kanclerzyk33

  • Dokumenty701
  • Odsłony173 846
  • Obserwuję96
  • Rozmiar dokumentów935.4 MB
  • Ilość pobrań99 259

Krzyżowcy 2 - Rycerz Zakonu Templariuszy - Guillou Jan

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Krzyżowcy 2 - Rycerz Zakonu Templariuszy - Guillou Jan.pdf

kanclerzyk33 Prywatne EBooki HISTORYCZNE Guillou Jan
Użytkownik kanclerzyk33 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 402 stron)

JAN GUILLOU KRZYŻOWCY 2RYCERZ ZAKONU TEMPLARIUSZY

imię 'Boga ^Miłosiernego, litościwego! Chwata Temu, który przeniósł Swojego sługę nocą z CMeczetu świętego do meczetu dalekiego, którego otoczenie pobłogosławiliśmy, aby mu pokazać niektóre Trosze znaki. Zaprawdę, On jest Słyszący, Wiodący! Koran, sura 17, werset 1* * Wszystkie cytaty z Koranu podajemy w prze- kładzie Józefa Bielawskiego, PIW, Warszawa 1986 (przyp. tłum.).

Ziemia Święta iMomrćal © Miasta * Twierdze templariuszy ■ Inne fwierdze o Damaszek 3 Amman ■Karak

wej nocy Gabriel, archanioł 'Boży, przybył do Mahometa, ujął go za rękę i zaprowadził do świętego miejsca modlitwy, Kaaby. Czekał tam Al.Burag, ktoś obdarzony skrzydłami, iżby poprowadzić ich dalej wedle Bożej woli. Al. Burag, który jednym krokiem potrafił dotrzeć od horyzontu do hory- zontu, rozpostarł swe białe skrzydła i wzniósł się ku gwiaździstemu niebu, i ta- kim sposobem zawiódł Mahometa, którego imię niechaj zaznaje pokoju, oraz tego, co mu towarzyszył, do świętego miasta Jeruzalem i w miejsce, gdzie kiedyś stała świątynia Salomona. Tam właśnie, pod zachodnim murem, znajdowało się najodleglejsze miejsce modłów. I archanioł Gabriel przyprowadził zwiastuna słowa Bożego za rękę ku tym, co go poprzedzili, a byli to Mojżesz, Jezus oraz Jahja, przez niewier- nych zwany Janem Chrzcicielem, jako też Abraham, wysoki mąż o kędzie- rzawych czarnych włosach i wyglądzie podobnym do wyglądu Proroka, który niechaj zaznaje pokoju, gdy tymczasem Jezus był niższego wzrostu, miał kasz- tanowe włosy i piegi. Prorocy i archanioł Gabriel zachęcili następnie Bożego wysłannika, iżby wybrał sobie napój — mleko bądź wino — i wybór jego padł na mleko. Archa- nioł Gabriel pochwalił ten wybór i stwierdził, iż od tej pory wszyscy prawowier- ni winni brać zeń przykład. 0

8 Jan G uill ou Z kolei zaprowadził archanioł Gabriel wysłannika Bożego ku skale, przy której ongiś Abraham przygotowywał się do ofiarowania syna, i była przy tej skale drabina, a wiodła ona poprzez siedmioro niebios ku Bogu. Mahomet, który niechaj zaznaje pokoju, postąpił tedy poprzez siedmioro niebios ku tronowi 'Bo- żemu i ujrzał w drodze, iż anioł Malik otworzył wieko piekieł, gdzie potępieńcy o rozdwojonych wargach, niczym u wielbłądów, w bezkresnych męczarniach musieli jeść rozżarzony węgiel, który pozostawał ogniem, uchodząc z nich. Lecz wstępując ku niebiosom Boga, ujrzał Jego wysłannik także raj pełen kwitnących ogrodów, poprzez które płynęła zimna woda albo też płynęło takie wino, co nie odbiera rozumu. Kiedy Mahomet powrócił do Mekki po swym wniebowstąpieniu, został przez Boga pouczony, iż powinien przekazać ludziom Słowo, i tak oto roz- poczęło się spisywanie Koranu. W następnym pokoleniu pojawiła się nowa wiara i od pustyń Arabii po- wiał huragan - obrońcy tej wiary stworzyli nowe imperium. Następca Proroka, umajjadzki kalif Abdul Malik Ibn Marwan kazał wznieść najpierw meczet „w najdalej położonym miejscu modłów" (takie jest znaczenie nazwy Al Aksa) i stało się to między Rokiem Pańskim 685 a Ro- kiem Pańskim 691, potem zas' meczet ponad skałę, na której Abraham chciał złożyć w ofierze syna i z której Mahomet wstąpił do nieba, właśnie Meczet na Skale, Zubat al Sahkra. Anno Domini 1099 na trzecie spośród najświętszych miast prawowier- nych i zarazem trzecie wśród najważniejszych dla nich miejsc modlitewnych spadła katastrofa. Zdobyli to miasto chrześcijanie, Frankowie, i zbezcześcili je w sposób wręcz przerażający. Wszystkie żywe istoty ginęły od miecza i dzidy, miejscowych żydów zaś spalono w synagodze. Ulicami płynęło tyle krwi, że sięgała czasem po kostki u nóg. Później nigdy już w tym nawykłym do wojen regionie świata nie zdarzyła się podobna masakra. Meczet na Skale oraz meczet Al Aksa przemienili Frankowie we własne domy modlitwy. I niezadługo chrześcijański król Jerozolimy, Baldwin II, prze- kazał drugi z nich, Al Aksa, templariuszom, najstraszliwszym wrogom pra- wowiernych - jako siedzibę dla ludzi i stajnię. Znalazł się ktoś, kto złożył święte przyrzeczenie, iż odbierze święte mia- sto Al Quds, przez giaurów nazywane Jerozolimą. W świecie chrześcijańskim i w naszym języku jest on znany pod imieniem Saladyna.

I W świętym miesiącu żałoby, muharram, który przypadał podówczas na porę największego letniego skwaru, w 575 roku hidżry, u giaurów zaś Anno Domini 1177, zesłał Bóg swe najosobliwsze wybawienie temu spośród wyznawców, którego najbardziej umiłował. Jusuf i jego brat Fahr jechali konno z nadzieją na ocalenie, a za nimi, nieco na skos dla ochrony przed nieprzyjacielskimi strzałami, podążał emir Musa. Prześladowców było sześciu, i to coraz bliżej, dlatego też Jusuf prze- klinał własną pychę, która kazała mu wierzyć, że nic podobnego nigdy się nie zdarzy, skoro on i jego towarzysze mają najszybsze konie. Tu jednak, nie- co na zachód od Morza Martwego, w dolinie śmierci i suszy, znaleźli się na ziemi niegościnnej, bo wyschniętej i kamienistej. Nazbyt pospieszna jazda była niebezpieczna, ale ci, co ich ścigali, raczej się tym nie przejęli. Ewentu- alny upadek któregoś z prześladowców nie byłby tak brzemienny w skutki, jak upadek kogoś spośród ściganych. Nagle Jusuf postanowił skierować się od razu na zachód, pod górę i ku szczytowi, liczył bowiem na schronienie w tamtej okolicy. Owi trzej ściga-

