychem pokoju.

— Może zechcecie poczęstować się miętową herba­ tą? — zapytała. Przed nią stał posrebrzany serwis do herbaty. W środkowej części gruszkowatego dzban­ ka wyryto ozdobne ptasie pióra. Dziobek naczynia kształtem przypominał powabne krzywizny szyi żura­ wia, a jego wylot miał formę ptasiego dziobu. — Nie, dziękuję — odparłem. — Bardzo chętnie — powiedziała Keri. Pani Parkin podała jej filiżankę wypełnioną po brzegi herbatą. Keri podziękowała. — Jesteście stąd? — zapytała pani Parkin. — Tutaj się urodziłem i wychowałem — odpowie­ działem. — Ale przez jakiś czas mieszkaliśmy w Ka­ lifornii. — Mój mąż był z Kalifornii — powiedziała. — Z okolic Santa Rosa. — Uważnie wpatrywała się w nasze oczy, jakby chciała doszukać się w nas ja­ kiegoś podobieństwa. — Już nie żyje. Odszedł czter­ naście lat temu. — Współczujemy — powiedziała uprzejmie Keri. — Nie trzeba. Czternaście lat to długo. Przyzwy­ czaiłam się już do samotności. — Odstawiła filiżankę i wyprostowała się na wyściełanym pluszem fotelu. — Zanim zaczniemy właściwą rozmowę, chciałabym

omówić zasady naszej umowy. Jest kilka spraw, na których mi zależy. Potrzebny jest mi ktoś do przygo­ towywania posiłków. Masz rodzinę, zakładam zatem, że umiesz gotować. — Keri skinęła głową. — Nie jadam śniadań, ale chcę, aby podano mi brunch o jedena­ stej i kolację o szóstej. Moje rzeczy powinny być pra­ ne dwa razy w tygodniu, najlepiej we wtorek i piątek, a pościel przynajmniej raz na tydzień. Możecie korzy­ stać z pralni i prać swoje rzeczy, kiedy wam wygod­ nie. Co do podwórza — tu spojrzała na mnie — traw­ nik musi być koszony raz w tygodniu, chyba że jest śnieg. Wtedy ścieżki, podjazd i tylna weranda muszą być odśnieżone i posypane solą. Do innych prac ogro­ dowych i remontowych zatrudniam osoby z zewnątrz i nie będę potrzebowała twojej pomocy. W zamian za waszą pracę dostaniecie do własnej dyspozycji całe wschodnie skrzydło domu. Będę pokrywać rachun­ ki za ogrzewanie, światło oraz inne wydatki domo­ we. Jedyne, czego będę od was wymagać, to wykony­ wanie prac, które właśnie omówiłam. Jeśli te warunki wam odpowiadają, możemy przejść do innych spraw. Oboje kiwnęliśmy głowami na znak zgody. — Dobrze. A teraz, jeśli pozwolicie, chciałabym zadać wam kilka pytań.

— Oczywiście, proszę bardzo — powiedziała Keri. — W takim razie zaczniemy od najważniejszych kwestii. — Założyła okulary w srebrnych oprawkach, wzięła ze stołu ręcznie napisaną listę i zaczęła za­ dawać pytania. — Czy któreś z was pali? — Nie — odpowiedziała Keri. — To dobrze. Nie pozwalam palić w domu. Dym niszczy zasłony. Pijecie dużo? — Zerknęła na mnie. — Nie — odpowiedziałem. — Macie dzieci? — Tak, jedno. Nasza córeczka ma prawie cztery lata — powiedziała Keri. — Cudownie. Będzie mile widziana w całym domu z wyjątkiem tego pokoju. Za bardzo bym się dener­ wowała o moją porcelanę — wyjaśniła, uśmiechając się ciepło. Za jej plecami dostrzegłem etażerkę z drew­ na czarnego orzecha, a na każdej z pięciu półek stała porcelanowa figurka. Pani Parkin mówiła dalej: — Lu­ bicie głośno słuchać muzyki? — Ponownie spojrzała w moim kierunku. — Nie — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Ode­ brałem to pytanie bardziej jako ostrzeżenie niż jako warunek wspólnego mieszkania.

