A my, którzy jesteśmy mocni, powinniśmy
znosić słabości tych, którzy są słabi, a nie
szukać tylko tego, co dla nas dogodne. Niech
każdy z nas stara się o to, co dla bliźniego
dogodne — dla jego dobra, dla zbudowania.
LIST DO RZYMIAN 15:1-2*
* Cyt. za: Biblia Tysiąclecia-, Wydawnictwo
Pallotinum, Poznań 2003, przekład ks. Felicjana
Kłonieckiego (przyp. red.).
Gocja Zachodnia* (Västra Götaland) 1150-1250
* W niniejszej książce na oznaczenie historycznego terytorium południowej Szwecji (w
oryginale Götaland, co oznacza „kraina Gotów") przyjęliśmy nazwę Gocja (Gocja Za-
chodnia — Vastra Götaland i Gocja Wschodnia - Ostra Götaland), od imienia Gotów -
północnogermańskiego plemienia zamieszkującego niegdyś te tereny (przyp. red.).
I
Roku Pańskiego 1192, na krótko przed dniem świętego Eskila, gdy noce
były coraz jaśniejsze i niebawem zacząć się miały prace przy sadzeniu rzepy,
naszła Zachodnią Gocję straszliwa niepogoda. Burza szalała trzy dni i trzy
noce, zamieniając tę pełną obietnic, jasną porę roku w jesień.
Mimo takich okoliczności, trzeciej nocy prawie wszyscy bracia klaszto-
ru w Varnhem zasnęli po północnej mszy całkiem dobrze, przeświadczeni,
że ich modły dadzą odpór siłom ciemności i że burza niebawem się uspokoi.
Wtem śpiący w receptorium brat Piętro otworzył nagle oczy, jakby mu się
zdawało, że coś usłyszał. Dochodził do siebie powoli i siadając na łóżku nie
pojmował jeszcze, co właściwie usłyszał. Na zewnątrz murów za grubymi dę-
bowymi wrotami receptorium słychać było tylko wycie burzy, a strugi desz-
czu chłostały dachówki i liściaste korony wysokich jesionów.
Wtedy usłyszał to znowu. Jakby pięść ze stali dobijała się do bramy.
Wystraszony wygrzebał się z łóżka i łapiąc za swój różaniec, zaczął mam-
rotać słowa modlitwy, którą niezbyt dobrze pamiętał, ale która powinna była
chronić przed siłami nieczystymi. Potem wyszedł na zewnątrz i pod sklepie-
8 J a n G u i l l o u
niem bramy nasłuchiwał w mroku. Wtedy znowu usłyszał trzy ciężkie uderze-
nia. Brat Piętro nie miał wyboru, musiał dowiedzieć się, kto przybywał, więc
zaczął krzyczeć, usiłując przebić głosem dębowe drzwi bramy. Wołał po łaci-
nie, jako że język ten miał największą moc w walce z ciemnymi siłami, a poza
tym mnich nie całkiem był dobudzony, aby potrafić sklecić coś sensownego
w osobliwym, śpiewnym języku ludu, którym mówiono poza murami.
- Kto z Bożej łaski przybywa w taką noc? - wołał, przytykając usta do
dziurki od klucza.
- Sługa Pana z czystymi zamiarami i w dobrej wierze - odpowiedział nie-
znajomy bezbłędną łaciną.
To uspokoiło brata Piętro i chwilę mocował się z ciężką sztabą zamka
wykutą z czarnego żelaza, nim udało mu się nieznacznie uchylić wrota
bramy.
Na zewnątrz stał obcy mu człowiek w skórzanym płaszczu sięgającym pięt,
z nasuniętym kapturem chroniącym go od deszczu. Nieznajomy pchnął na-
tychmiast wrota z siłą, której brat Piętro nigdy nie zdołałby powstrzymać, i
wkroczył, chroniąc się pod sklepieniem bramy i popychając zarazem mnicha
przed sobą.
- Z łaski Bożej, moja bardzo długa podróż właśnie dobiegła końca. Nie
rozprawiajmy jednak w mroku, przynieś lampę z receptorium, nieznany mi
bracie - rzekł przybysz.
Brat Piętro zrobił to, o co go proszono, uspokojony, że przybysz mówił ję-
zykiem Kościoła, a oprócz tego wiedział, że wewnątrz receptorium stała lam-
pa. W środku grzebał przez chwilę w dogasającym żarze popielnika, nim uda-
ło mu się zapalić knot, który zanurzył w naftowej lampie. Kiedy powtórnie
wkroczył pod sklepienie obok receptorium, jego postać oraz postać nieznajo-
mego przybysza oświetliły pełgające płomyki światła, które odbijały się także
od bielonych wapnem ścian. Nieznajomy zrzucił z siebie skórzany płaszcz,
który chronił go przed burzą, i strzepnął z niego krople deszczu. Brat Piętro
wstrzymał nieświadomie oddech, kiedy spostrzegł białą koszulę z czerwonym
krzyżem. Pamiętając swoje czasy w Rzymie, wiedział bardzo dobrze, na co
w tej chwili patrzył. Do Varnhem przybył właśnie templariusz.
- Moje imię Arn de Gothia. Nie musisz się mię obawiać, bracie, bo tu-
taj w Varnhem byłem chowany i stąd pewnego razu wyruszyłem do Ziemi
Świętej. Ciebie jednak nie znam, jak się nazywasz?
- Nazywam się brat Piętro de Siena i jestem tutaj zaledwie od dwóch lat.
Króle s t w o na k o ń c u drogi 9
- Jesteś wobec tego tutaj nowy. Dlatego zapewne musisz pilnować bra-
my, bo nikt inny nie chce tego robić. Ale odpowiedz mi jak najrychlej, żyje
ojciec Henri?
- Nie, zmarł cztery lata temu.
- Módlmy się za jego świątobliwość - odrzekł templariusz, złożywszy ręce
na krzyż i spuściwszy głowę na chwilę.
- Żyje brat Guilbert? - zapytał templariusz, gdy znowu uniósł głowę. -
Tak, bracie, jest już stary, ale siły go nie opuszczają.
- To mię nie dziwi. Jak się nazywa nasz nowy opat?
-Jego imię ojciec Guilkume de Burges, przybył do nas trzy lata temu.
- Zostały jeszcze niemal dwie godziny do jutrzni, ale czy zechciałbyś mimo
wszystko go obudzić i powiedzieć, że Arn de Gothia przybył do Yarnhem? - za-
pytał templariusz z czymś, co wyglądało prawie jak wyzywający błysk oka.
- Niezbyt chętnie, bracie. Ojciec Guillaume zawsze stanowczo twierdzi,
że sen jest darem Boga i jesteśmy zobowiązani dobrze się z nim obchodzić
- odparł zaniepokojony brat Piętro, skręcając się ze strachu na myśl, że mu
siałby obudzić ojca Guillaume z powodu, który mógłby okazać się niedo
statecznie ważny.
- Rozumiem, idź wobec tego i obudź brata Guilberta, mówiąc mu, że
jego wychowanek Arn de Gothia czeka w receptorium - rzekł templariusz
przyjaźnie, choć zabrzmiało to jak rozkaz.
- Brat Guilbert potrafi także być uparty jak osi... nie mogę wszak opu-
ścić mojego stanowiska w receptorium w środku takiej nieprzyjaznej nocy -
próbował wymówić się brat Piętro.
- Zaiste możesz! - odpowiedział templariusz i zaśmiał się krótko.
- Po pierwsze, możesz z pełnym zaufaniem powierzyć wartowanie rycerzo
wi Pana, albowiem lepszego zastępcy nie mógłbyś znaleźć. Po wtóre, mogę
przysiąc, że obudzisz tego starego niedźwiedzia Guilberta dobrą wiadomo
ścią. Więc?! Idź już, ja tutaj poczekam i będę sprawował twoją wartę najle
piej, jak tylko potrafię, to mogę przysiąc.
Templariusz wypowiedział swoje żądanie w taki sposób, że trudno było mu
się sprzeciwić. Brat Piętro kiwnął zatem głową i cicho zniknął pod arkadami,
idąc w kierunku mniejszego podwórca, który był ostatnim miejscem, z któ-
rego wchodziło się przez drugą bramę dębową do właściwego claustrum.
Nie trwało długo, zanim drzwi między claustrum i podwórcem recepto-
rium rozwarły się z trzaskiem i dobrze znajomy głos odbił się od bielonego
IO Jan Guill ou
wapnem sklepienia. Brat Guilbert zbliżał się szybkimi krokami ze smolną po-
chodnią w dłoni. Nie wydał się Arnowi taki wielki, prawie że olbrzymi, jak
dawniej. Kiedy dostrzegł stojącego w dole, przy bramie, nieznajomego, pod-
niósł swą pochodnię, by lepiej widzieć. Szybko jednak oddał pochodnię bra-
tu Piętro i podszedł, obejmując obcego w milczeniu. Żaden z nich nie wy-
rzekł ani słowa przez dłuższą chwilę.
- Myślałem, żeś zginął pod Tyberiadą, mój drogi Arnie - odezwał się w
końcu brat Guilbert w mowie Franków. - Podobnie myślał ojciec Henri.
Wiele niepotrzebnych modlitw odmówiliśmy zatem za twoją duszę.
- Nie były te modlitwy aż tak niepotrzebne, skoro mogę ci za nie podzię-
kować jeszcze za życia, bracie - odparł Arn de Gothia.
Po tych słowach zapanowało znowu milczenie i wyglądało na to, że ani je-
den, ani drugi więcej się już nie odezwie, albowiem obaj mocno trzymali się
w ryzach, by nie wydać się drugiemu ponad miarę uczuciowym. Brat Piętro
miał wrażenie, że ci dwaj musieli być sobie bardzo bliscy.
- Przybyłeś, by się pomodlić nad grobem swojej matki, pani Sigrid? - zapytał
wreszcie brat Guilbert tonem, jakby rozmawiał ze zwyczajnym przejezdnym.
- Tak, zaiste, wielce chciałbym to uczynić - odpowiedział templariusz ta-
kim samym tonem. - Ale pragnąłbym także zająć się wieloma innymi rze-
czami tu w Varnhem i będę musiał najsamprzód poprosić cię o pomoc w za-
łatwieniu pewnych drobnych spraw, które najlepiej uporządkować, zanim
człowiek zmierzy się z tymi wielkimi.
- Wiesz, że pomogę ci we wszystkim, powiedz tylko co, a zaraz się za to
zabiorę.
- Mam z sobą dwudziestu ludzi, którzy czekają tam za bramą na deszczu.
Wielu z nich to tacy, którzy niezbyt mogą przebywać wewnątrz tych murów,
na terenie klasztoru. Mam też dziesięć ciężko załadowanych wozów i byłoby
lepiej, gdyby pierwsze trzy z tych wozów znalazły się wewnątrz murów -
odparł templariusz szybko, jakby mówił o zwyczajnych sprawach, mimo że
wozy, którym potrzebna była ochrona murów, nie należały do codzienności
i kwestia ta musiała być niezwykłą.
Olbrzymi brat Guilbert bez słowa chwycił pochodnię z rąk młodszego bra-
ta i wyszedł za bramę receptorium na deszcz lejący jak z cebra. Na zewnątrz
stał jak się należy rząd ubłoconych gliną wozów, które musiały przebyć cięż-
ką drogę. Przy lejcach wołów siedzieli ponurzy, skurczeni z zimna mężczyź-
ni, którzy wyglądali, jakby nie mieli ochoty jechać dalej.
Królestwo na k o ń c u drogi li
Brat Guilbert zaśmiał się, gdy ich ujrzał, ale uśmiech szybko znikł z jego
twarzy. Zawołał młodszego braciszka i zaczął wydawać rnu rozkazy, jakby był
rycerzem templariuszem, a nie mnichem zakonu cystersów.
Załatwienie wszystkiego, co było potrzebne, aby przyjąć przybyszów, za-
brało mniej niż godzinę. Jedna z reguł obowiązujących w Varnhem głosiła,
że podróżny przybywający nocą powinien być przyjmowany z taką samą go-
ścinnością, jakby to sam Pan przybywał. Regułę tę brat Guilbert powtarzał
sobie od czasu do czasu, najsampierw na poły żartobliwie, ale potem moc-
no już rozbawiony, kiedy usłyszał od templariusza, że akurat wędzone szyn-
ki nie byłyby może najlepszym powitalnym poczęstunkiem dla tych gości.
Komiczność niestosowności wędzonych szynek umknęła natomiast zupeł-
nie bratu Petro.
W tym czasie całe hospitium leżące poza murami klasztoru w Varnhem stało
puste i ciemne, jako że niewielu podróżnych przybyło w ostatnie niepogodne
dni. Nowi goście szybko więc zostali zakwaterowani i oprowiantowani.
Potem brat Guilbert i Arn de Gothia rozwarli wielkie, ciężkie wrota klasz-
toru na tyle, by trzy wozy potrzebujące ochrony murów mogły wjechać na
dziedziniec, gdzie zatrzymano je przy warsztatach. Tam też rozprzężono je
z wołów i pozostawiono na noc.
Kiedy prace te zostały wykonane, deszcz zaczął rzednąć, a przez czarne
chmury dostrzec można było coraz wyraźniej jasne prześwity. Zapowiadała
się zmiana pogody. Została jeszcze jakaś godzina do jutrzni.
Brat Guilbert szedł przed swoim gościem i otworzył bramę do kościoła.
Weszli do środka bez słowa.
Arn w milczeniu zatrzymał się przy chrzcielnicy tuż przy wejściu. Zdjął
z siebie swój szeroki skórzany płaszcz i położył go na posadzce, a potem zwró-
cił wzrok na chrzcielnicę, która nie miała pokrywy, i skierował pytające spoj-
rzenie ku mnichowi. Otrzymał w odpowiedzi twierdzące skinienie głowy star-
szego brata. Arn dobył miecza, zanurzył dłoń w święconej wodzie i przesunął
trzema palcami po płaskiej stronie miecza, nim wsunął go z powrotem do
pochwy. Sięgnął jeszcze raz do chrzcielnicy i dotknął palcami czoła, obydwu
ramion i serca. Potem ruszyli ramię w ramię w stronę ołtarza, do miejsca,
które wskazał brat Guilbert. Tam opuścili się na kolana, modląc się w mil-
czeniu, dopóki nie usłyszeli mnichów przybyłych na jutrznię. Żaden z nich
się nie odzywał. Arn znał reguły klasztorów dotyczące godzin milczenia
równie dobrze, jak każdy inny zakonny brat.
12 Jan Guillou
Kiedy wszyscy się już zeszli na poranne śpiewy, burza już przeszła i sły-
chać było nawet ćwierkanie ptaków o brzasku.
Ojciec Guillaume de Bourges kroczył przez nawę boczną na czele rzędu
braci zakonnych. Obydwaj modlący podnieśli się z klęczek i pokłonili w ci-
szy, a on, odkłaniając im się, zaczął nagle znacząco wznosić oczy ku niebu,
dostrzegając miecz u boku rycerza. Brat Guilbert wskazał wtedy na noszony
przez Arna czerwony krzyż templariuszy a potem na chrzcielnicę przy wro-
tach kościoła, a wtedy ojciec Guillaume skinął spokojnie głową na znak, że
zrozumiał.
Kiedy śpiewy się rozpoczęły, brat Guilbert za pomocą tajemnego języka
gestów używanego w klasztorze wytłumaczył swojemu przybyłemu niedaw-
no przyjacielowi, że nowy opat ściśle przestrzega reguły milczenia.
Podczas śpiewów, w których doskonale znający psalmy Arn de Gothia
brał udział, przenosił on powoli wzrok z jednego brata na drugiego. Do wnę-
trza kościoła wpadało coraz więcej światła i można było już rozpoznać rysy
wszystkich twarzy. Mniej więcej trzecia część mnichów, która poznała od
razu templariusza, dyskretnie odpowiadała na jego przywitalne skinięcia.
Większość zgromadzonych była mu jednak zupełnie obca.
Kiedy pieśni się skończyły i wszyscy bracia rozpoczęli procesję w kierun-
ku wyjścia, ojciec Guillaume podszedł do brata Guilberta i pokazał mu na
migi, że chciał porozmawiać z nimi obu w rozmównicy po porannym posił-
ku, na co oni pokłonili się twierdząco.