IO Jan G uill ou ni jeźdźcy zaczęli niebawem pozostawiać za sobą strome koryto wyschniętej rzeki, wadi. Zwęziło się ono i pogłębiło tak, iż już wkrótce znaleźli się, jadąc, jakby w wydłużonej misie, i można by sądzić, że Bóg dopędził ich w trak- cie ucieczki i teraz nadał im jeden tylko kierunek. Pozostawała ta ostatnia droga, coraz bardziej stroma, przez co jazda pod górę była coraz trudniejsza. A prześladowcy wciąż się przybliżali, niezadługo mogli strzelać i dosięgnąć tych, których ścigali. Ci ostatni mieli już swoje okrągłe tarcze, z żelaznymi okuciami, na plecach. Jusuf nie przywykł modlić się o własne ocalenie. Ale teraz, gdy przyszło mu jechać dnem rzeki między wieloma zdradliwymi blokami skalnymi, przy- pomniał sobie pewien werset ze Słowa Bożego, który wyrecytował jednym tchem, i to wyschniętymi wargami: Który stworzył śmierć i życie, aby was do- świadczyć, aby wiedzieć, który z was jest lepszy w działaniu; — On jest Potęż- ny, Przebaczający!* Istotnie, Bóg poddał umiłowanego Jusufa próbie i ukazał mu, zrazu jako miraż w blasku zachodzącego słońca, potem zaś przerażająco wyraźnie, naj- gorszy widok, jaki mógłby się nadarzyć prawowiernemu w tej trudnej sytu- acji ucieczki przed pościgiem. Z przeciwnego kierunku jechał tam wadi templariusz ze spuszczoną ko- pią, a za nim jego sierżant. Ci dwaj wrogowie wszelkiego życia i wszystkie- go co dobre mieli taką prędkość, że za ich plecami rozpościerały się jakby wielkie smocze skrzydła ich płaszcze, przybywali tak, jakby byli pustynnymi dżinami. Jusuf zatrzymał raptownie swego konia i zajął się przeniesieniem tarczy z pleców na tors, aby mogła odeprzeć kopię giaura. Bez lęku, na zimno, choć nieobojętnie w obliczu bliskiej być może śmierci, skierował Jusuf konia na stromiznę wadi, żeby zmniejszyć pole strzału i powiększyć kąt, pod którym nieprzyjaciel musiałby atakować kopią. I oto templariusz, znalazłszy się tuż, tuż, uniósł kopię i przesunął swą tar- czę w bok, dając tym znak, by Jusuf i inni prawowierni po prostu usunęli się z drogi. Ci ustąpili i dwaj templariusze przemknęli zaraz obok, równo- cześnie wypuszczając z rąk płaszcze, które za ich plecami pofrunęły na peł- ną pyłu drogę. Jusuf szybkim gestem przykazał coś swym towarzyszom, po czym żmudnie, ze ślizgającymi się podkowami, pokonali strome zbocze wadi i dotarli do miej- * Koran, sura 67, werset 2.

Rycerz zakonu templariuszy II sca, z którego dobrze było widać okolicę. Tam Jusuf obrócił konia i zatrzymał się, chciał bowiem pojąć, jaka Boża intencja kryła się za tym wszystkim. Pozostali dwaj zaproponowali, żeby skorzystać z okazji i zniknąć, zanim templariusze i zbójcy tak sobie poradzą, jak będą umieli. Jusuf zbył całe to rozumowanie gestem, który świadczył o irytacji, bo naprawdę chciał zoba- czyć, co się wydarzy. Nigdy przedtem nie znalazł się tak blisko templariu- sza, kogoś spośród owych demonów zła, i, jakby usłyszał Bożą podpowiedz, był przekonany, że powinien zobaczyć, co się stanie, i że nie przeszkodziłaby mu w tym żadna rozsądna argumentacja. Zdrowy rozsądek kazał jechać da- lej w kierunku Al Arisz, póki pozwalało na to dzienne światło, aż do zmro- ku, który ukryłby ich pod swym płaszczem. Wszakże Jusuf ujrzał teraz coś, co pozostało mu w pamięci na zawsze. Tamta szóstka zbójców nie miała wielkiego wyboru, kiedy się okazało, że zamiast ścigać trzech bogaczy, wypadło im zmierzyć się na kopie z dwo- ma templariuszami. 'Wadi była oczywiście zbyt wąska, by mogli stanąć, za- wrócić i wycofać się w jakimś porządku, zanim dogoniliby ich Frankowie. Po krótkim wahaniu zrobili to jedno, co mogli zrobić, mianowicie przegru- powali się tak, iż jechali odtąd dwójkami, i ponaglili konie, aby atak nie za- skoczył ich w bezruchu. Odziany na biało templariusz, który poprzedzał swego sierżanta, wykonał najpierw pozorny atak na tego, co w pierwszej dwójce jechał po prawej stro- nie, a gdy ów zbójca uniósł tarczę, by przyjąć groźne uderzenie kopią (Jusuf zdążył zwątpić, czy zbójca w ogóle rozumiał, co go czekało), wtedy templa- riusz obrócił konia szybkim ruchem, który nie wydawał się możliwy na tym kłopotliwym podłożu, uzyskał nowy kąt dla ataku i wbił swą kopię w tarcze i ciało zbójcy z lewej strony, po czym zaraz wypuścił kopię z rąk, żeby nie zo- stać wysadzonym z siodła. W tym właśnie momencie sierżant starł się ze zdu- mionym zbójcą z prawej strony, który kulił się za swoją tarczą i czekał do- tychczas na niezadany cios, a teraz zdążył tylko unieść wzrok, zanim poczuł na twarzy kopię drugiego z nieprzyjaciół, i to z niewłaściwego kierunku. Ów rycerz w białym odzieniu z plugawym czerwonym krzyżem spotkał się następnie z kolejną parą w tak ciasnym przesmyku, że ledwo mieściły się tam obok siebie trzy konie. Wyciągnął zawczasu miecz z pochwy i w pierw- szej chwili można by sądzić, iż zamierzał atakować na wprost, co byłoby mniej roztropne, skoro broń znajdowała się tylko po jednej stronie. Nagie jednak jego piękny koń, deresz w wieku na który przypadała pełnia sił, sta-

12 Jan G u i l l o u nął w poprzek i ruszył do tyłu, w stronę jednego ze zbójców, po chwili tra- fionego i wysadzonego z siodła. Drugi zbójca dostrzegł w tym szansę, ponieważ nieprzyjaciel nadjeżdżał w poprzek, nieomal tyłem, z mieczem w niewłaściwej ręce i bez możliwości dosięgnięcia przeciwnika. Ale nie pojął ów zbójca, jakim sposobem templa- riusz pozbył się tarczy i przerzucił miecz do lewej ręki. Gdy więc zbójca wy- sunął się ponad siodło i pochylił do przodu, aby zadać cios szablą, wystawił szyję i głowę na atak z niespodziewanego kierunku. - Jeżeli czyjakolwiek głowa może zachować jakąś myśl w obliczu śmier ci, bodaj na krótko, to pewno dokonała tego głowa zdziwionego człowieka, która właśnie spadła na ziemię - powiedział zdumiony Fahr. Jego też zafa scynowało owo widowisko i chciał zobaczyć więcej. Dwaj ostatni zbójcy wykorzystali chwilę wytracenia prędkości, co spotka- ło na biało odzianego templariusza, gdy zabijał drugiego zbójcę. Tamci ob- rócili konie i uciekli owym wadi z góry na dół. Do bezbożnego psa, którego koń templariusza powalił na ziemię, zbliżył się tymczasem ubrany na czarno sierżant. Zsiadł z konia, spokojnie ujął jed- ną ręką cugle konia tego zbójcy, a drugą ręką ugodził oszołomionego, opa- dłego z sił i zapewne otępiałego rozbójnika mieczem prosto w szyję, tam, gdzie kończyła się skórzana kolczuga ze stalowymi łuskami. Potem zaś sier- żant zdawał się nieskory do podążenia za swym panem, który nabrał pręd- kości w pogoni za dwoma ostatnimi zbójcami, którzy umykali. Powiązał na- tomiast cugle na przedniej nodze dopiero co pojmanego konia i zaczął się ostrożnie zbliżać do innych koni, które chodziły luzem, i chyba uspokajał je swoimi słowami. Można by pomyśleć, że nawet się nie przejmował swoim panem, tuż za plecami którego powinien by jechać gwoli ochrony, i że waż- niejsze było w tej chwili pozbieranie nieprzyjacielskich koni. Doprawdy na- der osobliwy to był widok. -Ten tam - odezwał się emir Musa i wskazał templariusza w białym stro- ju, który znacznie dalej, bo w dolnej części wadi, znikał właśnie z oczu owym trzem prawowiernym - ten, którego tam widzisz, panie, to Al Ghouti. - Al Ghouti? - zdziwił się Jusuf. - Wypowiadasz jego imię tak, jakbym ja powinien go znać. Ale nie znam. Któż to jest? - Al Ghouti jest jednym z tych, których powinieneś znać, panie - odpo- wiedział z naciskiem Musa. - Właśnie nim obdarzył nas Bóg wobec naszych grzechów, wśród diabłów z czerwonymi krzyżami jest on tym, któremu cza-