— A jaka jest wasza obecna sytuacja życiowa? — Niedawno skończyłem college, mam dyplom z biznesu i zarządzania. Przeprowadziliśmy się do Salt Lake City, aby otworzyć tu wypożyczalnię uro­ czystych strojów. — Takich jak smokingi i garnitury? — zapytała. — Zgadza się. Odnotowała to w pamięci i skinęła głową z apro­ batą. — A teraz referencje. — Rzuciła nam spojrzenie znad okularów. — Macie referencje? — Tak. Może pani skontaktować się z tymi oso­ bami — powiedziała Keri, podając jej odręcznie na­ pisaną listę byłych właścicieli mieszkań oraz na­ szych byłych pracodawców. Pani Parkin skrupulatnie przejrzała listę, po czym położyła ją na brzegu sto­ łu. Chyba zaimponowaliśmy jej naszym przygoto­ waniem. Uniosła wzrok i uśmiechnęła się. — Bardzo dobrze. Jeśli wasze referencje okażą się zadowalające, to myślę, że nasza umowa dojdzie do skutku. Uważam, że najlepiej będzie zacząć od czterdziestopięciodniowego okresu próbnego, na którego koniec stwierdzimy, czy ten układ jest ko­ rzystny dla obu stron. Czy wam to odpowiada?

— Tak, proszę pani — zapewniłem. — Możecie mi mówić Mary. Mam na imię Mary­ Anne, ale przyjaciele mówią do mnie Mary. — Dziękujemy, Mary. — To wszystko, co miałam do powiedzenia. Macie do mnie jakieś pytania? — Chcielibyśmy zobaczyć mieszkanie — poprosi­ ła Keri. — Oczywiście. Znajduje się na piętrze we wschod­ nim skrzydle. Steve was zaprowadzi. Nie jest zamk­ nięte na klucz. Mam nadzieję, że uznacie, iż pokoje zostały gustownie umeblowane. — Mamy trochę własnych mebli — powiedziałem. — Czy jest jakieś miejsce, w którym moglibyśmy je przechować? — Drzwi na strych znajdują się na końcu korytarza na piętrze. Będzie to na pewno odpowiednie miejsce dla waszych rzeczy. Poczęstowałem się krakersem ze srebrnej tacy. — Czy to twój syn otworzył nam drzwi? — zapy­ tałem. Upiła kolejny łyk herbaty. — Nie. Nie mam dzieci. Steve mieszka po drugiej stronie ulicy i jest jednym z moich starych przyjaciół.

Zatrudniam go do napraw w domu. — Umilkła za­ myślona. Pociągnęła kolejny łyk herbaty, a potem zmieniła temat. — Kiedy będziecie gotowi, żeby się wprowadzić? — Musimy złożyć dwutygodniowe wypowiedzenie naszemu gospodarzowi, ale wprowadzić się możemy w każdej chwili — powiedziałem. — Świetnie. Będzie mi miło mieć kogoś w domu na święta.

ROZDZIAŁ DRUGI B O Ż O N A R O D Z E N I O W A S K R Z Y N K A

Nie jest moim zamiarem wdawać się w przy­ długą czy napuszoną rozprawę na temat znaczenia i roli skrzyń i pudełek w dziejach ludzkości, choć prawdopodobnie na to zasługują. Skoro jednak skrzynka odgrywa znaczącą rolę w mojej opowie­ ści, proszę, okażcie wyrozumiałość dla następującej dygresji. Skrzyneczki, skrzynki i skrzynie towarzy­ szą ludzkości od zarania dziejów, a ich wabiący urok sprawia, że nie znają granic kulturowych ani geo­ graficznych, od Orientu z inkrustowanymi nefry­ tem i koralem szkatułek na klejnoty po Pensylwanię z funkcjonalnymi skrzyneczkami na sól. Różnorod­ ność ich form i zastosowania jest wielka: pudełka na cygara, tabakierki, kasety na pieniądze, szkatuł­ ki na biżuterię bardziej zdobne niż skrywana przez nie zawartość, skrzynie na lód i pudełka na świece.