Arn i brat Guilbert, zachowując nadal milczenie, wyszli przez bramę
kościoła i przeszli przez dziedziniec z warsztatami, kierując się ku pastwi-
skom. Poranne słońce wznosiło się już palące i czerwone, a ze wszystkich
stron dochodziły ptasie trele. Zapowiadał się nareszcie znowu piękny letni
dzień. Kiedy doszli do pastwisk, skierowali się natychmiast ku tych ich
częściom, gdzie pasły się ogiery. Templariusz uchwycii sią obiema rękami
najwyższej belki ogrodzenia i jednym skokiem znalazł się po jego drugiej
stronie, dając bratu Guilbertowi w sposób nader dworski znak, by spró-
bował uczynić to samo. Tamten, pokręcił głową z uśmiechem i zaczął wol-
no, ale pewnie gramolić się po belkach ogrodzenia, by przeleźć na drugą
stronę w sposób stosowany przez niego najczęściej. W przeciwległym ką-
cie pastwiska stało w oczekiwaniu stado dziesięciu ogierów, jakby jeszcze
się nie zdecydowały, co mają myśleć o człowieku w bieli, który wskoczył
za ogrodzenie.
Kjóiestwo na k o ń c u drogi 13
- No, mój drogi Arnie - powiedział brat Guilbert, łamiąc bez skrupułów
zasadę milczenia obowiązującą aż do momentu zakończenia śniadania - czy
nauczyłeś się wreszcie mowy koni?
Arn popatrzył na niego długo i prowokująco, zaniin wolno skinął głową
na potwierdzenie. Potem zagwizdał tak, że udało mu się skłonić ogiery zbite
w stado w kącie pastwiska, by zwróciły głowy w ich stronę. Wtedy zawołał
do nich niegłośno, właśnie w końskim języku:
- W imię Miłosiernego i pełnego łaski, wy, którzy jesteście synami wia
tru, przybądźcie do swoich braci i obrońców!
Konie zaczęły natychmiast jeszcze pilniej nasłuchiwać, a ich uszy stanęły
na baczność. Nagle silnie zbudowany deresz zaczął biec stępa w ich kie-
runku, a niebawem przyłączyły się doń pozostałe wierzchowce, a kiedy ten
wzniósł ogon i zaczął kłusować, przyspieszyły także one, aż wszystkie prze-
szły w galop, iż ziemia pod nimi dudniła.
- Na Proroka, który niech zaznaje pokoju, ty naprawdę nauczyłeś się mowy
koni tam, h l'outre-mer - wyszeptał brat Guilbert po arabsku.
- Masz całkowitą rację - odparł Arn w tym samym języku i zamachnął
się swoim białym płaszczem, by powstrzymać nadbiegające konie - a ty, jak
się wydaje, nadal pamiętasz ten język, o którym ja naprawdę sądziłem, że
jest mową koni.
Wsiedli na wybrane przez siebie ogiery, aczkolwiek brat Guilbert musiał
najpierw zaprowadzić swojego do ogrodzenia z żerdzi, na którym się musiał
wesprzeć, aby dosiąść konia. Jeździli potem sobie wkoło pastwiska bez sio-
deł, trzymając się tylko lewą ręką za grzywy ogierów.
Arn zapytał, czy nadal było aż tak źle, iż zachodni Goci, jako chyba ostat-
ni na całym świecie, nie poznali się jeszcze na wartości tych koni? Brat Guil-
bert potwierdził z ciężkim westchnieniem, że sprawy się tak właśnie miały.
Prawie wszędzie tam, gdzie dotarli cystersi, konie stanowiły najlepszy inte-
res dla ich klasztoru. Ale nie tutaj, nie w Skandynawii. Sztuka walki na ko-
niu jeszcze tu nie dotarła. Dlatego konie owe nie były warte więcej, a wła-
ściwie były warte mniej niż konie zachodniogockie.
Zdumiony Arn zapytał, czy jego ziomkowie w dalszym ciągu uważali, iż
nie da się używać jazdy podczas wojny? Brat Guilbert potwierdził znowu wes-
tchnieniem, że tak właśnie było. Skandynawowie dojeżdżali na swoich ko-
niach do pola bitwy, zsiadali z nich, krępując im pęciny, a potem rzucali się
na siebie, waląc gdzie popadnie.
14 Jan Guill ou
Brat Guilbert nie mógł dłużej powstrzymać wszystkich pytań, które ci-
snęły mu się na usta, a które chciał postawić już w chwili, gdy tylko poznał
swojego, jak sądził, dawno utraconego syna, gdy ten stał w receptorium za-
błocony i ociekający deszczem. Arn rozpoczął więc swoje długie opowies'ci.
* * *
Młody i niewinny Arn Magnusson, który opuszczał Varnhem, aby wziąć
udział w świętej wojnie aż do swojej śmierci, albo aż minie dwadzieścia lat
służby, co oznaczało zazwyczaj to samo, już dawno nie istniał. Arn nie był
zapewne czystym rycerzem Percevalem, który wracał z wojny.
Brat Guilbert zrozumiał to natychmiast, kiedy rozpoczęła się rozmowa
z ojcem Guillaume'em prowadzona pod arkadami dziedzińca. Nastał niezwy-
kle piękny, bezwietrzny poranek o bezchmurnym niebie i dlatego ojciec Guil-
laume wybrał na miejsce rozmowy ze swoim niezwykłym gościem i bratem
Guilbertem dziedziniec, zamiast wzywać ich do parlatorium. Siedzieli zatem
na kamiennych ławkach z nogami prawie że na grobie ojca Henri, albowiem
on i jego pieczęć leżeli właśnie tutaj, jak sobie tego zażyczył na łożu śmierci.
Rozpoczęli swoje spotkanie modlitwą za świętość ojca Henri.
Brat Guilbert obserwował dokładnie Arna, kiedy ten zaczął przedstawiać
swoją sprawę ojcu Guillaume'owi. Ten ostatni słuchał uważnie i uprzejmie,
ale w głosie jego brzmiała pewna wyższość, jakby rozmawiał z kimś, kto mniej
od niego wiedział. Ojciec Guillaume był bez wątpliwości znakomitym teo-
logiem, ale niezbyt nadawał się do tego, aby przejrzeć rycerza templariusza,
pomyślał brat Guilbert, który szybko wyczuł, do czego zmierza Arn.
Na twarzy Arna dostrzec można było wyraźne ślady, że nie był tego typu
zakonnym bratem, który służył siłom najwyższym jako skryba czy rach-
mistrz. Większość swojego czasu w Ziemi Świętej musiał spędzić w siodle
z mieczem albo kopią w ręku. Brat Guilbert dopiero teraz dostrzegł czarny
pasek na samym dole jego płaszcza, który wskazywał, że miał rangę kasztela-
na między templariuszami, a więc miał dowództwo zarówno nad handlem,
jak i wojną. Potrafiłby zapewne rychło nakłonić młodego i niedoświadczo-
nego ojca Guillaume'a do czegokolwiek by zechciał i to tak, że opat nawet
by się nie spostrzegł.
Pierwsza odpowiedź Arna na pytanie ojca Guillaume'a, co sprowadza go
do Varnhern, brzmiała, że przybył do klasztoru, by złożyć darowiznę o war-
tości nie mniejszej niż dziesięć marek w złocie. Yarnhem było tym miej-
Kjról-estwo na k o ń c u drogi 15
scem, gdzie bracia, z Bożą pomocą, długo i cierpliwie go wychowywali,
więc dziesięć marek w złocie nie było zapewne zbyt wielką sumą, aby wyra-
zić swoją wdzięczność. Poza tym życzyłby sobie, aby jego przyszłe miejsce
spoczynku znajdowało się w tutejszym kościele, przy grobie matki w kryp-
cie pod ołtarzem.
Tak szlachetne i pobożne propozycje usposobiły ojca Guillaume'a bardzo
przychylnie do Arna, o co, jak sądził brat Guilbert, templariuszowi chodziło.
Przychylność ta wzrosła jeszcze bardziej, gdy Arn przeprosił na chwilę i poszedł
do stojących na dziedzińcu wozów, wracając z ciężką i brzęczącą skórzaną sa-
kiewką, którą z głębokim pokłonem przekazał w ręce ojca Guillaume'a.
Po ojcu Guillaumie widać było wyraźnie, że zaiste trudno było mu się
oprzeć pokusie, by nie otworzyć natychmiast sakiewki i nie zacząć od razu
liczyć darowanego złota.
Arn wykonał wtedy następny ruch. Zaczął mówić o pięknych koniach
trzymanych w Varnhem, o przykrej sytuacji, że jego ziomkowie na tych pół-
nocnych traktach nie docenili prawdziwej wartości tych zwierząt oraz o wiel-
kiej, godnej pochwały pracy, którą jego stary przyjaciel, brat Guilbert wkła-
dał przez te wszystkie lata bez wynagrodzenia w ich oporządzanie i hodowlę.
Dodał, że wielu wytrwałych pracowników Pańskich winnic otrzymuje swoje
wynagrodzenie za późno w stosunku do wkładu ich pracy, podczas gdy
inni, na odwrót, włączając się późno, dostają lekkomyślnie zbyt wiele. Gdy
ojciec Guillaume skończył w bardzo poważny sposób rozważać znany wszyst-
kim fakt, że ludzkie spojrzenie na sprawiedliwość różni się często od boskie-
go, Arn zaproponował, że mógłby kupić wszystkie varnhemskie konie i to
za bardzo dobrą cenę. W ten sposób, dodał szybko, zanim ojciec Guillaume
zdążył ochłonąć z zaskoczenia, Varnhem zostałoby nareszcie nagrodzone za
swoją ciężką pracę. Poza tym klasztor pozbyłby się działalności, która i tak
nie dawała dochodu tutaj, w Skandynawii, a wszystko to można by zmienić
za pomocą jednej jedynej decyzji.
Arn zamilkł, wyczekując z dalszym ciągiem do momentu, kiedy, jak się
mu zdawało, ojciec Guillaume zbierze myśli i będzie chciał przystąpić do
podziękowań.
- Jest jednak pewna przeszkoda w całym tym wielkim przedsięwzięciu -
wtrącił szybko Arn. - Albowiem do oporządzania koni kupiec potrzebuje
kogoś, kto potrafiłby to robić dobrze, a taką kompetentną osobę znaleźć
można tylko w Yarnhem i jest nią brat Guilbert. Patrząc z drugiej strony, je-
i6 Jan G uil lo u
śli najważniejsze zajęcie brata Guilberta w Varnhem zniknie wraz z chwilą
sprzedaży koni...?
Ojciec Guillaume zaproponował podówczas natychmiast sam, że brat Guil-
bert mógłby rzeczywiście wchodzić w rachubę, gdyby oczywiście doszło do
interesu... że mógłby, mianowicie, chociaż przez jakiś czas zająć się końmi,
a w zasadzie... tak długo, jak potrzebne to byłoby kupującemu. Arn kiwnął
głową w zamyśleniu, jakby właśnie dotarło do niego to bardzo mądre roz-
wiązanie, a brat Guilbert, który akurat dokładnie obserwował jego twarz, nie
dostrzegł żadnego podejrzanego grymasu, który mógłby Arna zdemaskować.
Wyglądał po prostu tak, jakby po głębszym namyśle zaakceptował mądrą pro-
pozycję ojca Guillaume'a. Potem szybko zaproponował, że powinni dopilno-
wać, aby akty przekazania zostały spisane i opieczętowane jeszcze tego same-
go dnia, jako że obie strony i tak znajdowały się w tym samym miejscu.
Kiedy ojciec Guillaume zgodził się bezzwłocznie także i na to, Arn rozło-
żył ręce w geście wdzięczności, jakby mu spadł kamień z serca, i poprosił obu
mnichów o garść informacji tego typu, które mogli posiadać tylko ludzie Ko-
ścioła, a mianowicie na temat, jak się naprawdę przedstawia sytuacja w jego
ojczyźnie. Bo o tym, kto był królem, jarlem i królową, jak szybko tłumaczył
Arn, dowiedział się od razu na jarmarku w Lódóse. Wiedział także, że w kra-
ju od dawna panował pokój. Odpowiedź na pytanie, na ile ten pokój między
Gotami a Sverkerydami jest natomiast trwały, można uzyskać tylko od ludzi
Kościoła, albowiem tylko u nich szukać można było głębszych prawd.
Ojciec Guillaume wyglądał na ukontentowanego z twierdzenia, że do głęb-
szych prawd mieli dostęp tylko ludzie Kościoła, więc kiwał głową potakująco
i gorliwie, ale mimo wszystko wyglądało to tak, jakby nie bardzo wiedział,
o jaką to wiedzę Arnowi chodzi. Templariusz pomógł mu krótkim i bardzo
ostrym pytaniem, które zadał cicho, nie mrugając nawet okiem.
- Gdyby mimo wszystko wybuchła na nowo wojna w naszym kraju, to
dlaczego i kiedy?
Obydwaj bracia zakonni zmarszczyli swoje czoła, chwilę się zastanawia-
jąc, a potem, oczywiście za przyzwoleniem ojca Guillaume'a, pierwszy zabrał
głos brat Guilbert, odpowiadając, że dopóki władzę posiada król Knut Eriks-
son i jego prawa ręka jarl Birger Brosa, to nie istnieje groźba wojny. Pytanie
brzmiało natomiast, co się stanie po śmierci króla Knuta.
— Wtedy ryzyko nowej wojny wielce wzrośnie - westchnął głęboko
oj
ciec Guillaume.
Kjót'estwo na k o ń c u drogi U
Dodał także, że na ubiegtorocznym spotkaniu duchownych w Linköping
nowy arcybiskup Petrus wyraźnie przedstawił ludziom Kościoła swoje sta-
nowisko. Był zwolennikiem rodu Sverkerydów, a otrzymał swój paliusz od
arcybiskupa duńskiego Absalona w Lundzie, a tenże Absalon z kolei snuł
intrygi przeciwko rodowi Erykidów, bo chciał oddać panowanie nad Go-
tami i Swewami wraz z królewską koroną na powrót Sverkerydom. Mieli
także i środki, za pomocą których mogli ten cel osiągnąć, o których istnie-
niu król Knut Eriksson zapewne wiedział podobnie niewiele, jak i o tym, że
jego nowy arcybiskup jest zausznikiem Duńczyków i Sverkerydów. U bi-
skupa Absalona w Lundzie znajdował się mianowicie list od błogosławio-
nej matki Rychezy, który podyktowała na łożu śmierci i w którym opisywa-
ła, jak królowa Cecylia Blanka, żona króla Knuta, będąc swego czasu wśród
familiares w klasztorze w Gudhem, złożyła śluby czystości, przyrzekając, że
pozostanie na zawsze w służbie Boga. Ponieważ król Knut zabrał Cecylię
Blankę z Gudhem i uczynił z niej królową, a po tym urodziła mu czterech
synów i dwie córki...
- Można zatem twierdzić, że dzieci króla są nieprawe i dlatego nie mogą
dziedziczyć korony - podsumował szybko Arn. - Czy Ojciec Święty w Rzy-
mie zajął stanowisko w tej sprawie?
- Nie, jako że właśnie wybrano nowego papieża, który przyjął imię Ce-
lestyna III i nie wiadomo było jeszcze, jakie stanowisko zajmie Stolica Apo-
stolska w sprawie prawości czy nieprawości gockich synów króla. Istniały za-
iste większe problemy, z którymi musiał się najpierw zmierzyć ten, którego
wyniesiono na stolicę Piotrowa.
- Jeśli żaden z synów króla Knuta nie będzie mógł objąć po nim tronu -
Arn bardziej stwierdzał niż pytał - to czy arcybiskup Petrus może wespół z
innymi biskupami zaproponować, nie całkiem niespodziewanie, kogoś ze
Sverkerowego rodu na nowego króla?
Obydwaj bracia zakonni skinęli posępnie głowami na potwierdzenie. Arn
siedział przez chwilę w zamyśleniu, a potem wstał z miną, jakby nie przej-
mował się tego typu drobnostkami, podziękował za informacje i zapropo-
nował, aby udali się jak najszybciej do scriptorium, by dokładnie zważyć zło-
to oraz podpisać i opieczętować umowę o donacji.