Rycerz z a k o n u templariuszy 13 sem towarzyszą tureccy jeźdźcy, czasem też ich ciężka kawaleria. Teraz, jak widzisz, niczym turecki jeździec dosiada arabskiego ogiera i mimo to dzierży kopię i miecz, jakby siedział na którymś' z ociężałych, powolnych koni Fran- ków. Poza tym jest emirem w Gazie. - Al Ghouti, Al Ghouti - mamrotał w zamyśleniu Jusuf. - Chcę go spo tkać. Czekamy tutaj! Dwaj pozostali popatrzyli na Jusufa z lękiem w oczach, ale zaraz pojęli, że istotnie był zdecydowany, na nic by się więc zdały jakiekolwiek, choćby i bardzo rozsądne, perswazje. Czekając na brzegu wadi, trzej saraceńscy jeźdźcy widzieli tego, który był sierżantem templariusza, gdy na pozór beztrosko, jakby wykonywał zwyczaj- ną codzienną pracę, zbierał konie czterech zabitych zbójców, po czym je zwią- zał ze sobą nawzajem i zaczął ciągnąć, wlec ich ciała, które z wielkim wysił- kiem, mimo że wydawał się bardzo krzepkim mężczyzną, podniósł i spętał - każdego ze zmarłych na jego koniu. Wcześniej zniknęli z oczu templariusz i dwaj ostatni zbójcy, którzy z prze- śladowców zmienili się w ściganych. - Rozsądne - szeptał jakby tylko do siebie Fahr - to jest rozsądne. On pęta właściwych jeźdźców na koniach, żeby te trochę uspokoić w obliczu tak obfitej krwi. Chyba zakłada, że zabiorą te konie ze sobą. - Tak, to naprawdę bardzo dobre konie - zgodził się Jusuf. - Jednego nie rozumiem: jak to możliwe, by tacy złoczyńcy mieli konie, które przysługi- wałyby królowi. Wszak ich rumaki dotrzymują kroku naszym. - Było nawet gorzej. W końcu się zbliżyły - wtrącił emir Musa, który ni- gdy się nie wahał szczerze mówić panu, co myślał. - Czyż jednak nie widzie- liśmy tego, co chcieliśmy widzieć? Czy mimo wszystko nie byłoby najrozsąd- niej zniknąć w ciemnościach i nie czekać powrotu Al Ghoutiego? - Czy masz pewność, że on wróci? - zapytał rozbawiony tym Jusuf. -Tak, panie, on powróci - odpowiedział markotnie Musa. -Tego jestem nie mniej pewien niż tamten sierżant, który nie zechciał nawet podążyć za swym panem, aby go wesprzeć w starciu z dwoma tylko nieprzyjaciółmi. Czyż nie widziałeś, że Al Ghouti schował miecz do pochwy, po czym napiął łuk, i to ledwo tam, na dole, skręcił za róg? - Templariusz z łukiem? - zdziwił się Jusuf i uniósł swe wąskie brwi. - Otóż to, panie - odpowiedział pokornym tonem emir Musa. - Mó wiłem już, że on przypomina tureckich jeźdźców, bywa, iż jak Turek jeździ

14 Jan G u i l l o u bez obciążenia i strzela z siodła, tyle że używa ^większego łuku. Od jego strzał zginęło aż nazbyt wielu prawowiernych. A jednak, panie, ośmielę się zapro- ponować. .. - Nie! - przerwał mu Jusuf. - Poczekamy tutaj. Chcę się z nim spotkać. Akurat teraz mamy rozejm w naszej walce z templariuszami i chcę mu po- dziękować. Jestem mu winien podziękowania, a nie dopuszczam do siebie myśli, że miałbym mieć dług wobec templariusza! Pozostali dwaj zrozumieli, że dalsze argumenty byłyby daremne. Ale czuli się nieswojo i przestali rozmawiać. Przez dłuższą chwilę trwali w milczeniu, pochyleni do przodu z jedną ręką na krawędzi siodła, przypatrując się sierżantowi, który zdążył się uporać ze zwłokami i końmi. Zaczął on już zbierać broń i płaszcze, tuż przed atakiem zrzucone przez jego pana i przez niego. Nieco później pokazał się z odrąbaną głową w ręku i wyglądał w tym momencie tak, jakby się zastanawiał nad sposobem dołączenia jej do bagażu. W końcu pozbawił jednego ze zmarłych zbójców okrycia zwanego abay, owinął nim głowę i zrobił z tego paczkę, któ- rą uwiązał przy kuli siodła, tuż obok trupa, który wisiał bez głowy. Wreszcie sierżant zakończył wszystkie swe zajęcia, sprawdził, czy pakun- ki zostały dobrze osadzone, po czym wsiadł na konia i powoli pociągnął ka- rawanę sprzężonych rumaków za sobą, minąwszy trzech Saracenów. Jusuf pozdrowił sierżanta uprzejmie w mowie Franków i z szerokim ge- stem. Sierżant skwitował to niepewnym uśmiechem, ale jego odpowiedzi nie usłyszeli Saraceni. Zmierzchało, słońce skryło się już za wysokie szczyty gór na zachodzie, a słone morze, poniżej gór i w oddali, utraciło swój błękit. Konie Saracenów zdawały się wyczuwać niecierpliwość swych panów, bo rzucały łbami i par- skały od czasu do czasu, jakby i one chciały wyruszyć zawczasu. Ale oto ujrzeli Saraceni templariusza w bieli, który zjeżdżał korytem rze- ki. Za nim podążały dwa konie, każdy z trupem zawieszonym ponad sio- dłem. Rycerz nie spieszył się wcale i jechał ze spuszczoną głową, co sugero- wało, że pogrążył się w modlitwie, choć najpewniej wpatrywał się w kamie- nisty i nierówny grunt, aby wybrać właściwą drogę. Sprawiał takie wrażenie, jakby nie dostrzegł trzech oczekujących jeźdźców, mimo że na tle jasnej czę- ści przedwieczornego nieba musiał ze swego punktu widzenia zobaczyć ich sylwetki. Ledwo jednak dotarł do nich, uniósł wzrok i bez słowa zatrzymał konia.

Rycerzz a k o n u templariuszy 15 Jusuf był całkiem wytrącony z równowagi, jakby oniemiał za sprawą wi- doku niezgodnego z tym, co oglądał niewiele wcześniej. Ów demon z szatań- skiej hałastry, który ponoć zwał się Al Ghouti, tchnął spokojem. Już wcze- śniej przewiesił on na łańcuchu swój hełm przez ramię, jego krótkie jasne włosy i zaniedbana szorstka broda w tym samym kolorze świadczyły zapewne o tym, iż miał twarz demona, i to z oczami tak błękitnymi, jak można było oczekiwać. Pojawił się tu wszakże człowiek, który niedawno uśmiercił trzech albo czterech innych mężczyzn - w swym podekscytowaniu Jusuf stracił ra- chubę, choć na ogół pamiętał wszystko, co widział w toku walk. Jusuf oglą- dał zresztą niejednego tuż po zwycięstwie, tuż po tryumfie poprzedzonym zabójstwem, ale jeszcze nigdy nie widział nikogo, kto sprawiałby wrażenie powracającego po pracy do domu, jakby zbierał plon z pól albo trzcinę cu- krową na bagnach, ze spokojem sumienia, jaki zapewnia tylko dobrze wyko- nana praca. Owe błękitne oczy nie przypominały oczu demona. - Czekaliśmy ciebie... dziękujemy ciebie... - powiedział Jusuf osobliwie w mowie Franków, licząc na to, że tamten zrozumie. Człowiek, który w języku prawowiernych zwał się Al Ghouti, popatrzył badawczym wzrokiem na Jusufa, a tymczasem na jego twarzy wykwitł z wol- na uśmiech, jakby on czegoś szukał w pamięci i to właśnie znalazł, i ten uśmiech sprawił, że emir Musa i Fahr, ale nie Jusuf, ostrożnie, prawie nie- świadomie, sięgnęli po broń umieszczoną z boku siodeł. Templariusz wi- dział bardzo wyraźnie ich ręce, które, pokonując drogę ku szablom, zdawały się myśleć samodzielnie. Po chwili templariusz uniósł wzrok i zerknął na tę trójkę mężczyzn na stoku, spojrzał Jusufowi prosto w oczy i odrzekł w mo- wie Boga prawowiernych: - W imię Boga miłosiernego, w tej chwili nie jesteśmy wrogami i nie zależy mi na walce z wami. Wspomnijcie na te oto słowa z waszej świętej księgi, sło wa, które wypowiedział sam Prorok, pokój Jego duszy: I nie pozbawiajcie ni kogo życia, które 'Bóg uczynił świętym, chyba że zgodnie z prawem!* Ani wy, ani ja, nie mamy żadnej słusznej sprawy, jako że między nami panuje rozejm. Templariusz uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby chciał ich zachęcić do uśmiechu; był w pełni świadom tego, że zapewne zadziwił owych trzech nie- przyjaciół odezwaniem się w świętym języku Koranu. Wszakże Jusuf, który pojął, iż musi szybko myśleć i szybko zapanować nad sytuacją, odpowiedział templariuszowi po krótkim doprawdy wahaniu: * Koran, sura 17, werset 33.