Kufry, długie, prostokątne skrzynie pokryte skórą wołową, naciągniętą i przybitą mosiężnymi ćwieka­ mi do drewnianej ramy. Skrzynie dębowe, srebrne kasetki i sprawiające radość kobietom pudła na ka­ pelusze i pudełka na buty oraz cieszące wszystkich miłośników słodkości bombonierki. Skrzynia towa­ rzyszy człowiekowi przez całe życie w najróżniej­ szych formach. Od plecionego łóżeczka po sosnową skrzynię zwaną trumną, skrzynia jest naszą prze­ szłością oraz, niezawodnie, naszą przyszłością. Nic więc dziwnego, że skromna szopa, zbita z desek na podobieństwo skrzynki, odgrywa tak znaczącą rolę w historii narodzin Jezusa, w opowieści o pierwszym Bożym Narodzeniu. Mędrcy, którzy przebyli daleką drogę, aby zobaczyć nowo narodzonego króla, zło­ żyli u stóp Świętego Dzieciątka skrzynie z darami. Gdy na koniec swej ziemskiej wędrówki Jezus odku­ pił nasze grzechy swoją krwią, został złożony w ka­ miennej grocie. Jakże słusznie w każde święta Bo­ żego Narodzenia ludzie na całym świecie układają pod choinką opakowane w kolorowy papier pudeł­ ka. I słusznie się stało, że nauczyłem się ważnej rze­ czy o Bożym Narodzeniu dzięki bożonarodzeniowej skrzynce.

* Postanowiliśmy wprowadzić się do nowego miesz­ kania tak szybko, jak to tylko było możliwe, dlate­ go już w następną sobotę wypożyczyłem ciężarówkę, a Barry, mój szwagier, mieszkający najbliżej członek naszej rodziny, przyjechał pomóc przy przeprowadz­ ce. Razem z nim ładowałem nasze rzeczy na cięża­ rówkę, Keri zawijała naczynia w gazety i układała je w pudłach, a Jenna bawiła się radośnie we fronto­ wym pokoju, nieświadoma, że z mieszkania stopnio­ wo znikają kolejne przedmioty. Na ciężarówce znala­ zła się większość naszego dobytku, który zresztą nie był zbyt duży. Resztę, zapakowaną w pudła, upchnę­ liśmy do naszego plymoutha — ogromnego różowo- -chromowego coupé o zgrabnych krzywiznach, maje­ statycznych błotnikach oraz kratce przypominającej szeroki uśmiech Kota z Cheshire. Po opróżnieniu całego mieszkania ruszyliśmy w drogę do naszego nowego lokum w Avenues. Nasza trójka ściśnięta w plymoucie jechała przodem, a Barry podążał za nami ciężarówką. Gdy dojechaliśmy na miejsce, za­ parkowałem samochód przed frontem rezydencji

i wyszedłem, aby dać wskazówki Barry'emu, który już wjeżdżał na podjazd. — Zajedź od tyłu! — krzyknąłem, pokazując drogę gestami rąk. Barry podjechał pod tylne wejście, za­ ciągnął hamulec ręczny i wyskoczył z szoferki. — Wprowadzacie się do rezydencji? — zapytał z nutą zazdrości w głosie. — Znalazła ją twoja błękitnokrwista siostra — od­ parłem. Otworzyłem tylne drzwi ciężarówki, a Barry od­ wiązał pasy przytrzymujące brezentową plandekę, którą przykryliśmy ładunek. — Chodź tu, pomóż mi z tą wiklinową skrzy­ nią. Wniesiemy ją od razu na strych. — Barry złapał uchwyt z drugiej strony i wspólnymi siłami zesta­ wiliśmy skrzynię na ziemię. — W tym domu mieszka tylko jedna osoba, ta właścicielka? — dopytywał się Barry. — Licząc naszą trójkę, teraz cztery — odpowie­ działem. — Skoro tu jest tyle miejsca, to dlaczego jej rodzi­ na się do niej nie wprowadzi? — Ona nie ma rodziny. Mąż umarł, a dzieci nie mieli.

Barry uważnie przyjrzał się kunsztownej wikto­ riańskiej fasadzie domu. — To miejsce na pewno ma swoją historię — po­ wiedział w zamyśleniu. Weszliśmy do środka. Przez kuchnię i korytarz dotarliśmy do schodów prowadzących na strych. Na półpiętrze przystanęliśmy, aby wyrównać oddech. — Wiesz co? Zróbmy na górze trochę miejsca, za­ nim wniesiemy resztę rzeczy — zaproponował Barry. Zgodziłem się. — Najlepiej pod jakąś ścianą, żeby wszystkie na­ sze rzeczy stały w jednym miejscu. Weszliśmy na strych i zaczęliśmy go sprzątać. — Mówiłeś, zdaje się, że ona nie ma dzieci, tak? — zapytał w którymś momencie Barry. — Nie ma — potwierdziłem. — To skąd tu się wzięła ta kołyska? — Barry stał obok drewnianego przedmiotu okrytego zakurzo­ ną tkaniną. — Może ktoś dał jej na przechowanie — zasuge­ rowałem. Podniosłem z podłogi niewielką stertę pudeł i od­ stawiłem ją na bok.