Ojciec Guillaume, który w pewnej chwili uznał, że rozmowa przybrała
nazbyt przyziemny i niezbyt interesujący charakter, zgodził się na to bez
zwłoki.
i8 Jan Guil lo u
* * *
Kiedy osobliwy tabor wozów zaprzężonych w woły, otoczony lekkimi
saraceńskłmi końmi, opuścił następnego ranka klasztor w Varnhem, jadąc
w kierunku Skary, wśród nowo pozyskanego dobytku znajdował się brat
Guilbert. Tak właśnie sam ironicznie myślał o tej szybkiej zmianie, jaka za-
szła w jego życiu. Arn kupił go w tak łatwy sposób, jak kupił miejsce na po-
chówek dla siebie, wszystkie konie, siodła i praktycznie biorąc cały sprzęt
jeździecki wraz z materiałem na uprzęże znajdującym się w Varnhem. Nie
mogło stać się inaczej, nawet gdyby brat Guilbert usiłował głośno protesto-
wać, ponieważ ojciec Guillaume wydawał się jakby oślepiony złotem, któ-
rym Arn mu płacił. Zamiast oczekiwać spokojnej starości w ciszy Varnhem,
jechał teraz wierzchem z obcymi ludźmi w nieznane mu miejsce, a ponadto
uznał, że bardzo dobrze się stało. Nie wiedział, jakie Arn miał zamiary, ale
nie sądził, aby wszystkie te konie kupione były tylko po to, iżby cieszyły
jego oko.
Jeźdźcy saraceńscy otaczający tabor - albowiem nie było żadną tajemnicą
dla brata Guilberta, że byli to Saraceni - wydawali się zachwyceni jak dzieci,
że mogli kontynuować swoją długą podróż na koniach, co było tym łatwiej-
sze do zrozumienia, że dosiadali naprawdę wspaniałych koni. Bratu Guil-
bertowi wydało się, że błogosławiony w niebie święty Bernard stroił sobie
żarty ze swojego mnicha, który pewnego razu w rozpaczy, iż nikt nie chciał
kupować koni z Varnhem, krzyknął w bezsile, że niechby i przybyli saraceń-
scy kupcy. Teraz podróżował w otoczeniu tych niespodzianych Saracenów,
którzy jechali, głośno się śmiejąc i pokrzykując. Przy lejcach wołów siedzieli
ludzie mówiący innym językiem. Brat Guilbert nie zdążył jeszcze rozszyfro-
wać, kim byli i skąd pochodzili.
Jednakowoż istniał jeden, duży problem. Albowiem to, co zrobił Arn, było
formą oszustwa, którego młody i niedoświadczony ojciec Guillaume nie po-
trafił przejrzeć, zaślepiony całym złotem. Rycerze templariusze nie mogli mia-
nowicie posiadać więcej niż mnisi w Varnhem. Ów templariusz, który został-
by nakryty z jedną jedyną złotą monetą, musiałby bezzwłocznie pożegnać się
ze swoim białym płaszczem i w hańbie opuścić zakon rycerski.
Brat Guilbert zdecydował, zgodnie z tym, jak każdy templariusz jest uczo-
ny myśleć, że to, co nieprzyjemne, lepiej zrobić wcześniej niż później, więc
popędził swojego deresza, zrównał się z Arnem jadącym na czele taboru i za-
pytał go o to bez owijania w bawełnę.
Królestwo na k o ń c u drogi 19
Mimo drażliwości pytania, Arn przyjął je dosyć dobrze, uśmiechnął się
tylko z lekka, a potem zawrócił swojego wybornego ogiera, który pochodził
co prawda de l'outre-mer, ale był rodzaju, którego brat Guilbert nie znał, i po-
galopował do jednego z ostatnich wozów taboru. Wskoczył nań i zaczął szu-
kać czegoś wśród bagaży.
Po chwili był z powrotem z nieprzemakalnym rulonem ze skóry, który
podał bez słowa bratu Guilbertowi. Mnich otworzył go na wpół zaciekawio-
ny, a na wpół niespokojny.
W środku był glejt spisany w trzech językach i podpisany przez wielkie-
go mistrza templariuszy Gerarda de Ridefort. Pisano tam, że Arn de Gothia
po odbyciu służby na czas określony na dwadzieścia lat, odchodzi ze swoje-
go stanowiska w zakonie templariuszy, zwolniony od tej pory osobiście przez
samego wielkiego mistrza, ale z powodu wielu zasług dla zakonu, przy każdej
okazji, jaką sam wybierze oraz wedle swego upodobania, ma prawo noszenia
białego płaszcza z tym samym stopniem, jaki posiadał, opuszczając zakon.
- A więc widzisz, mój drogi bracie Guilbercie - powiedział Arn i wziął
od niego glejt, zrolował go i włożył z powrotem do skórzanego futerału -
jestem templariuszem i nie jestem. I szczerze mówiąc, nie widzę w tym nic
zdrożnego, by ten, kto tak długo służył czerwonemu krzyżowi, nie mógł od
czasu do czasu schronić się za nim.
Co Arn miał ma myśli, nie było z początku całkiem jasne dla brata Guil-
berta. Ale po dłuższej chwili konnej jazdy, gdy Arn zaczął opowiadać o dro-
dze powrotnej do domu, słowa o ochronie za czerwonym krzyżem stawały
się bardziej zrozumiałe.
Ludzi, którzy jechali z nimi w taborze, Arn kupił, wziął w niewolę albo
wynajął do siebie na służbę a l'outre-mer, gdzie wszyscy byli wrogami wszyst-
kich i gdzie ten Saracen, który poszedł na służbę do chrześcijanina, żył po-
dobnie niebezpiecznie jak ów chrześcijanin, który służył Saracenom. Zebrać
załogę i grupę ludzi, którzy potrafią rzeczy potrzebne do przebycia całej dro-
gi aż do Zachodniej Gocji, nie było aż tak trudno. Gorzej było ze znalezie-
niem odpowiedniego statku, mimo że w Norwegu Haraldzie 0ysteinssonie
znalazł Arn kapitana, który mógłby poradzić sobie prawie ze wszystkim. Dla-
tego kiedy w porcie Saint Jean d'Acre zobaczył statki templariuszy, bez załóg
i bez ładunków, po wszystkich wielkich klęskach, jakie ponieśli chrześcija-
nie, zaświtała mu pewna myśl. Bo jeśli miało się drogocenny ładunek i zbyt
mało ludzi, którzy umieli walczyć, przeprawa przez Morze Śródziemne była
20 Jan Gui1lou
koszmarem. Ale nie wtedy, jak się okazało, jeśli płyniesz pod żaglem i w bar-
wach templariuszy. Dlatego też on nie był jedynym na pokładzie, który no-
sił biały płaszcz templariuszy. Kiedy tylko pojawiał się obcy statek, by spraw-
dzić, czy nadają się na kolejny łup, wszyscy na pokładzie przywdziewali białe
płaszcze. Tylko raz mieli do czynienia z piratami, którzy byli tak niemądrzy,
by zaatakować; zdarzyło się to w drodze przez wąską cieśninę wychodzącą
z Morza Śródziemnego na wielki ocean. Dzięki pomocy Boskiej i wielkie-
mu kunsztowi sternika Haralda 0ysteinssona udało im się mimo wszystko
ujść stamtąd z życiem.
Potem, wzdłuż wybrzeży Portugalii i Francji, krzyż templariuszy był tak
znany, że nie groziło im nic, dopóki nie minęli Anglii i zbliżyli się do kra-
jów skandynawskich. W Lodóse mało kto wiedział, co ta za nieznany żagiel
płynął rzeką Gota.
Kiedy Arn przerwał opowieść o długiej podróży morskiej, być może dla-
tego, że brat Guilbert zaczynał już zdradzać oznaki zniecierpliwienia, jechali
przez chwilę w milczeniu, jakby Arn czekał na jego kolejne pytanie.
Brat Guilbert przyglądał się twarzy swego przyjaciela od czasu do czasu,
gdy ten nie wiedział, że był obserwowany. W wyglądzie Arna nie odnalazł ni-
czego, co mogłoby go zaskoczyć. Gdyby go poproszono, aby zgadł, jak Arn
mógłby wyglądać, gdyby w niezgodzie z rozsądkiem naprawdę przeżył dwa-
dzieścia lat jako rycerz templariusz h l'outre-mer, to powiedziałby, że właśnie
tak jak wyglądał. Jasna broda, która jeszcze nie zaczęła siwieć, aczkolwiek stra-
ciła już swój dawny połysk. Oczywiście, wszyscy templariusze noszą brody.
Krótkie włosy, co także oczywiste. Jasne blizny na dłoniach i całej twarzy, znaki
po strzałach i mieczach, nad brwią może i ślad po uderzeniu toporem, co
czyniło, że spojrzenie spod tego oka wydało się z lekka nieruchomym. Mniej
więcej tak starałby się go opisać. Wojna a l'outre-mer nie była biesiadą.
Aczkolwiek Arnem targał pewien wewnętrzny niepokój, którego nie dało
się tak łatwo wyczuć tylko patrząc na niego. Uważał, że jego służba w świę-
tej wojnie już się skończyła, co wyznał mnichowi już wczoraj, podając wca-
le niebłahe argumenty na rzecz takiego stanowiska. Jednakowoż jadąc te-
raz konno w przedostatnim dniu swojej wędrówki do domu, wracając poza
tym doń z wielkim bogactwem, co było zaiste niezwykłym dla templariusza
rodzajem powrotu, powinien czuć się szczęśliwy, wypełniony radością i po-
chłonięty śmiałymi planami. Zamiast tego wypełniała go wielka niepewność,
prawie że strach, jeśli może to być w ogóle odpowiednie słowo przy opisie
Królestwo na k o ń c u drogi 21
templariusza. Wiele pytań pozostawało nadal bez odpowiedzi i dużo było
jeszcze do zrozumienia.
- Skąd wziąłeś taką olbrzymią ilość złota? - padło ostre pytanie, kiedy
właśnie mijali Skarę, nie wjeżdżając do miasta i brat Guilbert poczuł, że musi
powrócić do tematu.
- Gdybym ci odpowiedział na to pytanie tutaj i teraz, mógłbyś mi nie
uwierzyć, drogi Guilbercie - odpowiedział Arn, patrząc jednocześnie w zie-
mię przed sobą. - Albo jeszcze gorzej, mógłbyś uznać, że dopuściłem się
zdrady, a tego typu przeświadczenie, choćby nawet trwało krótko, zabolało-
by bardzo zarówno ciebie, jak i mnie. Wierz mi na słowo. Bogactwo to nie
jest pozyskane w sposób nieprawy. Opowiem ci wszystko, kiedy będziemy
mieli więcej czasu, bo to nie jest historia łatwa do pojęcia.
- Wierzę ci, oczywiście, ale nie proś mię nigdy więcej, bym musiał coś
przyjmować w takich sprawach na wiarę - odparł brat Guilbert z gniewem.
- Ty i ja nigdy nie kłamaliśmy przed sobą, będąc w klasztorze, więc wydaje
mi się oczywistością, że także za jego murami będziemy rozmawiać ze sobą
jak dwaj templariusze, którymi obaj kiedyś byliśmy.
- Sam pragnąłbym, aby było dokładnie tak, jak mówisz, nigdy nie po-
wtórzę zatem żądania, byś mi wierzył bez wyjaśnień - prawie że wyszeptał
Arn, wbijając nadal wzrok w ziemię.
- Wobec tego zapytam o coś prostszego - powiedział brat Guilbert gło-
śniej i weselszym tonem. - Jedziemy teraz do Arnas, posiadłości twoich ro-
dziców, nieprawdaż? Wieziesz ze sobą dosyć przyjemny ładunek, a w tym ko-
nie de l'outre-mer i mnicha właśnie kupionego w Varnhem, nie, nie przerywaj
mi! Twój nabytek obejmuje także mnie, przyznaję, nie jest to dla mnie zwy-
czajne, ale tak się już stało. Może innych swoich ludzi kupiłeś po cięższych
pertraktacjach niż te, które prowadziłeś z ojcem Guillaume'em, ale oni także,
dokładnie tak jak ja, są do czegoś przeznaczeni. Czy nie zechciałbyś mi opo-
wiedzieć więcej na ten temat? Kim są, poza tym, ludzie w naszym taborze?
- Dwaj mężowie, ci, którzy jadą na swoich ogierach za nami po lewej stro-
nie, to medycy z Damaszku - odpowiedział Arn bez ociągania. - Ci dwaj,
co siedzą na ostatnich wozach ciągniętych przez woły, to dezerterzy z ar-
mii króla Ryszarda Lwie Serce, jeden jest łucznikiem, a drugi strzela z ku-
szy. Norweg Harald 0ysteinsson, o którym już wspominałem, a który je-
dzie konno w płaszczu sierżanta templariuszy, służył właśnie jako sierżant
u mnie. Ci dwaj, co siedzą na wozach tuż za nami, to armeńscy handlarze
22 Jan Gu i l l o u
bronią i rzemieślnicy z Damaszku, a pozostali to głównie mularze i sape-
rzy obu wojujących stron. Wszyscy oni są u mnie na służbie, oprócz Haral-
da, albowiem w chwili ich największych tarapatów złożyłem im propozycję,
którą trudno było im odrzucić. Czy to dobra odpowiedź na pytanie, które
właściwie chciałeś postawić?
- Tak, nawet całkiem dobra - odparł brat Guilbert w zadumie. - Zamie-
rzasz zbudować coś dużego. Czy mógłbyś mi zdradzić, co takiego mieliby-
śmy wszyscy budować?
- Pokój - odpowiedział Arn poważnie.
Odpowiedź ta tak zaskoczyła brata Guilberta, iż przez dłuższą chwilę nie
był w stanie zadawać kolejnych pytań.
* * *
Kiedy tabor drugiego dnia podróży zbliżał się do kościoła w Forshem, lato
wróciło już w pełnej krasie. Trudno było sobie wyobrazić, że całą tą okolicą
jeszcze kilka dni temu targały burze i niepogoda. Drzewa i wszystko, co tyl-
ko wiatr powalił na drogi i zagrody, było już posprzątane. Na polach sadzo-
no rzepę na całego.
Ponieważ w kraju panował od dawna pokój, dróg nie patrolowały uzbro-
jone drużyny i nikt nie zatrzymywał podróżujących, mimo że z daleka widać
było, iż wielu z nich musiało być cudzoziemcami. Ci, co pracowali w polu,
prostowali plecy na chwilę i spoglądali z ciekawością na wozy z wołami i jeźdź-
ców na zwinnych koniach, ale wracali później szybko do swej pracy.
Kiedy dojeżdżali do kościoła w Forshem, Arn poprowadził swoją kara-
wanę na wzgórze, na plac przed kościołem, gdzie nakazał postój i odpoczy-
nek. Gdy wszyscy zsiedli z koni, podszedł do ludzi Proroka, którzy najchęt-
niej trzymali się razem i powiedział, że jeszcze pozostało dużo czasu do ich
modlitw popołudniowych, ale ludzie Biblii chcieliby tutaj pomodlić się przez
chwilę. Po tym poprosił obu armeńskich braci oraz Haralda i brata Guilber-
ta, iżby udali się wraz z nim do kościoła. Właśnie kiedy zbliżali się do bramy,
nadbiegł śpieszący z plebanii ksiądz, krzycząc do nich, że nie można wstę-
pować do domu Boga w takim nieporządku. Podbiegł do starodawnie zdo-
bionej bramy drewnianego kościoła i stanął przed nią, zastawiając im drogę
swoimi rozłożonymi, drżącymi rękami.
Wtedy Arn spokojnie powiedział mu, kim jest, że jest synem Magnusa
z Arnas i że wszyscy w jego towarzystwie to dobrzy chrześcijanie, że po dłu-
Kjótestwo na k o ń c u drogi V>giej podróży pragną wyrazić swoje dziękczynienia przy ołtarzu i złożyć jed-
nocześnie coś na ofiarę. Wnet zostali wpuszczeni przez księdza, który jak się
wydaje dopiero teraz dojrzał, że jeden z nieznajomyck to cysters w białym
habicie, a dwóch innych nosiło duże czerwone krzyże jako znak herbowy.
Przepraszając, otworzył niezgrabnie bramę kościoła.
Arn nie zdążył jednak zaj ść daleko w drodze do ołtarza, nim ksiądz dogo-
nił go i szarpiąc za jego miecz napominał, mieszając w dziwny sposób łacinę
z mową ludu, że miecz jest rzeczą grzeszną w domu Boga. Brat Guilbert
przegonił go tedy jak natrętną muchę, tłumacząc, że miecz przy boku Arna
to specjalnie wyświęcony miecz templariusza, i może był jedyną taką rzeczą,
jaka znalazła się kiedykolwiek w kościele w Forshem.