i6 Jan Guillou. - Zaiste nie sposób poznać drogi, które obiera Bóg Wszechmogący - to skwitował templariusz skinieniem głowy, jakby usłyszał słowa znane mu szcze gólnie dobrze - i On jeden wie, dlaczego zesłał nam na ratunek nieprzyja ciela. Winien ci jednak jestem, rycerzu czerwonego krzyża, podziękowanie i chcę cię obdarzyć czymś, co ominęło przeklętych zbójców, którzy próbowali nas dopaść. Tu, gdzie teraz siedzę, pozostawiam sto dinarów w złocie i słusz nie ci się one należą za to, czego na naszych oczach dokonałeś! Jusuf uznał, iż przemówił jak król, i to wielce szczodry, bo takim król po- winien być. Ale on sam, a bardziej jego brat oraz emir Musa, poczuli się ura- żeni reakcją templariusza, który najpierw po prostu wybuchnął śmiechem, całkiem szczerym i wolnym od szyderstwa. - Na Boga miłosiernego, przemawia przez ciebie i dobroć, i niewiedza - odrzekł templariusz. - Nie mogę niczego przyjąć od ciebie. To, co uczyniłem, musiałem uczynić, choćby nawet ciebie tu nie było. Poza tym żadnej własności nie posiadam i żadnej nie mogę przyjmować, to po pierwsze. Po wtóre, mo żesz obejść moje ślubowanie, darując sto dinarów templariuszom. I pozwól sobie powiedzieć, mój nieznany wrogu czy przyjacielu, iż, moim zdaniem, trudno ci będzie wytłumaczyć się z tego daru wobec twego Proroka! Po tych słowach templariusz pozbierał cugle, zerknął na oba konie i oba trupy za sobą, i udami ponaglił swego arabskiego rumaka, a zarazem uniósł zaciśniętą prawą pięść w pozdrowieniu powtarzanym przez bezbożnych tem- plariuszy. Widać po nim było, że uznał ową sytuację za bardzo zabawną. - Zaczekaj! - odezwał się Jusuf tak raptownie, że słowo wyprzedziło myśl. - Zamiast tego proponuję, byś razem z twym sierżantem zasiadł z nami do wieczerzy! Templariusz wstrzymał konia i spojrzał na Jusufa z takim wyrazem twa- rzy, jakby musiał się zastanowić. - Przyjmuję zaproszenie, mój nieznany wrogu czy przyjacielu - rzekł po- woli templariusz - lecz tylko pod warunkiem, że dasz słowo, iż żaden z was trzech nie ma zamiaru użyć broni przeciw mnie albo mojemu sierżantowi, kiedy będziemy razem. - Wobec prawdziwego Boga i Jego Proroka daję ci słowo - odrzekł na- tychmiast Jusuf. - Czy będę mieć i twoje słowo? - Tak, wobec prawdziwego Boga, Jego Syna i Najświętszej Panienki daję ci i moje słowo - odpowiedział równie skwapliwie templariusz. - Kierując się o dwa palce na południe od punktu, w którym słońce zaszło w góry, do-

Rycerz z a k o n u templariuszy 17 trzecie do strumienia. Jedźcie wzdłuż niego na północny zachód, a wypatrzy- cie parę niskich drzew, gdzie znajduje się woda. Zatrzymajcie się tam na noc. My przebywamy jeszcze dalej na zachód, na stokach gór, nad tą samą wodą, która wiedzie ku wam. Nie stanie się ona jednak nieczystą z naszej przyczy- ny. Niezadługo nadejdzie wieczór, dla was i dla nas pora modłów. Wszakże jeśli potem po ciemku przybędziemy do was, to zjawimy się tak, iż będzie- cie słyszeć, nie zaś w ciszy, jak ci, co mają złe zamiary. Templariusz spiął swego konia ostrogami, jeszcze raz pozdrowił tamtych na pożegnanie, ruszył swoją małą karawaną z miejsca i nie oglądając się, od- jechał w mrok. Trzej prawowierni długo patrzyli na jego jazdę i żaden się nie ruszał ani nie odzywał. Ich konie parskały niecierpliwie, ale Jusuf pogrążył się we wła- snych myślach. -Jesteś moim bratem i skoro minęło tyle lat, nie powinno by mię już dzi- wić nic z tego, co czynisz lub mówisz - rzekł Fahr. -To jednak, coś właśnie uczynił, zdziwiło mię bardziej niźli jakikolwiek inny postępek. Templariusz! I akurat ten, którego zwą Al Ghoutim! - Mój umiłowany bracie - odparł Jusuf, nieznacznym ruchem obróciw- szy konia, aby go skierować na drogę wskazaną przez nieprzyjaciela - trze- ba znać swych wrogów, o tym wszak często rozmawialiśmy? I czyż nie nale- ży nade wszystko poznać tego, który najbardziej przeraża? Bóg dał nam do- skonałą sposobność, nie odrzucajmy tego daru. - Czy jednak można polegać na słowie takiego męża? - po dłuższej chwili milczenia w toku ich jazdy odezwał się Fahr. - Owszem, można - stwierdził półgłosem emir Musa. - Wróg ma niejed- no oblicze i my znamy je albo ich nie znamy. Na słowie tego męża możemy wszelako polegać tak jak na słowie twego brata. Jechali wedle wskazówek nieprzyjaciela i wkrótce natrafili na strumyk z orzeźwiającą zimną wodą, tam więc stanęli i napoili konie. Później kon- tynuowali podróż wzdłuż strumienia i, jak zapowiedział templariusz, do- tarli do równiny, na której strumień poszerzał się i przemieniał w niewielki staw, otoczony niskimi drzewami i krzakami, i była tam też licha trawa dla koni. Rozsiodłali konie, zdjęli bagaż i powiązali zwierzętom przednie nogi, żeby te konie pozostawały nad wodą, a nie szukały trawy gdzieś dalej, gdzie jej nie było. Następnie, jak należało przed modlitwą, dokonali sta- rannych ablucji.