Przed ołtarzem wszyscy uklękli, zapalili kilka świec obok tej, która pło-
nęła samotnie na ołtarzu, i zatopili się w modlitwie. Położyli także srebro
na ołtarzu, co natychmiast uspokoiło podekscytowanego księdza stojącego
za nimi.
Po pewnym czasie Arn poprosił, aby zostawili go sam na sam z Bogiem
i wszyscy posłuchali go bez szemrania, wyszli na zewnątrz i zamknęli drzwi
kościoła.
Arn długo modlił się o mądrość i wsparcie. Czynił to często, ale nigdy do-
tąd nie odczuł czegoś w sobie albo nie dostrzegł jakiegoś znaku na potwier-
dzenie, że Najświętsza Panienka mu odpowiedziała.
Pomimo tego ciągłego braku odpowiedzi, nigdy nie ogarnęło go zwąt-
pienie. Ludzie zapełnili ziemię, dokładnie jak Bóg zalecił. Wszak w każdym
momencie Bóg i święci muszą słyszeć tysiące modlących się o coś i jeśliby za-
brali się nawet do odpowiadania wszystkim, to powstałby tylko chaos. Ileż
to bezmyślnych modlitw i próśb wygłaszali ludzie w każdym mgnieniu oka,
o szczęście na polowaniu, o udane załatwienie sprawy, o to, by urodził się
syn, o to, by nie opuszczać tego łez padołu?
Ile to tysięcy razy Arn modlił się do Matki Bożej o opiekę nad Cecylią
oraz jej i jego dzieckiem? Ileż to razy prosił o szczęście na wojnie? Przed każ-
dym atakiem w czasie świętej wojny, gdy wszyscy w białych płaszczach do-
siadali koni, siedząc kolano przy kolanie, by wnet rzucić się w otchłań śmier-
ci albo w ramiona zwycięstwa, wysłuchiwała Najświętsza Panienka ich mo-
dlitw. Prawie wszystkie modlitwy miały samolubne przyczyny.
Tym razem jednak modlił się Arn do Najświętszej Panienki, by prowa-
dziła go i doradzała mu w tym, co mógł i powinien zrobić z całą tą potęgą,
24 Jan G ui llou
którą sprowadził do domu, by nie upadł nisko i stał się człowiekiem skąpym,
by nie dał się omamić przekonaniem, że jest doświadczonym wojownikiem,
który potrafi więcej niż jego krewni, by cała ta wiedza i całe to złoto, które
miał teraz w swych rękach, nie rozprysły się jak kropla deszczu o skały.
Wszak wtedy, po raz pierwszy w jego życiu, Matka Boża odpowiedziała
modlącemu się Arnowi tak, że mógł słyszeć w sobie wyraźnie jej głos i doj-
rzeć ją w promieniach światła, które właśnie padło oślepiająco na jego twarz
z najwyższego okienka tego małego drewnianego kościółka. To nie był żaden
cud, wielu ludzi mogło wszak poświadczyć, że odpowiedziano na ich mo-
dlitwy. Arnowi zdarzyło się to dopiero po raz pierwszy i wiedział teraz z całą
pewnością, co powinien był zrobić, albowiem Najświętsza Panienka sama
mu to powiedziała.
Z kościoła w Forshem do zamku w Arnas pozostało drogi już tylko na
dwa postoje. W połowie zatrzymano się więc na krótki odpoczynek, albo-
wiem nadszedł czas, kiedy ludzie Proroka odbywali modlitwę. Chrześcijanie
położyli się wtedy na drzemkę.
Arn poszedł na pobliską polanę i pozwolił światłu Boga sączyć się w dół
poprzez delikatne jasnozielone liście buków na swoją twarz, całą w bliznach.
Po raz pierwszy w trakcie tej długiej podróży poczuł w sobie wewnętrzny spo-
kój, albowiem zrozumiał wreszcie, jakie Bóg miał plany, by tak długo oszczę-
dzać jego życie.
To było najważniejsze, decydujące. W tej właśnie chwili nie pozwoliłby,
aby przeszkodziło mu coś mniej ważnego.
* * *
Od pewnego czasu po Zachodniej Gocji krążyła dziwna plotka. Na rzece
Gota dojrzano podobno potężny cudzoziemski statek zrazu w Lódóse, a póź-
niej wyżej, aż przy wodospadzie Trolla. Cudzoziemsko wyglądający mężczyź-
ni próbowali przeciągnąć statek w górę wodospadu za pomocą wielu wołów
i wynajętych osiłków. Na koniec musieli jednak zrezygnować i wrócić w dół
rzeki, do portu handlowego w Lódóse.
Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego ktoś próbował przeciągnąć taki sta-
tek do jeziora Wener. Paru Norwegów z drużyny zamku Arnas twierdziło,
że statek musiał mieć zapewne coś do załatwienia po norweskiej stronie je-
ziora, bo tego, że król Sverre z Norwegii - mimo iż kilka razy przeprowadzał
najdziwniejsze przeprawy - próbował przedostać się tam z wojskiem, nikt
Królestwo na k o ń c u drogi 15
się jakoś nie spodziewał. Poz.a tym teraz akurat nie było wojny w Norwegii,
choć trudno było też powiedzieć, że panował pokój.
Nikt też nie potrafił z całą pewnością orzec, że był to statek wojenny, bo
plotka mówiła, że na jego wielkim skośnym żaglu widniał czerwony krzyż,
który był tak duży, że widziało się go z daleka, zanim dostrzegło się cokol-
wiek innego. Takimi znakami nie był oznaczony żaden statek w Skandyna-
wii, to było pewne.
Przez kilka dni obserwowano dużo czujniej niż zwykle spokojne latem
wody jeziora Wener z wysokiej wieży w Arnas aż do momentu nadejścia trwa-
jącego trzy dni sztormu. Ponieważ żaden statek się nie pojawił, a w Zachod-
niej Gocji panował pokój, wszyscy niebawem powrócili do swoich normal-
nych zajęć i opóźnionego już dostatecznie niepogodą sadzenia rzepy.
Jednakowoż był ktoś, kto się nie zmęczył siedzeniem na górze, na wieży
i kto zamęczał swe łzawiące oczy starca obserwowaniem błyszczącej słońcem
wody jeziora. Człowiekiem owym był Magnus Folkesson, pan na Arnas, al-
bowiem był nim, dopóki żył. Trzy zimy temu doznał apopleksji i od tamtej
pory nie potrafił mówić zrozumiale. Miał sparaliżowaną lewą połowę ciała od
twarzy do dużego palca u nogi. Trzymał się w odosobnieniu na wieży, doglą-
dany przez kilka domowych niewolnic, tak jakby się wstydził pokazać między
ludźmi. A może dlatego, że jego starszy syn Eskil nie lubił patrzeć, jak naśmie-
wano się z ojca za jego plecami. Teraz i tak siedział staruszek całymi dniami
na górze i wszyscy w Arnas mogli go widzieć. Wiatr targał jego zmierzwio-
ne białe włosy, ale jego cierpliwość wydawała się nieskończona. Między sobą
żartowano często o tym, co też staruszek mógł widzieć tam z góry.
Niejednemu żartownisiowi przyszło się jeszcze owych złośliwości wsty-
dzić. Pan Magnus miał już bowiem przeczucie. Albowiem okazało się, iż
oczekiwał cudu, który miała zesłać Najświętsza Panienka. To on, siedząc na
górze i mając przed sobą nieograniczone pole widzenia, pierwszy z wszyst-
kich dojrzał, co się działo.
Trzech chłopców od niewolników biegło po drodze prowadzącej z Forshem
do Arnas, która w dalszym ciągu pokryta była kałużami i grudami miękkiej gli-
ny. Krzyczeli głośno oraz wymachiwali rękami i wszystkim trzem bardzo zależa-
ło na tym, aby znaleźć się w zamku przed innymi, ponieważ zdarzało się, że ten,
który pierwszy przybył tamże z ważnymi wieściami, dostawał srebrną monetę.
Kiedy wbiegli na uginającą się długą kładkę z drewna, która prowadziła
przez mokradła do samego zamku, ten z nich, który był trochę większy
16 Jan Guill ou
i starszy, podstawił nogę wprzódy jednemu, a potem drugiemu, by potem
sam, zdyszany i czerwony na twarzy, przybiec pierwszy na miejsce. Daleko
za nim kuśtykali jego dwaj pokonani koledzy.
Byli widoczni, zanim jeszcze wbiegli na kładkę i dlatego zawołano Sve-
ina, który był drużynnikiem i czekał już zgodnie ze swą funkcją na pierw-
szego biegacza. Złapał młodego niewolnika za kark w momencie, gdy wła-
śnie próbował przebiec obok niego w drodze na dziedziniec zamku, zmusił
go do uklęknięcia w kałuży i trzymał silnym uchwytem swojej stalowej ręka-
wicy, domagając się od niego informacji. Nie szybko ją otrzymał, może dla-
tego, że silny uchwyt sprawiał chłopcu taki ból, iż ten głównie jęczał, żaląc
się z tego powodu, a może dlatego, że dwaj pozostali chłopcy, którzy w tym
czasie zdążyli przybiec, samorzutnie upadli na kolana i przekrzykując się na-
wzajem, próbowali opowiedzieć, co widzieli.
Drużynnik Svein dał im po gębach, by zamilkli, i zaczął brać na spytki
po kolei jednego po drugim. W ten sposób zdobył jakąś sensowną wiedzę
o tym, co zobaczyli. Drogą z Forshem zbliżał się mianowicie do Arnas ta-
bor z wieloma wojami i ciężko załadowanymi wozami ciągnionymi przez
woły. Nie byli to Sverkerowie ani żaden inny ród, który z nimi trzymał, ale
nie byli to też Folkungowie ani Erykidzi. To byli cudzoziemcy. Zadęto w
róg na alarm i cała drużyna pobiegła ku stajniom, gdzie niewolnicy
stajenni zaczęli już siodłać konie. Wysłano ludzi, by obudzić pana Eski-la,
który o tej porze dnia ucinał sobie swoją pańską drzemkę. Innych ludzi
wysłano do mostu zwodzonego, by go podnieść, aby obcy przybysze nie
mogli dostać się do Arnas, zanim nie stanie się jasne, czy byli przyja-
ciółmi, czy wrogami.
Nie upłynęło wiele czasu, a pan Eskil siedział już na koniu przy wjeździe
do Arnas przed podniesionym zwodzonym mostem, a przy nim drużyna dzie-
sięciu wojów, czekając i z napięciem obserwując drugą stronę mokradeł, gdzie
mieli wnet pokazać się obcy. Było pod wieczór, a ponieważ wjazd na kładkę
leżał na południu, dlatego drużynie oczekującej przed Arnas słońce świeciło
prosto w oczy. Kiedy grupa obcych ukazała się po drugiej stronie moczarów,
trudno było cokolwiek zobaczyć w oślepiającym świetle. Ktoś twierdził, że
dojrzał mnichów, inny, że to byli cudzoziemscy wojownicy.
Wyglądało tak, jakby obcy za moczarami nie mogli się przez chwilę zde-
cydować, co robić, gdy dostrzegli, że podniesiono most zwodzony i gdy zo-
baczyli ludzi w pełnym rynsztunku wojennym po jego drugiej stronie. Ale
Kjól estwo na k o ń c u drogi V
wnet jeździec w białym płaszczu i białej koszuli z czerwonym krzyżem wje-
chał powoli sam na kładkę, kierując się ku zwodzonemu mostowi.
Pan Eskil i jego ludzie oczekiwali w pełnej napięcia ciszy, podczas gdy
brodaty, zakapturzony jeździec zbliżał się do nich coraz bliżej. Ktoś zaszep-
tał, że nieznajomy jedzie na żałośnie chudej szkapie. Dwóch wojów zsiadło,
by móc napiąć cięciwy swoich łuków.
Nagle wydarzyło się coś, co niektórzy, kiedy było już po wszystkim, mieli na-
zywać cudem. Stary pan Magnus zawołał coś z góry, ze szczytu wieży, a później
znaleźli się tacy, którzy mogliby przysiąc, że pan Magnus wyraźnie wymówił sło-
wa, iż trzeba błogosławić Boga, albowiem utracony syn wracał z Ziemi Świętej.
Eskil miał inne zdanie. Ponieważ to on, jak się później tłumaczył, od razu
zrozumiał wszystko, gdy usłyszał, jak jeden z wojów mówił o chudej szkapie.
Miał bowiem trwałe i żenujące wspomnienia ze swojej młodości, mówiące
o tym, jaki to typ koni nazywano „chudymi szkapami" lub babskimi końmi
oraz o tym, jacy mężowie jeździli na takich koniach.
Dlatego pan Eskil rozkazał głosem, w którym - jak się wydawało niektórym
- słychać było drżenie i słabość, aby opuszczono most zwodzony przed niezna-
jomym jeźdźcem. Musiał wydać rozkaz dwa razy, zanim go posłuchano.
Pan Eskil zsiadł następnie z konia i opadł, modląc się, na kolana przed
spuszczanym właśnie ze zgrzytem zwodzonym mostem, którego opuszczenie
sprawiło, że wszystkich nagle oślepiło słońce. Patrzącym wydawało się, jakby
koń ubranego na biało rycerza tańczył na zwodzonym moście na długo jesz-
cze, nim most znalazł się w swoich mocowaniach. Rycerz zeskoczył z konia
w taki sposób, jakiego nikt przedtem nie widział i rychło znalazł się tuż przy
panu Eskilu, a potem opadł też obok niego na kolana. Padli sobie w ramio-
na, a w oczach pana Eskila pojawiły się łzy.
Czy miano do czynienia z pojedynczym, czy z podwójnym cudem, dłu-
go się potem o to spierano. Jednakowoż nie było całkiem pewne, czy to wła-
śnie w tym momencie staremu panu Magnusowi, siedzącemu na górze wie-
ży, wrócił rozsądek. Pewne było natomiast, że Am Magnusson, rycerz, o któ-
rym w rym czasie tylko z sag można było się czegoś dowiedzieć, wrócił po
wielu latach z Ziemi Świętej.
Straszne larum i zamieszanie panowały w tym dniu w Arnas. Kiedy pani
domu Eryka Joarsdotter wyszła, aby poczęstować gości piwem na przywita-
28 Jan G uill ou
nie i zobaczyła Arna i Eskila idących przez dziedziniec z rękami założony-
mi na barkach drugiego, wypuściła z rąk wszystko, co niosła i podbiegła do
nich z otwartymi ramionami. Arn, który zdjął rękę z ramion Eskila i ukląkł
dwornie, aby pozdrowić swoją macochę, nieomal nie został przewrócony na
ziemię, gdy ta rzuciła mu się na szyję i całowała go bez skrępowania, jak tyl-
ko matka potrafi. Każdy, kto się temu przyglądał, mógł od razu zauważyć, że
przybyły do domu rycerz nie był przyzwyczajony do takich powitań.
Na dziedziniec wciągnięto skrzypiące i stukające wozy, wyładowano z nich
ciężkie skrzynie i dużą ilość broni, wnosząc wszystko do pomieszczeń wieży.
Na zewnątrz murów rozbito obóz, wzniesiono w pośpiechu namioty z ża-
glowego płótna i cudzoziemskich dywanów, a wiele pomocnych rąk rzuciło
się do wbijania pali na furtę i stawiania płotu z żerdzi dla koni przyprowa-
dzonych przez Arna. Zarżnięto masę młodych zwierząt i pieczeniarze zapa-
lili swoje ognie. Wnet rozchodził się na całe Arnas zapach pełen obietnic na
temat wieczoru, na który wszyscy czekali.
Kiedy Arn przywitał się ze wszystkimi wojami, z których nie każdy był
chętny, by klękać przed nim, zapytał nagle z napięciem w twarzy o swego
ojca, jakby przygotowywał się na smutną wiadomość. Eskil odpowiedział
szorstko, że ich ojciec już dosyć dawno postradał zmysły i przebywa na gó-
rze w wieży. Na te słowa Arn bez zwłoki ruszył do wieży szybkimi kroka-
mi, a jego biały płaszcz z czerwonym krzyżem rozpostarł się jak żagiel wo-
kół niego, tak że wszyscy, którzy stanęli na jego drodze, pośpiesznie odsu-
wali się na bok.