i8 Jan Gu i l l o u Gdy na błękitnym w tę letnią noc niebie zajaśniał księżyc, odmówili mo- dlitwę za zmarłych i modlitwę dziękczynną, jako że Bóg w Swym niepoję- tym miłosierdziu zesłał im na ratunek najgorszego z wrogów. Po modłach porozmawiali o tym właśnie zdarzeniu i Jusuf stwierdził, że Bóg w sposób nieomal żartobliwy pokazał Swą wszechmoc, pokazał, że nie ma dlań rzeczy niemożliwych, że mógł nawet zesłać templariusza, by urato- wał tych, którzy w końcu pokonują wszystkich rycerzy Świątyni. Tak przekonywał Jusuf samego siebie i towarzyszy. Frankowie przybywa- li do świętego miasta i opuszczali je, już to liczni jak szarańcza, już to w nie- wielkiej liczbie. Rok w rok pojawiali się nowi wodzowie z krajów Franków, plądrowali, odnosili zwycięstwa albo przegrywali i ginęli, a w przypadku zwy- cięstwa rychło z obfitym łupem powracali do domów. Byli jednak i tacy Frankowie, którzy nigdy nie odjeżdżali do domów, ci zaś okazywali się i najlepsi, i najgorsi. Najlepszymi byli dlatego, że nie gra- bili dla przyjemności, że dochodziło do rozmów z nimi, umów handlowych i pokojowych traktatów. Zarazem uchodzili za najgorszych, gdyż niejeden okazywał się straszliwym przeciwnikiem w toku wojny. A najgorsi z nich wszystkich byli żarliwie wierzący rycerze w habitach, i to z dwóch odręb- nych zakonów - templariusze i joannici. Kto chciał oczyścić kraj z nieprzy- jaciół, kto chciał odebrać meczet Al Aksa i Meczet na Skale w świętym mie- ście Boga, ten musiał w końcu pokonać i templariuszy, i joannitów. Innej możliwości nie było. Wszakże właśnie owi żarliwi w wierze zdawali się niepokonani. Walczyli bez lęku, w przeświadczeniu, że jeśli polegną, to trafią do raju. Nigdy się nie poddawali, jako że reguły ich zakonów zakazywały wykupywania braci z nie- woli. Ujęty joannita czy templariusz okazywał się bezwartościowym jeńcem, którego można było choćby puścić wolno albo zabić. Zawsze więc zabijano. Jeśli piętnastu prawowiernych - tak nakazywała pewna praktyczna reguła - spotkało się na równinie z pięcioma templariuszami, oznaczało to, iż wszy- scy pozostawali przy życiu albo też nie mógł ocaleć nikt. Jeżeli piętnastu pra- wowiernych napadło na pięciu giaurów, to żaden prawowierny nie powinien był ujść z życiem. Aby mieć pewność sukcesu przy takim ataku, należało po- siadać czterokrotną przewagę liczebną, ale i być gotowym na zapłacenie bar- dzo wysokiej ceny w postaci własnych strat. W przypadku walk ze zwyczaj- nymi Frankami rzecz miała się inaczej, zwyczajnych Franków udawało się pokonać nawet mniejszą siłą po stronie prawowiernych.

Rycerzzakonu templariuszy 19 Gdy Fahr i emir Musa zbierali opał na ognisko, Jusuf leżał z rękoma pod karkiem i patrzył na niebo, gdzie jaśniało coraz więcej gwiazd. Rozmyślał o tych najgorszych wrogach. Wracał myślami do tego, co widział na krótko przed za- chodem słońca. Człowiek, który przedstawiał się jako Al Ghouti, miał konia, jaki nie przyniósłby ujmy królowi, konia, co zdawał się podzielać myśli swego pana, konia posłusznego, zanim mu wskazywano, co powinien był zrobić. Nie szło tu o czary, zresztą Jusuf mimo wszystko odrzucał takie objaśnie- nia. Po prostu ów mężczyzna i ów koń od lat ćwiczyli i walczyli razem, i to całkiem poważnie, a nie z braku innych zajęć. Podobnych ludzi i podobne konie spotykało się wśród egipskich mameluków, którzy oczywiście nie robi- li niczego ponad doskonalenie samych siebie, póki nie doczekali się wystar- czających sukcesów: dowództwa, przydziału ziemi, wyzwolenia i złota w po- dzięce za wiele lat pomyślnej służby wojskowej. Nie idzie tu o cud czy ma- gię, takich ludzi tworzą ludzie, a nie tylko Bóg. Nasuwa się wszakże pytanie o to, co przesądza o osiągnięciu tego celu. Jusuf odpowiadał na to pytanie zawsze jednakowo: prowadzi do tego czysta wiara. Kto w pełni stosuje się do słów Proroka - pokój Jego duszy -o dżihadzie, świętej wojnie, ten zostanie wojownikiem niepokonanym. Tyle że wśród egipskich mameluków muzułmanów żarliwych w wierze było nie- wielu; na ogół okazywali się mniej lub bardziej zabobonnymi Turkami, wie- rzyli w duchy i święte kamienie, i tylko podawali się za wyznawców czystej i prawdziwej wiary. Skoro tak, to tym gorzej, iż nawet giaurom zdarzy się stworzyć człowie- ka takiego pokroju jak Al Ghouti. Bóg chciał zapewne okazać, że sam czło- wiek dzięki swej wolnej woli określa własny cel w życiu, w tym doczesnym żywocie, i dopiero gdy święty ogień oddzieli ziarno od plew, będzie wiado- mo, kto prawowierny, a kto giaur. Ta myśl przygnębiła Jusufa. Otóż skoro Bóg chce, by prawowierni, jeśli potrafią się zjednoczyć dla dżihadu przeciwko giaurom, byli nagradzani tryumfem, to dlaczego stworzył wrogów nie do pokonania w bezpośrednim starciu? Być może, aby wskazać, iż prawowierni istotnie muszą się jednoczyć przeciw nieprzyjacielowi, iż muszą się wyrzec wewnętrznych waśni, zjedno- czeni zaś okażą się dziesięciokroć albo stokroć liczniejsi niż Frankowie, któ- rzy będą skazani na unicestwienie, choćby wszyscy byli templariuszami. Jusuf jeszcze raz wywołał sobie w pamięci obraz AJ Ghoutiego, jego ruma- ka, doskonałej czarnej uprzęży w nienaruszonym stanie, ekwipunku, w któ-

20 Jan Gu i l l o u rym nie było niczego gwoli uradowania oczu, lecz wszystko dla rąk. Jusuf uznał to za pouczające. Zdarzało się oczywiście tak, iż niejeden ginął w bi- twie, bo nie potrafił się wyrzec nowego sztywnego brokatu z przebłyskami złota, który zakładał na zbroję i tym samym krępował sobie ruchy w decydu- jącym momencie, umierał więc raczej jako ofiara próżności niż z innej przy- czyny. Wszystko, co człowiek widzi, powinien zachowywać w pamięci i czer- pać z tego nauki, jakże bowiem inaczej pokonać szatańskiego nieprzyjaciela, który zajmuje teraz święte miasto Boga? Ogień już trzaskał, Fahr i emir Musa rozłożyli więc muślinową serwetę i zaczęli wyciągać prowiant, i postawili naczynia i wodę. Emir Musa siedział w kucki i mełł ziarna mokki, aby we właściwym czasie jego czarny beduiń-ski napój był gotowy. Noc przyniosła też ziąb, wpierw pod postacią chłodnej bryzy, która docierała tam górskimi stokami z miasta Brahama, czyli z Al Khalil. Wkrótce jednak chłód, jaki nastąpił po upalnym dniu, miał się prze- mienić właśnie w ziąb. Zachodni kierunek wiatru sprawił, że Jusuf zwęszył tamtych dwóch Fran- ków w tej samej chwili, gdy usłyszał ich w ciemnościach. Poczuł zapach nie- wolników i pól bitewnych, niewątpliwie tamci przybywali, bo przecież byli barbarzyńcami, nieumyci na wieczerzę. Kiedy templariusz znalazł się w blasku ognia, prawowierni zauważyli, iż białą tarczę z czerwonym krzyżem miał przed sobą, jak nie przystało na go- ścia, i emir Musa zrobił kilka niepewnych kroków w stronę siodła, na któ- rym złożył broń razem z uprzężą. Ale Jusuf zaraz dostrzegł niepokój w jego oczach i bez słów pokręcił głową. Templariusz pokłonił się swym trzem gospodarzom w należytej kolejno- ści, a jego sierżant wziął niezgrabnie przykład ze swego pana. Po chwili ów rycerz zdumiał tamtych trzech prawowiernych, uniósł bowiem swoją białą tarczę z odrażającym krzyżem i zawiesił ją tak wysoko, jak to było możliwe, na którymś z niskich drzew. Gdy zbliżył się później i odpiął miecz, nim po zapraszającym geście Jusufa usiadł, wyjaśnił, że wedle jego wiedzy nie pozostał w okolicy nikt źle usposobiony, lecz całkowitej pewności nigdy mieć nie można. Niechby więc tarcza templariusza miała dobroczynne działanie, niechby studziła zapał do walki. Mało tego: rycerz wspaniało- myślnie zaproponował pozostawienie tarczy przez noc na drzewie i sięgnięcie po nią o świcie, kiedy nadejdzie wszak dla nich wszystkich pora wyrusze- nia w dalszą drogę.

Rycerzz a k o n u templariuszy 11 Templariusz i jego sierżant zasiedli przy muślinowej serwecie i zaczęli coś wydobywać ze swego węzełka (ukazały się daktyle, baranina, chleb i coś nie- czystego), i na ten widok Jusuf wybuchnął długo wstrzymywanym śmiechem. Wszyscy spojrzeli nań ze zdziwieniem, bo nikt nie dopatrzył się niczego za- bawnego. Obaj rycerze Świątyni zmarszczyli czoła, gdyż zapewne oni sami poczuli się osobami, które rozbawiły Jusufa. Jusuf musiał więc się wytłumaczyć i powiedział, że jeżeli w ogóle istnieje coś na tym świecie, czego nigdy by się nie spodziewał jako nocnej ochrony, to zaiste byłaby taką rzeczą tarcza z najgorszym nieprzyjacielskim znakiem. Choć, z drugiej strony, potwierdziło się coś, w co zawsze wierzył, a miano- wicie to, iż Bóg w swej wszechmocy doprawdy nie stroni od żartów ze swo- ich dzieci. Ta myśl wywołała uśmiechy na wszystkich twarzach. Właśnie w tym momencie templariusz wykrył kawał wędzonego mięsa wśród rzeczy wyjętych przez sierżanta i opryskliwym tonem powiedział coś w mowie Franków, wskazując owo mięso swym długim i ostrym szty- letem. Sierżant zapłonił się i uprzątnął mięso, a drugi templariusz wzruszył ramionami i na usprawiedliwienie wyjaśnił, że tu na tym świecie jest tak, iż mięso nieczyste w mniemaniu jednej osoby może być dobre dla kogo innego. Trzej prawowierni pojęli, że wśród jadła znalazł się kawał wieprzowiny, przez który cały posiłek stałby się nieczystym. Jusuf nie omieszkał przypo- mnieć im szeptem, co Słowo Boże mówi o przypadkach nieuniknionej ko- nieczności, kiedy przepisy nie są przepisami w takiej mierze, jak we własnym domu, i tą uwagą zadowolił wszystkich. Jusuf pobłogosławił jadło w imię Boga miłosiernego i litościwego, a tem- plariusz uczynił to w imię Pana Jezusa Chrystusa i Matki Boskiej, przy czym żaden z owych pięciu mężczyzn nie dał po sobie poznać niechęci do odmien- nej wiary. Uczestnicy wieczerzy poczęli się teraz wzajemnie zachęcać i templariusz, poproszony o to przez Jusufa, poczęstował się w końcu kawałkiem baraniny zapieczonej w chlebie, przekroił go sporym sztyletem bez ozdób, ale, jak było widać, groźnym, bo ostrym, i jedną część na czubku sztyletu podał sier- żantowi, który wetknął go do ust, tuszując swą niepewność. Przez dłuższą chwilę jedli w milczeniu. Prawowierni rozłożyli zapiekaną w chlebie baraninę oraz posiekane zielone pistacje, zapieczone w masie cu- krowej i miodzie, po swojej stronie muślinowej serwety. Giaurowie mieli po

22 Jan G u i l l o u swej stronie suszoną baraninę, która zastąpiła nieczyste mięso wędzone, dak- tyle i suchy biały chleb. - Jest coś, o co chciałbym cię zapytać, templariuszu - odezwał się po chwili Jusuf. Mówił cicho i z naciskiem, bo - jak wiedzieli ci, którzy blisko z nim obcowali - czynił tak zawsze, gdy po dłuższej refleksji miał coś waż- nego do powiedzenia. - Jesteś naszym gospodarzem, przyjęliśmy twe zaproszenie i chętnie od- powiemy na twoje pytania, wszakże pamiętaj, iż nie twoja, lecz nasza wia- ra jest prawdziwą wiarą - odrzekł templariusz z taką miną, jakby śmiał żar- tować z religii. - Zapewne pojmujesz, jak ja to widzę, templariuszu, przejdę jednak do pytania. Uratowałeś nas, swoich wrogów. Już to doceniłem i podziękowałem ci. A teraz chciałbym wiedzieć, dlaczego. - Nie ratowaliśmy naszych wrogów - odparł refleksyjnym tonem templa- riusz. - Przedtem długo szukaliśmy tych sześciu zbójców, przez tydzień dep- taliśmy im po piętach, czyhając na dogodną sytuację. Naszym zadaniem było uśmiercenie ich, a nie przyjście wam na ratunek. Bóg jednak raczył rozto- czyć pieczę także nad wami i ani ty, ani ja nie wiemy, dlaczego. - Tyś jest wszakże Al Ghouti we własnej osobie? - upewnił się Jusuf. - Tak, to prawda - odrzekł templariusz. - Jestem tym, którego niewierni zwą Al Ghoutim w mowie, której teraz używamy, lecz me imię brzmi Arn de Gothia, a moje zadanie polegało na tym, by uwolnić ziemię od owych sze- ściu niegodziwców, i zadanie wykonałem. To wszystko. - Dlaczegóż spadło ono na kogoś takiego jak ty, wszak jesteś ponadto emirem templariuszy na waszym zamku w Gazie, dostojnikiem? Dlaczego ktoś taki miałby wykonywać całkiem błahe, a zarazem niebezpieczne za- danie, wymagające czyhania na tych niegościnnych traktach gwoli tego, by uśmiercać zbójców? - Z tej przyczyny, iż tak właśnie powstał nasz zakon, zresztą na długo przed moim przyjściem na świat - odparł templariusz. - Tuż po wyzwole- niu grobu Bożego przez naszych ludzi pątnicy nie mieli żadnej ochrony, gdy pielgrzymowali nad rzekę Jordan, do miejsca, w którym Jahja - tak wy go zwiecie - ongiś ochrzcił Pana Jezusa. Podówczas wszyscy pielgrzymi wędro- wali ze swym dobytkiem, teraz natomiast znajdują dlań bezpieczne schro- nienie u nas. Łatwo padał ten dobytek łupem zbójców. Otóż nasz zakon po- wstał dla ochrony owych ludzi. Jeszcze dziś ochranianie pielgrzymów i żabi-

Rycerz zakonu templariuszy 23 janie zbójców przynosi zaszczyt. Nie jest tedy tak, jak sądzisz, iżby to było błahym zadaniem, powierzanym byle komu, przeciwnie, stanowi ono sedno i źródło naszego zakonu, jak mówiłem, jest to zaszczytna misja. I Bóg wy- słuchał naszych modlitw. - Masz rację — stwierdził z westchnieniem Jusuf. — Powinniśmy stale ochraniać pątników. O ileż łatwiej żyłoby się tu, w Palestynie, gdybyśmy wszyscy to czynili? A przy sposobności zapytam, w której z krain Franków leży owa Gothia? - Właściwie w żadnej z nich - odparł templariusz z wesołym błyskiem w oczach, jakby nagle rozwiała się cała ceremonialność jego mowy. - Gothia znajduje się sporo na północ od ziemi Franków, na krańcu świata. Gothia jest takim krajem, w którym niemal przez pół roku mogę chodzić po po- wierzchni wody, ta bowiem twardnieje za sprawą straszliwego zimna. A z ja- kiegoż kraju pochodzisz ty, który mówisz po arabsku, jakbyś raczej nie przy- szedł na świat w Mekce? - Urodziłem się w Baalbeku, wszyscy trzej jesteśmy wszakże Kurdami - odrzekł zdziwiony Jusuf. - Oto mój brat Fahr, a to mój... przyjaciel Musa. Jak i dlaczego nauczyłeś się mowy prawowiernych, przecie tacy jak ty zwy- kle nie trafiają na długo do niewoli? - To prawda - przyznał templariusz. - Tacy jak ja w ogóle nie trafiają do niewoli i zapewne wiesz, dlaczego. Spędziłem jednak dziesięć lat w Palesty- nie i nie przybyłem tutaj, aby okradać z dobytku i pół roku później powró- cić do domu. Co więcej, ci, którzy pracują dla nas, templariuszy, na ogół mówią po arabsku. Dodam, że mój sierżant zwie się Armand de Gascogne, jest tu od niedawna i niezbyt dobrze rozumie, co mówimy. I dlatego milczy, inna to przyczyna niż u twoich ludzi, którzy otwierają usta dopiero wów- czas, gdy im na to pozwolisz. - Dobry masz wzrok - bąknął Jusuf, czerwieniąc się. - Jestem najstar- szym z nich, widzisz już siwe włosy na mojej skroni, ja zarządzam rodzin- nymi pieniędzmi. Jesteśmy kupcami jadącymi w ważnej sprawie do Kairu, poza tym... nie wiem, o co mój brat i mój przyjaciel mogliby chcieć zapy- tać wrogiego rycerza. Wszyscyśmy usposobieni pokojowo. Templariusz przyglądał się Jusufowi badawczo i przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Niespiesznie raczył się migdałami nasączonymi miodem, prze- rwał to zresztą i przypatrzył się kawałkowi tego przysmaku pod światło, które padało od ogniska, i uznał, że pewno pochodził z Aleppo. Następnie sięgnął