Na górze, przy najwyższej balustradzie, odnalazł ojca w strasznym stanie,
ale ze szczęśliwą miną. Staruszek stał przy murze z niewolnicą wspierającą
go od sparaliżowanej strony i z grubą laską w swej zdrowej dłoni. Arn skło-
nił szybko głowę i ucałował zdrową rękę ojca, a potem objął go mocno. Pan
Magnus był drobniutki jak dziecko, jego zdrowe ramię było tak samo chu-
de, jak to chore i szedł od niego kwaśny odór. Arn zastygł tak i nie wiedział,
co ma rzec, gdy ojciec z dużym wysiłkiem i trzęsącą się głową schylił się ku
niemu i wyszeptał:
- Anioły Pańskie... niech się radują... i utuczone cielę szlachtować na-
leży.
Arn słyszał jego słowa całkiem wyraźnie i nie brakowało im przecież sen-
su, albowiem jasno nawiązywały do przypowieści Pisma Świętego o powro-
cie marnotrawnego syna. Całe to gadanie o utracie zmysłów było zatem wie-
JAN GUILLOU KRZYŻOWCY 3KRÓLESTWO NA KOŃCU DROGI
A my, którzy jesteśmy mocni, powinniśmy znosić słabości tych, którzy są słabi, a nie szukać tylko tego, co dla nas dogodne. Niech każdy z nas stara się o to, co dla bliźniego dogodne — dla jego dobra, dla zbudowania. LIST DO RZYMIAN 15:1-2* * Cyt. za: Biblia Tysiąclecia-, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań 2003, przekład ks. Felicjana Kłonieckiego (przyp. red.).
Gocja Zachodnia* (Västra Götaland) 1150-1250 * W niniejszej książce na oznaczenie historycznego terytorium południowej Szwecji (w oryginale Götaland, co oznacza „kraina Gotów") przyjęliśmy nazwę Gocja (Gocja Za- chodnia — Vastra Götaland i Gocja Wschodnia - Ostra Götaland), od imienia Gotów - północnogermańskiego plemienia zamieszkującego niegdyś te tereny (przyp. red.).
I Roku Pańskiego 1192, na krótko przed dniem świętego Eskila, gdy noce były coraz jaśniejsze i niebawem zacząć się miały prace przy sadzeniu rzepy, naszła Zachodnią Gocję straszliwa niepogoda. Burza szalała trzy dni i trzy noce, zamieniając tę pełną obietnic, jasną porę roku w jesień. Mimo takich okoliczności, trzeciej nocy prawie wszyscy bracia klaszto- ru w Varnhem zasnęli po północnej mszy całkiem dobrze, przeświadczeni, że ich modły dadzą odpór siłom ciemności i że burza niebawem się uspokoi. Wtem śpiący w receptorium brat Piętro otworzył nagle oczy, jakby mu się zdawało, że coś usłyszał. Dochodził do siebie powoli i siadając na łóżku nie pojmował jeszcze, co właściwie usłyszał. Na zewnątrz murów za grubymi dę- bowymi wrotami receptorium słychać było tylko wycie burzy, a strugi desz- czu chłostały dachówki i liściaste korony wysokich jesionów. Wtedy usłyszał to znowu. Jakby pięść ze stali dobijała się do bramy. Wystraszony wygrzebał się z łóżka i łapiąc za swój różaniec, zaczął mam- rotać słowa modlitwy, którą niezbyt dobrze pamiętał, ale która powinna była chronić przed siłami nieczystymi. Potem wyszedł na zewnątrz i pod sklepie-
8 J a n G u i l l o u niem bramy nasłuchiwał w mroku. Wtedy znowu usłyszał trzy ciężkie uderze- nia. Brat Piętro nie miał wyboru, musiał dowiedzieć się, kto przybywał, więc zaczął krzyczeć, usiłując przebić głosem dębowe drzwi bramy. Wołał po łaci- nie, jako że język ten miał największą moc w walce z ciemnymi siłami, a poza tym mnich nie całkiem był dobudzony, aby potrafić sklecić coś sensownego w osobliwym, śpiewnym języku ludu, którym mówiono poza murami. - Kto z Bożej łaski przybywa w taką noc? - wołał, przytykając usta do dziurki od klucza. - Sługa Pana z czystymi zamiarami i w dobrej wierze - odpowiedział nie- znajomy bezbłędną łaciną. To uspokoiło brata Piętro i chwilę mocował się z ciężką sztabą zamka wykutą z czarnego żelaza, nim udało mu się nieznacznie uchylić wrota bramy. Na zewnątrz stał obcy mu człowiek w skórzanym płaszczu sięgającym pięt, z nasuniętym kapturem chroniącym go od deszczu. Nieznajomy pchnął na- tychmiast wrota z siłą, której brat Piętro nigdy nie zdołałby powstrzymać, i wkroczył, chroniąc się pod sklepieniem bramy i popychając zarazem mnicha przed sobą. - Z łaski Bożej, moja bardzo długa podróż właśnie dobiegła końca. Nie rozprawiajmy jednak w mroku, przynieś lampę z receptorium, nieznany mi bracie - rzekł przybysz. Brat Piętro zrobił to, o co go proszono, uspokojony, że przybysz mówił ję- zykiem Kościoła, a oprócz tego wiedział, że wewnątrz receptorium stała lam- pa. W środku grzebał przez chwilę w dogasającym żarze popielnika, nim uda- ło mu się zapalić knot, który zanurzył w naftowej lampie. Kiedy powtórnie wkroczył pod sklepienie obok receptorium, jego postać oraz postać nieznajo- mego przybysza oświetliły pełgające płomyki światła, które odbijały się także od bielonych wapnem ścian. Nieznajomy zrzucił z siebie skórzany płaszcz, który chronił go przed burzą, i strzepnął z niego krople deszczu. Brat Piętro wstrzymał nieświadomie oddech, kiedy spostrzegł białą koszulę z czerwonym krzyżem. Pamiętając swoje czasy w Rzymie, wiedział bardzo dobrze, na co w tej chwili patrzył. Do Varnhem przybył właśnie templariusz. - Moje imię Arn de Gothia. Nie musisz się mię obawiać, bracie, bo tu- taj w Varnhem byłem chowany i stąd pewnego razu wyruszyłem do Ziemi Świętej. Ciebie jednak nie znam, jak się nazywasz? - Nazywam się brat Piętro de Siena i jestem tutaj zaledwie od dwóch lat.
Króle s t w o na k o ń c u drogi 9 - Jesteś wobec tego tutaj nowy. Dlatego zapewne musisz pilnować bra- my, bo nikt inny nie chce tego robić. Ale odpowiedz mi jak najrychlej, żyje ojciec Henri? - Nie, zmarł cztery lata temu. - Módlmy się za jego świątobliwość - odrzekł templariusz, złożywszy ręce na krzyż i spuściwszy głowę na chwilę. - Żyje brat Guilbert? - zapytał templariusz, gdy znowu uniósł głowę. - Tak, bracie, jest już stary, ale siły go nie opuszczają. - To mię nie dziwi. Jak się nazywa nasz nowy opat? -Jego imię ojciec Guilkume de Burges, przybył do nas trzy lata temu. - Zostały jeszcze niemal dwie godziny do jutrzni, ale czy zechciałbyś mimo wszystko go obudzić i powiedzieć, że Arn de Gothia przybył do Yarnhem? - za- pytał templariusz z czymś, co wyglądało prawie jak wyzywający błysk oka. - Niezbyt chętnie, bracie. Ojciec Guillaume zawsze stanowczo twierdzi, że sen jest darem Boga i jesteśmy zobowiązani dobrze się z nim obchodzić - odparł zaniepokojony brat Piętro, skręcając się ze strachu na myśl, że mu siałby obudzić ojca Guillaume z powodu, który mógłby okazać się niedo statecznie ważny. - Rozumiem, idź wobec tego i obudź brata Guilberta, mówiąc mu, że jego wychowanek Arn de Gothia czeka w receptorium - rzekł templariusz przyjaźnie, choć zabrzmiało to jak rozkaz. - Brat Guilbert potrafi także być uparty jak osi... nie mogę wszak opu- ścić mojego stanowiska w receptorium w środku takiej nieprzyjaznej nocy - próbował wymówić się brat Piętro. - Zaiste możesz! - odpowiedział templariusz i zaśmiał się krótko. - Po pierwsze, możesz z pełnym zaufaniem powierzyć wartowanie rycerzo wi Pana, albowiem lepszego zastępcy nie mógłbyś znaleźć. Po wtóre, mogę przysiąc, że obudzisz tego starego niedźwiedzia Guilberta dobrą wiadomo ścią. Więc?! Idź już, ja tutaj poczekam i będę sprawował twoją wartę najle piej, jak tylko potrafię, to mogę przysiąc. Templariusz wypowiedział swoje żądanie w taki sposób, że trudno było mu się sprzeciwić. Brat Piętro kiwnął zatem głową i cicho zniknął pod arkadami, idąc w kierunku mniejszego podwórca, który był ostatnim miejscem, z któ- rego wchodziło się przez drugą bramę dębową do właściwego claustrum. Nie trwało długo, zanim drzwi między claustrum i podwórcem recepto- rium rozwarły się z trzaskiem i dobrze znajomy głos odbił się od bielonego
IO Jan Guill ou wapnem sklepienia. Brat Guilbert zbliżał się szybkimi krokami ze smolną po- chodnią w dłoni. Nie wydał się Arnowi taki wielki, prawie że olbrzymi, jak dawniej. Kiedy dostrzegł stojącego w dole, przy bramie, nieznajomego, pod- niósł swą pochodnię, by lepiej widzieć. Szybko jednak oddał pochodnię bra- tu Piętro i podszedł, obejmując obcego w milczeniu. Żaden z nich nie wy- rzekł ani słowa przez dłuższą chwilę. - Myślałem, żeś zginął pod Tyberiadą, mój drogi Arnie - odezwał się w końcu brat Guilbert w mowie Franków. - Podobnie myślał ojciec Henri. Wiele niepotrzebnych modlitw odmówiliśmy zatem za twoją duszę. - Nie były te modlitwy aż tak niepotrzebne, skoro mogę ci za nie podzię- kować jeszcze za życia, bracie - odparł Arn de Gothia. Po tych słowach zapanowało znowu milczenie i wyglądało na to, że ani je- den, ani drugi więcej się już nie odezwie, albowiem obaj mocno trzymali się w ryzach, by nie wydać się drugiemu ponad miarę uczuciowym. Brat Piętro miał wrażenie, że ci dwaj musieli być sobie bardzo bliscy. - Przybyłeś, by się pomodlić nad grobem swojej matki, pani Sigrid? - zapytał wreszcie brat Guilbert tonem, jakby rozmawiał ze zwyczajnym przejezdnym. - Tak, zaiste, wielce chciałbym to uczynić - odpowiedział templariusz ta- kim samym tonem. - Ale pragnąłbym także zająć się wieloma innymi rze- czami tu w Varnhem i będę musiał najsamprzód poprosić cię o pomoc w za- łatwieniu pewnych drobnych spraw, które najlepiej uporządkować, zanim człowiek zmierzy się z tymi wielkimi. - Wiesz, że pomogę ci we wszystkim, powiedz tylko co, a zaraz się za to zabiorę. - Mam z sobą dwudziestu ludzi, którzy czekają tam za bramą na deszczu. Wielu z nich to tacy, którzy niezbyt mogą przebywać wewnątrz tych murów, na terenie klasztoru. Mam też dziesięć ciężko załadowanych wozów i byłoby lepiej, gdyby pierwsze trzy z tych wozów znalazły się wewnątrz murów - odparł templariusz szybko, jakby mówił o zwyczajnych sprawach, mimo że wozy, którym potrzebna była ochrona murów, nie należały do codzienności i kwestia ta musiała być niezwykłą. Olbrzymi brat Guilbert bez słowa chwycił pochodnię z rąk młodszego bra- ta i wyszedł za bramę receptorium na deszcz lejący jak z cebra. Na zewnątrz stał jak się należy rząd ubłoconych gliną wozów, które musiały przebyć cięż- ką drogę. Przy lejcach wołów siedzieli ponurzy, skurczeni z zimna mężczyź- ni, którzy wyglądali, jakby nie mieli ochoty jechać dalej.
Królestwo na k o ń c u drogi li Brat Guilbert zaśmiał się, gdy ich ujrzał, ale uśmiech szybko znikł z jego twarzy. Zawołał młodszego braciszka i zaczął wydawać rnu rozkazy, jakby był rycerzem templariuszem, a nie mnichem zakonu cystersów. Załatwienie wszystkiego, co było potrzebne, aby przyjąć przybyszów, za- brało mniej niż godzinę. Jedna z reguł obowiązujących w Varnhem głosiła, że podróżny przybywający nocą powinien być przyjmowany z taką samą go- ścinnością, jakby to sam Pan przybywał. Regułę tę brat Guilbert powtarzał sobie od czasu do czasu, najsampierw na poły żartobliwie, ale potem moc- no już rozbawiony, kiedy usłyszał od templariusza, że akurat wędzone szyn- ki nie byłyby może najlepszym powitalnym poczęstunkiem dla tych gości. Komiczność niestosowności wędzonych szynek umknęła natomiast zupeł- nie bratu Petro. W tym czasie całe hospitium leżące poza murami klasztoru w Varnhem stało puste i ciemne, jako że niewielu podróżnych przybyło w ostatnie niepogodne dni. Nowi goście szybko więc zostali zakwaterowani i oprowiantowani. Potem brat Guilbert i Arn de Gothia rozwarli wielkie, ciężkie wrota klasz- toru na tyle, by trzy wozy potrzebujące ochrony murów mogły wjechać na dziedziniec, gdzie zatrzymano je przy warsztatach. Tam też rozprzężono je z wołów i pozostawiono na noc. Kiedy prace te zostały wykonane, deszcz zaczął rzednąć, a przez czarne chmury dostrzec można było coraz wyraźniej jasne prześwity. Zapowiadała się zmiana pogody. Została jeszcze jakaś godzina do jutrzni. Brat Guilbert szedł przed swoim gościem i otworzył bramę do kościoła. Weszli do środka bez słowa. Arn w milczeniu zatrzymał się przy chrzcielnicy tuż przy wejściu. Zdjął z siebie swój szeroki skórzany płaszcz i położył go na posadzce, a potem zwró- cił wzrok na chrzcielnicę, która nie miała pokrywy, i skierował pytające spoj- rzenie ku mnichowi. Otrzymał w odpowiedzi twierdzące skinienie głowy star- szego brata. Arn dobył miecza, zanurzył dłoń w święconej wodzie i przesunął trzema palcami po płaskiej stronie miecza, nim wsunął go z powrotem do pochwy. Sięgnął jeszcze raz do chrzcielnicy i dotknął palcami czoła, obydwu ramion i serca. Potem ruszyli ramię w ramię w stronę ołtarza, do miejsca, które wskazał brat Guilbert. Tam opuścili się na kolana, modląc się w mil- czeniu, dopóki nie usłyszeli mnichów przybyłych na jutrznię. Żaden z nich się nie odzywał. Arn znał reguły klasztorów dotyczące godzin milczenia równie dobrze, jak każdy inny zakonny brat.
12 Jan Guillou Kiedy wszyscy się już zeszli na poranne śpiewy, burza już przeszła i sły- chać było nawet ćwierkanie ptaków o brzasku. Ojciec Guillaume de Bourges kroczył przez nawę boczną na czele rzędu braci zakonnych. Obydwaj modlący podnieśli się z klęczek i pokłonili w ci- szy, a on, odkłaniając im się, zaczął nagle znacząco wznosić oczy ku niebu, dostrzegając miecz u boku rycerza. Brat Guilbert wskazał wtedy na noszony przez Arna czerwony krzyż templariuszy a potem na chrzcielnicę przy wro- tach kościoła, a wtedy ojciec Guillaume skinął spokojnie głową na znak, że zrozumiał. Kiedy śpiewy się rozpoczęły, brat Guilbert za pomocą tajemnego języka gestów używanego w klasztorze wytłumaczył swojemu przybyłemu niedaw- no przyjacielowi, że nowy opat ściśle przestrzega reguły milczenia. Podczas śpiewów, w których doskonale znający psalmy Arn de Gothia brał udział, przenosił on powoli wzrok z jednego brata na drugiego. Do wnę- trza kościoła wpadało coraz więcej światła i można było już rozpoznać rysy wszystkich twarzy. Mniej więcej trzecia część mnichów, która poznała od razu templariusza, dyskretnie odpowiadała na jego przywitalne skinięcia. Większość zgromadzonych była mu jednak zupełnie obca. Kiedy pieśni się skończyły i wszyscy bracia rozpoczęli procesję w kierun- ku wyjścia, ojciec Guillaume podszedł do brata Guilberta i pokazał mu na migi, że chciał porozmawiać z nimi obu w rozmównicy po porannym posił- ku, na co oni pokłonili się twierdząco. Arn i brat Guilbert, zachowując nadal milczenie, wyszli przez bramę kościoła i przeszli przez dziedziniec z warsztatami, kierując się ku pastwi- skom. Poranne słońce wznosiło się już palące i czerwone, a ze wszystkich stron dochodziły ptasie trele. Zapowiadał się nareszcie znowu piękny letni dzień. Kiedy doszli do pastwisk, skierowali się natychmiast ku tych ich częściom, gdzie pasły się ogiery. Templariusz uchwycii sią obiema rękami najwyższej belki ogrodzenia i jednym skokiem znalazł się po jego drugiej stronie, dając bratu Guilbertowi w sposób nader dworski znak, by spró- bował uczynić to samo. Tamten, pokręcił głową z uśmiechem i zaczął wol- no, ale pewnie gramolić się po belkach ogrodzenia, by przeleźć na drugą stronę w sposób stosowany przez niego najczęściej. W przeciwległym ką- cie pastwiska stało w oczekiwaniu stado dziesięciu ogierów, jakby jeszcze się nie zdecydowały, co mają myśleć o człowieku w bieli, który wskoczył za ogrodzenie.
Kjóiestwo na k o ń c u drogi 13 - No, mój drogi Arnie - powiedział brat Guilbert, łamiąc bez skrupułów zasadę milczenia obowiązującą aż do momentu zakończenia śniadania - czy nauczyłeś się wreszcie mowy koni? Arn popatrzył na niego długo i prowokująco, zaniin wolno skinął głową na potwierdzenie. Potem zagwizdał tak, że udało mu się skłonić ogiery zbite w stado w kącie pastwiska, by zwróciły głowy w ich stronę. Wtedy zawołał do nich niegłośno, właśnie w końskim języku: - W imię Miłosiernego i pełnego łaski, wy, którzy jesteście synami wia tru, przybądźcie do swoich braci i obrońców! Konie zaczęły natychmiast jeszcze pilniej nasłuchiwać, a ich uszy stanęły na baczność. Nagle silnie zbudowany deresz zaczął biec stępa w ich kie- runku, a niebawem przyłączyły się doń pozostałe wierzchowce, a kiedy ten wzniósł ogon i zaczął kłusować, przyspieszyły także one, aż wszystkie prze- szły w galop, iż ziemia pod nimi dudniła. - Na Proroka, który niech zaznaje pokoju, ty naprawdę nauczyłeś się mowy koni tam, h l'outre-mer - wyszeptał brat Guilbert po arabsku. - Masz całkowitą rację - odparł Arn w tym samym języku i zamachnął się swoim białym płaszczem, by powstrzymać nadbiegające konie - a ty, jak się wydaje, nadal pamiętasz ten język, o którym ja naprawdę sądziłem, że jest mową koni. Wsiedli na wybrane przez siebie ogiery, aczkolwiek brat Guilbert musiał najpierw zaprowadzić swojego do ogrodzenia z żerdzi, na którym się musiał wesprzeć, aby dosiąść konia. Jeździli potem sobie wkoło pastwiska bez sio- deł, trzymając się tylko lewą ręką za grzywy ogierów. Arn zapytał, czy nadal było aż tak źle, iż zachodni Goci, jako chyba ostat- ni na całym świecie, nie poznali się jeszcze na wartości tych koni? Brat Guil- bert potwierdził z ciężkim westchnieniem, że sprawy się tak właśnie miały. Prawie wszędzie tam, gdzie dotarli cystersi, konie stanowiły najlepszy inte- res dla ich klasztoru. Ale nie tutaj, nie w Skandynawii. Sztuka walki na ko- niu jeszcze tu nie dotarła. Dlatego konie owe nie były warte więcej, a wła- ściwie były warte mniej niż konie zachodniogockie. Zdumiony Arn zapytał, czy jego ziomkowie w dalszym ciągu uważali, iż nie da się używać jazdy podczas wojny? Brat Guilbert potwierdził znowu wes- tchnieniem, że tak właśnie było. Skandynawowie dojeżdżali na swoich ko- niach do pola bitwy, zsiadali z nich, krępując im pęciny, a potem rzucali się na siebie, waląc gdzie popadnie.
14 Jan Guill ou Brat Guilbert nie mógł dłużej powstrzymać wszystkich pytań, które ci- snęły mu się na usta, a które chciał postawić już w chwili, gdy tylko poznał swojego, jak sądził, dawno utraconego syna, gdy ten stał w receptorium za- błocony i ociekający deszczem. Arn rozpoczął więc swoje długie opowies'ci. * * * Młody i niewinny Arn Magnusson, który opuszczał Varnhem, aby wziąć udział w świętej wojnie aż do swojej śmierci, albo aż minie dwadzieścia lat służby, co oznaczało zazwyczaj to samo, już dawno nie istniał. Arn nie był zapewne czystym rycerzem Percevalem, który wracał z wojny. Brat Guilbert zrozumiał to natychmiast, kiedy rozpoczęła się rozmowa z ojcem Guillaume'em prowadzona pod arkadami dziedzińca. Nastał niezwy- kle piękny, bezwietrzny poranek o bezchmurnym niebie i dlatego ojciec Guil- laume wybrał na miejsce rozmowy ze swoim niezwykłym gościem i bratem Guilbertem dziedziniec, zamiast wzywać ich do parlatorium. Siedzieli zatem na kamiennych ławkach z nogami prawie że na grobie ojca Henri, albowiem on i jego pieczęć leżeli właśnie tutaj, jak sobie tego zażyczył na łożu śmierci. Rozpoczęli swoje spotkanie modlitwą za świętość ojca Henri. Brat Guilbert obserwował dokładnie Arna, kiedy ten zaczął przedstawiać swoją sprawę ojcu Guillaume'owi. Ten ostatni słuchał uważnie i uprzejmie, ale w głosie jego brzmiała pewna wyższość, jakby rozmawiał z kimś, kto mniej od niego wiedział. Ojciec Guillaume był bez wątpliwości znakomitym teo- logiem, ale niezbyt nadawał się do tego, aby przejrzeć rycerza templariusza, pomyślał brat Guilbert, który szybko wyczuł, do czego zmierza Arn. Na twarzy Arna dostrzec można było wyraźne ślady, że nie był tego typu zakonnym bratem, który służył siłom najwyższym jako skryba czy rach- mistrz. Większość swojego czasu w Ziemi Świętej musiał spędzić w siodle z mieczem albo kopią w ręku. Brat Guilbert dopiero teraz dostrzegł czarny pasek na samym dole jego płaszcza, który wskazywał, że miał rangę kasztela- na między templariuszami, a więc miał dowództwo zarówno nad handlem, jak i wojną. Potrafiłby zapewne rychło nakłonić młodego i niedoświadczo- nego ojca Guillaume'a do czegokolwiek by zechciał i to tak, że opat nawet by się nie spostrzegł. Pierwsza odpowiedź Arna na pytanie ojca Guillaume'a, co sprowadza go do Varnhern, brzmiała, że przybył do klasztoru, by złożyć darowiznę o war- tości nie mniejszej niż dziesięć marek w złocie. Yarnhem było tym miej-
Kjról-estwo na k o ń c u drogi 15 scem, gdzie bracia, z Bożą pomocą, długo i cierpliwie go wychowywali, więc dziesięć marek w złocie nie było zapewne zbyt wielką sumą, aby wyra- zić swoją wdzięczność. Poza tym życzyłby sobie, aby jego przyszłe miejsce spoczynku znajdowało się w tutejszym kościele, przy grobie matki w kryp- cie pod ołtarzem. Tak szlachetne i pobożne propozycje usposobiły ojca Guillaume'a bardzo przychylnie do Arna, o co, jak sądził brat Guilbert, templariuszowi chodziło. Przychylność ta wzrosła jeszcze bardziej, gdy Arn przeprosił na chwilę i poszedł do stojących na dziedzińcu wozów, wracając z ciężką i brzęczącą skórzaną sa- kiewką, którą z głębokim pokłonem przekazał w ręce ojca Guillaume'a. Po ojcu Guillaumie widać było wyraźnie, że zaiste trudno było mu się oprzeć pokusie, by nie otworzyć natychmiast sakiewki i nie zacząć od razu liczyć darowanego złota. Arn wykonał wtedy następny ruch. Zaczął mówić o pięknych koniach trzymanych w Varnhem, o przykrej sytuacji, że jego ziomkowie na tych pół- nocnych traktach nie docenili prawdziwej wartości tych zwierząt oraz o wiel- kiej, godnej pochwały pracy, którą jego stary przyjaciel, brat Guilbert wkła- dał przez te wszystkie lata bez wynagrodzenia w ich oporządzanie i hodowlę. Dodał, że wielu wytrwałych pracowników Pańskich winnic otrzymuje swoje wynagrodzenie za późno w stosunku do wkładu ich pracy, podczas gdy inni, na odwrót, włączając się późno, dostają lekkomyślnie zbyt wiele. Gdy ojciec Guillaume skończył w bardzo poważny sposób rozważać znany wszyst- kim fakt, że ludzkie spojrzenie na sprawiedliwość różni się często od boskie- go, Arn zaproponował, że mógłby kupić wszystkie varnhemskie konie i to za bardzo dobrą cenę. W ten sposób, dodał szybko, zanim ojciec Guillaume zdążył ochłonąć z zaskoczenia, Varnhem zostałoby nareszcie nagrodzone za swoją ciężką pracę. Poza tym klasztor pozbyłby się działalności, która i tak nie dawała dochodu tutaj, w Skandynawii, a wszystko to można by zmienić za pomocą jednej jedynej decyzji. Arn zamilkł, wyczekując z dalszym ciągiem do momentu, kiedy, jak się mu zdawało, ojciec Guillaume zbierze myśli i będzie chciał przystąpić do podziękowań. - Jest jednak pewna przeszkoda w całym tym wielkim przedsięwzięciu - wtrącił szybko Arn. - Albowiem do oporządzania koni kupiec potrzebuje kogoś, kto potrafiłby to robić dobrze, a taką kompetentną osobę znaleźć można tylko w Yarnhem i jest nią brat Guilbert. Patrząc z drugiej strony, je-
i6 Jan G uil lo u śli najważniejsze zajęcie brata Guilberta w Varnhem zniknie wraz z chwilą sprzedaży koni...? Ojciec Guillaume zaproponował podówczas natychmiast sam, że brat Guil- bert mógłby rzeczywiście wchodzić w rachubę, gdyby oczywiście doszło do interesu... że mógłby, mianowicie, chociaż przez jakiś czas zająć się końmi, a w zasadzie... tak długo, jak potrzebne to byłoby kupującemu. Arn kiwnął głową w zamyśleniu, jakby właśnie dotarło do niego to bardzo mądre roz- wiązanie, a brat Guilbert, który akurat dokładnie obserwował jego twarz, nie dostrzegł żadnego podejrzanego grymasu, który mógłby Arna zdemaskować. Wyglądał po prostu tak, jakby po głębszym namyśle zaakceptował mądrą pro- pozycję ojca Guillaume'a. Potem szybko zaproponował, że powinni dopilno- wać, aby akty przekazania zostały spisane i opieczętowane jeszcze tego same- go dnia, jako że obie strony i tak znajdowały się w tym samym miejscu. Kiedy ojciec Guillaume zgodził się bezzwłocznie także i na to, Arn rozło- żył ręce w geście wdzięczności, jakby mu spadł kamień z serca, i poprosił obu mnichów o garść informacji tego typu, które mogli posiadać tylko ludzie Ko- ścioła, a mianowicie na temat, jak się naprawdę przedstawia sytuacja w jego ojczyźnie. Bo o tym, kto był królem, jarlem i królową, jak szybko tłumaczył Arn, dowiedział się od razu na jarmarku w Lódóse. Wiedział także, że w kra- ju od dawna panował pokój. Odpowiedź na pytanie, na ile ten pokój między Gotami a Sverkerydami jest natomiast trwały, można uzyskać tylko od ludzi Kościoła, albowiem tylko u nich szukać można było głębszych prawd. Ojciec Guillaume wyglądał na ukontentowanego z twierdzenia, że do głęb- szych prawd mieli dostęp tylko ludzie Kościoła, więc kiwał głową potakująco i gorliwie, ale mimo wszystko wyglądało to tak, jakby nie bardzo wiedział, o jaką to wiedzę Arnowi chodzi. Templariusz pomógł mu krótkim i bardzo ostrym pytaniem, które zadał cicho, nie mrugając nawet okiem. - Gdyby mimo wszystko wybuchła na nowo wojna w naszym kraju, to dlaczego i kiedy? Obydwaj bracia zakonni zmarszczyli swoje czoła, chwilę się zastanawia- jąc, a potem, oczywiście za przyzwoleniem ojca Guillaume'a, pierwszy zabrał głos brat Guilbert, odpowiadając, że dopóki władzę posiada król Knut Eriks- son i jego prawa ręka jarl Birger Brosa, to nie istnieje groźba wojny. Pytanie brzmiało natomiast, co się stanie po śmierci króla Knuta. — Wtedy ryzyko nowej wojny wielce wzrośnie - westchnął głęboko oj ciec Guillaume.
Kjót'estwo na k o ń c u drogi U Dodał także, że na ubiegtorocznym spotkaniu duchownych w Linköping nowy arcybiskup Petrus wyraźnie przedstawił ludziom Kościoła swoje sta- nowisko. Był zwolennikiem rodu Sverkerydów, a otrzymał swój paliusz od arcybiskupa duńskiego Absalona w Lundzie, a tenże Absalon z kolei snuł intrygi przeciwko rodowi Erykidów, bo chciał oddać panowanie nad Go- tami i Swewami wraz z królewską koroną na powrót Sverkerydom. Mieli także i środki, za pomocą których mogli ten cel osiągnąć, o których istnie- niu król Knut Eriksson zapewne wiedział podobnie niewiele, jak i o tym, że jego nowy arcybiskup jest zausznikiem Duńczyków i Sverkerydów. U bi- skupa Absalona w Lundzie znajdował się mianowicie list od błogosławio- nej matki Rychezy, który podyktowała na łożu śmierci i w którym opisywa- ła, jak królowa Cecylia Blanka, żona króla Knuta, będąc swego czasu wśród familiares w klasztorze w Gudhem, złożyła śluby czystości, przyrzekając, że pozostanie na zawsze w służbie Boga. Ponieważ król Knut zabrał Cecylię Blankę z Gudhem i uczynił z niej królową, a po tym urodziła mu czterech synów i dwie córki... - Można zatem twierdzić, że dzieci króla są nieprawe i dlatego nie mogą dziedziczyć korony - podsumował szybko Arn. - Czy Ojciec Święty w Rzy- mie zajął stanowisko w tej sprawie? - Nie, jako że właśnie wybrano nowego papieża, który przyjął imię Ce- lestyna III i nie wiadomo było jeszcze, jakie stanowisko zajmie Stolica Apo- stolska w sprawie prawości czy nieprawości gockich synów króla. Istniały za- iste większe problemy, z którymi musiał się najpierw zmierzyć ten, którego wyniesiono na stolicę Piotrowa. - Jeśli żaden z synów króla Knuta nie będzie mógł objąć po nim tronu - Arn bardziej stwierdzał niż pytał - to czy arcybiskup Petrus może wespół z innymi biskupami zaproponować, nie całkiem niespodziewanie, kogoś ze Sverkerowego rodu na nowego króla? Obydwaj bracia zakonni skinęli posępnie głowami na potwierdzenie. Arn siedział przez chwilę w zamyśleniu, a potem wstał z miną, jakby nie przej- mował się tego typu drobnostkami, podziękował za informacje i zapropo- nował, aby udali się jak najszybciej do scriptorium, by dokładnie zważyć zło- to oraz podpisać i opieczętować umowę o donacji. Ojciec Guillaume, który w pewnej chwili uznał, że rozmowa przybrała nazbyt przyziemny i niezbyt interesujący charakter, zgodził się na to bez zwłoki.