24 J a n G u i l l o u po bukłak z winem i upił go trochę, nikogo nie prosząc o zgodę ani o wy- baczenie, po czym podał wino sierżantowi. I wtedy usadowił się wygodnie, odchylony do tyłu, i zarzucił na siebie swój obszerny i gruby, biały płaszcz z przerażającym czerwonym krzyżem, po czym spojrzał na Jusufa tak, jakby szacował wzrokiem przeciwnika w trik-traku - nie dostrzegał w nim wroga, lecz osobę zasługującą na respekt. - Mój nieznany przyjacielu czy wrogu, na cóż któremukolwiek z nas nie prawda, skoro razem posilamy się w pokojowym nastroju i obaj daliśmy sło wo, że nie będziemy sobie nawzajem szkodzić? - zapytał w końcu. Mówił bardzo spokojnie i bez urazy. - Tak jak ja jesteś wojownikiem. Jeśli tego ze chce Bóg, następnym razem spotkamy się na polu bitwy. Zdradza cię odzie nie, zdradzają was konie, uprząż, także miecze, które tam oparliście o sio dła. Wybito owe miecze w Damaszku i każdy kosztuje nie mniej niż pięćset dinarów w złocie. Pokój między nami wkrótce ustanie, niebawem skończy się rozejm, choć, być może, tego teraz nie wiesz, niezadługo przekonasz się o tym. Cieszmy się tedy niezwykłą chwilą, nieczęsto można zawrzeć bliższą znajomość z wrogiem. I nie okłamujmy się. Jusuf był nieomal gotów ulec nieodpartej pokusie uczciwego powiedze- nia, kim jest. Prawdę mówił templariusz: chociaż nie dałoby się tego jeszcze zauważyć na żadnym polu bitwy, rozejm wkrótce się skończy. I wzajemne za- pewnienia, że nie będą sobie szkodzić, dzięki którym mogli w ogóle zasiąść do wspólnego posiłku, obowiązywały tylko w ów wieczór. Każdy z nich był jagnięciem posilającym się w towarzystwie lwa. - Masz rację, templariuszu - rzekł wreszcie Jusuf. - Insz L^llah, je śli tego zechce Bóg, kiedyś spotkamy się na polu bitwy. Nie inaczej niż ty, uważam, iż należy poznawać swych wrogów, i ty znasz chyba więcej pra wowiernych, niż my znamy giaurów. Pozwolę teraz moim ludziom na roz mowę z tobą. Jusuf odchylił się do tyłu i też ściślej zaciągnął płaszcz na ciało, po czym dał swemu bratu oraz emirowi znak, iż wolno im rozmawiać. Obaj wahali się wszakże, nastawieni raczej na to, by przez cały wieczór tylko się przysłu- chiwać. Ponieważ żaden z prawowiernych nie miał nic do powiedzenia, tem- plariusz nachylił się w stronę swego sierżanta i odbył z nim krótką szeptaną rozmowę w mowie Franków. - Jest coś, co zastanawia mojego sierżanta - stwierdził potem. - Już choć by wasza broń, wasze konie i odzienie są warte więcej, niżby się kiedykolwiek

Rycerz z a k o n u templariuszy 25 śniło owym nieszczęsnym zbójcom. Dlaczego tedy ruszyliście bez dostatecz- nej eskorty ową niebezpieczną drogą na zachód od Morza Martwego? - Ponieważ jest to droga najkrótsza oraz z tej przyczyny, że eskorta nazbyt rzuca się w oczy... - odparł, cedząc słowa, Jusuf. Musiał ważyć każde słowo, aby uniknąć żenującego powiedzenia nieprawdy; jego eskorta zapewne zwró- ciłaby na siebie uwagę, gdyż składałaby się z najmniej trzech tysięcy jeźdźców i tylko w takiej liczbie można by uznać, iż zapewnia bezpieczeństwo. - A że ufaliśmy naszym koniom, to i sądziliśmy, iż nie dosięgną nas ani niegodziwi zbójcy, ani Frankowie - pospieszył dopowiedzieć Jusuf. - Roztropnie i nieroztropnie - ze skinieniem głowy stwierdził templariusz. - Ci zbójcy grasowali wszak na tych traktach co najmniej pół roku, znali te- ren jak własną kieszeń i pewne szlaki pokonywali konno szybciej niż ktokol- wiek z nas. Tak się bogacili. Aż spotkała ich kara Boża. - Chciałbym o coś zapytać - po raz pierwszy odezwał się Fahr, ale zaraz musiał odchrząknąć, bo potykał się o własne słowa. - Jak powiadają, wy, tem- plariusze, którzy... przebywacie w Al Aksa, macie tam minbar, miejsce mo- dłów dla prawowiernych. I mówiono mi, że właśnie wy, templariusze, roz- prawiliście się kiedyś z Frankiem, który uniemożliwiał prawowiernym mo- dlitwy. Czy to prawda? Wszyscy trzej prawowierni przyglądali się teraz uważnie nieprzyjacielowi, bo odpowiedź interesowała chyba każdego z nich. Ale templariusz uśmiech- nął się i najpierw przetłumaczył pytanie na mowę Franków, aby rozumiał je sierżant, który po chwili pokiwał głową i wybuchnął śmiechem. -Tak, to najprawdziwsza prawda - odpowiedział templariusz po krótkim namyśle, czy raczej po pozornym zastanowieniu, aby słuchacze bardziej się zaciekawili. - Mamy minbar i jest on w Templum S^lomonis, którą to świą- tynię wy zwiecie Al Aksa, co oznacza „najodleglejsze miejsce modłów". Nie- zwykłości nie trzeba się w tym doszukiwać. Na zamku w Gazie odbywa się w czwartek majlis, zresztą w jedynym możliwym dniu, i wtedy świadkowie przysięgają na pochodzące od Boga Pismo Święte, zwoje Tory albo Koran, a w pewnych przypadkach także na co innego, co uważają za święte. Gdyby- ście, wedle waszych słów, byli egipskimi kupcami, to wiedzielibyście również, iż nasz zakon utrzymuje rozległe kontakty handlowe z Egipcjanami, z któ- rych żaden pewno nie jest naszej wiary. W LAI Lsfksa, jeśli chcecie używać tej nazwy, my, templariusze, mamy główną kwaterę i z tej przyczyny jest tam wielu gości, których chcemy za takowych uważać. Problem polega na tym, że

26 Jan G u i l l o u we wrześniu każdego roku przybywają nowe okręty z Pizy, Genui czy z połu- dniowych krain Franków, a na ich pokładach kolejni uduchowieni zapaleń- cy, którzy nie pragną, być może, natychmiast trafić do raju, chcą jednak za- bijać niewiernych albo przynajmniej podnosić na nich rękę. Tacy przybysze bardzo nam ciążą i rok w rok, ledwo mija wrzesień, dochodzi w naszej sie- dzibie do zajść, ponieważ nowo przybyli atakują ludzi waszej wiary, a wtedy trzeba oczywiście okiełznać napastników. - Przez wzgląd na naszych ludzi zabijacie waszych! - wyrzucił z siebie Fahr. - Bynajmniej! - odparł, nagle wzburzony, templariusz. - Dla nas jest to ciężki grzech, zresztą za takiż również wedle waszej wiary uchodzi zabicie pra- wowiernego. Tego nigdy nie bierze się pod uwagę. Wszakże - dopowiedział po chwili, odzyskawszy dobry humor - nic nam nie przeszkadza przetrzepać skórę takiemu łobuzowi, jeśli nie można go po dobroci przywołać do porząd- ku. W kilku przypadkach sam też miałem tę przyjemność... Templariusz nachylił się szybko ku sierżantowi i przetłumaczył to. Gdy sierżant zaczął się śmiać, potakująco pokiwawszy głową, wszyscy obecni od- czuli jakby ogromną ulgę i jednomyślnie wybuchnęli głośnym śmiechem albo przynajmniej taki śmiech upozorowali. Lekki wietrzyk, niejako ostatnie westchnienie wieczornej bryzy od gór, z okolicy Al Khalil, doniósł nagłe woń templariuszy do owych trzech prawo- wiernych, którzy cofali się, wiercili, ale nie umieli ukryć swoich uczuć. Templariusz dostrzegł to zakłopotanie, zaraz też wstał i zaproponował, by ze względu na kierunek wiatru zamienili się miejscami przy muślinowej serwecie, na której emir Musa zaczął już stawiać małe filiżanki mokki. Trzej gospodarze od razu posłuchali rady, przy czym nie padło z ich ust żadne nie- uprzejme słowo. - My mamy swoje zasady - usprawiedliwiał się templariusz, gdy już siadł na nowym miejscu. - U was regułą jest mycie się w stosownej i niestosow- nej porze, a nasza reguła tego zabrania, i nie jest to niczym gorszym niż fakt, iż wy macie pewne zasady tyczące się polowań, my zaś takie, które na łowy nie pozwalają, chyba że idzie o lwy, albo też my pijemy wino, czego wy nie czynicie. - Wino to co innego - odparł Jusuf. - Zakaz picia wina jest zakazem bez- względnym, wynikłym ze słów Boga, skierowanych do Proroka, który niech zaznaje pokoju. Poza tym zaś nie jesteśmy takimi, jak nasi wrogowie, rozważ

Rycerzz a k o n u templariuszy 27 choćby słowa Boże z siódmej sury: Któż uznał za zakazane ozdoby 'Boga, które On przygotował dla Swoich sług, jak i dobre rzeczy pochodzące z Jego za- opatrzenia?* - Cóż... - stwierdził templariusz. - W waszej świętej księdze jest wiele rozmaitych rzeczy. A jeśli chcesz, bym gwoli próżności odsłaniał me części wstydliwe i, na podobieństwo świeckich mężów, czynił siebie pięknie pach nącym, to ja z równym powodzeniem mógłbym cię zachęcać do tego, żebyś nie nazywał mię już wrogiem. Wsłuchaj się bowiem w słowa zawarte w wa szym świętym piśmie, słowa z sześćdziesiątej pierwszej sury, pochodzące od waszego Proroka, który niech zaznaje pokoju: 'Bądźcie pomocnikami 'Boga, jak powiedział Jezus, syn CMarii, do apostołów: „Którzy będą moimi pomocni kami w dążeniu do 'Boga? " (^Apostołowie powiedzieli: „ CMyjesteśmy pomocni kami "Boga!" I uwierzyła pewna czeki synów Izraela, a część pozostała niewier na. 'Wtedy umocniliśmy tych, którzy uwierzyli, przeciwko ich nieprzyjaciołom; i oni stali się zwycięzcami.** Ja sam, co oczywiste, cenię sobie zwłaszcza sło wa o ludziach w bieli... Usłyszawszy to, emir Musa zerwał się, jakby chciał sięgnąć po miecz, ale opamiętał się w pół drogi i zatrzymał. Poczerwieniał z gniewu i w oskarży- cielskim geście skierował wskazujący palec wyciągniętej ręki w stronę tem- plariusza. - Bluźnierco! - wykrzyczał. - Mówisz językiem Koranu, i owszem, lecz gdyby Jego Wyso..., gdyby mój przyjaciel Jusuf nie dał słowa, nie ocalałbyś, skoro śmiałeś sprawić, iż słowa Boga zabrzmiały jak bluźnierstwo i kpina! - Siadaj i zachowuj się przyzwoicie, Muso! - ofuknął go Jusuf, ale po chwi- li zapanował nad sobą, gdyż Musa posłuchał rozkazu. - Istotnie rozbrzmiały te słowa Boga i rzeczywiście pochodzą one z sześćdziesiątej pierwszej sury, a są to słowa, które winieneś rozważyć. I nie myśl sobie, że wzmianka o „lu- dziach w bieli" oznacza to, co zechciał nam dla żartu wmówić nasz gość. - Nie, oczywiście nie ma ona takiego znaczenia - templariusz pospieszył zatrzeć złe wrażenie. - Mowa tu o ludziach w bieli z czasów o wiele daw- niejszych, kiedy mój zakon jeszcze nie istniał, a moje odzienie nie ma nic do rzeczy. - Jakim sposobem stałeś się tak biegłym w znajomości Koranu? - zapy- tał przyjaźnie i całkiem spokojnie, jak przedtem, Jusuf, udając, że nie było * Koran, sura 7, werset 32. ** Koran, sura 61, werset 14.

28 Jan Guillo u afrontu, i pomijając milczeniem to, iż niewiele brakowało, by została ujaw- niona jego wysoka ranga. - Roztropnie czyni, kto zgłębia księgi wrogów, jeśli chcesz, mogę ci po móc w zrozumieniu Biblii - odrzekł templariusz, i to tak, jak gdyby chciał się wyłgać żartem i jak gdyby żałował niezręcznego wtargnięcia na ziemię prawowiernych. Jusuf gotował się już do riposty na ową krotochwilną zachętę do studiów, które byłyby bluźnierstwem, ale nie odpowiedział ostro, bo usłyszał niesamo- wity, przeciągły krzyk. Przechodził on jakby w hałaśliwy i szyderczy śmiech, stoczył się ku nim i odbił się echem od zboczy gór. Piątka mężczyzn zamarła i zaczęła się wsłuchiwać, a emir Musa wyrecytował zaraz zaklęcie prawo- wiernych wobec pustynnych dżinów. I oto krzyk się powtórzył, teraz jednak brzmiał tak, jakby odezwało się więcej otchłannych duchów, jak gdyby pro- wadzili rozmowę i jak gdyby wypatrzyli tam na dole nikły ogień oraz jedy- nych ludzie na trakcie. Templariusz nachylił się i w mowie Franków szepnął coś sierżantowi, któ- ry od raz skinął głową, wstał, przypiął miecz, mocniej otulił się swym czer- wonym płaszczem, pokłonił się swoim niewiernym gospodarzom, po czym bez słowa obrócił się na pięcie i zniknął w ciemnościach. - Wybaczcie nam tę niegrzeczność - poprosił templariusz. - Wszakże tak się składa, że w naszym obozie mocno czuje się zapach krwi, mamy tam świe że mięso i konie, których musimy doglądać. Można było odnieść wrażenie, że dalsze wyjaśnienia uznał on za zbędne, bo pokłonił się i podsunął emirowi Musie swą filiżankę, prosząc o dolanie mokki. Emir nalewał ją z pewnym drżeniem ręki. - Wysyłasz sierżanta w tę ciemność, a on słucha cię bez jednego mrugnię- cia? - zdziwił się Fahr, którego głos zabrzmiał trochę chrypliwie. - Tak - odparł templariusz. - Posłusznym jest się nawet w strachu. Wąt- pię wszakże, by Armand się bał. Ciemność sprzyja raczej komuś w czarnym płaszczu niż człowiekowi, który nosi biały płaszcz, a poza tym Armand ma ostry miecz i pewną rękę. Owe dzikie psy, owe łaciate bestie z tym ich ohyd- nym ujadaniem, znane są wszak także z tchórzostwa, nieprawdaż? - Czyś jest pewien, iż słyszeliśmy po prostu dzikie psy? - z wahaniem w głosie zapytał Fahr. - Nie - odrzekł templariusz. - Między niebem a piekłem wiele jest rzeczy, których nie znamy, pewności nikt mieć nie może. Lecz Pan jest naszym pa-