i8 Jan Guil lo u * * * Kiedy osobliwy tabor wozów zaprzężonych w woły, otoczony lekkimi saraceńskłmi końmi, opuścił następnego ranka klasztor w Varnhem, jadąc w kierunku Skary, wśród nowo pozyskanego dobytku znajdował się brat Guilbert. Tak właśnie sam ironicznie myślał o tej szybkiej zmianie, jaka za- szła w jego życiu. Arn kupił go w tak łatwy sposób, jak kupił miejsce na po- chówek dla siebie, wszystkie konie, siodła i praktycznie biorąc cały sprzęt jeździecki wraz z materiałem na uprzęże znajdującym się w Varnhem. Nie mogło stać się inaczej, nawet gdyby brat Guilbert usiłował głośno protesto- wać, ponieważ ojciec Guillaume wydawał się jakby oślepiony złotem, któ- rym Arn mu płacił. Zamiast oczekiwać spokojnej starości w ciszy Varnhem, jechał teraz wierzchem z obcymi ludźmi w nieznane mu miejsce, a ponadto uznał, że bardzo dobrze się stało. Nie wiedział, jakie Arn miał zamiary, ale nie sądził, aby wszystkie te konie kupione były tylko po to, iżby cieszyły jego oko. Jeźdźcy saraceńscy otaczający tabor - albowiem nie było żadną tajemnicą dla brata Guilberta, że byli to Saraceni - wydawali się zachwyceni jak dzieci, że mogli kontynuować swoją długą podróż na koniach, co było tym łatwiej- sze do zrozumienia, że dosiadali naprawdę wspaniałych koni. Bratu Guil- bertowi wydało się, że błogosławiony w niebie święty Bernard stroił sobie żarty ze swojego mnicha, który pewnego razu w rozpaczy, iż nikt nie chciał kupować koni z Varnhem, krzyknął w bezsile, że niechby i przybyli saraceń- scy kupcy. Teraz podróżował w otoczeniu tych niespodzianych Saracenów, którzy jechali, głośno się śmiejąc i pokrzykując. Przy lejcach wołów siedzieli ludzie mówiący innym językiem. Brat Guilbert nie zdążył jeszcze rozszyfro- wać, kim byli i skąd pochodzili. Jednakowoż istniał jeden, duży problem. Albowiem to, co zrobił Arn, było formą oszustwa, którego młody i niedoświadczony ojciec Guillaume nie po- trafił przejrzeć, zaślepiony całym złotem. Rycerze templariusze nie mogli mia- nowicie posiadać więcej niż mnisi w Varnhem. Ów templariusz, który został- by nakryty z jedną jedyną złotą monetą, musiałby bezzwłocznie pożegnać się ze swoim białym płaszczem i w hańbie opuścić zakon rycerski. Brat Guilbert zdecydował, zgodnie z tym, jak każdy templariusz jest uczo- ny myśleć, że to, co nieprzyjemne, lepiej zrobić wcześniej niż później, więc popędził swojego deresza, zrównał się z Arnem jadącym na czele taboru i za- pytał go o to bez owijania w bawełnę.
Królestwo na k o ń c u drogi 19 Mimo drażliwości pytania, Arn przyjął je dosyć dobrze, uśmiechnął się tylko z lekka, a potem zawrócił swojego wybornego ogiera, który pochodził co prawda de l'outre-mer, ale był rodzaju, którego brat Guilbert nie znał, i po- galopował do jednego z ostatnich wozów taboru. Wskoczył nań i zaczął szu- kać czegoś wśród bagaży. Po chwili był z powrotem z nieprzemakalnym rulonem ze skóry, który podał bez słowa bratu Guilbertowi. Mnich otworzył go na wpół zaciekawio- ny, a na wpół niespokojny. W środku był glejt spisany w trzech językach i podpisany przez wielkie- go mistrza templariuszy Gerarda de Ridefort. Pisano tam, że Arn de Gothia po odbyciu służby na czas określony na dwadzieścia lat, odchodzi ze swoje- go stanowiska w zakonie templariuszy, zwolniony od tej pory osobiście przez samego wielkiego mistrza, ale z powodu wielu zasług dla zakonu, przy każdej okazji, jaką sam wybierze oraz wedle swego upodobania, ma prawo noszenia białego płaszcza z tym samym stopniem, jaki posiadał, opuszczając zakon. - A więc widzisz, mój drogi bracie Guilbercie - powiedział Arn i wziął od niego glejt, zrolował go i włożył z powrotem do skórzanego futerału - jestem templariuszem i nie jestem. I szczerze mówiąc, nie widzę w tym nic zdrożnego, by ten, kto tak długo służył czerwonemu krzyżowi, nie mógł od czasu do czasu schronić się za nim. Co Arn miał ma myśli, nie było z początku całkiem jasne dla brata Guil- berta. Ale po dłuższej chwili konnej jazdy, gdy Arn zaczął opowiadać o dro- dze powrotnej do domu, słowa o ochronie za czerwonym krzyżem stawały się bardziej zrozumiałe. Ludzi, którzy jechali z nimi w taborze, Arn kupił, wziął w niewolę albo wynajął do siebie na służbę a l'outre-mer, gdzie wszyscy byli wrogami wszyst- kich i gdzie ten Saracen, który poszedł na służbę do chrześcijanina, żył po- dobnie niebezpiecznie jak ów chrześcijanin, który służył Saracenom. Zebrać załogę i grupę ludzi, którzy potrafią rzeczy potrzebne do przebycia całej dro- gi aż do Zachodniej Gocji, nie było aż tak trudno. Gorzej było ze znalezie- niem odpowiedniego statku, mimo że w Norwegu Haraldzie 0ysteinssonie znalazł Arn kapitana, który mógłby poradzić sobie prawie ze wszystkim. Dla- tego kiedy w porcie Saint Jean d'Acre zobaczył statki templariuszy, bez załóg i bez ładunków, po wszystkich wielkich klęskach, jakie ponieśli chrześcija- nie, zaświtała mu pewna myśl. Bo jeśli miało się drogocenny ładunek i zbyt mało ludzi, którzy umieli walczyć, przeprawa przez Morze Śródziemne była
20 Jan Gui1lou koszmarem. Ale nie wtedy, jak się okazało, jeśli płyniesz pod żaglem i w bar- wach templariuszy. Dlatego też on nie był jedynym na pokładzie, który no- sił biały płaszcz templariuszy. Kiedy tylko pojawiał się obcy statek, by spraw- dzić, czy nadają się na kolejny łup, wszyscy na pokładzie przywdziewali białe płaszcze. Tylko raz mieli do czynienia z piratami, którzy byli tak niemądrzy, by zaatakować; zdarzyło się to w drodze przez wąską cieśninę wychodzącą z Morza Śródziemnego na wielki ocean. Dzięki pomocy Boskiej i wielkie- mu kunsztowi sternika Haralda 0ysteinssona udało im się mimo wszystko ujść stamtąd z życiem. Potem, wzdłuż wybrzeży Portugalii i Francji, krzyż templariuszy był tak znany, że nie groziło im nic, dopóki nie minęli Anglii i zbliżyli się do kra- jów skandynawskich. W Lodóse mało kto wiedział, co ta za nieznany żagiel płynął rzeką Gota. Kiedy Arn przerwał opowieść o długiej podróży morskiej, być może dla- tego, że brat Guilbert zaczynał już zdradzać oznaki zniecierpliwienia, jechali przez chwilę w milczeniu, jakby Arn czekał na jego kolejne pytanie. Brat Guilbert przyglądał się twarzy swego przyjaciela od czasu do czasu, gdy ten nie wiedział, że był obserwowany. W wyglądzie Arna nie odnalazł ni- czego, co mogłoby go zaskoczyć. Gdyby go poproszono, aby zgadł, jak Arn mógłby wyglądać, gdyby w niezgodzie z rozsądkiem naprawdę przeżył dwa- dzieścia lat jako rycerz templariusz h l'outre-mer, to powiedziałby, że właśnie tak jak wyglądał. Jasna broda, która jeszcze nie zaczęła siwieć, aczkolwiek stra- ciła już swój dawny połysk. Oczywiście, wszyscy templariusze noszą brody. Krótkie włosy, co także oczywiste. Jasne blizny na dłoniach i całej twarzy, znaki po strzałach i mieczach, nad brwią może i ślad po uderzeniu toporem, co czyniło, że spojrzenie spod tego oka wydało się z lekka nieruchomym. Mniej więcej tak starałby się go opisać. Wojna a l'outre-mer nie była biesiadą. Aczkolwiek Arnem targał pewien wewnętrzny niepokój, którego nie dało się tak łatwo wyczuć tylko patrząc na niego. Uważał, że jego służba w świę- tej wojnie już się skończyła, co wyznał mnichowi już wczoraj, podając wca- le niebłahe argumenty na rzecz takiego stanowiska. Jednakowoż jadąc te- raz konno w przedostatnim dniu swojej wędrówki do domu, wracając poza tym doń z wielkim bogactwem, co było zaiste niezwykłym dla templariusza rodzajem powrotu, powinien czuć się szczęśliwy, wypełniony radością i po- chłonięty śmiałymi planami. Zamiast tego wypełniała go wielka niepewność, prawie że strach, jeśli może to być w ogóle odpowiednie słowo przy opisie
Królestwo na k o ń c u drogi 21 templariusza. Wiele pytań pozostawało nadal bez odpowiedzi i dużo było jeszcze do zrozumienia. - Skąd wziąłeś taką olbrzymią ilość złota? - padło ostre pytanie, kiedy właśnie mijali Skarę, nie wjeżdżając do miasta i brat Guilbert poczuł, że musi powrócić do tematu. - Gdybym ci odpowiedział na to pytanie tutaj i teraz, mógłbyś mi nie uwierzyć, drogi Guilbercie - odpowiedział Arn, patrząc jednocześnie w zie- mię przed sobą. - Albo jeszcze gorzej, mógłbyś uznać, że dopuściłem się zdrady, a tego typu przeświadczenie, choćby nawet trwało krótko, zabolało- by bardzo zarówno ciebie, jak i mnie. Wierz mi na słowo. Bogactwo to nie jest pozyskane w sposób nieprawy. Opowiem ci wszystko, kiedy będziemy mieli więcej czasu, bo to nie jest historia łatwa do pojęcia. - Wierzę ci, oczywiście, ale nie proś mię nigdy więcej, bym musiał coś przyjmować w takich sprawach na wiarę - odparł brat Guilbert z gniewem. - Ty i ja nigdy nie kłamaliśmy przed sobą, będąc w klasztorze, więc wydaje mi się oczywistością, że także za jego murami będziemy rozmawiać ze sobą jak dwaj templariusze, którymi obaj kiedyś byliśmy. - Sam pragnąłbym, aby było dokładnie tak, jak mówisz, nigdy nie po- wtórzę zatem żądania, byś mi wierzył bez wyjaśnień - prawie że wyszeptał Arn, wbijając nadal wzrok w ziemię. - Wobec tego zapytam o coś prostszego - powiedział brat Guilbert gło- śniej i weselszym tonem. - Jedziemy teraz do Arnas, posiadłości twoich ro- dziców, nieprawdaż? Wieziesz ze sobą dosyć przyjemny ładunek, a w tym ko- nie de l'outre-mer i mnicha właśnie kupionego w Varnhem, nie, nie przerywaj mi! Twój nabytek obejmuje także mnie, przyznaję, nie jest to dla mnie zwy- czajne, ale tak się już stało. Może innych swoich ludzi kupiłeś po cięższych pertraktacjach niż te, które prowadziłeś z ojcem Guillaume'em, ale oni także, dokładnie tak jak ja, są do czegoś przeznaczeni. Czy nie zechciałbyś mi opo- wiedzieć więcej na ten temat? Kim są, poza tym, ludzie w naszym taborze? - Dwaj mężowie, ci, którzy jadą na swoich ogierach za nami po lewej stro- nie, to medycy z Damaszku - odpowiedział Arn bez ociągania. - Ci dwaj, co siedzą na ostatnich wozach ciągniętych przez woły, to dezerterzy z ar- mii króla Ryszarda Lwie Serce, jeden jest łucznikiem, a drugi strzela z ku- szy. Norweg Harald 0ysteinsson, o którym już wspominałem, a który je- dzie konno w płaszczu sierżanta templariuszy, służył właśnie jako sierżant u mnie. Ci dwaj, co siedzą na wozach tuż za nami, to armeńscy handlarze
22 Jan Gu i l l o u bronią i rzemieślnicy z Damaszku, a pozostali to głównie mularze i sape- rzy obu wojujących stron. Wszyscy oni są u mnie na służbie, oprócz Haral- da, albowiem w chwili ich największych tarapatów złożyłem im propozycję, którą trudno było im odrzucić. Czy to dobra odpowiedź na pytanie, które właściwie chciałeś postawić? - Tak, nawet całkiem dobra - odparł brat Guilbert w zadumie. - Zamie- rzasz zbudować coś dużego. Czy mógłbyś mi zdradzić, co takiego mieliby- śmy wszyscy budować? - Pokój - odpowiedział Arn poważnie. Odpowiedź ta tak zaskoczyła brata Guilberta, iż przez dłuższą chwilę nie był w stanie zadawać kolejnych pytań. * * * Kiedy tabor drugiego dnia podróży zbliżał się do kościoła w Forshem, lato wróciło już w pełnej krasie. Trudno było sobie wyobrazić, że całą tą okolicą jeszcze kilka dni temu targały burze i niepogoda. Drzewa i wszystko, co tyl- ko wiatr powalił na drogi i zagrody, było już posprzątane. Na polach sadzo- no rzepę na całego. Ponieważ w kraju panował od dawna pokój, dróg nie patrolowały uzbro- jone drużyny i nikt nie zatrzymywał podróżujących, mimo że z daleka widać było, iż wielu z nich musiało być cudzoziemcami. Ci, co pracowali w polu, prostowali plecy na chwilę i spoglądali z ciekawością na wozy z wołami i jeźdź- ców na zwinnych koniach, ale wracali później szybko do swej pracy. Kiedy dojeżdżali do kościoła w Forshem, Arn poprowadził swoją kara- wanę na wzgórze, na plac przed kościołem, gdzie nakazał postój i odpoczy- nek. Gdy wszyscy zsiedli z koni, podszedł do ludzi Proroka, którzy najchęt- niej trzymali się razem i powiedział, że jeszcze pozostało dużo czasu do ich modlitw popołudniowych, ale ludzie Biblii chcieliby tutaj pomodlić się przez chwilę. Po tym poprosił obu armeńskich braci oraz Haralda i brata Guilber- ta, iżby udali się wraz z nim do kościoła. Właśnie kiedy zbliżali się do bramy, nadbiegł śpieszący z plebanii ksiądz, krzycząc do nich, że nie można wstę- pować do domu Boga w takim nieporządku. Podbiegł do starodawnie zdo- bionej bramy drewnianego kościoła i stanął przed nią, zastawiając im drogę swoimi rozłożonymi, drżącymi rękami. Wtedy Arn spokojnie powiedział mu, kim jest, że jest synem Magnusa z Arnas i że wszyscy w jego towarzystwie to dobrzy chrześcijanie, że po dłu-
Kjótestwo na k o ń c u drogi V>giej podróży pragną wyrazić swoje dziękczynienia przy ołtarzu i złożyć jed- nocześnie coś na ofiarę. Wnet zostali wpuszczeni przez księdza, który jak się wydaje dopiero teraz dojrzał, że jeden z nieznajomyck to cysters w białym habicie, a dwóch innych nosiło duże czerwone krzyże jako znak herbowy. Przepraszając, otworzył niezgrabnie bramę kościoła. Arn nie zdążył jednak zaj ść daleko w drodze do ołtarza, nim ksiądz dogo- nił go i szarpiąc za jego miecz napominał, mieszając w dziwny sposób łacinę z mową ludu, że miecz jest rzeczą grzeszną w domu Boga. Brat Guilbert przegonił go tedy jak natrętną muchę, tłumacząc, że miecz przy boku Arna to specjalnie wyświęcony miecz templariusza, i może był jedyną taką rzeczą, jaka znalazła się kiedykolwiek w kościele w Forshem. Przed ołtarzem wszyscy uklękli, zapalili kilka świec obok tej, która pło- nęła samotnie na ołtarzu, i zatopili się w modlitwie. Położyli także srebro na ołtarzu, co natychmiast uspokoiło podekscytowanego księdza stojącego za nimi. Po pewnym czasie Arn poprosił, aby zostawili go sam na sam z Bogiem i wszyscy posłuchali go bez szemrania, wyszli na zewnątrz i zamknęli drzwi kościoła. Arn długo modlił się o mądrość i wsparcie. Czynił to często, ale nigdy do- tąd nie odczuł czegoś w sobie albo nie dostrzegł jakiegoś znaku na potwier- dzenie, że Najświętsza Panienka mu odpowiedziała. Pomimo tego ciągłego braku odpowiedzi, nigdy nie ogarnęło go zwąt- pienie. Ludzie zapełnili ziemię, dokładnie jak Bóg zalecił. Wszak w każdym momencie Bóg i święci muszą słyszeć tysiące modlących się o coś i jeśliby za- brali się nawet do odpowiadania wszystkim, to powstałby tylko chaos. Ileż to bezmyślnych modlitw i próśb wygłaszali ludzie w każdym mgnieniu oka, o szczęście na polowaniu, o udane załatwienie sprawy, o to, by urodził się syn, o to, by nie opuszczać tego łez padołu? Ile to tysięcy razy Arn modlił się do Matki Bożej o opiekę nad Cecylią oraz jej i jego dzieckiem? Ileż to razy prosił o szczęście na wojnie? Przed każ- dym atakiem w czasie świętej wojny, gdy wszyscy w białych płaszczach do- siadali koni, siedząc kolano przy kolanie, by wnet rzucić się w otchłań śmier- ci albo w ramiona zwycięstwa, wysłuchiwała Najświętsza Panienka ich mo- dlitw. Prawie wszystkie modlitwy miały samolubne przyczyny. Tym razem jednak modlił się Arn do Najświętszej Panienki, by prowa- dziła go i doradzała mu w tym, co mógł i powinien zrobić z całą tą potęgą,
24 Jan G ui llou którą sprowadził do domu, by nie upadł nisko i stał się człowiekiem skąpym, by nie dał się omamić przekonaniem, że jest doświadczonym wojownikiem, który potrafi więcej niż jego krewni, by cała ta wiedza i całe to złoto, które miał teraz w swych rękach, nie rozprysły się jak kropla deszczu o skały. Wszak wtedy, po raz pierwszy w jego życiu, Matka Boża odpowiedziała modlącemu się Arnowi tak, że mógł słyszeć w sobie wyraźnie jej głos i doj- rzeć ją w promieniach światła, które właśnie padło oślepiająco na jego twarz z najwyższego okienka tego małego drewnianego kościółka. To nie był żaden cud, wielu ludzi mogło wszak poświadczyć, że odpowiedziano na ich mo- dlitwy. Arnowi zdarzyło się to dopiero po raz pierwszy i wiedział teraz z całą pewnością, co powinien był zrobić, albowiem Najświętsza Panienka sama mu to powiedziała. Z kościoła w Forshem do zamku w Arnas pozostało drogi już tylko na dwa postoje. W połowie zatrzymano się więc na krótki odpoczynek, albo- wiem nadszedł czas, kiedy ludzie Proroka odbywali modlitwę. Chrześcijanie położyli się wtedy na drzemkę. Arn poszedł na pobliską polanę i pozwolił światłu Boga sączyć się w dół poprzez delikatne jasnozielone liście buków na swoją twarz, całą w bliznach. Po raz pierwszy w trakcie tej długiej podróży poczuł w sobie wewnętrzny spo- kój, albowiem zrozumiał wreszcie, jakie Bóg miał plany, by tak długo oszczę- dzać jego życie. To było najważniejsze, decydujące. W tej właśnie chwili nie pozwoliłby, aby przeszkodziło mu coś mniej ważnego. * * * Od pewnego czasu po Zachodniej Gocji krążyła dziwna plotka. Na rzece Gota dojrzano podobno potężny cudzoziemski statek zrazu w Lódóse, a póź- niej wyżej, aż przy wodospadzie Trolla. Cudzoziemsko wyglądający mężczyź- ni próbowali przeciągnąć statek w górę wodospadu za pomocą wielu wołów i wynajętych osiłków. Na koniec musieli jednak zrezygnować i wrócić w dół rzeki, do portu handlowego w Lódóse. Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego ktoś próbował przeciągnąć taki sta- tek do jeziora Wener. Paru Norwegów z drużyny zamku Arnas twierdziło, że statek musiał mieć zapewne coś do załatwienia po norweskiej stronie je- ziora, bo tego, że król Sverre z Norwegii - mimo iż kilka razy przeprowadzał najdziwniejsze przeprawy - próbował przedostać się tam z wojskiem, nikt
Królestwo na k o ń c u drogi 15 się jakoś nie spodziewał. Poz.a tym teraz akurat nie było wojny w Norwegii, choć trudno było też powiedzieć, że panował pokój. Nikt też nie potrafił z całą pewnością orzec, że był to statek wojenny, bo plotka mówiła, że na jego wielkim skośnym żaglu widniał czerwony krzyż, który był tak duży, że widziało się go z daleka, zanim dostrzegło się cokol- wiek innego. Takimi znakami nie był oznaczony żaden statek w Skandyna- wii, to było pewne. Przez kilka dni obserwowano dużo czujniej niż zwykle spokojne latem wody jeziora Wener z wysokiej wieży w Arnas aż do momentu nadejścia trwa- jącego trzy dni sztormu. Ponieważ żaden statek się nie pojawił, a w Zachod- niej Gocji panował pokój, wszyscy niebawem powrócili do swoich normal- nych zajęć i opóźnionego już dostatecznie niepogodą sadzenia rzepy. Jednakowoż był ktoś, kto się nie zmęczył siedzeniem na górze, na wieży i kto zamęczał swe łzawiące oczy starca obserwowaniem błyszczącej słońcem wody jeziora. Człowiekiem owym był Magnus Folkesson, pan na Arnas, al- bowiem był nim, dopóki żył. Trzy zimy temu doznał apopleksji i od tamtej pory nie potrafił mówić zrozumiale. Miał sparaliżowaną lewą połowę ciała od twarzy do dużego palca u nogi. Trzymał się w odosobnieniu na wieży, doglą- dany przez kilka domowych niewolnic, tak jakby się wstydził pokazać między ludźmi. A może dlatego, że jego starszy syn Eskil nie lubił patrzeć, jak naśmie- wano się z ojca za jego plecami. Teraz i tak siedział staruszek całymi dniami na górze i wszyscy w Arnas mogli go widzieć. Wiatr targał jego zmierzwio- ne białe włosy, ale jego cierpliwość wydawała się nieskończona. Między sobą żartowano często o tym, co też staruszek mógł widzieć tam z góry. Niejednemu żartownisiowi przyszło się jeszcze owych złośliwości wsty- dzić. Pan Magnus miał już bowiem przeczucie. Albowiem okazało się, iż oczekiwał cudu, który miała zesłać Najświętsza Panienka. To on, siedząc na górze i mając przed sobą nieograniczone pole widzenia, pierwszy z wszyst- kich dojrzał, co się działo. Trzech chłopców od niewolników biegło po drodze prowadzącej z Forshem do Arnas, która w dalszym ciągu pokryta była kałużami i grudami miękkiej gli- ny. Krzyczeli głośno oraz wymachiwali rękami i wszystkim trzem bardzo zależa- ło na tym, aby znaleźć się w zamku przed innymi, ponieważ zdarzało się, że ten, który pierwszy przybył tamże z ważnymi wieściami, dostawał srebrną monetę. Kiedy wbiegli na uginającą się długą kładkę z drewna, która prowadziła przez mokradła do samego zamku, ten z nich, który był trochę większy
16 Jan Guill ou i starszy, podstawił nogę wprzódy jednemu, a potem drugiemu, by potem sam, zdyszany i czerwony na twarzy, przybiec pierwszy na miejsce. Daleko za nim kuśtykali jego dwaj pokonani koledzy. Byli widoczni, zanim jeszcze wbiegli na kładkę i dlatego zawołano Sve- ina, który był drużynnikiem i czekał już zgodnie ze swą funkcją na pierw- szego biegacza. Złapał młodego niewolnika za kark w momencie, gdy wła- śnie próbował przebiec obok niego w drodze na dziedziniec zamku, zmusił go do uklęknięcia w kałuży i trzymał silnym uchwytem swojej stalowej ręka- wicy, domagając się od niego informacji. Nie szybko ją otrzymał, może dla- tego, że silny uchwyt sprawiał chłopcu taki ból, iż ten głównie jęczał, żaląc się z tego powodu, a może dlatego, że dwaj pozostali chłopcy, którzy w tym czasie zdążyli przybiec, samorzutnie upadli na kolana i przekrzykując się na- wzajem, próbowali opowiedzieć, co widzieli. Drużynnik Svein dał im po gębach, by zamilkli, i zaczął brać na spytki po kolei jednego po drugim. W ten sposób zdobył jakąś sensowną wiedzę o tym, co zobaczyli. Drogą z Forshem zbliżał się mianowicie do Arnas ta- bor z wieloma wojami i ciężko załadowanymi wozami ciągnionymi przez woły. Nie byli to Sverkerowie ani żaden inny ród, który z nimi trzymał, ale nie byli to też Folkungowie ani Erykidzi. To byli cudzoziemcy. Zadęto w róg na alarm i cała drużyna pobiegła ku stajniom, gdzie niewolnicy stajenni zaczęli już siodłać konie. Wysłano ludzi, by obudzić pana Eski-la, który o tej porze dnia ucinał sobie swoją pańską drzemkę. Innych ludzi wysłano do mostu zwodzonego, by go podnieść, aby obcy przybysze nie mogli dostać się do Arnas, zanim nie stanie się jasne, czy byli przyja- ciółmi, czy wrogami. Nie upłynęło wiele czasu, a pan Eskil siedział już na koniu przy wjeździe do Arnas przed podniesionym zwodzonym mostem, a przy nim drużyna dzie- sięciu wojów, czekając i z napięciem obserwując drugą stronę mokradeł, gdzie mieli wnet pokazać się obcy. Było pod wieczór, a ponieważ wjazd na kładkę leżał na południu, dlatego drużynie oczekującej przed Arnas słońce świeciło prosto w oczy. Kiedy grupa obcych ukazała się po drugiej stronie moczarów, trudno było cokolwiek zobaczyć w oślepiającym świetle. Ktoś twierdził, że dojrzał mnichów, inny, że to byli cudzoziemscy wojownicy. Wyglądało tak, jakby obcy za moczarami nie mogli się przez chwilę zde- cydować, co robić, gdy dostrzegli, że podniesiono most zwodzony i gdy zo- baczyli ludzi w pełnym rynsztunku wojennym po jego drugiej stronie. Ale
Kjól estwo na k o ń c u drogi V wnet jeździec w białym płaszczu i białej koszuli z czerwonym krzyżem wje- chał powoli sam na kładkę, kierując się ku zwodzonemu mostowi. Pan Eskil i jego ludzie oczekiwali w pełnej napięcia ciszy, podczas gdy brodaty, zakapturzony jeździec zbliżał się do nich coraz bliżej. Ktoś zaszep- tał, że nieznajomy jedzie na żałośnie chudej szkapie. Dwóch wojów zsiadło, by móc napiąć cięciwy swoich łuków. Nagle wydarzyło się coś, co niektórzy, kiedy było już po wszystkim, mieli na- zywać cudem. Stary pan Magnus zawołał coś z góry, ze szczytu wieży, a później znaleźli się tacy, którzy mogliby przysiąc, że pan Magnus wyraźnie wymówił sło- wa, iż trzeba błogosławić Boga, albowiem utracony syn wracał z Ziemi Świętej. Eskil miał inne zdanie. Ponieważ to on, jak się później tłumaczył, od razu zrozumiał wszystko, gdy usłyszał, jak jeden z wojów mówił o chudej szkapie. Miał bowiem trwałe i żenujące wspomnienia ze swojej młodości, mówiące o tym, jaki to typ koni nazywano „chudymi szkapami" lub babskimi końmi oraz o tym, jacy mężowie jeździli na takich koniach. Dlatego pan Eskil rozkazał głosem, w którym - jak się wydawało niektórym - słychać było drżenie i słabość, aby opuszczono most zwodzony przed niezna- jomym jeźdźcem. Musiał wydać rozkaz dwa razy, zanim go posłuchano. Pan Eskil zsiadł następnie z konia i opadł, modląc się, na kolana przed spuszczanym właśnie ze zgrzytem zwodzonym mostem, którego opuszczenie sprawiło, że wszystkich nagle oślepiło słońce. Patrzącym wydawało się, jakby koń ubranego na biało rycerza tańczył na zwodzonym moście na długo jesz- cze, nim most znalazł się w swoich mocowaniach. Rycerz zeskoczył z konia w taki sposób, jakiego nikt przedtem nie widział i rychło znalazł się tuż przy panu Eskilu, a potem opadł też obok niego na kolana. Padli sobie w ramio- na, a w oczach pana Eskila pojawiły się łzy. Czy miano do czynienia z pojedynczym, czy z podwójnym cudem, dłu- go się potem o to spierano. Jednakowoż nie było całkiem pewne, czy to wła- śnie w tym momencie staremu panu Magnusowi, siedzącemu na górze wie- ży, wrócił rozsądek. Pewne było natomiast, że Am Magnusson, rycerz, o któ- rym w rym czasie tylko z sag można było się czegoś dowiedzieć, wrócił po wielu latach z Ziemi Świętej. Straszne larum i zamieszanie panowały w tym dniu w Arnas. Kiedy pani domu Eryka Joarsdotter wyszła, aby poczęstować gości piwem na przywita-
28 Jan G uill ou nie i zobaczyła Arna i Eskila idących przez dziedziniec z rękami założony- mi na barkach drugiego, wypuściła z rąk wszystko, co niosła i podbiegła do nich z otwartymi ramionami. Arn, który zdjął rękę z ramion Eskila i ukląkł dwornie, aby pozdrowić swoją macochę, nieomal nie został przewrócony na ziemię, gdy ta rzuciła mu się na szyję i całowała go bez skrępowania, jak tyl- ko matka potrafi. Każdy, kto się temu przyglądał, mógł od razu zauważyć, że przybyły do domu rycerz nie był przyzwyczajony do takich powitań. Na dziedziniec wciągnięto skrzypiące i stukające wozy, wyładowano z nich ciężkie skrzynie i dużą ilość broni, wnosząc wszystko do pomieszczeń wieży. Na zewnątrz murów rozbito obóz, wzniesiono w pośpiechu namioty z ża- glowego płótna i cudzoziemskich dywanów, a wiele pomocnych rąk rzuciło się do wbijania pali na furtę i stawiania płotu z żerdzi dla koni przyprowa- dzonych przez Arna. Zarżnięto masę młodych zwierząt i pieczeniarze zapa- lili swoje ognie. Wnet rozchodził się na całe Arnas zapach pełen obietnic na temat wieczoru, na który wszyscy czekali. Kiedy Arn przywitał się ze wszystkimi wojami, z których nie każdy był chętny, by klękać przed nim, zapytał nagle z napięciem w twarzy o swego ojca, jakby przygotowywał się na smutną wiadomość. Eskil odpowiedział szorstko, że ich ojciec już dosyć dawno postradał zmysły i przebywa na gó- rze w wieży. Na te słowa Arn bez zwłoki ruszył do wieży szybkimi kroka- mi, a jego biały płaszcz z czerwonym krzyżem rozpostarł się jak żagiel wo- kół niego, tak że wszyscy, którzy stanęli na jego drodze, pośpiesznie odsu- wali się na bok. Na górze, przy najwyższej balustradzie, odnalazł ojca w strasznym stanie, ale ze szczęśliwą miną. Staruszek stał przy murze z niewolnicą wspierającą go od sparaliżowanej strony i z grubą laską w swej zdrowej dłoni. Arn skło- nił szybko głowę i ucałował zdrową rękę ojca, a potem objął go mocno. Pan Magnus był drobniutki jak dziecko, jego zdrowe ramię było tak samo chu- de, jak to chore i szedł od niego kwaśny odór. Arn zastygł tak i nie wiedział, co ma rzec, gdy ojciec z dużym wysiłkiem i trzęsącą się głową schylił się ku niemu i wyszeptał: - Anioły Pańskie... niech się radują... i utuczone cielę szlachtować na- leży. Arn słyszał jego słowa całkiem wyraźnie i nie brakowało im przecież sen- su, albowiem jasno nawiązywały do przypowieści Pisma Świętego o powro- cie marnotrawnego syna. Całe to gadanie o utracie zmysłów było zatem wie-